[368]SEN NAD RANEM.
W śnie moim byłem wśród panieńskich skał —[1]
Na nich odwiecznym szumem bór się chwiał —
I uwieńczone były lasy, w chmury,
Jak narzeczone dziewicze natury...
Jak panny młode, które skamieniały,
Co oblubieńca od wieków czekają,
I za nim oczy dawno wypłakały,
A w sercach nic już prócz źródeł nie mają...
Lecz skroń gajami swą pozaplatały,
I szumem borów z szklanych fal podźwięki
Zlanym, co mocą tak żałośnie grają
Tam — na krawędzi stromej dzikiej skały,
Kędy się tylko orły kołysały,
Nad przepaścią kwitła róża,
Pochylona sama jedna
Taka tęskna — taka biedna,
[369]
Taka zbladła ... jako stróża
Anioła twarz bolejąca,
Gdy się dusza w otchłań strąca —
I ujrzawszy ją od dołu
Na piersi złożyłem dłonie,
Perła drżąca na jej łonie
Na skroń padła memu czołu!...
I krzyknąłem — by ta zbladła
Nad przepaścią tak schylona,
W otchłań z brzegu zawieszona,
W przepaść smętna nieupadła...
A jeśliby śpaść już miała —
Niechby na pierś mą zleciała!...
Całą dobę jej kwitnienia
Przeklęczałem na mchu drżący,
Pełen za nią utęsknienia,
Choć niewiedząc, że tęskniący —
Ach!... i srebrna mgły osłona
Otuliła ją na szczycie,
Chmurno stało się w błękicie,
I w mej duszy głębiach łona —
I swą wonią się spowiadać,
Jęła wichrom skałom kwiatom —
Zaczynała już opadać
I rozbierać się — a szatom
Dała lecieć ... ku mgieł światom...
I aniołki do ust niosły
Mi jej listki skrzydeł wiosły —
Ale cóż dziś o wybladła
Twym listkom po mym gorącym
Pocałunku pałającym,
Dzisiaj — kiedyś — już ... opadła!...
Kiedyś miała tak opadać
Rozbierając się do cierni,
Wichrom tylko się spowiadać,
I tych ptaków wdowiej czerni,
Lepiej było w przepaść tobie
Spaść na łono me w żałobie!
[370]
Jako gwiazda spadająca,
U mych ust, omdlewająca,
I z rozkoszy — konająca!...
I wdarłem się na szczyt skały,
Kędy ciernie jej zostały,
I już bez łzy — niemo — wiernie —
Całowałem tam — jej ciernie...
I lecąc w otchłań z cierniami,
Oświtłem — z dnia promieniami!