Scena przy strumieniu (Szenwald, 1946)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucjan Szenwald
Tytuł Scena przy strumieniu
Podtytuł Poemat
Pochodzenie Utwory poetyckie
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza „Książka”
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne „Książka”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
SCENA PRZY STRUMIENIU
POEMAT



Wstęp


Ode skib, które kąkol pokrył,
od leniwie dzwoniących żyt,
ku dąbrowy głębinom mokrym
zalękniony przekrada się świt.

Miękką łapą przeciąga po gęstwie,
dołem trawa szeleści zwilgła.
W liściach nagle tysiące westchnień,
i już gil, i kukułka, i wilga,

wychylając się z gniazd szczebiocą
o alarmach przeżytych we śnie.
Oto dzień mocuje się z nocą,
i różowo jest, i jest wcześnie.

Oczy, pełne porannych zdumień,
dzika jabłoń przeciera listkiem.
Spojrzał na nią znienacka strumień
źrenicami płynących iskier,

i zakochał się w niej, i objął
szuwarami wpół ukochaną,

gadatliwą uśpił melodią
i opryskał słoneczną pianą.

W takiej chwili jest półcień światłem,
hukiem — odgłos rosnących łodyg.
Bicie serca rękami zatłum
posłuchaj, co mówi ten oddech.


∗             ∗

Kamień padł w rozszeptaną noc,
rozbił ciszę wtargnięciem głuchem.
Nagłym świstem spłoszona noc
kroki świtu złowiła uchem.

Kamień padł z rozognionych rąk,
krzywym lotem gałęzie pociął,
w furkocący rozwinął się krąg,
zaklekotał w szuwarach jak bocian.

Szli o brzasku chłopi po chrust,
kamieniami walili w świerki.
Niósł się w bór z niewesołych ust
śpiew — nie śpiew, chłopski poświst cierpki.

Żar wczorajszy pniaki osmalił,
pod stopami kołysał się teren.
Po litr szczawiu, po garnek malin
chłopi szli przez las tyralierą.


Poruszyły się liście w gniewie,
kołami poszły echa, i nikt chyba dziś nie wie,
prócz wiewiórek, czeszących ogon,
z której strony padł kamień, a z której — huk i ogień.
Nie powiedzą gile i szczygły,
czyje ślady na trawie parowały i stygły.
Długo głuchł po wyrębach wystrzał
i cisza biła z ziemi, wciąż dalsza i wciąż wyższa.
W górze jastrząb cichutko piszczał.

Dymy prochu wiatr porozwleka,
las się zewrze, gałęźmi wrzący.

Szumi las, pachnie las wielkorządcy,
użyźniony kośćmi człowieka.

Czasem pies, przybieżawszy z daleka,
korę drzewną obwącha, drżący,
i przypadłszy do ziemi zaszczeka.

Czasem dziecko z włosami jak płomyk,
czerpiąc dłonią ze strugi żwir,
wypatrując we mchu poziomek,
trafi nagle na smugę krwi.

Takie bitwy się toczą w labiryncie borsuczym,
w borze mrocznym, urocznym, pełnym osin i buczyn.
Tyle pręg jest na grzbiecie, tyle szram na ciemieniu,
ile jagód na krzaku, ile wody w strumieniu.


W cichym śpiewie konwalii tyle szczęku i zgrzytu,
ile pasem czerwonych w delikatnej mgle świtu.
Tyle grzybów trujących na zieleni, na puchu,
ile męki jest w kraju, ile żelaz w łańcuchu.

W borze mrocznym, urocznym, pełnym jemioł i leszczyn,
takie świsty, poświsty, że aż w bukach kość trzeszczy.
A im więcej serc chłopskich w macierzance się spali,
tym kalina dostaje urodziwszych korali.
A im więcej krwi chłopskiej w ciemniejące mchy wsiąka,
tym ostrzejszym zapachem każda leśna tchnie łąka.
A im więcej kamieni w strudze sinej utonie,
tym są mędrsze i starsze łyse dęby na skłonie.

Dajesz zdrowie i siłę, dajesz życia puls, lesie,
komu twoja żywica lekko w nozdrza się niesie.
Dajesz śmierci pieszczotę na posłaniu z traw uschłem,
kogo w twoje ostępy głód zapędzi powrósłem.
Panom wiejesz słodyczą, chłopom szumisz goryczą,
nawet krowy biedackie, omijając cię, ryczą.
Ale w mieście, w zaduchu przepełnionych izb, dziatwa
tęskni, tęskni za lasem —
i w liczbach, jak drzewach, się gmatwa.



Rozdział I


Na krańcu wielkomiejskich dróg,
gdzie głazy szorstkie są i rude,
zsunięta cielskiem na sam róg,
wśród nędznych bud, wśród lichych ruder,
podobna do brudnego czoła,
ciężka, jak miedź roboczych płac,
— czernieje, ocieniając plac,
bezpłatna i powszechna szkoła.

Rogaty, niegościnny dom,
mierzący w chmury z okien mroźnych!

Tam wapno plami każdy złom,
i słychać czas, i kroki woźnych.

Masyw cementu, cegły, szkła
na niebo kładzie się jak mgła.

W gliniastym rozsypisku grud
nie darmo mury te ugrzęzły!

Ku piętrom wznoszą się od wrót
schodowych klatek twarde węzły,

i sążnie izb, i korytarze,
i ławek chór, i podia katedr,
i szaf szerokie, nieme twarze,
i karcer — mroczny, groźny krater,

i gzymsy, i framugi okien
z zieloną wkoło ram wypustką
i czas, mierzony ciężkim krokiem,
i wzniosła myśl, mierzona pustką.

Przez okna właśnie wchodził świt,
jak uzbrojony łomem złodziej,
i w blasku, co na gzymsach kwitł,
wyglądał gmach z kamiennych płyt
nie piękniej — ale trochę młodziej.

Po odrętwiałych grzbietach ław
budziły się stalowe błyski.
Jeszcze nie umilkł chrobot bliski
nocnych pod progiem mysich spraw,
gdy słońce szło przez izbę wpław.

Więc coraz więcej siwych plam
iskrami wpada w kałamarze,
szafy w łagodnym toną żarze,
po ścianach żółty pełznie szlam,
i nawet sina deska ścienna,
pokryta rąk niezdarnych dziełem,
przetarła się, i — jeszcze senna —
błysnęła tarczą linoleum.


W ten zespół tynku, drzazg i żelastw
wbiega cieniutki gwizd i śmiech.
Skąd taki gwar i taki szelest,
tak wiele barw i tyle ech?
Czyżby ptaszęcy żywy sad
nawiedził obumarłe sprzęty?
A może nowy ląd nietknięty,
pełny motyli — oknem wpadł?
Nie ląd, ni sad, nie preria wolna,
nie ptaków śpiew, nie kwiatów szkarłat,
ale obdarta dziatwa szkolna
do izby się z dziedzińca wdarła.
Wloką się, strzępią i furkocą
ojcowskie spodnie, serdak matczyn.
Włosy — jak dzień zmieszany z nocą.
Ławki od werbla rąk dygocą
rytmem nierównym i pokracznym.
Biją o strop skłócone głosy,
plącze się pięt bałagan bosy.
Okna wtórują cienkim szkłem,
po ścianach idzie dreszcz — i wtem:

To nie błyszczący upadł grosz,
zapracowany w pocie czoła,
nie miedziak brzęknął w szklany klosz,
lecz dzwonek zerwał się i woła.
Jak dniówka, jak machorki zioła,
jak majstra nad głowami cień,
dymić zaczyna, jak co dzień,
powszechna i bezpłatna szkoła.


A cóżeś ty, kamienna szkoło, za szkoła,
jeśli w sercu o tobie myśl niewesoła?

A cóżeś ty, drewniana ławo, za ława,
skoroś na łaty gorzkie mało łaskawa?

A któż cię, szkoło ciasna, taką budował,
na jakich to wyrosłaś głodach i kłodach,
że chociaż dosyć miejsca od stóp do pował,
nie pomieścisz ty, szkoło, głów naszych młodych?

Żar słoneczny w południe ciemiona parzy,
kurz osiada na czole, na końcu pióra.
Wysnuwa się, wypływa z twych korytarzy
szara nuda bezdenna, litania bura.

Na pulpitach spłowiałe więdną zeszyty,
rozlewa się atrament kroplą niebieską.
Wyłupiasty jak bulwa, jak pień — poryty,
łysy łeb dyrektorski skrzypi nad deską:

O tym, że orły i że lot,
że pierś, i pióra, i przedmurze,
że wstęgi dróg i flagi flot,
i na obrońców czołach róże,
że węgiel nasz, i Śląsk, i Hel,
i Ukraina w złotych plonach.
Lecz sławiąc piór i skrzydeł biel,
jakoś nie wspomniał nic o szponach.


A cóż ty się, godzino, ciągniesz tak żmudnie,
gdy każdy ton z katedry, jak kamień w studnię?

I po cóż ty, katedro, na śpiew się silisz?
Pamiętamy sto pieśni i obelg tyleż!

A cóż ty, łbie skrzypiący, tak lśnisz z daleka?
Czego piorunem ciskasz z wyżyny żłobu?
Orły nam twoje skąpią chleba i mleka!
Uspokój gromy! Nakarm, odziej nas, obuj!

Mucha krąży po nodze, przy uchu bzyka,
gra pająków słonecznych oczy zachwyca,
Coraz głębszy na ławce ślad scyzoryka.
Wist na zapałki! Dureń i Szubienica!

O, żeby tak te blaski, co cieszą oko,
ułowić i uwięzić w przejrzystym szkliwie!
Na drugim końcu izby, we mgle, wysoko,
łysy łeb dyrektorski pieje fałszywie:

O tym, że hejnał złotych trąb,
że hełm, i hymny, i przymierze,
że symbol, i kwiecisty zrąb,
i wieczność, i graniczne wieże,
jaki ogrodnik chwasty rwał,
i jakie wzrosły laurów tłumy!
Lecz sławiąc rozmaryny chwał
nie wspomniał nic o liliach z gumy.


Chodzą plamy zielone po szarych kartach.
Chodzą oczy znużone po drzwiach zawartych.

Za oknami jedzie wóz z ładunkiem belek,
przy oknie siedzi chłopak z czupryną płową
i nazywa się ten chłopak Andrzej Skobelek,
i spogląda na ten wóz, i kiwa głową.

I do swojego w ławce współtowarzysza
obraca się, długo mu szepcze do ucha.
Naraz robi się w izbie ogromna cisza,
potem uśmiechy, wreszcie śmiech salwą bucha.

Jakie były przyczyny śmiechu i szeptu,
nic wiadomo, i nigdy nikt się nie dowie,
ale chochlik radości znienacka wszedł tu,
urodzony w Skobelka wichrzastej głowie.

Tańczyła dyrektorska linia w podskokach,
lecz było już za późno, bo wszystkie ściany
i progi, parapety, szkła, nawet okap
opanował ten śmiech nieopanowany.

Tak! Trzęsło się fałdziste, spasłe sklepienie,
piec się zaśmiewał, do łez, po same białka,
śmiały się kąty, krokwie, parskały cienie,
aż prysła dyrektorska na iskry pałka.

A kiedy sam ze siebie tumult nacichał,
i wszystko było dreszczem i ciszą białą,
Andrzej Skobelek rzekł do Bogdana Grzycha:
„Ale nam się udało! A-le udało!“


Andrzej i Bogdan! Przyjaciele. Dwa duchy
niepokoju. Czy zmowa tajna ich wiąże?
Bo wspólne mają myśli, wspólne odruchy
i każdy czyn ze wspólnych wypływa dążeń.
Serca nadmiar tętni w nich, a ten rytm głuchy
rozgrzewa kąty karców i karty książek.
Nie ujdzie trzepotliwej, czułej uwadze
źdźbło światła, zaplątane w najgęstszej bladze.

Gdziekolwiek wędrujące palce się kładą,
dłoń z najgłębszych popiołów iskrę wygrzebie.
Bogdan włosy miał ciemne i cerę śniadą,
jasny był Andrzej niby złociste źrebię.
Obaj — przed koleżeńską gwarną gromadą
wyrzucali pomysły, wyższe od siebie,
z piersi, od natłoczenia wzruszeń obrzmiałej:
niemianowani szkoły wodzowie całej.

Z pyłu, z przeciągłych gwizdów, z wiatru, z kamieni
ich młodość nieczesana brała kolory.
Ulicznicy! Bułkami bruku karmieni,
rośli w żywe krzyczące kamieniotwory,
i szli tak, szorstkim słońcem rozpromienieni.
pijąc kropelki światła porami kory.
Głusząc fabrycznych syren melodię grubą
oni byli dzielnicy ryczącą tubą!

Inni kroczą po ścieżce z mchu. Dla nich świat
nieubłaganą miał twarz i łapą burą
nasiona nienawiści do serc im kładł,

i obsypywał żużlem i wyzwisk lurą.
O siniaki! O spodnie z gwiazdami łat,
zdzierane na kolanach razem ze skórą!
Pamiątki wczesnych bójek, świadkowie niemi
pierwszych strąceń na łono potężne ziemi!

Andrzej i Bogdan, w półmrok, zorzą nabiegły,
wsłuchiwali się w długie rozmowy starszych:
o pokoleniach, które w boju poległy,
o strajkach, oblężeniach, głodowych marszach,
o tym, że język mają fabryczne cegły,
i każdy zaśpiewa ci balladę warsztat,
i każdy opowie ci legendę kamień,
ogrzej go tylko piersią i w kwiat go zamień.

I jak płonęły oczy węziej i węziej,
i głowy przysuwały się bliżej, bliżej,
gdy o mrocznych mówiono komnatach więzień
i o płynącej rynną poświacie ryżej.
Jakim kupieniem każdy pulsował mięsień!
A gdy wybuchła pieśń: „Wciąż wyżej wyżej!“
i padło imię, sercom walczących drogie,
w oknie stanęło słońce — szkarłatny ogień.

Takie chwile formują i rzeźbią linie,
takie chwile kształtują serce jak odlew.
Rysy tym rychlej krzepną, im szybciej płynie
zdarzeń wieloskrzydły młyn trzepiąc na odlew.
Każdy cios utrwala się jak w lepkiej glinie.

Choć dawno zapomnieli dziecinnych modlitw,
chociaż wykołysały ich twarde ręce,
Andrzej i Bogdan mieli twarze dziecięce.

Nie wyczytać z pogodnych czół, że o pracę
bili się zmarzłe na kość strzępiąc języki,
nie znać było, że biegnąc przez ludne place,
do zapalniczek sprzedawali kamyki.
Tylko, niby gotowe do lotu race,
w źrenicach migotliwe drżały płomyki,
i pierwszy powiew, który w oczy im wionął,
rozpętał wesołości burzę zieloną:

Teraz, gdy w szkolnej izbie wzbudzony śmiech
przemienił się w przeciągłe rozgłosy ech,
i nad punktów mrowiskiem, nad liter zgrają
pająki światłocienia zwinnie biegają,
żaden głos jedwabistej ciszy nie przedrze,
tylko skrzypi — czy też grzmi — głos na katedrze:

O tym, że banda i że bat,
że bagno, bunt i brud z obory,
że są, na szczęście, okna z krat,
I taran jest, gdy są zatory,
że Boże wesprzyj ziemski tron
i do tych głów oliwy nalej!
A potem zmienił nagle ton
i ciepłym głosem ciągnął dalej:


„Powodowani troską, że szkolny rok
swój blask ostatni jutro liczy,
mimo w czerepach waszych rosnący mrok,
mimo wasz wicher buntowniczy,
słuchajcie: przebaczamy opór i błąd,
i taka nasza święta wola,
aby jutro, skoro świt, ruszyła stąd
wycieczka do Srebrnego Pola.

„I jeszcze to zapiszcie w niemytych łbach:
na przyszły rok, nim dmuchnie jesień,
żelazne ramię rygla zamknie ten gmach,
a was ministra dłoń przeniesie
na tamten kraniec miasta i z czterech szkół
jeden dom nauki uczyni,
wspólnym blaskiem ogarnie miliony czół,
niby latarnia morska w Gdyni.

„Daleka droga wiedzie w światłości chram,
szlak prawdy zawsze mgłą zasnuty.
Więc wińcie nóg swych małość, gdy przyjdzie wam
siedmiomilowe wdziewać buty.
Wiem, że to będzie trudno dla wielu: mróz
nadgryzie rąk, pył płuca zniszczy.
Ale gdy winnic pańskich plon będzie rósł
i wstanie budżet od gór wyższy,
gdy cierpliwością swoją wzmożecie stan
opancerzenia przeciw burzy,
czyż godzi się cielesnych pamiętać ran?
Niech raczej radość was odurzy!“


Skończył — i cisza znów się waży
ponad południem obumarłem.
Skończył — i właśnie z korytarzy
zadźwięczał dzwonek jasnym gardłem.

Zaszeleściło na pulpitach,
zakotłowało się po kątach.
Szmer wzmagał się, za klamkę chwytał
i głos się z głosem trwożnym plątał.

Dyrektor wstał. Głowa wypukła
skrzypnęła, deska drgnęła pod nim,
kiedy, zstąpiwszy stopą z podium,
odchodził chwiejąc się jak kukła.

Zmieszanym, hałaśliwym krokiew
runęła dziatwa do drzwi, lecz
z którejś tam ławki obok okien
padł nienawistny okrzyk:
„Precz!“



„Chłopaki!

Zwracam się nie do lizusów, a do tych jedynie,
którzy nie boją się guza i nic drżą na myśl o jodynie,
lecz śmiało chodzą po ulicy z przekrzywioną na ucho czapką,
i dzielą między siebie piosenkę — jak ze straganu świśnięte jabłko!

Pamiętacie, kochane chłopaki, jak pełno w kieszeni
mając niedopałków, szpagatów, korków, kamieni,
na zbójeckie szliśmy wyprawy wąwozami śpiącej Warszawy?
Pamiętacie elektryczną latarkę — jaki krąg rzucała jaskrawy?
Jeszcze szumi książęcy ogród, który w usta strząsał nam wiśnie.
Pędzi rower ze srebrnymi osiami, nim się o sztachety rozpryśnie.
Chodzi kataryniarz, który ukradł petykową trzepaczkę,
i małpa, sprzedająca na podwórku karty — po pięć groszy paczkę.
Gazeciarski wrzaskliwy przetarg
w blasku słońca i dymie petard
pamiętacie? — z buforu na bufor, kiedy dzwonek przystanki odmierza!
Raz nawet dyrektorowi do teczki włożyliśmy jeża —

przypłacił to Antek Frąc natychmiastowym z budy wylotem —
tej samej nocy leciały szyby z kancelaryjnych okien —
a nazajutrz, na pytanie: „kto winien?“ — pięćset rąk się podniosło do góry!

Oto więc na wspólne pomysły, przygody, bałagany, awantury,
zaklinam was — przed tym dla nas od dziś niedostępnym progiem —
razem! — naprzód! — choćby i w ogień!

Bo cóż to zapowiedział nam łysy drab,
co złotego ołówka nie puszcza z łap,
a na karku ma krzak kapuściany?

Zapowiedział, że zawrą się szkolnych bram
blachy rdzawe — i pustka zamieszka tam,
gdzie nasz głos dzwonił pieśnią o ściany.

Oto drzwi zawarte. Już wkrótce grzyb
pozarasta szkła bibliotecznych szyb,
globus w kącie okryje się pyłem.

Drzwi zamknięte. Gdzie belfry? Kto ukradł klucz?
Nie ma szkoły! Więc głową o cegły tłucz!
Może w głazach wyrąbiesz wyłom?


Resztę światła zabierają źrenicom, chmur przybywa i noc ogarnia.
Niby stoi gdzieś szkolny gmach — jak daleka na morzu latarnia —
ale dotrzeć tam? — trzeba by nart, samolotów, zaprzęgów, czółen.

W kraju — milion dzieci bez szkół,
milion głodnych dzieci — bez szkół —
na ojczyzny sercu nieczułem.

Pięć milionów młodzieży marnieje na podwórkach, które dym zatruł.
Pracy pragną barki, ramiona,
w żyłach burzy się krew szalona,
głowy tęsknią do wielkich wynalazków, a płuca — do górskiego wiatru!
Więc dojrzewa tęsknota. Walka wyrasta z niej. Walka walkę rodzi.
Lud nabiera tchu i — jak słychać — gniew po całym kraju się pleni.
W Sosnowcu pod gmach województwa z delegacją i śpiewem szli młodzi,
w kieszeniach mając pełno korków, szpagatów, niedopałków, kamieni.
Gazety doniosły, że w Lodzi, na przedmieściu, w magistrackiej stołówce,
łyżki, rondle, patelnie, kotły wydzwaniały blaszane hołubce
na łbach dobroczyńców — gdy chłopcom podano do stołu rosół z obierków.

Pod Lwowem licytowani chłopi wypełnili po brzegi cerkiew
i odprawili tam — wiec. A na Śląsku, na hucie „Montwiłł“
tak długo strajkowali robotnicy, aż zarząd zląkł się i ustąpił.

Fala buntu rośnie, uderza wzwyż.
Alarmowy dzwon w ziemi tętni —
sły-ysz? —
huczy lud tłukąc dłońmi o bramy!

My — czy lale z gipsu? Gdy wróg łby gnie,
czy nie starczy nam serc, aby krzyknąć:
nie!?
— że nie damy, nie damy, nie damy?

Tej szkoły nie damy zamknąć na gwóźdź!
I nie damy pokrzywom na gzymsach róść!
Chociaż piaskiem ćmiono nam oczy,
choć wpajano nam strach i wpajano nam cześć,
choć fałszywy kazano nam sztandar nieść —
patrzcie: światło szczeliną broczy!

Nie zagłuszy ryk mocarstwowych trąb
tego światła liter, co sięga w głąb!
Mgły sprzed powiek, jak pianka,
bryzną. —
Chłopcy! Dajcie mi ręce. Gromadą stań!

I niech hasło nabrzmiałą rozszerzy krtań:
Nie — chcemy — analfabetyzmu!

Chłopcy! Dziś wysyłają nas na wycieczkę, za miasto, na błonie,
gdzie zapewne armia białych zawilców atakuje smagłe jabłonie;
wysyłają nas panowie władcy na zieloną podmiejską wycieczkę,
abyśmy w korzonkach fiołków rozniecili świerkową świeczkę,
abyśmy całowali robaczki i równianki z kaczeńców pletli,
i grając na wierzbowej dudce gnali wszy na wodopój letni.
Na wierzbowych dudków wystrychnąć nas chcą! Uwaga, koledzy!
Nie pójdziemy na majówkę! Nie będziemy ganiać krów po gryczanej miedzy!
Ale tu, pod tym szkolnym murem jak żelazna załoga, staniem —
w przekrzywionych na ucho czapkach, z ironicznym na ustach świstaniem —
w kieszeniach korki i kamienie, w oczach błysk, w tym błysku — przekora!
Pozdrowimy pana policjanta, przywitamy pana inspektora...
A nad nami, na znak protestu — zygzak malowany niech wieje!
Cały dzień trwać będziemy na szańcu, a wieczorem pójdziemy w aleje,

tłumem przeciągniemy przez ogrody, i śpiewem, i chórem, i mową —
opowiemy o młodym pokoleniu powieść wichrową...“

Bogdan urwał i stał nieruchomy
z leciuteńkim uśmiechem na wargach,
niby posąg nieczuły na gromy.
Tylko wiatr koszulę mu targał,

tylko czapka, od kurzu pożółkła,
drżała w ręku, wstrząsana pulsem.
Właśnie słońce wychynęło z zaułka
rozpylając świetlistą emulsję,

i we włosach, jak złoty grzebyk,
przeszło pękiem promieni szczodrych.
Po stłoczonej gromadzie przebiegł
niewyraźny, bolesny odruch.

Był to odblask zbudzonych wspomnień
(jak jaśniała głowa przy głowie!),
żal, rosnący coraz ogromniej,
troski, których głos nie wypowie.

Był to gniew, zamyślony o gniewie,
dal szeroko rozwartych oczu,
zachwyt stawu, co zalśnił, a nie wie,
że w nim słońce kolana moczy.


Był to gniew — ale gniew ściśnięty
w jedną bryłkę, tętniącą bezgłośnie.
Poprzez bruku kamienne skręty
słyszeć mogłeś, jak trawa rośnie.

Gniew to był — ale nie ten, co drzewa
z korzeniami wywraca jak burza....
Gdzieś szczęknęła brama od podwórza...
Tynk oddycha. Cisza nabrzmiewa.


Tym, który wystąpił i dłoń w górę wzniósł,
był Andrzej Skobelek. Przez noc tę
sen dziki, jak chwast, w żywe ciało mu wrósł,
i usta napoił mu octem,

i lica naznaczył mu piętnem bladości,
i ciężkie pod brwią wybił sińce,
i wszystko powikłał, i nic nie uprościł,
i wlókł jak pajaca na lince.

Stał Andrzej na bosych kołysząc się stopach.
Przemówił. We krtani czuł grudy.
Krztusiło. Sekunda. Już lżej. Prędko chłopak
nauczył się gorzkiej obłudy.

Więc najpierw przeprosił, że żaden orator,
że mówić nie będzie perliście,
nachylał się, ręce zaplatał, rozplatał
(nie słowa leciały, lecz liście).


Powiewem, poszumem, wietrzykiem nieznacznym
myśl sączył — pachnącą i zwinną.
Wtem żart cisnął mocny, zaczepny — jak z karczmy —
i mak purpurowy rozwinął!

Zakręcił, zabłysnął — szkłem, drzazgą, zawieją,
wiśniami, rakietą zieloną.
I tylko mu oczy zmrużone się śmieją,
a usta pęcznieją i płoną.

Zdawało się, pszczół1 dzikich szumiący dzwon
kopniakiem swawolnym rozwala,
wśród kwiatów się tarza, wydusza sok z gron,
przez step galopuje jak fala.

„Cóż bój — woła Andrzej — cóż pulpit i plakat,
gdy lato, gdy rzeka, gdy żywioł?
Tę rosę — myślicie, że asfalt wypłakał?
Ten wiatr — czy z komina tu przywiał?

Że w Łodzi tynk z okna posypał się na-bruk?
My z kory zrobimy sto łódek!
Ach, prawda, harmider warsztatów i fabryk
ważniejszy niż kos i niż dudek!“

Co Bogdan namiętnie, to on lekko, pusto,
ze śmiechem — jak garstkę motyli —
i śmiech swój pod nos mu podstawiał, jak lustro,
kpił z walki, jak tamten z idylli.


Deszcz łącząc ze słońcem, pustynię z jeziorem,
kojarząc dym z blaskiem, pół na pół,
srebrzystą ironią przetykał perorę,
kaskadą fałszywych gwiazd kapał,

i szklił, i namawiał, i straszył, i łgał,
i barwne na wiatr puszczał słówka.
Aż w ciszę przedmieścia gruchnęło jak z dział:
„Majówka, majówka, majówka!“


Jadą dzieci torem,
poprzez wał, i piach, i most,
jadą dzieci borem
jarem i bajorem,
w siną oddal jadą wprost
po stalowych wstęgach szyn,
poprzez wał, i piach, i most
przez urwiska rudych glin.
A z przeciwnej strony
pędzi wystraszony
młyn.

Po głębokiej trawie
rozwleka się czarny dy<m.
Studzienne żurawie,
po uszy w kurzawie,
cofają się skrzecząc, nim
poprzez darń, i żwir, i rów
przewlecze się czarny dym.

Drzewa, chaty, drzewa znów!
W przelocie mijamy
nieforemne plamy
krów.

Brzęczące depesze
wiatr we włosy sobie wplótł.
Każda iskry krzesze
krzycząc: „Ja się śpieszę!“
— i skrzydłami trąca drut.
A na drutach wróble w pisk,
jak na liniach punkty nut.
Zapach rozoranych rżysk
tłoczy się, ucieka.
Srebrzy w słońcu rzeka
pysk.

Pochłaniamy tory!
Przepływamy dzień na wskroś!
Wrzask radosnej sfory
rozdzwania bufory.
Pod wagonem skryta oś
bierze niespodziany skręt.
Tym, wagonie, głośniej głoś
pieśń stłoczonych naszych pięt!
Koła grube, skrzypcie!
Szybciej, szybciej, szybciej!
Pęd!

Jazda, panie Gwiazda!
Mosty, rzeki, piargi — precz!
Nam zielony las da

rozśpiewane gniazda
i szumiące liście.
Lecz
w głowie, jakby roje gnid,
dziwne myśli.
Dziwna rzecz:
jakby w sercu oset kwitł.
Ach, nikt nie odgadnie,
że tam w głębi na dnie:
wstyd.

Wielka, ciemna szkoła —
w pustych murach szumi czas...
Grzmijcie, grzmijcie koła!
Jedźmy, nikt nie woła!
To na drodze zgrzytnął głaz.
To w zaroślach krzyknął drop.
Jest zielony taki las,
a w tym lesie leśny trop,
a na tropie licho...
Ciszej, ciszej. Cicho.
Stop.


„Srebrne Pole“. Biały, malutki,
dzikim winem obrosły budynek.
Ławka, sygnał dróżniczej budki,
tor i czerwień pocztowych skrzynek.
Koło domku — warzywne ogródki,
marchew, dynia, malwa, barwinek,

i wysoko nad kolce i tyki
bujające w słońcu — słoneczniki.

Kolejarska działka. Poczta. Stąd
w obie strony, równo, uroczyście,
srebrnych topól wybiega rząd,
w chwieruczące odzianych liście.
W niebie cisza. Tylko pod prąd
mknie w niedosłyszalnym poświście
jedna mała pierzasta chmurka,
niepogody wczorajszej córka.

Jaka czystość! Jakie napięcie!
Dech zamiera w piersiach od woni.
Pod stopami, w zielonym odmęcie,
skaczą zbóż lokatorzy zieloni.
Tu lot pszczół, tu na każdym zakręcie
w gęstej trawie świerszcz polny dzwoni,
tu, zgarniając blaski rozsnute,
dzień urasta z minuty na minutę.

Jest za stacją, za ogródkiem, za żytem,
ni to pustka, ni to pastwisko.
Sterczy w polu, deszczami rozmytem,
kępa krzaków, schylonych nisko.
Tam wycieczka pod niebios błękitem
rozłożyła obozowisko.
Cień gałęzi, głęboki i lepki,
objął szare papierowe torebki.

W przezroczystej kąpieli poranka
glina szkli się chlebnym zakalcem.

Gotowanych jaj skorupy, jak pianka,
błyszczą w słońcu, gdy dotknąć ich palcem.
Sól sypie się w traw obłe kolanka,
dzięgiel w cukrze, dziewanny ze szmalcem.
Śmiech cienkimi strużkami płynie,
jakby walca kto grał na mandolinie.

Wśród melodii ziół tajemniczej
głosem skrzypiec szeleści pergamin.
Troska życia przez chwilę jest niczem,
jeśli „słońce“ powtarzać wargami.
Słońce, złoci! Nawet nauczyciel
zdaje w słońcu zręczności egzamin,
ściga się z chłopcami po błoniach,
macha kozły, chodzi na dłoniach.

A na krańcu, gdzie błękitniejący
nad łąkami pył się rozwleka,
gdzie z kamieni wybija się drżący
ruczaj — tam, niby wyspa daleka,
szumi las — pachnie las wielkorządcy,
użyźniony próchnem człowieka,
i tyle w nim słodkich jagód na zboczach
ile iskier w nadąsanych złych oczach.


Niespodzianka, dzieci!
Przepasany dymem wpół,
drugi pociąg leci,
szkłami okien świeci,
wali w tor łapami kół,
wszystkim wiatrom dmie na złość,

przepasany dymem wpół
hałaśliwy czarny gość.
Peron pyskiem liże.
Bliżej, bliżej, bliżej.
Dość.

Z wagonów — czy to duchy kolorów
wyskakują na stopach wiotkich?
Z wagonów — czy to wiatrowy poryw
nawiał barwnych włóczkowych motków?

Z wagonów — czy to pióra kolibra
opadają leciutko na poręcze?
A może promień światła w podróż się wybrał
i po drodze zamienił się w tęczę?

To nie pióra sypią się zewsząd,
nie przędziwo jedwabne wionie,
ale setka wytwornych dziewcząt
stąpa w szyku bojowym po peronie

Tego marszu powiewny urok
nawet skałom fruwać by pomógł.
Sunie lotna falanga córek
eleganckich stołecznych domów.

Ich zakręty, pętle, klucze, wiraże
zdumionymi oczami śledźmy.
Baczność! Przełożona w pierwszej parze.
Z dala, z dala od starej wiedźmy!


Jak fontanna się różni od przydrożnej kałuży,
tak panieńska czereda od powszechniackich drużyn:

One — niby park pyszny, wpółogłuchły od woni.
Łąka dzika, porosła kaczeńcami — to oni.

One — pachną dusząco i słodko się kołyszą.
Oni — ostro i gorzko: ziemią, wiatrem i ciszą.

One — jak bujne róże w złotych kolców oplocie.
Oni — w miękki wtulone cień sieroce stokrocie.

One — niby nasturcyj pełzające ogniki.
Oni — chabry, szaleje, pokrzyki, pomorniki,

rumianki, muchołapki, w śpiewającej dolinie.
A one — tuberozy, glicynie, georginie,

delikatne mieszkanki kryształowej cieplarni!
Oni — prości, bezpańscy, czupurni, ordynarni,

z twardych włókien pleceni, sękaci od korzeni,
z drwiącym błyskiem na wargach i rękami w kieszeni.



Rozdział IV


Święte gałęzie dębowego boru,
tylekroć wrzaskiem pogwałcone siekier!
Wy, których skórę czas bruzdami porył!
Wy, z których blizn żywiczny sok pościekał!
Lasu ogromne ramiona! Porżnięte
na krokwie, rychło podeprzecie domy!
Oto raz jeszcze piły ostrym łbem tnę
mchem porośnięty pień wasz nieruchomy.

Konary! całe w brunatnych kołtunach!
Sęki! płatami oblata z was łuska.
W korzeni tęgo zaplecionych strunach
sił płynnych potok wiecznomłody pluska.
A w liściach drzemią błękitnawe chłody,
a w korze śpiewy i owadów szelest.

Drzewa! Nie w hołdzie dla waszej urody
ogradza puszczę rdza kłujących żelastw,
nie po to chodzą gajowi po wrzosach,
aby słowiki rozróżniać po głosach,
lecz chodzą strzelby, wymierzone w chłopa,
przez to, że leśną skradając się pustką,

mijając dworski budulec i opał,
ciągnie za sobą wielką gałąź uschłą.

Drzewa! Nadejdzie czas, kiedy w koronie
waszej zaszumią liście wolnym drwalom,
i nim topory was lśniące powalą,
że tak padniecie, jak podcięte słonie,
zanim was tartak chroboczącym zębem
przetrze na wonne, skrzypiące kawały,
przedtem w olbrzymi uderzymy bęben
i podzielimy puszczę na dwa działy.

Technika jedną połowę obejmie,
warkną motory i żelaza szczękną.
Z drugą polową w radosnym rozejmie,
dla wszystkich bujne rozdrzewimy piękno!
Niechaj z bukami sokora się brata,
niech człowiek czerpie z nich zdrowie i szczęście...
Szlachetne drzewa! Żyjcie długie lata
i czuprynami zielonymi trzęście!

Bywa i dzisiaj, że zakipi w borze
płomyk radości — szczery, choć matowy.
Wiatr niesie z polan dziatwy głosy hoże
i dymy ognisk wschodzą nad parowy.
W gałęziach ptactwo pazurkami świeci
i las jagody, gdyby perły, trwoni.
A pośród harców, i sporów, i gonitw,
śmieją się dzieci. Ba! nie wszystkie dzieci.


Ode skib, które kąkol pokrył,
po nieznanych samotnych tropach,
ku dąbrowy głębinom mokrym
zamyślony podąża chłopak.

Czapkę wcisnął głęboko na oczy,
głowę nisko ku ziemi zwiesił,
i po mchu cichym krokiem kroczy,
i zaszywa się w gęstym lesie.


Od czterech godzin Andrzej włóczył nogi
po ciemnolistnych, okwitłych konwaliach,
przez uroczyska, wąwozy, rozłogi,
po kłodach, po korzeniach, w głąb!
Jak wariat,
dłonią tarł czoło i próbował twarzą
darni, czy miękka, i kory, czy szorstka,
patrzał na chrząszcze, jak po liściu łatą,
i jak niszczeje jędrna liścia cząstka
i nagi świeci nerw. Od czterech godzin
z płonącą głową po zieleni chodził
i pojąć nie mógł.

Najpierw były trwożne
spojrzenia, pełne nieufnych światełek,
potem wykrętnych odpowiedzi szereg,
ubranych w słowa chłodne i ostrożne.
Potem już tylko między sobą szeptem,
ukrytą myślą, której nic nie wstrzyma,
lub wymownymi gadali oczyma.
Stali grupami. Kiedy Andrzej szedł tam,

milkła rozmowa, gasł wesoły nastrój.
Tak wiatr jesienny daje znak pierzastej
ciżbie śpiewaków: cyt!

Coraz niechętniej,
coraz wzgardliwiej, zimniej, obojętniej
witali twarz znajomą — i bez przyczyn
wyraźnych, może blaskiem, który mignął
w drzewach, lub ziemi głosem tajemniczym
zaklęci, chłopcy, jak na dany sygnał,
odsunęli się.
Andrzej został w tyle
usiadł i suche począł rwać badyle,
bezmyślnie, potem wstał i poszedł boso
w gęstwinę leśną — gdzie oczy poniosą.


Pochylają się z góry na dół
setki rdzawych klonowych rąk.
Coraz więcej zgniłych mokradeł,
coraz więcej bagnistych łąk.

Od tych pni, które kołtun porost,
do srebrzystych i wąskich brzóz,
przeskakuje ognik raz po raz,
jakby wiatr lasem gwiazdę niósł.


Mrok się pogłębia, las gałęzie gmatwa.
Czy to głos dzierzby? Zabłąkany promień
umiera w gęstwie i coraz ogromniej
drzew uduszonych rośnie miazga martwa.


Wylot? Nie, tylko zakręt wirydarzy
leśnych, gdzie berło klon oddaje olsze.
Tam głowa nurza się w burzliwsze gąszcze
i liście sieką, jak blachy, po twarzy,
pręty kaleczą skórę i na pewno
strzępiastych spodni każdy drobny kosmyk
na wskroś przesiąkły jest wilgocią drzewną.
W kolanach drzazgi, w ustach kory posmak,
dłoń we krwi. Kiedyż objawi się ścieżka?
Czy nigdy słońca wśród zielonej nocy?
Głupcze! Co krzyczysz? Tutaj nikt nie mieszka,
i duch ci żaden nie poda pomocy.
O takich lasach, jak ten, mówią bajki,
że śmierć przy każdym czatuje wykrocie,
a tu wokoło — haszcze i bagniska.
Oko? Na pewno dwie źrenice kocie!
Ach, to jest oko niezapominajki!
W blednącej gąszczy cichy szmer źródliska,
niech pod stopami, a o pierś paprocie
jasne trącają — tak, to światło błyska!
Olbrzymów leśnych potężne zwaliska,
plamy wyrębów, całe w wiórów złocie,
więcej tych plam.

Niebo patrzy błękitnie
na ziemię, która kolorami kwitnie,
a tam najbarwniej kwitnie i najtłumniej,
gdzie po kamieniach rozlewa się strumień.
Fala strumienia dziecinno-świetlana
zwalonym drzewom skacze na kolana
i dalej, dalej, niby ścieżka, wiedzie

ku krzakom, które majaczą na przedzie,
a za krzakami słoneczna polana.


Pośród bratków, i malw, i dziewann,
w które wiosna leciutkim tchem
pulsującą błoń przyodziewa,
i piękniejsza jest z każdym dniem,
pośród pąków, i traw, i łodyg,
błoni, malwom i słońcu rad,
pląsa wianek tanecznic młodych
i stopami potrąca kwiat.

Idą koła, wciąż dalsze i szersze,
śpiew to wzleciał, to w liściach znikł.
Muzykanci — borowi świerszcze —
stroją skrzypce i czyszczą smyk.
A flecistki — zielone żabki —
z młodych listków na ziemię buch!
i podniósłszy do góry łapki
naśladują tych dziewcząt ruch.


Była to szkoła, której sznur stuoki,
pod wodzą wiedźmy, strojnej w czarne fioki,
rankiem w pobliżu stacji się przewinął.
Andrzej przyklęknął za nikłą krzewiną
i, jak zaklęty, patrzał na ich skoki
lekkie, wężowe skręty i rozkręty.

Ostatniej doby zamęt niepojęty,
wydarzeń dzikich splot, niby postaci

orszak z rozwianym, postrzępionym włosem:
praca, za którą sumieniem się płaci,
jazda pociągiem wśród piachów i sosen,
pośród osypisk i błot; drobne twarze
kolegów, słońce, Bogdan przy filarze,
brzmiąca miedź własnych słów — głowa się kręci!
i znowu: z Czarnym Człowiekiem spotkanie,
uliczka, cienie, kroki, bluszcz na ścianie,
bezsenność, duszny obłok niepamięci,
tułaczka, drogi kołujące mgliście,
zgubione w cieniach i zielonych światłach,
i pnie szczerbate, i gałęzi natłok,
a potem tylko liście, liście, liście,
i krzyk w gęstwinie głuchej: wszystko razem
zalało mózg jak rzeka rozszalała,
nerwy stargało czerwonym żelazem,
i wycieńczyło, i objadło z ciała,
i krew bladymi wysączyło usty,
że Andrzej stał się bezcielesny, pusty,
i był jak wiotka śród pni pajęczyna,
z którą przelotny wiatr igraszki wszczyna,
i śmieje się z niej, i na wylot śwista:
sama — bezbarwna, wątła, przezroczysta;
lecz barwa ognia, godziną śródnocną,
las nasycając odblaskami łuny,
zamienia nitki jej w płonące struny,
na których zagrać — a ptaki się ockną.

Taki był Andrzej w chwili, gdy nasiąkał
urokiem, który przepływał przez serce,

i w oczach bujna odbiła się łąka,
i szły źrenice naprzeciw tancerce,
naprzeciw owej pierwszej baletnicy,
która na sygnał starej czarownicy,
kołysząc się w dzwoneczki leśne brzdąka.


Przypominasz gwiazdę zaranną,
której blask pała w skroni twej,
a korowód zowie cię Anną,
o tancerko, wodząca rej!
Czyż niemiły ci szum gałęzi,
że nie dzwoni twój śmiech wśród ros?
Czy cię wiedźma okrutna więzi,
że po łące twój nie brzmi głos?

Czemu, póki słoneczna wędka
tak wysoko nad taflą łąk,
ty, jak pręt wiklinowy, giętka,
stąpasz cicho i równo w krąg?
Głupi dzięcioł w lesie nie stuknie,
pająk dureń zapomniał snuć,
kiedy w fałdy układasz suknię...
Echo śpi. Ty słowem je zbudź!


Właśnie ten cichy, jedwabisty spokój
łagodną wstęgą pierś Andrzeja owił,
i światłem olśnił go, i czarem okuł,
że aż nieswojo było Andrzejowi
na myśl, że wszystko to jest prawda żywa.
Odwrócił głowę, rozejrzał się wokół

i — całą ciała szerokością przywarł
do krzaku.

Twarzą oparty o ciernie,
wstrzymując oddech, trwał nieporuszony,
i tylko pragnął, ażeby bezszmernie
biło mu serce.

Puszysty dmuchawiec,
swawolnym wiatrem w krzak zawieruszony,
siadł mu na ustach.

A on patrzał, patrzał
na Annę, która, w promieniach się pławiąc,
stała — tak blisko! że mgiełka najrzadsza
gęstszym welonem przykryłaby rysy,
niż ta odległość mała. Mógłby dłonią
zerwać we włos jej wplecione irysy,
gdyby chciał. Mógłby nawet sięgnąć po nią
i dotknąć haftu, co ją wpół otula,
lecz nie chciał.

Czarno-złocista zazula,
spod pokryw lotne wysunąwszy błony,
na czoło jego spadła i z furkotem
znów odleciała.

A on, urzeczony,
wciąż patrzał, patrzał, i rozmyślał o tem,
jak Anna może, mając taką kibić,
stojąc tak cicho, ledwo drgając stopą,
z powikłanego rytmu się nie wybić?

nie tańcząc, jednak tańczyć? Jakim blaskiem
na palcu jej okrągły świeci opal!
jaka jest w sobie szczupła, wiotka, krucha!
jakie ma piękne trepki!

Nagle z wrzaskiem
zerwał się. Wielka wilgotna ropucha
wskoczyła mu na dłoń, z dłoni na szyję,
do szyi ciałem przyssała się płaskiem,
wreszcie. niezwykłym zgiełkiem przerażona,
na głowę!

Krzak szeleści, serce bije,
Andrzej aż skręca się w zielonym wstręcie.
Wtem — czyjś okropny wzrok. To przełożona!
Błysk złotych zębów. Ratuj się. kto żyje!
Łamanych sęków trzask. Głuche warknięcie.
Andrzej — prysk w bok! Obrócił się na pięcie
i pomknął w las.


Kędy bór się na północ wygiął,
jeśli długo bez przerwy iść,
rozpoczyna się stref a igieł
i zanika pierzasty liść.

Rude pnie, w regularne rzędy,
w rudym świetle rdzawy rój ciem,
jakby skrzydła pożaru tędy
łopotały wieczystym tchem.


Tylko świece zielonych szyszek,
tylko w niebo wtopiony szczyt,
jak chwiejący się w słońcu szyszak
tylko wrzos, który niegdyś kwitł,

jasny mech, gdy stopy ogarnia,
grzyb, pleniący się bujnie na pniach,
budzą myśl, że to nie trupiarnia,
lecz przyrody żyjący gmach,


W alej cienistych milczeniu głębokiem
Andrzej ochłonął po niedawnym wstrząsie
i krocząc równo, prędko, ścigał okiem
rude wiewiórki, jak po sosnach pną się
strącając płaty łuski.

Jeśli przedtem
samotność była nad siły ciężarem,
teraz czuł Andrzej: dobrze się tak włóczyć.
gdy głowa czysta, serce bije szeptem
i ramię słodkim nacieczone żarem.
Resztę zapomniał. Zaczynał się uczyć
nowych, dotychczas niepojętych uczuć,
które oddechem były i oddalą,
pustką i pełnią, słabością i mocą,
które, nie wiedział, skąd przyszły i po co,
lecz wiedział, że są; że są — i że palą!

Przystanął. Palcem dotknął rany w drzewie,
tam, gdzie się włókna splatają najmłodsze.
Przyszło mu na myśl, że doprawdy nie wie,

gdzie jest, że pewno zbłądził i nie dotrze
do stacji. Ale nim w zarysach wątłych
wizja kolegów szkolnych mogła powstać,
ogromny smutek Andrzeja oplątał,
i znów nad sercem przepłynęła posiać
Anny, jak chmurka świetlista i wiotka.

Więc dalej szedł i łamiącym się głosem
pytał obłoków, czy jeszcze ją spotka,
i pytał wrzosów i wyniosłych sosen
gdzie się podziała twarz jej smutno-słodka,
gdzie jedwabiste, melodyjne ciało
i głowa z czołem kwiatami obwitem?

Las milczał groźnie i niebo milczało,
własnym bezbłędnym zajęte błękitem.

Tylko w pobliżu nagle, przeraźliwie
zaszeleściło miażdżone igliwie,
jak szelest kości, przewracanych w grobie.

Powietrze drgnęło naprężoną struną
i ciemny kontur szybko się wysunął
z drzew: to był Bogdan. Spojrzeli po sobie.



Andrzej: Używasz nazbyt mądrych wyrażeń i niepotrzebnie zawracasz mi głowę.

Bogdan: Kiedy już przemogłem się i pierwszy wykrztusiłem słowo, nie nastraszysz mnie wydęciem policzków. Draniu! Palcem takich pokazywać! Tfu, powiadam! Wyszło z ciebie świństwo na jaw, jak z żaby, gdy ją nakłuć patykiem. Ale czy wierzyłeś przynajmniej w swoją dziurawą rację? To słodkie rechotanie, czy było naturalnym głosem twojego serca? Co ci przyobiecano, blondasie, w zamian za złamanie walki?

Andrzej: Co ci przyobiecano w zamian za śledzenie mnie? Z drzew wylazłeś, podpatrywaczu, wracajże między drzewa!

Bogdan: Iście drewniane żarty! Aż podziw bierze, skąd w tobie tyle bezczelności? Spacerujesz po lesie, jakby nigdy nic, wzdychasz do wiewiórek, gdy ja miejsca nie mogę sobie znaleźć! Słuchaj, nie będę ci dokuczać, porozmawiajmy szczerze. Dręczy mnie uparta myśl — ot, drzazga, która ugrzęzła w głowie. Boję się, że i moja jest wina. Boję się, że popełniłem fałsz rymując ironicznie krówkę z majówką i świeczkę z wycieczką. Jak często naszym chłopakom trafia się wąchać polny wiatr? Jaką znają kąpiel prócz ścieków i glinianek? Przed nimi otwierały się zielone perspektywy, a ja ich namawiałem, aby gwizdnęli na słoneczną pogodę i poszli się bić. Nieraz chodziliśmy z rozkrwawionymi nosami i nikt by się nie uchylił, gdyby trzeba było jutro. Ale wycieczka wycieczką i dzisiaj święto. Znaczy było tak: ja, zapatrzony we własną gotowość, prześlepiłem pięćset żywych stworzeń, którym inaczej ułożył się obraz świata, niż mnie. Zanadto wysunąłem się naprzód. Dlatego inni pozostali w tyle. Przerachowałem się. Tylko nie myśl, nie myśl, że ciebie zamierzam przez to oczyszczać z winy. Andrzeju! Powiedz, może to mój błąd tak ciebie wzburzył i zaperzył?

Andrzej: Twoje błędy — i zeszłoroczny pył — jedno dla mnie. Jeżeli musisz się wywnętrzyć, weź scyzoryk i na sosnowej korze wyryj listę swoich omyłek! (chce odejść)

Bogdan: Stój! Jeszcze dwa słowa. Andrzeju, byliśmy przyjaciółmi. Najpiękniejsze w życiu moim momenty wiążą się z twoją postacią. Dziś jesteśmy wrogami — chciałeś tego. Dlaczego rozmawiam z tobą? Dlaczego nie pluję ci w twarz? Czy siła wspomnień większa jest niż siła słuszności? Ale tyś podeptał i wspomnienia i słuszną sprawę. Już koniec. Zasmarowałeś naszą przyjaźń i siebie. Masz w tej chwili oczy samobójcy. Andrzeju, bądź dawnym Andrzejem. wróć do nas — bo... bo... nie pozostanie ci nic, tylko... powiesić się w tym głuchym lesie.

Andrzej: Do stu par brodatych baobabów! (ucieka).

Bogdan (sam): A jednak pewien jestem, te przekupiono cię!


Rozdział V


Po zasiekach, po zaroślach,
gęstwiną, po błoniu płaskiem,
cieniem, blaskiem, cieniem, blaskiem,
przez wężowiska, na oślep,
poprzez czahary i dzikie ostępy,
przez mchu roztopy i przez jagód kępy,
darnią przecieka, piaskiem się przerzyna
biedna ścieżyna, samotna ścieżyna,
i biegnie, biegnie, wciąż dalej i węziej.
Skrzypią gałęzie, chichocą gałęzie,
krzaki skrzydłami czarnymi łopocą,
chwieją się sosny na bezludziu głuchem,
i, wyrzucone szeleszczącą procą,
w dół lecą szyszki.

Andrzej chwyta uchem
stłumione echa tęsknego wołania,
zadziera głowę, ogląda się, zbacza.
Ejże! To w niebie zawieszona kania
kwili, jak pisklę, to był krzyk derkacza!
Las się na drodze jak olbrzym rozkracza!

i z góry się w pas ironicznie kłania,
i pod stopami trzeszczy sucha ściółka.

Andrzej, brnąc tropem leśnego zaułka,
dotarł do miejsca, w którym się odkrywa
alei drzewnej prosta perspektywa.
Zna tę aleję wiatr i latające
z wiatrem w zawody puszyste zające.
Siadem zająca i wilka-przybłędy
i Andrzej kroki swe skierował tędy.

Wkrótce dosięgnął skraju zagajnika,
położonego w niewielkiej kotlinie,
którą cienisty bór z trzech stron zamyka,
a południowy brzeg łamie się, ginie
w obrywach płytkich, kamienistych wzgórzach,
bałwanach piasku i zagonach ostu.
Tam srebrny perz i koralowy burzan
ścielą się wydmom karbowanym do-stóp,
tam, na południu, skwar, powietrza wiele,
a tu, pośrodku, wystraszonym stadem
siadły jałowce, których ciemną zieleń
okala łąki delikatny diadem.
Opodal świerki zamyślone stoją,
szczupłe i ciemne, iglasto-surowe.
W trawie, co kipi zielonością swoją,
Andrzej ułożył skołataną głowę.


Gdy na leśnej leżąc łące,
z dołu wsłuchać się w dzwoniące

ponad głową kiście traw,
kiedy wpatrzyć się w badyle
wyższe od sąsiednich sosen,
pierś ubrudzić w kwietnym pyle,
w piach dyszącym wniknąć nosem
i popłynąć dołem wpław

aż pod miejsce, gdzie korzenie
mają swoje połączenie,
gdzie pulsuje w kłączach treść;
jeśli nabrać w głodne płuca
rozproszonych żywych próchen
i ten rytm, który podrzuca
każdym tajnym serca ruchem,
z rytmem łodyg drżących spleść;

jeśli ból strudzonej głowy
zanurzyć we fioletowy
macierzanki nurt;
gdy się oko zaprzyjaźni
z żukiem, który łapki czyści,
i po morzu wyobraźni,
pod zielonym niebem liści,
wśród kwiecistych burt

pożeglują żywe pszczoły,
i jelonek wklęsłoczoły,
i przejrzysty, cichy szklarz:
wtedy trwoży i oniemia
tętno ożywionych opok.
Wielka i potężna ziemia,

mały i znużony chłopak,
oddychają twarzą w twarz.

Z nastroszonej kępy wzleciały nagle
dwa motyle — ciemne, ciche i duże,
i nad żółtym jaskrem wirują w górze,
skrzydeł aksamitne kołysząc żagle.
W tym locie jest lęk, niepewność, wahanie:
czy kwiaty słodkie? czy warto siąść na nie?
Zapach mówi: nie. I na powój blady
opadły wielkie świecące owady
tak lekko, jak po wiolinowych strunach
melodyjne ręce bezgłośnie idą.
W słońcu zabłysnął łagodny rysunek
składanych, to znów rozkładanych skrzydeł.

Andrzej, widząc to, dźwignął się z murawy,
wstał na kolana, rozprostował stawy,
patrząc w motyle, po kwiatach chodzące,
mówił, a wiatr nosił głosy po łące:

„Motyle! Motyle! Motyle!
Kolorowe dzieci powietrza!
Lotniejsze ode mnie o tyle!
Szczęśliwsze ode mnie o tyle!

Was upaja rosa najbledsza,
pocałunek słońca was karmi.

Słodyczy złodzieje bezkarni,
latacie, fruwacie po darni.

A mnie smutek daremny dręczy,
w sercu tęskny wiosenny klekot,
bo dziewczyna z pary i tęczy
daleko, daleko, daleko!


∗             ∗

Choć obce wam słowa, motyle,
o, nie ulatujcie na dźwięk ich!
Nad wami się cicho pochylę,
rozpalone czoło pochylę,

i zapytam: na skrzydłach miękkich,
wiatrolotne, skąd szybujecie?
na jakim dojrzałyście kwiecie?
i od kiedy wspólnie żyjecie?

Czy po drodze, wśród leśnych spotkań.
nie zdarzyła się wam polana?
na polanie dziewczyna wiotka?
u dziewczyny srebrne kolana?


∗             ∗

Motyle! Motyle! Motyle!
Kiedy wasze odwłoki wątłe

w kwiatowym nurzały się pyle,
gdy tarzały się w kwietnym pyle,

czy we włosy jej wiatr was wplątał?
czy usiadłyście jej na dłoni,
kiedy skroń nad murawą kłoni
i w dzwoneczki liliowe dzwoni?...

Póki słońce, grając na flecie,
gna po niebie obłoczną trzodę,
do dziewczyny miłej polećcie,
ja za waszym pójdę przewodem!“


Motyle drgnęły słysząc tę namowę,
jakby świadome ludzkiego języka,
wyprostowały skrzydła kolorowe,
strzepnęły rosę, która je zamyka,
i cicho, lekko wzbiły się do góry
wlokąc za sobą dwa świetliste sznury.
A za smugami tej nieziemskiej zjawy,
jak niewładnący lejcami woźnica,
którego koni polotność zachwyca,
podążył Andrzej — posłuszny i żwawy.

Przez macierzanki, jałowce i jodły,
przez żwir, co gnąc się, pod stopami skrzypi,
chochliki barwne Andrzeja zawiodły
aż nad grzebienie piaszczystych usypisk,
włóczyły go po kamienistych wzgórzach,

po falach piasku i zagonach ostu,
gdzie srebrny perz i koralowy burzan
ścielą się wydmom karbowanym do-stóp,
gdzie żar pustynny, i powietrza wiele,
i w nozdrza bije ostry piasek suchy,
a potem w nową, niespodzianą zieleń
wpadły jak ptaki, i znikły jak duchy.

Andrzej przystanął. Przed nim w glebie wiązkiej
bierze początek liściasty las młody,
od krzewów aż do podniebnej gałązki,
wciąż wyżej — niby szeleszczące schody.
A brzegiem lasu zieleń się odgina
i piasek trawę ubogą porasta.
A środkiem lasu bieży rozpadlina,
głęboka, stroma, czerwona, gliniasta.
Andrzej naprzeciw niej. A w górze, obok,
stoi luźnych płyt czworobok ponury,
niby szczerbaty kamienny nagrobek,
prosty, sklepiony siłami natury,
spojony pleśnią. U stóp tego wzgórka,
między głazami — jakby wnęka płytka
i z omszonego dna kroplista nitka
źródlanej wody sączy się i siurka
wpadając w krągły basen, który bije
wewnętrznym nurtem i podziemnym warem.
Stąd się strumienia jasna wstążka wije,
muska gliniasty grunt i spływa jarem.

Andrzej pochylił się nad strugą srebrną,
dla warg spieczonych szukając ochłody,

potem obiema stopami w nurt webrnął
i poszedł z biegiem śpiewającej wody.


Płynie woda, płynie
poprzez piach, i mech, i żwir,
gubi się, nie zginie,
w płaczącej wiklinie.
Na zakrętach czyha wir,
pod brzegami grząski muł.
Płucze fala drobny zwir
i korzonki młodych ziół,
weseli się, śpiewa
obejmując drzewa
wpół.

Przezroczyste ważki
trącają powierzchnię wód:
cieni rój nieważki!
A na wodzie zmarszczki.
Promień nurka dał pod spód,
wypłynął, i znowu spadł
aż na dno przeczystych wód.
Andrzej brnie, i tak jest rad,
że jak długi parów,
pełen nenufarów
świat.

Przygodne źródełka
zasilają wspólny nurt.
Fala szkli się, pełga,

jak płynące szkiełka.
Dzikie kaczki z wody frrrt!
wyciągają setki szyj.
Bije piana, syczy nurt,
niby zwój świetlistych żmij.
Strumieniu, strumieniu,
po jasnym kamieniu
rwij!


A z brzegu dumnego, gdzie olcha i buk,
i łoza, i wąski liść rokit,
gałęzie do wody pryskają spod nóg,
i ciężkie oddechy, i kroki.

I szczygły spłoszone wzbijają się wzwyż,
i twarze w zielonej tkwią kracie,
i szept bieży nisko przy ziemi jak mysz,
i snują się ciemne postacie.


Na trzcinowej lirze
wiatr wygrywa wodną pieśń.
Brzeg opada niżej,
piana pniaki liże.
Naprzód, falo wartka, nieś!
(Miły stopom złoty piach).
Wietrze, graj trzcinową pieśń!
Źródło, napełń ujścia łach!
Ponad głową istny

dębowy stulistny
dach.


Postacie na brzegu zginają się wpół,
a potem się prężą do góry.
U każdej na grzbiecie garb wielki jak wół,
a w rękach sękate kostury.

Gdy bliżej podejdą, to widać z ich ust,
że ważną czynnością zajęci,
i widać, że garby — to worki na chrust,
pękate od zeschłych gałęzi.


Płynie strumień, płynie.
Wędruje słoneczny krąg
ku zmierzchu krainie.
Kto prędzej dopłynie?
Czy do zmierzchu słońca krąg,
czy też strumień do tych drzew,
do multanek, gajów, łąk,
kędy brzmi dziewczęcy śpiew?
Niebo coraz bledsze.
Przedwieczorny szepcze
wiew.


Ostrożnie, powoli stąpają przez las
kobiety i chłopy, na plecach

dźwigając ładunek ogromny jak głaz,
a cenny, jak ognia szmer w piecach.

A jest paru młodszych i żwawszych w tym tłumie,
deszcz liści im czoła opłakał.
I śmieją się widząc brnącego przez strumień
takiego jak oni chłopaka.

Hula woda, hula.
Kto na drodze? Kępa brzóz!
A każdą otula
Brzeg grzebieniem w pianę wrósł.
(Strumień coraz szybciej rwie).
A u stóp dziewiczych brzóz,
pośród mchów, zdobiących je,
w węzłach kwietnej krajki
— niezapominajki
dwie.

Tu już mgły się po wrzosach ścielą.
Wiatru nie ma: w gałęzie wsiąkł.
Nad zatoką, nad fal kąpielą
Anna pył zmywa leśny z rąk.
Świeci sukni różowa plama
na szuwarów brunatnym tle,
a gdy schylić się, taka sama
suknia plącze się w wodnym szkle.


Głowa Anny zwrócona w stronę,
którą nurtu wskazuje bieg.
Tylko łokcie drżą obnażone
i miecz słońca na karku legł.
Z ramion stacza się włosów pasmo,
kipi mydlin ognisty wian,
pęcherzyki pierzchają, gasną
— i na nowo wir złotych pian!

Kiedy tak w słońca przedostatnim blasku
nieci po wodzie płomieniste pręgi,
można by mniemać, że w brzozowym lasku,
nad obręczami śpiewających węgli,
siadła na trawie piękna morderczyni,
i paląc kości czary dziwne czyni.

Lecz Andrzej tak nie myślał. Andrzej — cały
był jednym serca uderzeniem głuchem,
gestem, porywem, okrzykiem, wybuchem.
Czemuż wahał się?

W głowie mu brzęczały
iskry i lutnie, gwiazdy i sygnały,
a pierś dudniła, gdy puls nią poruszał.
Andrzej wahał się.

Andrzeju, bądź śmiały!


Skądże, u diabła, te głupie świsty ostrzegawcze
w uszach?

Nabrał tchu do płuc.
Naprzódl
Biegiem

— i do brzegu
pryskając pianą

skoczył,
obrócił się dokoła siebie,
jak biegun,

— i stanął

Zapłoniony przed Anną.
Cichy jak łan.

(Nad głowami z furkotem przeleciał ptak).

W gęstniejącym pyle,
w umierającej chwale
dnia —
nagle przechylono dzban:
wysiano mak.


Mierzchną obłoki. Chwila goni chwilę.
Fala goni falę.


Jak obraz lilii, odbity w jeziorze,
czyste zarysy ma i barwy hoże,
dopóki tafla gładka i świecąca;
lecz niech tylko wiatr fale poroztrąca
i szorstką ręką uderzy w powierzchnie,
a wnet się obraz zamąci i spierzchnie,
wydłuży, zmarszczy, postrzępi, pozwija,
jakby nie kwiat to był, lecz wodna żmija:
tak w rysach Anny zachodziła zmiana:
znikła gdzieś czoła pogoda świetlana,
a w kątach oczu, które brew ocienia,
osiadł na moment grymas przerażenia,
blady i śliski; delikatne usta
zadrżały wątle, potem się zacięły,
skrzywiły się, uniosły, i wydęły
w wyraz pogardy, pychy, obrzydzenia,
wyższości, która, nie poznasz, jak pusta!
Z twarzą do góry podniesioną, ręce
trzymając blisko siebie, przy sukience,
jak gdyby bojąc się, że w tym przelocie
zawadzi o brud i skala się w błocie,
uskoczyła w bok, a potem jak strzała
pobiegła w leśny gąszcz i zawołała:
„Proszę pani! Proszę pani! Proszę pani!
Tu jakiś łobuz chodzi i cygani,
brudny, obdarty, ordynarny łobuz!“


Odbił się metaliczny głos od brzegów obu.

Drzewa powtórzyły:
— obdarty...

Woda zaszemrała:
— brudny...

Wiatr załopotał i powiedział głośno:
— ordy-narny!

A echo
rozigrało się po lesie,
po lesie — bezkresie,
i dzwoni, i niesie
ze śmiechem, z uciechą:
— Łoo-buuz! Łoo-buuz! Łoo-buuz!
oo-b-uu... oo-uu... oooo...


Okrzyk
jeszcze
na falach
drżał

i w liściach
szeleścił
tylko,

gdy w puste powietrze
runął
strzał.


Zatrzęsło się wszystko
i zmilkło.


Szumi las, pachnie las...


Gruchnął drugi strzał, i trzeci, a potem
czwarty przeciągłym odpowiedział grzmotem.


Pachnie las, oddycha las...


Chwytając się trzcin, i brzóz, i wierzb,
w promieniach, krwawiących oczy,
wybiega człowiek szary jak zmierzch,
i słania się i broczy.
Na brzegu ruczaju łamie się w pas,
na piasek z łoskotem pada.
A już od tętentu huczy las,
nadciąga chłopska gromada.
Stłoczyli się, obstąpili w krąg,
worki cisnęli o ziemię,
kamień ze sztywnych wydarli rąk,
owinęli szmatami ciemię,
i wodę do bladych sączą ust,
i czoło wilżą wśród wiklin.
A potem, dźwignąwszy rannego i chrust
przebrnęli, pobiegli i znikli.



Wiatr skonał, zmilkły dalekie wystrzały
i szumi fala leśnego potoku.
Na brzegu Andrzej — drewniany i mały.
Ręce w powietrzu mu się zatrzymały.
Stopy wbiły się w szary piasek zmroku.
Andrzej na brzegu w zupełnym bezruchu,

jak pniak, jak rudy stępor, jak kość drzewa.
Popiół, dymiący w wieczornym cybuchu,
syci milczenie — i tylko przy uchu
lutnia komara cieniutko pobrzmiewa.

Andrzej rozumie, że na skórze głowy
rosną mu liście, a na rękach kora.
Nie Andrzej to już, a krzak orzechowy!

Lecz serce dzieli go na dwie połowy,
a z serca bije krew — ciepła i skora.

Krew wchodzi w sęczki, zarumienia pręty,
wędruje ciałem, wspina się ku uszom,
kluje, szelestem przepływa przez pięty.
Pierwsze nieśmiałe zgięcia boleć muszą!
Nim Andrzej naprzód chwiejnym ruszył krokiem,
minęła chwila. Zdała mu się rokiem.


Nagle rozprężył dłonie. Biorąc rozpęd
skoczył na drugi brzeg. Potknął się. Pobiegł.
I biegł przez kępy, kolcami zarosłe,
i biegł, jak sforą psów ścigany człowiek,
broniący się zamknięciem oczu. Wpadłszy

w gąszcze, przyczaił się, przystanął, patrzy:
przed nim, półkolem drzew obramowana,
cała w paprociach, ściele się polana,
pc której Anna z orszakiem rówiennic
wodziła tańce — o, chyba przed laty!

Gdzie są tancerki? Gdzie jest wdzięczny wieniec
pąków? Gdzie malwy, dziewanny, bławaty,
głóg? Prysła magia barw i wszystko tonie
w jednym szkarłatnym jednostajnym tonie,
który oznacza, że oto zapadło
za horyzontu brzeg — dnia tego słońce.

Polana w cienkiej z gałęzi koronce
wygląda niby płomienne widziadło.
Wkoło bór takim gęstym zwarł się pasem
i tak wysoko sięgły drzewne głowy,
że skrawek nieba, widny ponad lasem,
jest sino-szary, zimny i surowy.
A dołem noc przewiewa już i chce na
zaroślach welon rozciągnąć uroczny.

Więc jeden świat ogromny był i mroczny,
a w głębi drugi świat jak teatralna scena —
pełny krwawej urody.

Wtenczas gniew powstał
w Andrzeju. Drobną pięść, twardą i prostą
podniósł do góry i wyszeptał głucho
trzykrotną klątwę.



∗             ∗

Ostatni słońca umilkł dźwięk.
Jest chwila przejmującej ciszy,
gdy ucho chrzęst owadzich szczęk
i huk rosnących łodyg słyszy.

Ostatni promień słońca zgasł.
Szeleści szary liść dębowy.
Oddycha sinym zmierzchem las.
Nietoperz wstał. Polują sowy.

Prędzej, bo rychło przestrach drogi pogmatwa!
Prędzej, na stację dziatwa, na skrzydłach dziatwa!

Kołyszą się od kroków polne ukosy,
po alejach się młode skrzykują głosy,

trzeszczą suche gałęzie, łamią się osty,
powietrze bije w nozdrza i wiatr jest ostry.

A kiedy przed budynkiem białej stacyjki
zgromadzili się chłopcy, głodni jak wilki,

kiedy resztki zapasów przez mgnienie powiek
znikły w przepastnych gardłach zdyszanych uczniów,

na peron wszedł wysoki w cylindrze człowiek,
z nim wyorderowany młody porucznik.

Cywil wygłosił płynnie dwa przemówienia,
oficer nastrój chłopców i sprawność bada,


mierzy, zagląda w zęby, sprawdza, ocenia,
czwórkami! równaj! zachodź! aść! defilada!


Cześć! na wpół ironicznie, na wpół z powagą.
Dosyć... Zapach matiolki płynie powietrzem...
Do dyspozycji szkoły oddano wagon
pusty — na osiemdziesiąt kilka pomieszczeń.
Załadować!
Ładują.
Napór na deski!
Niesamowity tumult uderza w uszy.
Za pięć minut nadjedzie pociąg podmiejski,
przykotwiczy ten wagon, gwizdnie i ruszy.


Jak gdyby pogrążeni we śnie,
przez błoń, przez mglisty mrok wieczoru,
choć z różnych stron, lecz równocześnie,
Andrzej i Bogdan ciągną z boru.

Andrzej zasępił brew i czoło,
jak gdyby snuł zawiłe plany.
Bogdan przygięty i złamany,
stąpa powoli, niewesoło.

Na stopień weszli równocześnie,
tak, że zetknęły się kolana.
I tylko koło warg Bogdana
drgnęły nerwowo drobne mięśnie.



Nauczycielstwo daje znak: zacząć chóry.
Buchnęła z setnych piersi marszowa nuta
i wzbiła się srebrzystym drzewem do góry.

Sześćdziesiąt srebrnych sekund — grzmiąca minuta

Ucichło. Potem znowu z dzwoniących gardeł
wydarł się śpiew i wzleciał i załopotał,
rozerwał się pocisków lśniących miliardem,
zajęczał milionami zgonów w okopach,
i dudnił kanonadą i drżał po szkliwie,
i tętnił, jak na moście dzwon końskich kopyt,
a ilekroć z obłoków na peron opadł,
łamał się, chrypł, fałszował, rzęził płaczliwie,
dławił się w młodych piersiach i wiązł we krtaniach,
lepił się, bladł, chorował, aż zamarł, zanikł.

Kto struną syczącą kaleczyć śmie hymn?
Kto pieśń śmiercionośną uśmierca?
Kto iskrę, świecącą przez tuman i dym,
przerzuca od serca do serca?

Kto buntu zarzewie rozdmuchał i płomień
z popiołów obudził i podjął?
To Andrzej obiema zagasić marsz dłońmi
i nową wybucha melodią:


„Koledzy! Oto urok zgasł!
postąpił naprzód gniewny czas

i ziemski glob wypełnił krąg.
Kamień ciskam z napiętych rąk!
Niech leci w noc, niech liście tnie,
niech sparzy staw o czarnym dnie,
niech meteorem zalśni dla ludzi,
podłych zatrwoży, śmiałych obudzi!

Gdy sokół bił o pręty krat,
wąż wsączył mu do piersi jad
i zatruł serce. Odtąd sokół
po klatce złotej latał wokół,
gnuśnie i sennie. Naraz grom
przez druty spłynął, iskrząc dom,
okrwawił pióra, przepalił żyły —
w piersi sokolej wichry — odżyły!

Tak ja, otruty słodkim czadem,
zbudzony grzmotem, pieśń układam,
i widzę was, i wołam was.
Kochani! Oto urok zgasł
i czas o dzień postąpił wprzód.
Ciąć do dna granatowy wrzód,
co bolejące piersi zasklepia!
Krzywda, jak wrzątek, upiorom w ślepia!

My, którzy znamy głód i chłód,
my — w męce dni poczęty płód,
karmiony błotem, bity do krwi —
nieposkromiony pomiot lwi —
my, których twarz, ciśnięta w mrok,
ku światłu zwraca głodny wzrok:

za zbrodnie katów, za jęki braci
bez drgnienia ręka nasza zapłaci...

Koledzy! Śpiew nie zgłuszy łkań,
bo kruchy głos, i słaba krtań,
i jak przekrzyczeć wiatru szum?
Do walki, druhy! Jest nas — tłum!
Gdziekolwiek wieje tuman dróg,
gdziekolwiek stopy rani bruk,
w ogniu wystrzałów, w huku powodzi —
przyszłość w ramionach niesiemy — młodzi!“


Pociąg drgnął i ruszył
wypluwając ogień z trzew.
Dymem się napuszył,
zagrzmiał, a nie zgłuszył.
Łomot kół, i takt, i śpiew,
po nasypach lecą w dal.
Noc pożera kształty drzew.
Zanim świt, powstały z fal,
rozepchnie wierzeje —
w pąkach serc dojrzeje
stal.



Komentarz

I. Poemat „Scena przy Strumieniu“ jest — o ile wiem — najnowszą, choć nieodosobnioną, próbą ożywienia współczesnej poezji polskiej, której za temat wystarczają sami autorzy, elementami powieściowej przedmiotowości. Jest on zarazem próbą wprowadzenia ruchu, działania, akcji, konfliktu do tego ideologicznego odłamu poezji, który pragnie wyrażać tęsknoty walczącego ludu, a dusić się już zaczyna w wąskich granicach nieruchomej ody i dytyrambu.
Poemat „Scena przy Strumieniu“ jest — formalnie rzecz biorąc — utworem epickim. Oddaję go do druku w okresie, gdy większość krytyków mówi o epice ze wzruszeniem ramion, faworyzując liryczne źródło poetyckiej inspiracji. Odnoszę wrażenie, że spór pomiędzy zwolennikami liryki i epiki jest nieco przedawniony, a jego przedmioty należałoby odesłać do muzeum szablonów. Jeżeli nigdy w historii nie zdarzały się utwory czysto opowiadawcze lub skończenie subjektywne, to dzisiaj, bardziej niż kiedykolwiek — nie przez swoją jednoznaczność, ale właśnie dlatego, że są przeciwieństwami — elementy epiki i liryki dążą do łączenia się, do przeplatania się, do wzajemnego się podkreślania i uzupełniania. Gdyż źródło tych dwóch równoległych strumieni jest — wbrew zasadom geometrii — wspólne i natura twórczego procesu o nastawieniu epickim na wskroś liryczna.
Żaden człowiek nie wyczerpuje w życiu wszystkich swoich możliwości odczuwania, jak nie wyczerpuje wszystkich możliwości akcji. Oprócz tego czym jest — każdy z nas jest tym, czym mógłby się stać, gdyby inaczej ułożyły się warunki jego życia. Rozwój jednostki ludzkiej rzadko bywa prostolinijny. Z tych węzłowych momentów, kiedy zapoczątkowany w pewnym kierunku rozwój urywał się, aby ustąpić miejsca rozwojowi w kierunku innym, pozostały szczątki niezrealizowanych, stłumionych przedwcześnie, utajonych kształtów psychiki. W tym nieraz indywidualne oparcie dla wewnętrznych tragedyj, których główna przyczyna leży wszakże poza indywidualnością. Stąd też olbrzymia w nas zdolność przeżywania nie swoich stanów psychicznych, identyfikowania się w wyobraźni z innymi ludźmi, zdolność, której rezultatami bywają w równej mierze: blaga, współczucie i twórczość.
Wymagam od pisarza, aby był w stopniu większym niż inni istotą podwójną: z jednej strony niech będzie pełnokrwistym, indywidualnym, stronniczym człowiekiem, walczącym na określonym odcinku barykady, z drugiej strony — psychiczną wielokrotną możliwości, zaczątków, zadatków, aluzyj. Gdyby był tylko sobą — nie byłby pisarzem. Gdyby siebie bez reszty roztopił i zagubił w milionie swoich postaci, gdyby sprawiedliwie „unurzał wszystkich w tym samym błocie“ jak Flaubert — zabrakło by dla niego miejsca w piśmiennictwie przełomowej epoki, którą przeżywamy.
Pisarz — to nie jest jeden człowiek. Pisarz — to cała rodzina; rodzina kształtów dość zwiewnych, ale utrzymywanych przy życiu przez ojca z krwi i kości.
Istnieje dostatecznie mocny pomost liryczny między pisarzem a jego postaciami, aby epika mogla być poezją — nawet dziś i dziś na nowo.
II. Poemat leżał w rękopisie, czekając na wydawcę, blisko rok. W międzyczasie wytworzył się pewien dystans, który pozwala mi dziś rzecz ocenić bez pierwszego porywu miłości — okiem nie autora, lecz krytyka. Przypuszczam, że umocnię tym tylko czytelników w sądzie, osiągniętym przez nich samodzielnie, jeżeli powiem, że nienawistny duch schematyzmu nie całkiem został wygnany ze strof poematu. Wyraża się to nie tyle w rozbieżności istniejącej pomiędzy rzeczywistą psychiką chłopców szkolnych, a psychiką ich daną w utworze (gdyż więcej tu poetyckiej transpozycji, niż politycznego uproszczenia), — ile w programowym happy-end’zie, który uważam za poważny błąd artystyczny. Poemat powinien kończyć się tragicznie. Domaga się tego jego konstrukcja, jego dynamika, domaga się tego nawet jego rewolucyjny morał. Andrzejowi nie wolno już nigdy wyjść z lasu. Bogdan wykazuje sporą znajomość praw, rządzących utworem, w którym wypadło mu figurować, jeśli ostrzega swego kolegę przed samobójczą śmiercią.
W motywacji psychologicznej postępowania Andrzeja jest pewna luka, której nie potrafiłem już zapełnić. Czarny Człowiek zaleca chłopcu powstrzymanie się od walki i zachowanie milczenia, Andrzej zaś pojmuje to po swojemu (jest bowiem naturą na wskroś aktywną), przemawia i walkę łamie — a więc spełnia więcej niż mu kazano, chociaż spełnia niechętnie. Należało — albo rozszerzyć wymagania, stawiane przez Czarnego Człowieka, albo w osobnym ustępie pokazać wewnętrzne źródła czynnego zachowania się Andrzeja.
Niestety, i jedno i drugie zostało zaniedbane. Nie sądzę, aby świadomość błędu starczyła za usprawiedliwienie. Niech przynajmniej na przyszłość wyniknie z tego nauka.

„Szene am Bach“
Źródło: serwis muzyczny Musopen [1].

III. Tytuł utworu nie jest oryginalny. „Scena przy strumieniu“ — „Szene am Bach“ — tak się nazywa druga część Symfonii Pastoralnej Ludwika van Beethoven. Gdybym chciał zaopatrzyć poemat w motto, umieściłbym na pierwszej stronie kilka taktów z wyciągu fortepianowego symfonii. Zrezygnowałem z tego, aby nie sprawiać przykrości czytelnikowi nie umiejącemu czytać nut.
IV. Rozmowa Bogdana z Andrzejem w lesie była pierwotnie napisana wierszem pięciojambowym, z przewagą zakończeń męskich i w układzie rymowym, przypominającym skróconą tercynę. Brzmiało to nad wyraz sztucznie. Za namową jednego z przyjaciół odrzuciłem koturnowy wiersz i zastosowałem prozę. Jest to wyjście kompromisowe. Nie starczyło oddechu na jeszcze jeden wysiłek, a niewątpliwie odpowiednie rozwiązanie wierszowe było do znalezienia.
V. Zakończenie pierwszego Krymskiego Sonetu wplotłem do tekstu nie posługując się cudzysłowem, sądzę bowiem, że zwrot „Jedźmy, nikt nie wołał“ — nabrał już waloru przysłowia.
VI. Zwrócono mi uwagę na szereg nieścisłości przyrodniczych, popełnionych w różnych miejscach poematu. A więc — we wstępie — gil, kukułka i wilga,

„wychylając się z gniazd szczebiocą
o alarmach, przeżytych we śnie“;

tymczasem, jak się okazuje, ptaki leśne nie sypiają w gniazdach, wobec czego nie mogą się z nich wychylać, kukułka zaś, jak wiadomo, w ogóle gniazda nie posiada. Bardzo się tą uwagą przejąłem, ale na próżno szukając odpowiedniego rozwiązania obrazowego i wersyfikacyjnego, wolałem raczej urazić ornitologów niż popełnić jeszcze jeden grzech artystyczny.
Inaczej przedstawia się sprawa owych ogrodowych malw i niekwitnących w czerwcu dziewann, które raptem znalazły się na leśnej polanie tworząc tło dla tańczących dziewcząt. Tutaj nieścisłość przyrodnicza nie może być poczytywana za błąd, ponieważ od tego momentu akcja poematu rozwija się w okolicznościach fantasmagorycznych. a powrót do realności podkreślony został przez rozpłynięcie się nagromadzonych barw.
Drobiazgów, które wymagałyby korekty, jest napewno dużo. Proszę czytelnika, aby z faktu, że tej korekty zaniechałem, nie wyciągał wniosku, jakobym zgadzał się ze stanowiskiem ludzi lekceważących dokładność szczegółów w poezji.
VII. Spotkał mnie zarzut, że w taktownym skądinąd opisie wycieczki użyłem frywolnej metafory — „traw obłe kolanka“. Spieszę wobec tego wyjaśnić, że „kolanka“ traw nie mają nic wspólnego z podkasaną muzą i że tak nazywają się węźlaste zgrubienia, członkujące łodygi niektórych traw.
VIII. Utwór jest bez wątpienia akademicki. Atakowano mnie za to in publico jeszcze przed ogłoszeniem całości. Gdyby istniał Uniwersytet Poezji, „Scena przy Strumieniu“ uzyskałaby, być może, kwalifikację pracy proseminaryjnej. Cóż? W okresie, gdy leniwe nieuctwo, osłaniane sztuczną mgłą pozornego eksperymentatorstwa, tak wielką czyni koło siebie wrzawę — skromna praca proseminaryjna jest niewątpliwym krokiem naprzód.
Mistrzami moimi (z jakichże nizin patrzeć muszę na ich wysokie pomniki!) byli Eschylos, Wergiliusz, Szekspir, Shelley, Mickiewicz, Słowacki — nazwiska, które na twarzach owej krzykliwej generacji poetyckiej wypaliłyby rumieniec wstydu, gdyby nie to, że ta generacja nieomal nie wie, co to za jedni.
Nigdy nie zrozumiem, jak można godzić się z myślą, że twórczość nasza nadal będzie o tyle — o całą poezję — niższa od tego, co zdziałały te wielkoludy.
Długo i troskliwie pracowałem w ich laboratoriach — i uznanie tej pilności jest jednym z niewielu zaszczytów, o które się ubiegam.
Jeżeli do słabych moich strof, tym ważnych, że usiłują złowić puls współczesnego życia, przedostało się nieco potężnego ducha, który czerpać z najpiękniejszych ksiąg świata było i jest radością nie do opisania — niechże to na początek wystarczy.
Gdy mowa o dziełach, które ze szczególną siłą zaciążyły nad „Sceną przy Strumieniu“, to dla celów informacyjnych nazwę przejmujący poemat Shelleya — „Alastor, czyli Duch Samotności“ (istnieje po polsku w doskonałym przekładzie Kasprowicza).

Lucjan Szenwald

Warszawa, we wrześniu. r. 1936.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Lucjan Szenwald.