<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Bogdanowicz
Tytuł Sępie gniazdo
Podtytuł Opowiadanie z puszczy amerykańskiej według obcego wzoru
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ VI.

Ucieczka.

Spędzono dzień cały w pieczarze, w trwożnem oczekiwaniu, ale nowego wysłańca nie było. Albo go więc nie wysłano, albo też pojechał inną drogą.
Przez ten czas zbiegowie opowiedzieli sobie wzajemnie swoje przygody.
Piotruś, niestety, niewiele pamiętał ze swej przeszłości. Wiedział tylko, że go uprowadzono w góry, gdy miał lat kilka zaledwie. Przyszedł na świat daleko „tam“, przyczem wskazywał na południe ku llanosom. Czy to jednak było w Kolumbii czy Brazylji, tego nie wiedział i nazw tych nawet nie znał. Wiedział tylko, że rodzice mówili tak, jak doktór Mański, że w okolicy mówiono tak samo, a także językiem podobnym do hiszpańskiego. Piotruś opowiadał tym właśnie językiem, mieszając doń tylko wyrazy z narzecza Aymarów.
Dr. Mański domyślał się, że chłopiec pochodzi z Parany, z tamtejszych kolonij polskich i obiecywał sobie, iż dotrze wkońcu do jego rodziny. Nie rozumiał tylko, jakim sposobem chłopiec dostał się aż tak daleko, w Andy, na pogranicze Wenezueli. Wprawdzie Piotruś mówił coś uwiezieniu go przez kogoś, który mówił jeszcze innym, nieznanym mu językiem, i o porwaniu go, czy też oddaniu Aymarom w llanosach, ale wszystko to było wielce niewyraźne i niedokładne, jak każde wspomnienie kilkoletniego pacholęcia.
Natomiast Chodzik był niewyczerpany w swych opowiadaniach. Mówił on o tem, jak całą karawaną ruszono w llanosy, aby zwiedzić cmentarzyska indyjskie, rozsiane w przedgórzach Andów. O cmentarzyskach tych, gdzie w suchych pieczarach przechowały się mumje przodków całego szczepu, słyszał dr. Mański i chciał je zbadać w celach naukowych. W llanosach jednak rozdzielono się potem. Mateusz, Bartosiowa i wynajęci peoni ruszyli w kierunku Santa Fé de Bogota, głównego miasta Kolumbji, gdzie mieli oczekiwać na doktora, ten zaś z Chodzikiem i dwoma peonami indyjskimi ruszył w góry. Wprawdzie w haciendach ostrzegano d-ra Mańskiego, aby się miał na baczności, ten jednak sądził, iż krótka wycieczka w góry, nie może być zbytnio niebezpieczna. Jak wiemy, omylił się bardzo. Ledwie tylko wkroczono w góry, znienacka na szczupłą garstkę podróżnych napadli Aymarowie i po krótkiej walce ujęli doktora wraz z jego nieodstępnym towarzyszem. Peonowie zdążyli zbiec, jako lepiej świadomi gór i wąwozów.
Co dalej nastąpiło, już wiemy.
Tymczasem jednak miało się już ku wieczorowi i czas było coś postanowić o dalszem postępowaniu.
— Czy znasz llanosy? — zapytał dr. Mański Piotrusia.
— Zaledwie najbliższe ich części. Aymarowie nie puszczali mnie na dalsze wycieczki.
— Więc nie mógłbyś nam wskazać drogi do Santa Fé?
— Nie znam tego miasta, ale to najmniejsza... Byleśmy tylko dotarli do llanosów szczęśliwie i zapuścili się w nie dalej, z pewnością spotkamy llanerosów, strzegących stad, a ci nam wskażą drogę.
— Zresztą i ja tu jestem! — oświadczył z zabawną pewnością siebie Chodzik. — Niedarmo mnie uczył niegdyś Tamay poznawać każdy ślad w stepach Yukatanu, to i tu dam sobie radę.
— Byleby tylko stąd szczęśliwie wyjechać — troszczył się Piotruś, wciąż niespokojny i badający uważnie niebo.
Mgła tymczasem nagromadzona przez dzień cały w powietrzu, poczęła częściowo wznosić się do góry, częściowo zaś wieszać się po wierzchołkach skał i rozwłóczyć po wąwozach. Noc zapowiadała się ciemna, a w dodatku powietrze naładowane elektrycznością, groziło burzą. W miarę zachmurzania się nieba, twarz Piotrusia poczęła się rozchmurzać; nabrał nawet humoru.
— Możnaby powiedzieć — odezwał się z uśmiechem — że duchy górskie i tu nam jeszcze sprzyjają, pragnąc wypłatać ostatniego figla moim przybranym braciom. Niech tylko rozpocznie się burza, a będziemy mieli zupełną pewność przemknięcia się około pikiet indyjskich niepostrzeżenie.
Burza nie kazała na siebie czekać. Ledwie słońce zeszło za góry, krwawiąc je na wysokich zrębach, gdy pierwsza błyskawica rozdarła ciężką osłonę chmur i zerwał się szalony wicher.
— Teraz na koń! — zakomenderował Piotruś — i w nogi, o ile tylko będzie możliwem. Za parę godzin potoki górskie staną się nie do przebycia.
Z pośpiechem wyprowadzono konie i ruszono wśród nieopisanej grozy orkanu górskiego.
Na przedzie jechał Piotruś, upatrujący drogi przy blasku błyskawic, a za nim dr. Mański oraz Chodzik. Błyskawice nie ustawały świecić, a w ich fosforycznym blasku wynurzały się poszarpane ściany gór, jak olbrzymie tytaniczne budowle.
Trudno opisać grozę burzy górskiej. Każdy huk piorunu odzywał się tutaj stokrotnem echem, a że pioruny biły bez przerwy, więc w wąwozach panowało jakieś warczenie, jakiś zamęt piekielny, oszołomiający.
Podróżnych ogarniało nieraz dziwne, przygnębiające wrażenie, a nawet Piotruś, ów wychowaniec gór, pochylał się trwożnie na siodle.
Pomimo całej swojej znajomości gór i ich wąwozów, stawał on nieraz niepewny, w jakim kierunku posuwać się dalej należy. Konie tymczasem stąpały trwożne, drżące, strzygły uszami i przy każdej nowej błyskawicy cofały się z przestrachem nazad.
Chodzik zmieniony był nie do poznania: zmokły i do głębi duszy przejęty grozą rozpętanych żywiołów natury, stracił cały swój humor, nieustannemi zaś utyskiwaniami wywoływał mimowolny uśmiech na usta d-ra Mańskiego.
— Bodaj licho wzięło Aymarów, chociaż to niby przybrani bracia naszego zbawcy, — wyrzekał. — Najpierw chcieli nas pewno usmażyć, a teraz chcą utopić... Przemokłem cały i ogłuchłem... jedziemy, jak po smole, a tamten powiada jeszcze: „W nogi!“ Do rana stąd nie wyjedziemy... Ojej! co to będzie... Koń mi się znowu stracha... Oj...
A głos jego był raczej mruczeniem i ginął wśród grzmotu burzy, ale Piotruś, który się nagle zatrzymał, położył rękę na jego ramieniu i pochylając się ku niemu, szepnął:
— Cicho!... Tam...
Jednocześnie przy nowem świetle błyskawicy skierował rękę ku wysokiemu tarasowi górskiemu.
— Aha! — szepnął Chodzik. — Rozumiem! Tam — pikiety...
Piotruś przechylił się jeszcze bliżej ku jeźdźcom.
— Teraz, na Boga, milczenie. Konie pod skały!... Trzymać krótko wędzidła, żeby się który nie potknął. I niech nas Bóg strzeże od jakiego wypadku. Naprzód!
Rzekłszy to, pierwszy skierował się ku ścianie skalistej i począł posuwać się zwolna, jak cień wśród ciemności. Za nim z zapartym oddechem pociągnęli obaj jeźdźcy gęsiego.
Na szczęście dla nich huragan zaszumiał ze zdwojoną wściekłością. Na tarasie pusto było, Indjanie bowiem pochowali się widocznie do swoich kryjówek. Nie mieli ochoty wystawiać się na niebezpieczeństwo wśród rozpętanych sił przyrody.
Nagle zawarczało w powietrzu i tocząca się z góry, oderwana wichrem bryła poczęła biec ku podróżnym, podskakując na zboczach i krawędziach. W ciemności słychać było to groźne toczenie się, lecz nikt nie widział, skąd grozi niebezpieczeństwo: czy należy się posunąć czy cofnąć! Krew zakrzepła w żyłach podróżnych. Wtem zajaśniała błyskawica i Chodzik z przerażeniem ujrzał wiszącą tuż na krawędzi, niemal nad głową olbrzymią lawinę skalną. Bryła kołysała się, jak gdyby z zamiarem silniejszego uderzenia. Jeszcze chwila, a chłopiec byłby zmiażdżony.
Okrzyk przerażenia zamarł w piersiach d-ra Mańskiego i Piotrusia. Zdawało się, że niema ratunku dla Chodzika. Ale „śmieszny ten pokraka“, jak go nazywała Bartosiowa, odznaczał się właśnie tem, że nigdy nie tracił fantazji i przytomności. W jednej też chwili powziął postanowienie. Ściągnął konia za uzdę, a przestraszony rumak stanął dęba.
Bryła w tym momencie runęła u stóp zwierzęcia i potoczyła się dalej.
Chodzik był uratowany.
Nie było czasu na objawy radości. Raźniej tylko i żwawiej posuwano się naprzód, aż wreszcie po kilku jeszcze zakrętach droga wyprostowała się, lecz poczęła zbiegać w dół dość stromo.
— Uf! — odetchnął całą piersią Piotruś — zdaje się, żeśmy wybrnęli z największego niebezpieczeństwa. W tej chwili jesteśmy za linją ostatnich obozowisk Aymarów. Wprawdzie kawałek drogi ciągnie się jeszcze poprzez przedgórza, ale tu już prawie bezpiecznie. I do llanosów niedaleko.
— Myślałem — rzekł, przeciągając się na koniu, Chodzik — że już tam do tych twoich llanosów kości swoich nie doniosę. Ten mały kamuszek chciał mi trochę chrząsteczki poprzetrącać, ale nie poto Bartosiowa warząchwią je czasami rachowała... Chodzik ma trochę oleju w głowie, a kości swoje ceni...
— Oj ty wieczny paplo — uśmiechnął się dr. Mański. — Cośmy się też strachu przez ciebie najedli!
I uścisnął poczciwego chłopca, do którego przywiązał się oddawna.
Ale Chodzikowi zaczął powracać coraz bardziej dobry humor, zwłaszcza że i burza uspokoiła się znacznie.
— Najedli się?... — rzekł z przekąsem. — To trzeba było i mnie poczęstować, bo jestem głodny, jak pantera po tygodniowym poście. A tu tylko wody w bród: i na ziemi i w chmurach i za kołnierzem, a o jedzeniu nic nie słychać. Bodaj taką podróż!...
— Masz rację — odezwał się Piotruś. — Nocą już dalej nie ujedziemy. Trzeba znaleźć znowu jaką kryjówkę, spocząć i przenocować. Tylko teraz musimy zejść z koni, bo zwierzęta nie utrzymają się na śliskiej drodze.
Wędrowcy zeszli też z wierzchowców i prowadząc je za uzdy, poczęli spuszczać się w dół za przewodnictwem Piotrusia. Ten zaś po drodze.[1] myszkował wśród przydrożnych zarośli, upatrując kryjówki.
Za chwilę wszyscy trzej nasyceni spoczywali na miękkich mchach jaskini.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Bogdanowicz.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zbędna kropka kończąca zdanie.