[93]
Wstęp
Ode skib, które kąkol pokrył,
od leniwie dzwoniących żyt,
ku dąbrowy głębinom mokrym
zalękniony przekrada się świt.
Miękką łapą przeciąga po gęstwie,
dołem trawa szeleści zwilgła.
W liściach nagle tysiące westchnień,
i już gil, i kukułka, i wilga,
wychylając się z gniazd szczebiocą
o alarmach przeżytych we śnie.
Oto dzień mocuje się z nocą,
i różowo jest, i jest wcześnie.
Oczy, pełne porannych zdumień,
dzika jabłoń przeciera listkiem.
Spojrzał na nią znienacka strumień
źrenicami płynących iskier,
i zakochał się w niej, i objął
szuwarami wpół ukochaną,
[94]
gadatliwą uśpił melodią
i opryskał słoneczną pianą.
W takiej chwili jest półcień światłem,
hukiem — odgłos rosnących łodyg.
Bicie serca rękami zatłum
posłuchaj, co mówi ten oddech.
Kamień padł w rozszeptaną noc,
rozbił ciszę wtargnięciem głuchem.
Nagłym świstem spłoszona noc
kroki świtu złowiła uchem.
Kamień padł z rozognionych rąk,
krzywym lotem gałęzie pociął,
w furkocący rozwinął się krąg,
zaklekotał w szuwarach jak bocian.
Szli o brzasku chłopi po chrust,
kamieniami walili w świerki.
Niósł się w bór z niewesołych ust
śpiew — nie śpiew, chłopski poświst cierpki.
Żar wczorajszy pniaki osmalił,
pod stopami kołysał się teren.
Po litr szczawiu, po garnek malin
chłopi szli przez las tyralierą.
[95]
Poruszyły się liście w gniewie,
kołami poszły echa, i nikt chyba dziś nie wie,
prócz wiewiórek, czeszących ogon,
z której strony padł kamień, a z której — huk i ogień.
Nie powiedzą gile i szczygły,
czyje ślady na trawie parowały i stygły.
Długo głuchł po wyrębach wystrzał
i cisza biła z ziemi, wciąż dalsza i wciąż wyższa.
W górze jastrząb cichutko piszczał.
Dymy prochu wiatr porozwleka,
las się zewrze, gałęźmi wrzący.
Szumi las, pachnie las wielkorządcy,
użyźniony kośćmi człowieka.
Czasem pies, przybieżawszy z daleka,
korę drzewną obwącha, drżący,
i przypadłszy do ziemi zaszczeka.
Czasem dziecko z włosami jak płomyk,
czerpiąc dłonią ze strugi żwir,
wypatrując we mchu poziomek,
trafi nagle na smugę krwi.
Takie bitwy się toczą w labiryncie borsuczym,
w borze mrocznym, urocznym, pełnym osin i buczyn.
Tyle pręg jest na grzbiecie, tyle szram na ciemieniu,
ile jagód na krzaku, ile wody w strumieniu.
[96]
W cichym śpiewie konwalii tyle szczęku i zgrzytu,
ile pasem czerwonych w delikatnej mgle świtu.
Tyle grzybów trujących na zieleni, na puchu,
ile męki jest w kraju, ile żelaz w łańcuchu.
W borze mrocznym, urocznym, pełnym jemioł i leszczyn,
takie świsty, poświsty, że aż w bukach kość trzeszczy.
A im więcej serc chłopskich w macierzance się spali,
tym kalina dostaje urodziwszych korali.
A im więcej krwi chłopskiej w ciemniejące mchy wsiąka,
tym ostrzejszym zapachem każda leśna tchnie łąka.
A im więcej kamieni w strudze sinej utonie,
tym są mędrsze i starsze łyse dęby na skłonie.
Dajesz zdrowie i siłę, dajesz życia puls, lesie,
komu twoja żywica lekko w nozdrza się niesie.
Dajesz śmierci pieszczotę na posłaniu z traw uschłem,
kogo w twoje ostępy głód zapędzi powrósłem.
Panom wiejesz słodyczą, chłopom szumisz goryczą,
nawet krowy biedackie, omijając cię, ryczą.
Ale w mieście, w zaduchu przepełnionych izb, dziatwa
tęskni, tęskni za lasem —
i w liczbach, jak drzewach, się gmatwa.
|