[280]SŁOŃCE ZACHODZI...
I.
Nie długo pragnąć ci już,
o serce me!
Obietnic pełen jest wiew,
co z ust nieznanych skądś dolata mnie:
— nadchodzi wielki chłód....
Moje słońce paliło mi głowę w południe:
dzięki wam, iż przychodzicie,
o, wichry wy nagłe,
o, chłodne duchy odwieczerza!
W powietrzu świeży dreszcz...
Czyż nie pogląda
uwodzicielka
noc w moje oczy?...
Bądź silne, me dzielne serce,
nie pytaj: Przecz?
[281]II.
Dniu mego życia!
zachodzi słońce.
Lustrzana toń się
już wyzłaca —
i ciepłem tchnie głaz —
tu snadź w południe
spoczęło szczęście na krótki sen?
W zielonych błyskach
gra szczęściem jeszcze przepaści tej głąb.
Dniu mego życia!
zapada wieczór!
Twe oko płonie
już i zgasa,
już lecą twych ros
rzęsiste płacze,
już spływa cicho na białe morza
twej miłości purpura,
twa ostatnia, nierychła szczęśliwość.
[282]III.
Złota pogodo ma, przyjdź!
ty, coś śmierci
przedsmakiem najsłodszym, tajemnym!
— Czyż bym za szybko miał biec?
Dziś dopiero, gdym znużon już,
ócz twych wzrok mnie dogania,
szczęście twe mnie dogania.
Wokół igraszka li fal.
Dawne trudy
padają w błękitną niepamięć,
leniwie stoi ma łódź.
Dróg burzliwych rzuciłem szlak,
tonie żądza, nadzieja —
cisza w duszy, na morzu.
O, siódma samotności!
Ni mi kiedy
była tak blizka słodka ufność,
[283]
ni blask słońca tak żarki.
— Nie płoniż się jeszcze mych szczytów lód?
Srebrne, lekkie jak ryba,
wypływa teraz me czółno...