<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Sen na kwiatach
Podtytuł Szkic
Pochodzenie Przy kominku
Wydawca A. G. Dubowski i R. Gajewski
Data wyd. 1896
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SEN NA KWIATACH.
SZKIC.



S

Słońce jaśniało w całym blasku; na polach falowały zboża, na łąkach krzątało się pełno ludzi. Brzęk kos, dźwięki pieśni, donośne okrzyki lub śmiechy wesołe napełniały powietrze.
Drogą od miasteczka szedł Mosiek Pomeranz, a snać gorąco mu było, bo zdjął z siebie kapotę, przewiesił ją przez ramię i kroczył w lekkim stroju domowym, złożonym z nankinów, koszuli i kamizelki, z pod której widać było rąbek szaty białej z czarnymi szlakami, opatrzonej pęczkami długich nitek. Tak zwykle prezentował się Mojsie przy ognisku domowem, zwłaszcza gdy na kominie się paliło, w takim też stroju przechadzał się przed domem podczas gorących letnich wieczorów.
Mógł sobie Mojsie z całą swobodą i w podróży dzisiejszej na negliż pozwolić, gdyż droga była pusta, mało uczęszczana. Osoby żadne po niej nie przechodziły — co najwyżej chłopi, którzy przy robocie i gorącu także nie występują we frakach i w białych krawatach.
Damy zajęte grabieniem siana znajdowały się w tak znacznej odległości od drogi, że choćby się nawet zarumieniły, Mojsie nie mógłby tego dostrzedz, a skoro nie mógł dostrzedz, to i nie mógł wiedzieć, że jego kostium zwraca uwagę. Nieświadomość w tym razie, jak i w wielu innych, grzechu nie czyni.
Zresztą ta kwestya umysłu Mojsia wcale nie zajmowała. Co mu do dam, do ich rumieńców, wreszcie do kostiumów, które przy grabieniu siana na nizkich i wilgotnych łąkach także nie są ściśle zastosowane do mody? Mojsie nie krawiec, żeby go moda miała interesować.
Dzięki niebu, nie trudni się on ordynaryjnem rzemiosłem, lecz oddaje się zajęciom o wiele delikatniejszym. Trochę czyta, trochę myśli, trochę handluje. Dotychczas nie wymyślił jeszcze nic takiego, czegoby ludzie już nie wymyślili, nie wyczytał, czegoby przed nim już nie wyczytano, ani nie zrobił majątku na handlu, jak inni — ale to nic... Mojsie żyje i nie traci nadziei, że jeszcze kiedyś, kiedyś zostanie wielkim bogaczem. Dlaczego nie? Teraz ma dopiero czterdzieści lat życia, to znaczy że przehandlował mniej więcej połowę swoich dni. Może druga połowa da się sprzedać drożej, bo, jak wiadomo, czas płaci, czas traci. Nieraz, po kilka lat z rzędu, żyto bywa za bezcen, nagle, ni stąd ni zowąd tak w górę podskoczy, że najwięksi ekonomiści chwytają się za pejsy z rozpaczy, że podobnego obrotu przewidzieć i zarobić na nim nie mogli.
Dlaczego nie? Już się nawet na to zanosi, a dzisiejsza podróż Mojsia ma z tem ścisły związek; bo i to wiedzieć trzeba, że Mojsie nie idzie z próżnemi rękami, on coś niesie.
Chociaż rzecz ta dała się schować w małej kieszeni kamizelki, jest ona jednak duża, bardzo duża...
Cóż to za rzecz?
Na pozór tyle co nic. Kawałek szarego papieru, a na nim dziesięć wierszy korespondencyi. Krótko mówiąc: list... ale jaki list!
To cała historya! Należy ją opowiedzieć w krótkości, może ona się bowiem przydać autorowi biografii Mośka Pomeranza.
Mojsie jest człowiek biedny, można powiedzieć nawet że łapserdak, ale z porządnej familii. Ma on krewnych prawdziwych „more morajne,“ kupców takich, którzy obracają tysiącami, często jadają mięso, a jak się wystroją na szabas w atłasowe kapoty, to bije od nich blask, jak od siedmiu świeczek groszowych, a w oczach jaśnieje im taka pyszność, jak gdyby zamiast kaszy z gęsim smalcem, jadali perły gotowane w roztopionem złocie. Mojsie, jak dotąd, nie miał nic z tych bogatych familiantów, ale trzymał się ich boku. Człowiek to ma taką naturę, że lubi się garnąć do blasku, lubi patrzeć jak kto je rybę z szafranem, bo choć nie dostanie tej ryby, może jednak bezpłatnie nasycać się jej zapachem.
To jest także coś warto, bo jeżeli człowiek się stara o zadowolenie języka, to powinien też pamiętać i o nosie i dawać mu od czasu do czasu coś przyjemniejszego, aniżeli ordynaryjną tabakę. Nie zaszkodzi także przy okazyi pochwalić się takiem kuzynostwem — czasem to wyrabia kredyt, czasem przydaje się w innych celach. Trzymać się bogatych krewnych zawsze się opłaci — nie dziś, to jutro, nie jutro to za miesiąc, za rok, przecież kiedyś coś kapnie, zwłaszcza jeżeli człowiek jest uprzejmy, uczynny, chętny do rozmaitych posług za małe wynagrodzenie.
Mojsie Pomeranz czekał nie rok, ale dwadzieścia pięć lat — przez ten czas faktorował, nosił listy, posyłany bywał na zwiady, załatwiał różne drobne interesy, za co wynagradzano go oszczędnie, jak zwyczajnego człowieka. Te dochody były dla niego niby drobny deszczyk, który kapał od czasu do czasu po troszeczku, nie mając jednak wielkiego znaczenia na ogólną wegetacyę Mośka, Mośkowej i licznego ich potomstwa — ale przyszedł nareszcie czas na chmurę co się zowie, na rzęsisty deszcz, można powiedzieć nawet na ulewę, która pozwoli Mośkowi ruszyć się z miejsca, wzmocnić swoje siły i zakwitnąć jak słonecznik w chłopskim ogrodzie.
Ten list...
Wielka to zasługa ciotki Dwojry, że taką myśl szczęśliwą wujowi Abramowi podsunęła, wielka zasługa wuja Abrama, że do wspólnika swego Lejbusia napisał, ale największa zasługa Ity, zacnej małżonki Mojsia, bo żeby Ita nie lamentowała i nie płakała przed Dwojrą, to Dwojra nie byłaby prosiła swego męża Abrama, a żeby nie prosiła swego męża Abrama, to Abram nie napisałby do swego wspólnika Lejbusia, Mojsie nie niósłby w kieszeni szacownego listu, nie pociłby się z radości i gorąca, nie zdjąłby z siebie kapoty, wietrzyk nie figlowałby z pęczkami nitek przy jego starożytnej szacie — i wszystko byłoby po dawnemu, zwyczajnie, szaro.
Teraz jest jasno w duszy Mośka i w jego umyśle. Świeci wspaniale słońce nadziei, na twarzy Mojsia wywołuje uśmiech, w jego sercu rozbudza nadzwyczajne pragnienie, w głowie wytwarza żwawy, szybki ruch myśli. Teraz Mojsie już wie przynajmniej, że jest Mojsie, osoba, że coś na świecie znaczy — a dotychczas był wart, prawdę powiedziawszy, nic... był łapserdak, tyle tylko, że z porządnej familii.
I tą zmianę, tak ważną, tak pożądaną zrobiła kobieta. Bywały już takie zdarzenia w historyi i zapewne mogą się przytrafić w przyszłości, stąd płynie jasny wniosek, że szczęście obiera sobie różne drogi, jeżeli do człowieka chce przyjść, że nie waha się nawet wsiąść na tak rozhukanego i niesfornego konia, jak język niewieści. Szczęście, jako pojęcie oderwane, jako przedmiot bez ciała i bez kości, może jeździć na takim dzikim rumaku, aczkolwiek nikt nie jest w stanie zaręczyć, czy nie naraża się przez to na wielkie utrzęsienie i skutki z niego wynikające. Zdaje się, że szczęście Mojsia było też utrzęsione.
Abram napisał list, a w tym liście... To jest piękna historya, chociaż krótka. Abram Friedland, mąż cioci Dwojry i Lejbuś Szwereluft, wcale nie krewny Mojsia, obcy człowiek, kupili do spółki resztkę przerzedzonego lasu w Przetaczkowie i zaraz mieli się zabrać do wycinania drzewa.
Do pilnowania robotników, kontrolowania furmanek, do wypłat i prowadzenia rachunków potrzebny był „pisarz.“
Na tę posadę, dzięki lamentom Mośkowej, hałaśliwej interwencyi cioci Dwojry i listowi Abrama, przeznaczony został właśnie p. Mojsie Pomeranz, z pensyą wynosząca dwadzieścia rubli na miesiąc, z prawem należenia w drobnej części do spółki, tudzież z przywilejem sprzedawania chłopom, pracującym w lesie, gorzałki, bułek, śledzi i tytuniu na własny rachunek.
Mojsie miał zamieszkać w lesie, w baraku naumyślnie dla niego skleconym, i miał zaraz objąć posadę i pełnić przywiązane do niej obowiązki.
Nic tedy dziwnego że idzie z podniesioną głową, z miną człowieka mającego przed sobą przyszłość świetną, nic dziwnego że stawia kroki raźne... i również nic dziwnego że się trochę męczy.
Duch jest silny, ale ciało mdłe i niemocne, nędzna, zdezelowana lokomotywa, w której, chcąc żeby się posuwała naprzód, trzeba obficie palić chlebem, kartoflami, cebulą, rzodkwią — a Mojsie oszczędny jest palacz i dlatego pociąg jego, który z początku szedł z kuryerską szybkością, zwalniał bieg coraz bardziej, wlókł się jak towarówka, aż nareszcie stanął.
Jest to objaw naturalny; nawet oblubieniec w dzień swego wesela, nawet nabożny hasyd po skończeniu świąt jesiennych nie tańczy bez końca, ale tylko do pewnego kresu. Gdy ten kres przychodzi, tanecznik siada, ociera pot z czoła i powiada, że już więcej tak dzielnie dokazywać nie potrafi.
Pisarz leśny odsapnął i obejrzał się wkoło. Zdawało mu się, że jego osoba z całym swoim honorem i godnościami musi położyć się na ziemi, poleżeć i odpocząć, choćby tylko przez godzinę, aby nabrać siły do dalszej drogi.
Wieczór się już zrobił, ludzie z łąk powrócili do domu, słońce zaszło. Mojsie zauważył, że niedaleko drogi jest łąka, a na niej liczne kopice świeżego siana. Kilka wielkich olch rosło nad rzeczką, a w oddaleniu czerniał las, ale nie ten, w którym Mojsie miał rozpoczynać swoją karyerę. Do Przetaczkowa od tej łąki jest jeszcze ze dwie mile drogi.
Mojsie zeszedł z drogi i przybliżył się do kopicy. Siano było w niej już dosuszone, pachnące, pełne ziół aromatycznych i kwiatów. Rozgarnął je ręką i położył się wygodnie nawznak, zmęczonym kościom dał wypoczynek, oczy pasł widokiem gwiazd, które wysoko na pogodnem niebie jaśniały.
Prześliczna była ta noc letnia, rozpoczynająca się zaledwie; ogarniała ona ziemię słodkiem, łagodnem tchnieniem, przynosiła balsamiczną woń lasów i orzeźwienie po dziennym upale.
Może nigdy jeszcze ten człowiek z godnej familii nie miał tak rozkosznego spoczynku.
Zapach kwiatów polnych upajał go, wietrzyk chłodził mu czoło, marzenia o przyszłości napełniały radością. Wziął do ręki garstkę siana i przypatrywał się ściętym roślinom, o ile na to mrok pozwalał. Poznał koniczynę.
— To jest śliczny kwiatek — pomyślał, — najpiękniejszy kwiatek na świecie. Korzec bywa po trzydzieści rubli i drożej. Cudny kwiat! Może jeszcze kiedy ja będę takimi interesami handlował, koniczyną, sianem, zbożem, wełną, okowitą... wszystkiem, wszystkiem, czego tylko wieś dostarczyć może, nawet wsią samą...
Przymykał oczy powoli, sen go ogarniał znienacka. Mojsie nie wiedział, czy czuwa jeszcze, czy śni. Niby czuł to, że się znajduje na łące, że leży na świeżem sianie, pod sklepieniem niebieskiem, ale jednocześnie zdawało mu się, że jego istota rozszczepiła się na dwoje, że się zrobiło z niej dwóch Mojsiów, jeden leży na sianie, a drugi.
Co ten drugi wyrabia, jak jemu się wiedzie, jak szybko kroczy po drodze, prowadzącej do bogactw, zaszczytów i szczęścia! To jest stanowczo za mało powiedziane kroczy: on pędzi, biegnie, leci, aż mu się głowa trzęsie, aż pantofle gubi po drodze. Skacze jak młody jeleń, rzuca się, niby lew głodny, ujrzawszy kozę na swej drodze.
Jest w lesie, ten drugi Mojsie, Mojsie Pomeranz, niby drugi, ale właściwie pierwszy, ten sam. Siedzi przed barakiem, pali fajkę. W lesie rozlega się łoskot siekier, słychać, jak sosna pada z szumem, z chrzęstem łamanych gałęzi i krzaków, które ciężarem swym miażdży. Coraz chłop przychodzi, wódki żąda, tytuniu, miedziaki wpadają do kieszeni Mojsia, ta się napełnia. Przeszedł miesiąc, pan pisarz ma już dwadzieścia rubli pensyi, handel mu przyniósł piętnaście. Ładny grosz! Za tę sumę kupił partyę wierzchów i gałęzi, każe je rąbać, wywozić do miasta.
Już jest kupiec leśny, wprawdzie tylko opałowy, ale z czasem Bóg wie, co może być.
Przeszedł rok, Mojsie jest wielki antreprener, bierze na swoje ryzyko opoły i wióry, zakupił osinę do spółki z gąciarzem, ma kilkaset kóp gątów na sprzedaż.
Już wcale inaczej wygląda! Sprawił sobie porządną kapotę, ma czapkę, śliczną czapkę! Prawdziwy aksamit. Mośkowa zaczyna tyć, dzieci łażą sobie po lesie jak robaki.
Śliczne dzieci!
Po dwóch latach firma A. Friedland i L. Szwereluft to już firma, a Mojsie Pomeranz jeszcze pisarz, ale nie taki, jak dawniej. Całkiem co innego. Kupili spory las, Mojsie od razu zakontraktował dla siebie wszystkie wierzchy.
Sążnie układa, pieniądze zbiera, każdy robotnik jest mu coś winien, z wypłaty to się potrąca.
Handelek przy baraku prowadzi Mośkowa, Mojsie ma ważniejsze rzeczy na głowie. On już jest nad rzeką, tratwy szykuje.
Chłopi coraz spychają ze spadzistego brzegu ciężką belkę na wodę. Belka spada, miliony kropel wzbijają się w powietrze, a światło słońca łamie się w nich i rozkłada przepysznym wachlarzem tęczowym; oryle, głupie chamy, śpiewają.
Jest to istotnie rzecz zadziwiająca, dlaczego oni śpiewają? Właściwie powinienby śpiewać kupiec i to grubo, pisarz trochę cieniej, gdyż mniej zarabia, ale ten chłop... po co on śpiewa? co go raduje?
Tratew robi się już coraz więcej. Już powiązano je w pasy, już słomiana budka na nich stoi... lada dzień odpłyną.
Mojsie ma jechać do samego Gdańska... do tego miasta, o którem cuda słyszał, gdzie drzewo z całego świata przypływa i dokąd się kupcy z całego świata zjeżdżają.
Mojsie zobaczy wielkie okręty, nadzwyczajnych pieniężników, szwargotać będzie z milionerami. On tam pozna świat, zobaczy interesy, jakich nie widział jeszcze, ruch, o jakim nie miał pojęcia.
Był w Gdańsku, już powrócił, nabrał takiego glansu, że go ludzie zupełnie inaczej traktują. Gdy przyjdzie do bogatych krewnych, pozwalają mu siedzieć, częstują herbatą! Abram prosi go o cygaro z Gdańska. Owszem, Mojsie daje, nie jest skąpy, nie będzie się targował o jedno cygaro, chociaż kosztuje go trzy fenigi pruską monetą, ale jaki zapach ma, jakie czarne jest, jakie mocne, a duże!... Kosztuje trzy fenigi, to prawda, lecz jest co trzymać w ustach i można użyć smaku. Pali się najmniej trzy godziny, a dymu daje tyle co komin, przytem ma jeszcze tę zaletę, że jest pruskie, że przyjechało tu do miasteczka, dzięki zręczności Mojsia, ominąwszy wszelkie niepotrzebne formalności.
Mojsie jest teraz osoba, człowiek z glansem, prowadzi na swoją rękę interesy, a jeżeli faktoruje trochę, to w grubszych sprawach.
W mieście już jego głos znaczy, musi znaczyć, bo Mojsie ma własny dom o czterech stancyach, jego żona w święto potrafi włożyć na siebie jedwabną suknię, a dzieci, chwalić Boga, będą miały się czem dzielić.
I jeszcze parę lat przechodzi.
Aj, aj... parę lat szczęścia! Mojsie liczy już swój majątek na tysiące, jest kupiec, opłaca gildyę, pisze weksle, jak ślicznie pisze! nie darmo był pisarzem...
Kredyt jest i duży, taki duży, że aż kusi.
Dlaczego nie?
Mojsie już czuje pewne znużenie, napracował się dość, należy mu się odpoczynek i zasłużone wynagrodzenie za tyle lat fatygi.
Trzeba zbankrutować. — Wierzyciele wezmą dziesięć za sto w drodze dobrowolnej zgody, dziewięćdziesiąt zostanie na stare lata. Niech to będzie emerytura.
Mojsie bankrutuje.
Jest to rzecz korzystna, ale trochę przykra, jeżeli się trafi na wierzycieli hardych i upartych...
Nieszczęście chce, że Mojsie trafia na upartych, na takich niedelikatnych ludzi, którzy gardzą wszelkimi zwyczajami handlowymi i grubą, ciężką łapą chcą zastępować formy proceduralne.
Robią ogromny gwałt, chwytają go za kołnierz, za rękawy, ciągną do więzienia.
Biedny Mojsie doznaje takiego wrażenia, jak gdyby staczał się w przepaść.
Stacza się istotnie, stacza i pada na twardą ziemię. Otwiera oczy z przerażeniem.
Co się dzieje, gdzie barak w lesie? gdzie własny dom? gdzie Gdańsk? gdzie cygara po trzy fenigi? gdzie majątek, gdzie kredyt, gdzie układy?
Niema nic. Jest łąka, kopica siana, blady poranek letni i Mojsie, ten pierwszy Mojsie, bez glansu, ten biedny Mojsie, który ma wprawdzie porządną familię, ale znaczy tyle co nic.
Nad nim stoją dwaj chłopi, źli, zagniewani; krzyczą, klną, mają pretensyę że Mojsie kopicę zepsuł, siano porozrzucał, grożą wójtem, sądem, wymyślają od złodziejów.
Tak się skończył słodki sen na kwiatach.
Mojsie otrząsnął się, jak kura nagle wodą oblana, wytłumaczył chłopom że złodziejem nie jest, że ani cudzych koni, ani siana kraść nie chciał, tylko że znużony wypoczynku szukał.
Powoływał się na poważne referencye, dowodził że w najbliższej wiosce zna go pachciarz, w drugiej szynkarz, że obadwaj mogą za nim poręczyć. Wreszcie na co poręczenia? On jest taka osoba, co sama za siebie ręczy, on jest Mojsie Pomeranz, pisarz leśny, idzie do Przetaczkowa, aby objąć posadę.
Opowiedział chłopom, że podczas jesieni i zimy będą mieli w lesie doskonałe zarobki, czy to z siekierą, czy z furmanką, że on, Mojsie, przez wdzięczność za taki wygodny nocleg będzie pamiętał o właścicielach tej łąki i przy pierwszej okazyi sprawi im doskonały poczęstunek.
Puścili go wolno.
W pół godziny później znajdował się u pachciarza Judki w Rudawce, zmówił pacierz, posilił się i poszedł w dalszą drogę, marząc o tem, że może przyjdą dla niego lepsze czasy i że może się chociaż w części sprawdzi prześliczny sen na kwiatach.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.