<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Bogdanowicz
Tytuł Sępie gniazdo
Podtytuł Opowiadanie z puszczy amerykańskiej według obcego wzoru
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ VII.

Poświęcenie.

Ranek po burzy wstał dziwnie piękny i wesoły. Tylko mgła z przesyconej wilgocią ziemi rozwieszała się długiemi welonami po górach.
— Wstawać, senory! — rozległ się głos Piotrusia, który używał tylko języka hiszpańskiego, ponieważ nim względnie biegle władał. — Śniadanie zjemy na siodle, bo droga nas czeka, a jeszcze niewiadomo co przed nami.
— Czyżbyś się czego obawiał? — zapytał dr. Mański.
— Niczego przewidzieć nie można — objaśnił Piotruś. — Aymarowie mogą się włóczyć jeszcze w przedgórzach.
— A przecież mówiłeś — odezwał się Chodzik — że pikiety są ostatnie.
— Tak — potwierdził Piotruś — ale zdarza się... Zresztą zobaczymy!
Nie tracąc też czasu ruszono naprzód. Pochyłość wyrównała się i można było posuwać się kłusem.
Opuszczano się z tarasu na taras i już zdala poczęła przebłyskiwać szmaragdowa zieloność llanosów. Nagle, jadący wciąż przodem w charakterze przewodnika Piotruś zatrzymał się. Bystre jego oko dojrzało coś w dali.
— Za skały! — zakomenderował i pierwszy wskazał miejsce za zakrętem.
— Nie myliłem się — rzekł, gdy wszyscy zgromadzili się tam — Aymarowie nie zawiadamiali straży, ale wysłali oddział aż pod llanosy. Liczą, że nas tutaj uchwycą, bo innej drogi dostępnej dla koni istotnie niema.
— Co więc robić? — zapytał dr. Mański.
Piotruś myślał przez chwilę.
— Jest jedna tylko rada i na tę musimy się zgodzić.
— Radź więc. Słuchamy.
— Rzecz bardzo prosta. Wezmę od Chodzika kapelusz i poncho i ukażę się na skałach Aymarom. Wezmą mnie za jednego z was i zwrócą się ku mnie. Tymczasem wy umkniecie.
— Poczciwy chłopcze! — rzekł dr. Mański — rada może byłaby skuteczna, ale jej przyjąć nie możemy.
— Rozumie się, że nie przyjmiemy! — potwierdził Chodzik.
— A to czemu?
— Chcesz nas drugi raz ocalić i to kosztem własnego życia.
Piotruś uśmiechnął się.
— Nie tak znów bardzo się poświęcam! Nikt tak gór nie zna jak ja i nikt tak po górach nie biega. Żaden z Aymarów nie doścignie mnie, zwłaszcza że ukażę im się z przyzwoitej odległości.
— A kula? — zapytał Chodzik.
— W pogoni trudno strzelać. Zresztą będę się miał na baczności. Wierzajcie mi, że to jest jedyny sposób ratunku. Znam drogę w górach ku llanosom, ale musielibyśmy konie porzucić i nie dalibyście sobie rady w tej niebezpiecznej wędrówce. Dla mnie i dla was jest ważną rzeczą, abyśmy konie doprowadzili do llanosów. Rozejdziemy się teraz, a zejdziemy w umówionem miejscu.
I począł przekładać tak wymownie, że dr. Mański, jakkolwiek z pewnemi skrupułami, został o tyle przekonany, iż postanowił plan Piotrusia wykonać.
Ten ostatni wskazał dokładną drogę do znanej mu doliny, tuż na wstępie llanosów, a sam począł się przebierać w kapelusz i poncho Chodzika.
— Teraz uważajcie — odezwał się na odchodnem w góry. — Gdy tylko usłyszycie okrzyk Indjan, będzie to dowód, że mnie ujrzeli. Wyczekajcie jeszcze parę minut i puśćcie konie galopem. Zastaniecie drogę wolną, lub słabo strzeżoną i przejedziecie. Do widzenia! Z Bogiem!...
— Do szczęśliwego widzenia się znowu! Niech ci Bóg błogosławi, zacny chłopcze! — odezwał się dr. Mański, żegnając krzyżem świętym Piotrusia, który znikał za zakrętem skały.
Rozpoczęło się teraz długie i trwożne wyczekiwanie. Chwile płynęły wolno, jak godziny, a dr. Mański lada chwila oczekiwał wystrzału i rozpaczliwego krzyku Piotrusia, wyrzucając sobie w duszy, że przyjął jego ofiarę.
Nagle rozległ się okrzyk Aymarów, a po nim padło istotnie kilka wystrzałów.
Dr. Mański, pomimo zalecenia Piotrusia, nie czekał ani chwili i rzucił się naprzód, trzymając za cugle wolnego konia. Obok niego cwałował z rozwianym włosem Chodzik.
Dopadli drogi i zobaczyli na niej grupę koni, strzeżoną tylko przez kilku chłopców. Aymarowie rozbiegli się widocznie po górach. Dr. Mański spojrzał w kierunku gór i zobaczył na jednym z wierzchołków powiewający kapelusz, jakby im słał pozdrowienie. A więc Piotruś nie był ranny i widocznie, pewny siebie.
Dr. Mański odetchnął z ulgą i zakomenderował:
— Naprzód! Pal, Chodziku, z karabinka, oczywiście w powietrze, na postrach — i Andelante!...
Spięli konie ostrogami i jak wicher przemknęli około przerażonych Aymarów.

..........

Piotruś, pozostawszy sam, nagle spoważniał. Zatrzymał się przez chwilę za skałą i począł obmyślać plan działania.
Zapewnił on d-ra Mańskiego, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo, i że projekt jego odwrócenia na siebie uwagi Aymarów nie jest poświęceniem, sam jednak nie łudził się bynajmniej. Aymarowie oczywiście nie będą upędzali się za nim po górach konno, ale jako urodzeni górale, byli równie wprawni, jak on, we wdzieraniu się na skały, znali wszystkie ścieżyny i wąwozy, a wreszcie posiadali — broń palną. Miał przecież udawać Hiszpana, za jakich uważano zbiegów, a jego przybrani bracia wielkich ceremonij robić sobie z nim nie będą. Chodziło więc o to, aby wybrać miejsce najmniej dostępne, zapewnić sobie dostateczny dystans przed ścigającymi, a wreszcie, gdyby się udało, rzucić pomiędzy nich a siebie jaką przepaść górską albo przynajmniej szczelinę.
Piotruś obejrzał się uważnie po górach, odświeżył pamięć znanej miejscowości i bez wahania ruszył już naprzód. Miał plan i postanowił go wykonać.
Zrobiwszy kilka zakrętów za skałami, zaczął się zwolna piąć ku górze. Od czasu do czasu wychylał się ostrożnie i bystrem okiem ogarniał coraz szerszy widnokrąg, upatrując Aymarów.
Wreszcie dostrzegł ich. Stali całą grupą, na koniach i uważnie obserwowali ujście dróg, prowadzących ku llanosom. Ku górom nie oglądali się wcale i Piotruś mógł swobodnie poruszać się teraz. Odsłonił się też zupełnie i począł badać idącą wzdłuż dość szeroką szczelinę. Pomyślał sobie, że dobrze byłoby ją przesadzić, gdyż to zapewniłoby mu pewną przewagę nad pościgiem. Na szczęście znalazł rodzaj występu, który zbliżał do siebie obadwa brzegi. Nie namyślając się długo, rozpędził się i jednym skokiem przesadził szczelinę. Kilka kamieni potoczyło mu się z pod nóg i z hałasem spadło w przepaść. Aymarowie obejrzeli się i wydali okrzyk... Zobaczyli Piotrusia i biorąc go za jednego ze zbiegłych jeńców, zaczęli gorączkowo szykować się do pościgu. Przedtem jednak dali salwę, którą słyszał dr. Mański i która go tak przeraziła z obawy o Piotrusia. Dystans jednak był za daleki i kule nie doniosły. Następnie Aymarowie zeskoczyli z koni i, zostawiwszy je pod strażą kilku młodych Indjan, rzucili się na wyścigi ku górom.
Piotruś nie stropił się tem bynajmniej. Wiedząc, iż jego zadaniem jest odciągniecie Aymarów, zatrzymał się przez chwilę, jakby niezdecydowany i przerażony, a jednocześnie obserwował, czy towarzysze jego skorzystają należycie ze sposobności. Nie długo wypadło mu czekać. Ujrzał wyraźnie, jak dr. Mański z Chodzikiem, prowadząc jego konia na luzaka, przemknęli wichrem około Aymarów, i zdążył im nawet przesłać pożegnanie.
Teraz wypadło mu zwrócić uwagę Aymarów wyłącznie na siebie. Na szczęście zapatrzeni w niego Indjanie nie spostrzegli ucieczki dwóch prawdziwych swoich jeńców, a wystrzał Chodzika wzięli za jeden z wystrzałów, skierowanych ku Piotrusiowi. Ten nawet z umysłu zachwiał się, udając, że jest raniony. Z okrzykiem radości i zwycięstwa Aymarowie zaczęli wspinać się ku zbiegowi, ten jednak nie myślał bynajmniej upadać, lecz szybko począł posuwać się dalej, to ginąc za załamkami skał, to ukazując się rozgrzanym pościgiem Aymarom.
Powiedzieliśmy, że Piotruś nie działał bez planu. Kołując w górach, zbliżał się on do miejscowości, którą sobie przedtem upatrzył.
Było to cmentarzysko Indjan, jedno z tych właśnie, które zapragnął zwiedzić dr. Mański i które się stało przyczyną jego ujęcia przez Aymarów. Cmentarzysko to znajdowało się tu właśnie, w jednej z pieczar. Tam pragnął dostać się Piotruś i raz jeszcze skorzystać z zabobonnej trwogi Aymarów.
Z przerażeniem jednak Piotruś spostrzegł, że zmylił drogę. Stanąwszy na urwisku, zobaczył, iż pieczara znajduje się głęboko w dole, a na szukanie do niej drogi nie było czasu. W dodatku Piotruś zaczął uczuwać zmęczenie. Wypadki ostatnich dni wyczerpały go i zmęczyły, teraz więc nogi poczęły się pod nim uginać i boleć.
Tymczasem głosy Aymarów zbliżały się coraz bardziej. Nie widział ich za skałami, ale czuł, że pogoń się zbliża i opasuje go coraz węższym pierścieniem.
Nagle usłyszał zmieszane okrzyki.
— Aha! — pomyślał sobie — przyszli do szczeliny, którą będą musieli przesadzać, szukając miejsc odpowiednich. Zawsze da mi to trochę czasu.
Obejrzał się uważnie. Do pieczary trzeba się było dostać za jaką bądź cenę. Tam Aymarowie nietylko zostawią go w spokoju, ale nadto będzie miał sposób pozbycia się ich zupełnie.
Milcząc, począł rozwijać lasso, którem był w pasie owiązany, i zarzucił pętlę na wystającym załamku skały. Następnie wypróbował siłę węzła i za chwilę zawisnął nad przepaścią.
Posuwał się wolno wzdłuż sznura, choć ręce omdlewały mu, a nogi czuł jakby bezwładne. Zrobił jednak wysiłek i zsunął się szczęśliwie. W dole odetchnął i szarpnięciem uwolnił lasso. Był chwilowo ocalony.
Wejście do pieczary stało przed nim otworem. Wszedł do niej bez wahania, lecz wzdrygnął się mimowoli.
Pieczara była obszerna i sucha. Wzdłuż ścian leżały mumje przodków plemienia Aymarów, zwłoki wysuszone powietrzem górskiem i jakby pergaminowe. Obok nich w głowach stały naczynia gliniane, rodzaju wotów, urn i łzawnic jak w wykopaliskach ludów przedhistorycznych.
Piotruś wiedział, że Aymarowie tutaj szukać go nie będą, ale mu tego było nie dosyć. Chodziło o zupełne uwolnienie się od Indjan i utorowanie sobie drogi.
Dla ocalenia siebie jako też i dwóch swoich towarzyszy był zmuszony naruszyć spokój zmarłych.
Z pewnym wstrętem a nawet lekką trwogą zbliżył się do wyschłych mumij i wybrał z nich dwie. Następnie przeniósł je ostrożnie ku wejściu do pieczary i ustawił pod sklepieniem, opierając o skały. Teraz związał ostrożnie mumje w pasie swojem lassem, przeciągnął je przez upatrzoną szczelinę i począł czekać.
Wobec osiągniętego dotąd powodzenia spokój i energja powróciły Piotrusiowi. Nawet pewien złośliwy uśmiech począł igrać około ust jego.
Głosy Aymarów zbliżały się coraz bardziej. Przesadzili szczelinę i byli pewni, że otoczyli zupełnie zbiega.
Piotruś spojrzał ku górze. Na skale ukazał się pierwszy Indjanin, i Piotruś poznał w nim jednego z wodzów. Wskazywał on ręką w dół, a wkrótce za nim pojawiać się poczęły figury Aymarów. Pokazywali oni pieczarę i widocznie rozprawiali o czemś z wielkiem ożywieniem. O zejściu w dół nie myśleli, lecz prawdopodobnie przygotowywali się do oblężenia. Nawet wódz Aymarów wydawał stosowne rozporządzenia, ukazując miejsce, którego strzec wypadało.
Piotruś nie czekał dalej. Zwolna zaczął on ciągnąć za lasso, a dwie mumje, chrzęszcząc cicho swem zeschłem ciałem, poczęły poruszać się zwolna ku górze, kołysząc się i uderzając o gałęzie krzewów.
Aymarowie usłyszeli szelest, spojrzeli i stanęli w osłupieniu.
Przed nimi prężyli się dawno zmarli przodkowie, wykonywając jakieś dziwne ruchy, czy to gniewu, czy groźby...
Na skałach zaległa cisza. Oczy Indjan rozszerzyły się i stanęły kołem. A tu straszni przodkowie nie przestawali kołysać się w powietrzu, poruszać rękami, potrząsać głowami i jakby szeptać groźby tajemnicze...
Aymarowie cofali się w niemem przerażeniu krok za krokiem, cofali się tyłem, nie odwracając oczu od strasznego widoku.
Piotruś obserwował ich przez szczelinę, nie przestając uśmiechać się złośliwie. Oto zniknęli za skałami do połowy, oto widać już tylko ich głowy — oto już ich wcale nie widać...
Natomiast teraz słychać głosy przerażenia i tupot nóg po skalnych ścieżkach. Aymarowie pierzchnęli w popłochu jak stado kozic górskich.
Piotruś odetchnął pełną piersią. Był teraz zupełnie ocalony i miał drogę wolną do odwrotu.
Przedtem jednak odwiązał mumje, ułożył je znów w swoich miejscach, opuścił pieczarę i znalazłszy kępę mchów, ułożył się na niej wygodnie.
Musiał odpocząć chwilę, gdyż nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Przytem uczuwał głód po forsownych wyścigach wśród gór i przepaści, a w zapasie pozostało mu zaledwie parę placków owsianych. Zakąsił niemi i pogrążył się w stan półsenny, marząc o rychłem spotkaniu się z towarzyszami, których znowu udało mu się ocalić. Był dumny ze swego poświęcenia, które wydało dla nich pomyślne rezultaty...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Bogdanowicz.