Słup/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Słup |
Podtytuł | Fragment z dziejów małego miasteczka |
Pochodzenie | Wybór pism w X tomach Tom II |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Drukarnia „Wieku“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom II |
Indeks stron |
Powiadają, że świat się psuje... Aczkolwiek prawie codzień słyszymy to zdanie i nie od, z przeproszeniem, smarkaczów, ale od ludzi poważnych, jednak nie możemy się z niem zgodzić; bo gdyby świat się naprawdę miał psuć, toby zrobiła się naprzykład dziura w niebie, albo deszcz zamiast z góry na dół, padałby z dołu na górę. Tymczasem świadczą nasze oczy, że tak nie jest. Deszcz pada z góry na dół, jak dawniej, dziura się w niebie nie zrobiła i nikt też nie widział, żeby szczupak jadł trawę na łące, albo żeby koza siedziała na dnie wody i robiła takie figle, jak karaś, albo lin. Wszystko jest tak jak było, a przecież nie tak jest — gorzej jest, tak właśnie — jak gdyby się popsuło.
Nie potrzeba być wielkim mężem, żeby dostrzedz i dociec, że to popsucie nie w świecie, ale w ludziach się mieści.
Nie chcę dużo mówić o tych ludziach grubych, o chłopach, o takich, co nigdy nie byli jak się należy — ale o naszych nabożnych, sprawiedliwych, godnych żydkach. Ja nie powiadam, że w tem jest popsucie, że oni coraz lepiej świat oszukują, bo na to oni są żydki, — ale to mówię, że zaczynają już psuć swoje obyczaje.
Gdybym chciał otworzyć serce i puścić całą gorzką rzekę żalu, która w niem jest zamknięta, to zalałbym nią taką moc papieru, że szlachcic nie miałby już na czem napisać kwitka swemu pachciarzowi. Nie będąc wrogiem Syonu i nie chcąc pozbawiać pachciarzy możności posiadania dowodów pieniężnych, zamykam tę rzekę żalu wielką szluzą i puszczam tylko trochę gorzkości, całego kramu kilkanaście kropel! Ludzi to nie poprawi, ale sercu memu ulży.
Tak mówił sprawiedliwej pamięci Boruch Bajgel i dodał:
— Od czasu, jak na żydowskich butach zaczął się pokazywać trefny szuwaks, a z niektórych głów pouciekały jarmułki, robi się na świecie coraz gorzej. Szatan, który najbardziej za pośrednictwem kobiet chce swoje panowanie rozciągać, namawia je do najgorszych rzeczy. On to wymyślił edukacyą, on wymyślił modę i temi dwoma drogami jedzie do swego celu z takim rozpędem i rozmachem, jak ekstrapoczta z purycem, dającym dobry trynkgeld.
Do tego już dochodzi bezczelność i zepsucie, że zwyczajna żydowczyna, taka, co nie potrafi porządnie zagnieść klusek, ugotować kawałka ryby i upiec chały na szabas, chciałaby koniecznie umieć czytać nie po żydowsku i nosić takie suknie, jakie noszą żony, albo córki puryców.
Psuje się przez to świat.
Tak mówił Boruch Bajgel, a Pinkus Steinerkopf, słuchając tych słów, płakał i czuł, że w jego głowie rośnie wielki poemat, co wezbrany żalem ma się wylać na papier.
Wesele Fajbusia i Małki miało być za trzy tygodnie. Krawcy, przyśpiewując wesoło, szyli dla panny młodej bardzo piękną garderobę; Mendlowa przygotowywała rozmaite przysmaki, a muzykanci cieszyli się naprzód, że będą mieli kawałek ładnego zarobku.
W całem mieście tylko o tem weselu mówiono, a Chana Gołda ze swoim mężem coraz coś po cichu szeptała. Oboje na gwałt starali się o gotówkę; on jeździł po dworach z kwitkami odbierać małe należności, ona zastawiała perły i brylantowe kolczyki.
Ludzie się pytali: — na co wam tyle pieniędzy?
Chana Gołda odpowiadała:
— Nu, nu, daje Pan Bóg Mendlowi zięcia, może da i mnie.
Ludzie myśleli, zkąd ona weźmie zięcia? Może wyszukała gdzie dalej, w jakiem innem miasteczku. Kto to może wiedzieć?
Fajbuś najmniej zajmował się swojem weseleni i wcale o niem nie mówił. Co go ono miało obchodzić? On, człowiek nabożny, uczony, miał ważniejsze myśli w głowie. Może czasem doleciało do jego ucha jakie słowo o Małce, ale on tego nie słuchał. Co miał słuchać?
Ważna rzecz, czy przyszła jego żona będzie zła, dobra, ładna, albo brzydka! aby była żona. Tak samo, jak człowiek, który je kawałek gęsi, nie ma potrzeby być ciekawym, czy ta gęś była szara, czy biała? czy gęgała grubym głosem, czy cienkim? Aby była gęś, nie strefiona, to ją można jeść.
Małka biegała codzień do żony dobrego burmistrza i powiadają, że tam bardzo płakała. Powiadają też, że pisarz z magistratu trochę pomagał jej płakać, a przynajmniej oczy obcierać, bo on też dobry był, ale może to tylko ludzkie plotki.
Zdaje się, że pani burmistrzowa musiała dobremu burmistrzowi dużo nagadać, żeby do wesela nie dopuszczał, bo zaczął robić różne burmistrzowskie figle z metryką.
Niewiele mógł poradzić, bo Mendel też miał głowę do takich interesów i pomimo, że burmistrz mówił, że w księgach jest metryka, pokazało się, że taka metryka wcale nie jest... Żeby burmistrzowi zatkać gębę, przyszło paru porządnych żydków, bardzo godnych obywateli, mających swoje domy i swoje szynki i zrobili akt znania.
Burmistrz chciał na swojem postawić, że Małka nie ma jeszcze lat i że nie można jej podług prawa za mąż wydawać, ale obywatele zeznali, że ona wcale nie jest taka młoda, jak się zdaje, i że ma, jeżeli nie całe dziewiętnaście, to przynajmniej ośmnaście lat przed jedenastoma i pół miesiącami skończonych.
Chociaż pani burmistrzowa bardzo prosiła burmistrza, żeby Małki nie dał za mąż wydać, burmistrz nie wiele mógł na to poradzić, bo naprzód, że do córki pierwsze prawo ma ojciec, a powtóre burmistrz i to dobrze wiedział, że gdyby się do tych interesów zadużo wtrącał, oburzyliby się na niego wszystkie nasze żydki w całem mieście.
Burmistrz był mądry i wiedział, że wojować z kahałem, to jest interes głupi, bo choć burmistrz ma siłę, ale kahał silniejszy od dziesięciu burmistrzów.
I to też prawda, że Mendel powiedział burmistrzowi w sposób delikatny, jak przystoi mówić do takiej osoby, — powiedział w sposób bardzo delikatny: że nie należy się mieszać do żydowskich familijnych interesów, bo na to jest ojciec i matka. Burmistrz — wiadomo, że ten burmistrz bardzo dobry był — wcale się nie sprzeczał, tylko kiwnął głową i powiedział, że Mendel ma recht. I to także prawda, bo nawet są świadki, co słyszeli, że mówił do Małki, żeby się ojcu nie sprzeciwiała, żeby została żoną Fajbusia, że taki honor powinna wysoko cenić, że jej całe miasto zazdrości.
Nawet dziwili się ludzie, zkąd burmistrzowi wziąść się mogły takie całkiem sprawiedliwe słowa.
On tak przy ludziach pięknie Małkę nauczał, tak pięknie do niej przemawiał, a co z nią gadał na osobności, tego, ma się rozumieć, nikt nie słyszał.
Chana Gołda, kiedy ludzie mówili o weselu, śmiała się.
— No, no — mówiła, — czekajcie, nie po każdych zaręczynach bywa wesele.
Wszyscy byli bardzo ciekawi wiedzieć, co te słowa znaczą, ale Chana Gołda więcej mówić nie chciała. Domyślali się tylko, że Małka, która miała zawsze przewrócone w głowie, zrobi takiego figla, że z wesela nic nie będzie.
Tymczasem nad wszelkie spodziewanie, bo zły duch zawsze zachodzi znienacka i lubi robić ludziom różne niespodzianki, na tydzień przed weselem Małka tak się zmieniła, że nikt nie mógł jej poznać. Zrobiła się z niej bardzo porządna dziewczyna. Czytała ciągle nabożne książki, a jak ją kto zagadnął o weselu, odpowiadała, że nie jest godna takiego honoru i takiego szczęścia.
Nareszcie przyszedł dzień, w którym miała zostać żoną Fajbusia.
Nie będę opisywał, co się tego dnia działo w Kurzychłapkach, jaka była latanina, jaki skrzęt, jakie gadanie! Nie bagatela, gdy pierwszy bogacz w mieście wydaje córkę za pierwszego uczonego i nabożnika!
Ojciec uszył Fajbusiowi całkiem nową atłasową kapotę, na wyrost, śliczny kawałek garderoby, w którym tylko połowa materyału była ze starej damskiej salopy, a druga połowa całkiem nowiuteńka, z łokcia — dał mu bardzo ładne niebieskie pończochy, nową parę pantofli i pas husydzki wełniany; — do tego ojciec panny młodej dodał bardzo bogatą czapkę z tchórza, z aksamitnym kołpakiem, tylko w paru miejscach cerowanym — i można powiedzieć, że Fajbuś w tym stroju wyglądał jak królewicz.
Chana Gołda, chociaż zawsze była na gębie czerwona, w dzień wesela robiła się zielona, biała i żółta, bo spodziewała się jakiej awantury, spodziewała się, że Małka ucieknie, a tymczasem Małka nie myślała uciekać wcale...
Z wielką chęcią ubrała się, zarzuciła na twarz zasłonę i przy graniu muzykantów poszła przed bożnicę, pod baldachim, gdzie miał być ślub.
Myśleli, że w ostatniej chwili zrobi jakiego figla, tymczasem nic nie zrobiła, stała przy ślubie spokojnie, wzięła od Fajbusia pierścionek i została jego żoną, tak jak wszystkie żydówki zostają żonami swych mężów...
Wszyscy wołali: „dobrego szczęścia!“ „dobrego szczęścia!“ jedna tylko Chana Gołda krzyknęła wielkim głosem: „Waj mir!“ i uczuła nagłą słabość w sercu.
Wesele z paradą, z muzykantami, przeszło do domu Mendla, a biedna Chana Gołda, której z wielkiej żałości popsuła się cała żółć, jęczała na łóżku i musieli sprowadzić do niej felczera. Na ośmnaście sążni od domu Mendla czuć było zapachy różnego jedzenia i to jedzenia, jakiego nie jeden biedak w całem swojem życiu nie wąchał i nie powącha. Muzykanci grali, młode żydówki tańczyły — a poważni obywatele popijali rodzenkowe wino i grali w karty, w „draj małkes“. Pod oknami cisnął się biedny naród, który chciał też być na weselu i użyć dobrego smaku, patrząc przez szyby, jak bogaci jedzą różne doskonałe potrawy.
Choć ludzie, jako zawsze zazdrośni, patrzyli na to śliczne wesele z zawiścią, jednak musieli przyznać, że Fajbuś nie zrobił złego interesu, dostawszy takiego teścia jak Mendel.
Tymczasem, jak należy według starego i nabożnego obyczaju, zaproszono państwa młodych, żeby poszli obejrzeć swój pokój.
Ledwie oni tam weszli i ledwie drzwi się za niemi zamknęły, zrobił się taki łoskot, jakby kto dwa razy, broń Boże, z pistoletu wystrzelił — a potem stał się wielki lament i krzyk.
Wszyscy goście porzucili jedzenie, tańce, karty i pobiegli zobaczyć, co jest?
Oh! oby nasze oczy nie widziały nigdy takiego interesu!
Na środku stancyi stała Małka, czerwona całkiem na twarzy, jak krew, z oczami strasznemi jak u czarnego kota przed wieczorem, wyszczerzyła zęby jak wilk, a w ręku trzymała wielki pantofel husydzki, jeden z tych, w których zwykle ojciec jej, Mendel, lubił spacerować koło domu.
Fajbuś, kochany Fajbuś, to złote dziecko, ozdoba miasta, stał stulony w kącie i patrzył z takim strachem, jak gdyby anioł śmierci stanął przed jego oczami.
Piękna czapka z tchórza leżała na ziemi, aksamitna jarmułka walała się w kącie i — z trudnością takie słowo schodzi z pióra na papier — Fajbuś, perła całych Kurzychłapek, miał na swoim policzku prawym wielkie spuchnięcie i czerwoność, a na lewym siniak, co mu aż pod same oko zachodził.
W Małce obudził się szatan i pokazał swoją sztukę; przez jej usta puścił taki deszcz przekleństw, złorzeczeń i słów nieprzystojnych, że nie godzi się tego powtarzać i oby się one wszystkie na naszych wrogów obróciły.
— Chciałeś wesela! — krzyczała — chciałeś żony!? ty ślepy, krzywy paskudniku, masz wesele! masz żonę! obyś się jaknajprędzej z piekłem ożenił! Chodź tu, chodź, luby kochanku, chodź, niech cię pocałuję tym kawałkiem pantofla...
Zrobił się wielki gwałt i awantura, a Boruch Bajgel szepnął po cichu do Pinkusa:
— No, no, ja wam powiadam, że poganin Holfernes miał lepszy los od Judyty, przynajmniej odrazu z nim skończyła, a nasz biedny Fajbuś ma przez całe życie być bity pantoflem.
Całe wesele rozbiło się na nic... Stary Jojna, ojciec Fajbusia, w wielkiej popędliwości napadł na Mendla, groził mu kryminalnym procesem, likwidował sobie znaczne koszta, za hańbę syna, za jego krzywdę, za kuracyę...
Kilku starszych żydów, obywateli bardzo poważnych, co mieli domy swoje i duże znaczenie w mieście, stanęli po stronie Jojny.
— Jak to można — mówili — zrobić komu taki wstyd i kompromitacyę!?
— Co ja temu winien? co ja winien? — krzyczał Mendel — co wy chcecie odemnie? Czy nie dotrzymałem warunków? czy nie wypłaciłem Jojnie tyle, ilem się zgodził? czy nie wyprawiłem porządnego wesela?
— Żeby wam takie wesele!
— Sza, sza, cicho, pozwólcie mi się wytłomaczyć. Fajbuś chciał moją córkę za żonę. Ja też chciałem: powiedzcie mi teraz, czy Małka nie jest moja córka i czy jej nie dałem za żonę Fajbusiowi?
— Ładna żona, niech ją oko zaboli!
— Ta sama jest, którąście chcieli i którą ja obiecałem. Kto dowiedzie, że jest inaczej, dam mu dziesięć rubli!
— To rozbójnica jest, ale nie żona!
— Aj, aj, nie bądźcie tak popędliwi i gwałtowni, pogadajmy jak ludzie poważni. Chodźcie do drugiej stancyi, może się zgodzimy — posłuchajcie przynajmniej, co ja powiem.
Gdy się znaleźli już w drugiej stancyi, Mendel przemówił w te słowa:
— Niema takiego interesu na świecie, coby się nie dał zreperować...
— Fajbuś ma wielką krzywdę!
— O tem, czy on ma krzywdę, możnaby bardzo dużo powiedzieć; oby nikt z was nigdy większej krzywdy nie doznał! Wy potrzebujecie się zastanowić, że Fajbuś, Bogu dzięki, nie ma wybitego oka, ani złamanej kości. Ten przypadek, co się stał, może być prędko zapomniany, a za to Fajbuś ma...
— Co on ma?! co on ma!? Ma siniaki!...
— Cicho, sza! Siniaki? wielka rzecz siniaki! Za te siniaki, to on się przekonał, że dostał za żonę spokojną, skromną, nabożną dziewczynkę, która dopiero pierwszy raz za mąż wychodzi i przez to wstydliwa jest...
Gdy to Mendel powiedział, zrobił się wielki rejwach, wszyscy zaczęli na niego krzyczeć:
— To podług ciebie skromność? to wstydliwość? Okaleczyć, mało nie zabić takie złote dziecko, takiego Fajbusia!? taką czystą duszę! Każdy rozbójnik, co ludziom w lesie drogę zastępuje, to też jest taki wstydliwy!
— Każdy wściekły pies ma taką skromność, jak twoja córka!
Mendel bardzo był zmartwiony tem nieszczęśliwem zdarzeniem, tracił już rozum, nie wiedział, co powiedzieć i jak się ratować. Nareszcie zajaśniała mu w głowie bardzo szczęśliwa myśl.
— Słuchajcie! — zawołał — wodę warzyć, będzie tylko woda, co mamy klektać napróżno — zróbmy zgodę!
— Zgodę? Jaka tu zgoda może być?
— Ile mam Jojnie zapłacić za ten przypadek?
Gdy Mendel powiedział to słowo, zrobiło się całkiem cicho. Jojna ruszał wargami, myśląc, ile można od Mendla wyciągnąć, inni żydzi czekali, co Jojna powie. Tymczasem Jojna nie wiedział, co powiedzieć. Taki prosty krawiec zna tylko miarę na kapotę, na interes nie ma dobrej miary. Bał się ciągnąć za dużo, bo miarkował, że Mendel może nie zechce się zgodzić; bał się też powiedzieć za mało, żeby nie był stratny. W takim wypadku najlepiej trochę poczekać i poradzić się kogo mądrzejszego. Jojna też tak myślał zrobić.
— Słuchajcie-no, Mendlu — mówił powoli i z namysłem — wy mnie znacie, że nie jestem zawzięty. Choć miałem przyczynę być bardzo na was zagniewany, ale już wszelka złość wyszła z mego serca, jak kot z pieca, i mogę z wami mówić w sposób honorowy, jak przystoi na nas, nabożnych i sprawiedliwych żydów.
— Mądre słowo! bardzo mądre słowo!
— Więc ja wam powiem tak: chociaż wielka złość i gniew wyszły już z mego serca, ale nie jestem jeszcze tak uspokojony, żebym miał z całkiem wolną głową rozmawiać o takim ważnym i dużym interesie. I wy, Mendlu, z przeproszeniem waszego honoru, piliście dużo wina (oby wam poszło na zdrowie) i mieliście trochę zmartwienia. Lepiej tedy będzie, jeżeli damy tej sprawie czas do jutra i jutro, mając swobodniejszą myśl, ułożymy wszystkie punkta naszej zgody.
Mendel na to przystał i wszyscy rozeszli się spokojnie.
Gdy się Chana Gołda dowiedziała o tem, co na weselu zaszło, wnet wróciło jej zdrowie. Zerwała się z wielkim impetem z łóżka, poprawiła na głowie czepek i pobiegła szukać swata Judkę, o którym można sumiennie powiedzieć, że był pierwszy swat na całe Kurzełapki, a gębę miał wygadaną, jak żadna kobieta.
Małka, korzystając z zamętu, jaki się w domu zrobił, wymknęła się do pani burmistrzowej, do żony tego dobrego burmistrza...
Nie darmo rabin powiedział, że „czasem zły bywa dużo lepszy, niż dobry...“