Śniło mi się, że, ciało rzuciwszy na ziemi,
Duch mój wzbił się do Nieba skrzydły anielskiemi...
W jednej chwili cudownych blasków oceany
Rozlały się wkoło mnie w bezmiar nieprzejrzany,
I w głąb swą pochłonęły wzrok mój zachwycony,
A słuch wzięły mi dziwnej harmonii tony,
Co, wydane przez świetlnej tej powodzi drżenie,
Łamały ją w tęczowych, dźwięcznych fal pierścienie.
Kołysany w tych dźwięków i tych blasków toni,
Gdy zwolna z niemi ucho oswajam i oko,
Boże wielki! i cóż się mej duszy odsłoni?
Ocean tej światłości, rozlany szeroko,
To blask, którym jaśnieją Świętych Pańskich lica;
Harmonja ta cudowna, co mię tak zachwyca,
To ich głosy, ich mowa!... Widzę, widzę owo
Rzesze ich niezliczone w niebieskiej przestrzeni,
Niby pyłki śród smugi słonecznych promieni
Mżą, iskrzą się, migocą, jak mgłą brylantową.
Lecz dziw! każdy z tych pyłków, czy tuż przy mnie płonie,
Czy rzucony gdzieś w obszar, co mu granic niéma,
Świeci jasny, wyraźny przed memi oczyma
Ludzką żywą postacią, i wyciąga dłonie,
I uśmiechem, słodyczy pełnym i wesela,
Wita mię, jak lubego brata, przyjaciela!
Więc i ja też wzajemnie witam ich radośnie,
A miłość moja ku nim z każdą chwilą rośnie!
O! bo jak ich nie kochać w tej świętej dziedzinie,
Co jest przybytkiem szczęścia przez miłość jedynie?
Jak nie kochać, gdy dusza, wszechwiedzą bogata,
Wie o każdym, czem zdobył wieczność błogą sobie,
Gdy z nich każdy tu świeci w całej cnót ozdobie,
Co świat dźwigały, nieraz nieznane od świata.
Jak nie kochać, gdy wszystko, com ja za żywota,
W chwilach przenajczystszego duszy uniesienia,
Miłował, czcił i wielbił, tu, jak zorza złota,
Każdego z tych wybrańców pańskich opromienia;
Gdy widzę śród tej rzeszy i dobre pasterze,
Co położyli dusze za swoje owczarnie;
I owych bohaterów, co swych ojców wierze
Chrobre piersi na szańce oddali ofiarnie;
I mistrzów, siewców bożych, co od nich nasiona
Prawej mądrości brała serc młodzieńczych niwa;
I tych wieszczów-proroków, których pieśń natchniona
Ku Niebu świętym gwałtem ziemiany porywa
I sprawia, że z miłością, wiarą i nadzieją
Cierpieć, walczyć i umrzeć za prawdę umieją;
I tych, co skromni, cisi, pokorni i mali,
Błogosławieństwo boskie szerzyli dokoła,
Bliźnim na każdą ranę balsam podawali,
Z łez oczy i ze znoju ocierali czoła;
I tych wreszcie, co z darów ziemi nic nie wzięli,
Od kolebki do zimnej grobowej pościeli
Łamiąc się tylko z nędzą, i bólem, i troską,
Dlatego, że, miłością ożywieni boską,
Woleli krzyż swój dźwigać dla niebieskiej chwały,
Niźli czartu dać pokłon, choćby za świat cały...
Więc nie dziw, że mi tutaj nie tęskno do świata,
Gdzie słońce me najczęściej kryło się za chmurą,
Co i własną mą grzędę pomroką ponurą
Osłaniała przez wszystkie mego życia lata.
Nie tęskno, choć mi zawsze droga grzęda owa,
Bo nad to — gdzież na opis tego cudu słowa?!
I ta ziemia, kolebka moja ukochana,
Świeci w tych rajskich sferach jak fata-morgana,
Jak gdyby w czarodziejskiem zwierciadle odbita,
Świeci jasna urocza dziwnie przemieniona,
Tak, iż z Niebem na równi mię za serce chwyta,
I ledwie, że nie każe wątpić, czy to ona?
Wątpiłbym, gdyby w Niebie wątpić można było,
Gdyby tajniki cudów nie były mi znane;
Lecz, żem jasnowidzenia obdarzony siłą,
To i pojmuję dobrze tę cudowną zmianę:
Wiem, dlaczego tam widzę róże i lilije,
Gdziem za życia spotykał cierniska i głogi;
Dlaczego hymn tryumfu stamtąd w niebo bije,
Gdziem słyszał tylko skargi, płacz i jęk złowrogi;
Dlaczego to, co w prochu zdeptane leżało,
Teraz jasne, pogodne czoło wznosi śmiało;
Dlaczego się całuny w purpurę zmieniły,
A świątyniami smutne stały się mogiły.
Wiem to wszystko, bo jawne dziś mi drogi boże
I prawda Błogosławieństw świętych Zbawiciela;
Bo rozumiem, co ziemi blasków tych udziela,
Któremi i śród blasku Niebios jaśnieć może.
O Panie! jakże wielkie miłosierdzie Twoje!
O jakże nieprzebrane łask Twych świętych zdroje!
Jakże hojna maluczkich cierpień mych zapłata!
Coraz wyżej i wyżej dusza moja wzlata,
Coraz w żywsze zachwyty radości opływa
I szczęścia swego zmierzyć nie może szczęśliwa!
A przecież wiem na pewno, że jeszcze nie na tem
Ma się zakończyć błogość, dla mnie zgotowana,
Że rychło przed Najwyższym stanę Majestatem
I ujrzę, poznam Stwórcę swojego i Pana,
Którego dotąd dla mnie zakryte oblicze,
Chociaż całe Niebiosa jego blaskiem lśnią się,
Choć w każdym z tych wybranych świeci tajemnicze,
Jak słońce w każdej kropli na porannej rosie.
Ujrzę sprawcę tych cudów, com je we wszechświecie
Wielbił, wszędy je widząc, od gwiazd, z Jego dłoni
Sypniętych, jak pył złoty, w bezmierne przestworze,
Do pyłku na motylich skrzydełkach i kwiecie,
Od żywiącej mirjady tworów morskiej toni,
Do kropli wody, życiem kipiącej, jak morze.
Ujrzę źródło, skąd płynie prawda, mądrość, cnota,
Przed któremi tak chętnie biłem kornem czołem,
Źródło świętej miłości, przez którą aniołem
Człek się staje śród nędzy ziemskiego żywota;
Ujrzę Go i z ufnością lubego dziecięcia,
Jak Ojcu najdroższemu upadnę w objęcia!...
Czuję, jak się ta chwila cudu ku mnie spieszy
I z drżenia własnej duszy, co mi niecierpliwa
Coraz szybszym, raźniejszym lotem się porywa,
I z radości wezbranej w całej świętych rzeszy,
Co w mem szczęściu własnego widzi rozmnożenie...
I w jeden okrzyk: Ojcze! całe zlawszy tchnienie,
Ocknąłem się, niestety, właśnie gdy anieli
Z oczu moich zasłonę tajemniczą zdjęli,
Lecz wprzód, nim te, olśnione blaskiem bożej chwały,
Spojrzeć na przenajświętsze oblicze zdołały.