Sieroce dole/Tom I/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sieroce dole
Tom I
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Siedem lat upłynęło od opisanego wypadku, siedem lat, które z trzynastoletniego Micia uczyniły dwudziestoletniego chłopaka... chlubiącego się iż dwudziesty pierwszy zaczynał... a w istocie dojrzalszego niż inni w dwudziestu kilku bywają.
Lusia stała się piętnastoletnią panienką, a że pieszczone imię wyniesione z rodzicielskiego jeszcze domu, nie właściwem było ubogiej kuzynce na łasce państwa Babińskich zostającej, zwano ją panną Ludwiką Ordęską.
W domu państwa Babińskich mało się od tych lat siedmiu zmieniło, prócz że młody Martynianek, przyszły spadkobierca obojga państwa, jedynak i ukochane ich dziecię — wyrósł też na pana Martyniana i wybierał się już w świat, żywota swobodnego używać.
Państwo Babińscy żyli oboje w szczęśliwej zgodzie i zobopólnej miłości, jak za pierwszych czasów, a miłość ta zdawała się coraz ściślejszemi łączyć ich węzłami, bo była opartą na stosunku utrwalającym ją, charakterów i wykształcenia. Musirny się cofnąć w przeszłość, ażeby dać poznać lepiej bohaterów naszego opowiadania. Ordęscy, stara i zamożna bardzo szlachta, posiadali dobra znaczne i żyli w najwyższych sferach społecznych, posiadając wszystkie warunki wymagane, by w nich byli dobrze przyjętymi. Lecz jak u nas najczęściej się trafia — stosunki z zamożnymi, z magnatami, pociągnęły Ordęskich na wydatki przechodzące możność; dla utrzymania ich czyniono ofiary, majątek ucierpiał, nadrujnował się, przyszły złe czasy — runął...
Już gdy się chwiał po śmierci starosty Ordęskiego, dzieciom potrzeba było jakąś przyszłość zapewnić, dwie córki i dwóch synów zostawali na łasce losu... Panny były starannie wychowane, jedna z nich wyszła za bogatego dorobkiewicza pana Babińskiego, kapturowego pono szlachcica, wątpliwego klejnotu, druga za ubogiego Łomickiego, który miał jednę odłużoną wioszczynę. Piotr ożenił się bogato z panną, która się w nim pokochała więcej może dla powierzchowności, niż innych przymiotów, bo tych skąpo mu wydzieliła natura. Paweł mimo że mu bardzo mało zostało po rodzicach i że byłby mógł sobie znaleźć ożenienie dogodniejsze pod względem majątkowym, zakochał się w ubogiej dziewczynie, jak mówiono córce włościanina, wychowanej, w klasztorze i nad stan wykształconej. Rodzina czyniła co tylko mogła, ażeby temu zapobiedz — dla żony musiał z nią zerwać. Chodząc z dzierżawy na dzierżawę, biedował, męczył się, żonę postradał, a w końcu dzieci sierotami rzucił....Rodzina rozpierzchła mało się do siebie zbliżała.
Pan Piotr żonaty z familiantką i osobą wielce dumną, odsunąć się musiał od swoich, bo nawet bogaty Babiński w domu, który chorował na arystokratyczność, nie był dobrze widzianym.
Łomiccy ubodzy, ubodzy z pięciorgiem dzieci nie wiele mieli czasu i ochoty na stosunki ze światem; Babińscy żyli w pewnem kółku własnem.
Stary Babiński był człek prosty, czytać wprawdzie i pisać umiał, ale nadto niewiele. Ojciec jego, jak powszechnie utrzymywano zrobił całą fortunę na wieprzach. Kupował je, tuczył, handlował niemi, a że mu bardzo szło szczęśliwie i człowiek był oszczędny, dorobił się tak znacznych kapitałów, iż dobra kupił rozległe i wszedł niemi w obywatelstwo. Syna ani wiedział jak, ani czuł potrzeby wychowywać zbyt wykwintnie. Przeznaczał go na rolnika i gospodarza, a był tego przekonania, że wieśniakowi niewiele potrzeba oprócz zdrowia i ochoty do pracy, wziął więc do domu bakałarza, kazał uczyć czytać, pisać, czterech działań arytmetyki i na tem się skończyło. Młodzieniec, nie będąc nawet w szkołach, edukacyą rychło do pożądanego kresu doprowadził. Wyrósł ogromnie, spasł się wcześnie i wyglądał jak olbrzym. Twarz miał dosyć miłą, choć nie zbyt rozumną... ale też sam doskonale wiedział iż prochu nie wymyśli — nie miał do tego najmniejszej pretensyi.
Jeszcze ojciec żył gdy Babiński żenić się zapragnął; zobaczywszy raz w kościele pannę Ordęską, zakochał się w niej. Panna była wychowana starannie, rozumna, wymowna i miała imię szlacheckie, ale posagu bardzo mało. Stary Babiński nie rad był małżeństwu, bo się spodziewał syna ożenić bogato, wszakże nie sprzeciwiał się, mając to przekonanie iż syna powinien był rychło ożenić. Ze strony panny i jej rodziny, gdy się Babiński starać począł, czyniono trudności, ale młodzieniec naiwny miał trzy dobre wioski, z pewnością kapitały ojca, który jeszcze spekulował, choć już nie na wieprzach, i — wydawał się wcale potulnem stworzeniem. Ostatnie szczególniej za nim przemawiało. W istocie człowiek był jakkolwiek nie wiele okrzesany, dobrego serca i charakteru łagodnego. Pannie się nie podobał tak bardzo, ale była ubogą i czuła że się da prowadzić. Z góry zaraz starającego się jeszcze wzięła na mundsztuk i więcej się jej też nie wyrwał. Babiński tak był przejęty wyższością swej „kochasi“, jak ją nazywał, tak ją uwielbiał, tak był szczęśliwy, że ten skarb posiadł, iż się cały oddał na jej posługi. Kasia rozkazywała i nie znała opozycyi.
Wkrótce po ożenieniu, mimo uwag starego Babińskiego, który wystawie wszelkiej był przeciwny, pani kazała zbudować dwór nazwany pałacem, urządziła stajnie, powozy, służbę, dom na stopę bardzo świetną. Babiński znajdował to miłem, potrzebnem koniecznie dla takiej kobiety jaką była jego żona i pracował tylko, aby miała wszystko czego zażądać mogła. Wstrzymywano się nieco, dopóki jeszcze żył stary Babiński, ale po jego śmierci pani projekta swe najśmielsze wykonać mogła bez przeszkody. Przezwano jednę wieś gwoli szlacheckim tradycyom Babinem nowym, aby tem poprzedzić nieco kruchą nobilitacyą... Założono park... wymalowano blado-żółto pałac i herby znalazły się, gdzie tylko pomieścić je przyzwoicie było można.
Babiński po ożenieniu odbył coś nakształt dopełniającego kursu edukacyi — żona wyuczyła go form koniecznych, języka świata i wpoiła w niego tę zbawienną zasadę, że najwymowniej jest mówić mało, uśmiechem, chrząkaniem, ruchem głowy, pleców, ramion, zastępując często mogące skompromitować próżne słowa. Babiński nabrał zewnętrznego poloru, a milczeniem zyskał sobie imię poważnego człowieka. Nigdy mu się nie trafiło ani żonie sprzeciwić, ani z nią w ciągu długiego już życia choć na chwilę poróżnić. Jejmość była dlań dobrą też żoną, ale się posługiwała bez litości i czyniła zeń, prawdę rzekłszy, ekonoma, do czego był w istocie stworzony.
Gdy brat Paweł zmarł, zostawiając sierot dwoje, pani Babińska postanowiła, aby sobie zyskać imię u ludzi, zabrać sieroty i zająć się ich wychowaniem. Mieli jednego syna który był rówieśnikiem Micia, a córka niewiele im mogła przyczynić kłopotu i wydatku. Zabrano więc do Babina oboje... i — rozpoczęło się po sąsiedztwie sławienie cnoty tych poczciwych Babińskich, którzy choć brat z nimi nie żył, choć dzieci jego nigdy nie widzieli, wzięli wszakże je i zajęli się ich losem. W zamożnym domu na wsi, dwie sierot nie czyniły różnicy... Do Lusi pani Babińska guwernantki trzymać nie myślała i jak najprościej ją wychowywać zamierzyła na starym elementarzu i książce nabożnej.
Do Martyniana był guwerner jeden i metr muzyki; ci choć nieobowiązani, podjęli się z dobrej woli wychowania Micia, który miał bardzo dobre początki. Muzyk nawet, upodobawszy sobie śliczną Lusię, i ją trochę na fortepianie uczyć zaczął. A że sieroty służyły do popisu z dobroczynnością i miały być żywym świadectwem dobrego serca państwa, nie chowano ich po kątach.
W pierwszych dniach strwożone, plączące, wywołały nawet istotne współczucie w samej pani i jej dworze... nie było tak bardzo źle z początku. Do osłodzenia ich losu przyczyniła się i ta okoliczność, że stara Orchowska, która do tych dzieci była przywiązana niezmiernie i miała dla nich serce matki... nie mogąc wyżyć nie widząc swoich sierotek, poszła pieszo do Babina a nie mogąc być przyjętą we dworze, u woźnicy dworskiego na komornem osiadła, aby na nie patrzeć choć zdaleka. Przekradała się rankami gdy państwo spali, do garderoby — czatowała na dzieci, służyła im. Chociaż to poświęcenie biednej starej, która za komorne płaciła pracą, wiadomem się stało wkrótce, pani Babińska udawała że o tem nie wie, — tolerowała wszakże Orchowską. Dzieci, gdy im było smutno, źle, gdy się potrzebowały poskarżyć, zapłakać, szukały starej swej przyjaciółki...
Takie były początki ich życia w Babinie.
Wszelkie stosunki w świecie nim się ustalą i pewną formę przybiorą, potrzebują na to czasu — ale z dziećmi łatwiej i prędzej przychodzi się do porządku. Choć pani Babińska nie okazywała zbytniej czułości Lusi, dziewczę się do niej przyzwyczaiło i przywiązało — szczególniej zaś polubił ją sam pan Babiński... chociaż się z tem przed żoną nie wydawał, byłaby bowiem miała to uczucie za krzywdę wyrządzoną synowi, jedynakowi, którego jedynie kochać, uwielbiać i rozpadać się nad nim było obowiązkiem ojca.
Martynian... przyszły spadkobierca państwa Babińskich — coś wziął z matki i trochę z ojca. Z twarzy podobnym był do niego, ale umysłowo obiecywał nawet mamę prześcignąć. Po ojcu wziął dobre serce, po niej ochotę do pracy i wykształcenia, ciekawość świata i pańskie zachcianki. Lubił zawczasu elegancyą, ubranie modne, ładne fraszki, zbytkowe zabawki... i wyglądał paniczykowato, — a że matka mu wmawiała iż na większym świecie wymagają nauki, że w salonach popłacają talenta, gorliwie się starał o nabycie jednych i drugich.
Ksiądz kanonik, który czasem przyjeżdżał do Babina, bo samego pana bardzo lubił z jego prostotą i serdecznością, naganiał wychowanie syna...
— Uczyć się niech uczy, to zawsze mu się w świecie przyda — mówił — ale na miłość Boga panicza i eleganta tylko z niego nie róbcie... Po co go było z prostego Marcina przechrzciwać na Martyniana? Po co nazwyczajać do ładnych sukienek i panieńskich perfumek... Teraz na świecie nikt jutra nie pewny... Bóg wie co mu przyszłość gotuje. Choćby był najbogatszym — kto mu zaręczy że fortuny nie straci, że pracować na chleb nie będzie zmuszony? a to potem zawada do wszystkiego i cierpienie, gdy się przyjdzie oduczać nałogów pańskich.
Tych uwag wszakże pani słuchać nie chciała, milczała przez uszanowanie dla kanonika — a dziecku dostarczano co zamarzyło.
Szczęściem go to nie bardzo popsuło.
Ojciec może w duszy był przeciwny takim pieszczotom, ale dogadzał bo mama kazała. A że syna czule kochał — czynił to z serca.
Przybycie Micia, który bądź co bądź, musiał być przy Martynianku i z nim razem się chować, nie było rodzicom na rękę. Obawiano się tego chłopca nie znając go... ze strachem przypuszczano do towarzystwa jedynaka. Pierwszego dnia zaraz poznali się i poprzyjaźnili. Martynianek zajął się kuzynkiem mocno, znalazł w nim rówieśnika i towarzysza za którym tęsknił. Matka wszakże przestrzegała, aby zbytniej poufałości nie dopuszczał.
Byłby jej i sam Micio nie powziął, bo chłopak był nad swój wiek zastanawiający się, uważny i ostrożny. Wiedział że był ubogim, powtarzano mu to ciągle i myślał o tem tylko, jakby co najprędzej wyuczyć się czegoś, a dla Lusi i dla siebie przyszłość zapewnić.
Charakteru bojaźliwego przez pewną dumę — Micio był milczący i dojrzalszy o wiele od jedynaka. W domu przy chorym ojcu, który był jego pierwszym nauczycielem, wiele skorzystał. Ojciec mu pierwszy gorzki przedsmak świata i życia na sobie okazał. Nieboszczyk pan Piotr miał to zdaje się na sercu, aby dzieci od złudzeń uchronić, nieustannie więc Miciowi powtarzał, aby się od ludzi nic nie spodziewał, aby się ich strzegł, aby na siebie rachował tylko...
Żyjąc odosobniony, nie mając się przed kim poskarżyć, znękany w ostatku chorobą — może nieoględnie kreślił przed dzieckiem te rozczarowujące obrazy, lecz powstrzymać się od tego nie mógł... Ból tryskał z każdego słowa biednego człowieka. Micio więc miał nim przybył do Babina głowę nabitą tem, że choćby dlań ludzie byli grzeczni, dobrzy na ich serca nic liczyć nie był powinien, ani się ku nim rozczulać. W chłopca główce młodej i to odrazu było jasnem, że ciotka i wuj nie znali ich tak długo... więc niebardzo ojca kochać musieli — a zatem i ich kochać nie mogli. Stara Orchowska, z którą Micio był poufalej — pół słówkami też w tem usposobieniu go utrzymywała...
Choć z Martyniankiem byli bardzo dobrze, sierota trzymał się jakoś na ostrożności, grzecznie — lecz zawsze trochę chłodno. Babińska znajdowała od drugiego dnia, że chłopak wyglądał po wiejsku, że był dziki, że się na nim pochodzenie matki i natura chłopska odbijała...
— Już to, mój drogi — szepnęła mężowi — niech on sobie tu przy Martynianku pobędzie jakiś czas... nie mam nic przeciwko temu, ale dla niego jako ubogiego, inne wychowanie potrzebne. Pańskie dzieci mogą się w domu edukować, dla ubogich są szkoły. Niema nic lepszego jak ława szkolna... bo to uczy życia...
— No — a czemuż Martynianka też nie oddamy, kochasiu co? — spytał Babiński.
— Proszęż cię, jedynak, delikatny i zupełnie w innem położeniu.
— To prawda, kochasiu, to prawda...
— A zresztą — dodała Babińska — nie bardzobym rada żeby przy nim tych manier nabrał nasz chłopak... bo to szorstkie jakieś, podejrzliwe... bojaźliwe, bo jemu trzeba ogłady, śmiałości...
— Tak, tak, jemu trzeba ogłady, kochasiu, — westchnął, myśląc o sobie Babiński — ja zawsze jeszcze żałuję że jej nabyć nie mogłem.
— Nie uwłaczaj sobie — rzekła żona — to prawda że ci zawczasu jej w domu nadać nie mogli — nie każdemu się Bóg dał urodzić w rodzie, w której ona już jest spadkowa — ale ty miałeś i masz szczęśliwy instynkt i nabrałeś tyle, ile ci do życia potrzeba, ogłady i przyzwoitości.
— Ale bo ty dobra jesteś — rzekł rozczulony Babiński, całując żonę w rękę — ja wiem że ja tobie wszystko winienem...
W duszy mając także to przekonanie, jejmość nic już nie odpowiedziała, dodała tylko:
— Mieczysława należy oddać do szkół — będzie to trochę kosztowało, ale cóż robić, lepiej grosza stracić, niż dopuścić niebezpieczny wpływ na dziecko...
— Ale zapewne, kochasiu — rzekł posłuszny mąż — ale zapewne.
— Pan Piotr też obiecywał że się coś do utrzymania ich przyłoży... ja z niego wyciągnę...
— Pan Piotr! — rozśmiał się, ręką w powietrzu kreśląc figurę zagadkową Babiński — pan Piotr...
— Co się tyczy Lusi... ta nam nie zawadzi...
— Ale ładne dziecko... miłe dziecko kochasiu — rzekł mąż — niech sobie będzie, niech się chowa.
— No, ładna ona nie jest i miła, nie powiem — przerwała żona — kwaśna jak braciszek. Sądzę nawet, że gdy wyrośnie, zbrzydnie, bo to tam ta chłopska krew zawsze jeszcze jest.
— Powiadaliście przecie, że matka jej pięknością swą waszego brata obałamuciła — dorzucił Babiński.
— A! jaka tam była piękność! jaka to była piękność — wyrwała się żywo jejmość — gminna, ordynaryjna, żadnych rysów... tylko tyle że to było młode, świeże, zdrowe... potem tak słyszę zbrzydła, że straszno było patrzeć.
Mąż nic nie odpowiedział, sprzeciwiać się nie miał we zwyczaju, a przypominał sobie, że biedną kobietę widział na kilka tygodni przed śmiercią, wychudłą, wymizerniałą, przecież dziwnie zawsze i ujmująco wdzięczną.. tak, że się jej napatrzeć ludzie nie mogli. Lusia była do niej podobną, ale w niej jeszcze typ ten cudny wyszlachetniał, jakby na twarzy dziecięcia odbijał się smutek matki, smutek który tworzy anioły i opromienia ideały. Nie śmiał się i do tego przyznać Babiński, że dziecko mu się bardzo podobało...
W kilka miesięcy po przybyciu sierot do Babina, zapowiedziano już w domu i mówić o tem zaczęto, głośno, że Micio do szkół do Lublina pojedzie. Wiadomość tę przyjął chłopak zrazu zamyślony, rozrachowując co z tego może wyniknąć, pogadał potem z Orchowską, pomiarkował sam i ucieszył się. Szło mu tylko o to że musiał siostrę opuścić, którą najczulej kochał; uspokoiła go tem staruszka, że przecież na wakacye i święta przyjeżdżać będzie bo to obiecywano — a że ona zostanie, aby Lusi nie było smutno.
— Tym sposobem — szepnęła Orchowska — Micio prędzej się w szkołach wyuczy co potrzeba i na własnych nogach może stanąć, to i Lusi z tem będzie lepiej.
Bujnym marzeniom Micia dogadzała ta myśl, oddawna bowiem zamierzał, pilnie się uczyć, dojść do niezależności, przestać być na łasce i razem z siostrą co najrychlej z opieki krewnych się wyswobodzić. Nie było im tam źle — było może wygodniej niż w ubogim ojca domu, przecież często się obcy ten przytułek czuć dawał.
Babińska bez miary gderała na Lusię pod pozorem wychowywania jej i przyspasabiania do życia. O ile bez miary była powolną dla syna, o tyle surową dla sierotki. Z teoryi jej wypadało że należało kobiety wychowywać ostrzej i przygotowywać zawczasu do tego, co je nieuniknienie czekało. Choć sama na los swój uskarżać się nie mogła — nieomieszkiwała zawsze narzekać na poddaństwo kobiet, na despotyzm mężczyzn i na upośledzenie słabszej połowy rodzaju ludzkiego. Służyło jej to za wyborny pretekst do niezwykłej surowości w obejściu się z tą biedną Lusią, która zawczasu nabrała charakteru bojaźliwego, milczącego, skrytego prawie, mając do niego z natury skłonność. Jeśli się poskarżyła cicho i zapłakała, to tylko na rękach i w objęciach starej Orchowskiej, która regularnie co rana i co wieczora podsuwała się podedrzwi, aby swoję panienkę uścisnąć i drobne jej rączki ucałować.
Ta miłość i poświęcenie dla dzieci starej ochmistrzyni zrazu zdawały się Babińskiej chwilowemi, prorokowała, że to się długo nie utrzyma... Gdy potem Orchowska i rok i drugi wytrwała ze swoją biedną i cichą ofiarą... pani Babińska inaczej to poczęła z pewnym przekąsem tłumaczyć.
— Chce jej się koniecznie heroiną zostać, mawiała... i żeby ludzie o niej gadali że się tak dla dzieci poświęca. Myśli może iż tym sposobem pozyszcze sobie u mnie miejsce i wkręci się do dworu. Ale ja tych komedyj nie lubię... Udaję że nie wiem i nie widzę i jeśli sądzi że mnie rozczuli, to się bardzo myli...
W istocie poczciwej Orchowskiej na myśl nigdy nic podobnego nie przyszło — słuchała serca tylko... przywiązała się do dzieci — nie miała z rodziny nikogo i poszła za niemi... Trwała więc na swem stanowisku, żyła na komornem, a łagodnością i pracowitością a gospodarnością swoją tak potrafiła pozyskać tych, u których w alkierzu mieszkała, że po dwóch leciech nawykłszy do niej, uważając ją jakby za krewnę, za nicby jej odejść nie pozwolili. Prości ludzie umieli też serce w niej ocenić.
Gdy po raz pierwszy Miciowi przyszło do szkół wyjeżdżać i z siostrą się rozdzielać, dzieci prawie rozerwać nie było można. Lusia płakała, wieszając mu się na szyi, chłopakowi łzy kręciły się w oczach. Ciocia Babińska z niecierpliwości wołała:
— Ale dosyć że mi już tych przesadzonych czułości!
Martynianek też towarzysza zabaw i przechadzek żałował bardzo, obdarzył go czem tylko wolno mu było wyposażyć krewnego, przeprowadzał konno, i prawie zapragnął sam z nim jechać do szkół, tak mu po Miciu tęskno było... Chłopiec pierwszy raz sam rzucony w świat, modlił się i przyrzekał sobie najuroczyściej nikomu się w nauce nie dać wyprzedzić... aby co prędzej o swoich siłach pójść w świat!
Prędko przebiegłszy te lata nauki... Mieczysław skończył szkoły świetnie, wyrósł, dojrzał, zmężniał... Chociaż w ostatnich dwóch latach już zyskał korepetycye i z nich się bez pomocy Babińskich mógł utrzymać, — podziękowawszy im zaraz za ich łaski i oświadczając że sam sobie dać rady potrafi, chociaż profesorowie zaręczali mu, iż mógłby, pozostawszy przy szkole, z lekcyi się i nadal utrzymywać — pojechał do uniwersytetu. Od dwóch już lat rozpoczął medycynę i po trzech miał nadzieję, że łatwo nią na chleb dla siebie i siostry zarobi. Pracował ogromnie, a że nawet bez talentu trud daje siły nowe, Miciowi zaś nie zbywało na nim, liczono go do najwięcej obiecujących uczniów akademii, a profesorowie już go prawie jako przyszłego kolegę uważali. Przepowiadano mu adjunkta miejsce, a później katedrę w wydziale który sobie obrał. Praktyka i miejsce takie dawały odrazu zamożność. Przyszłość świetnie zdawała się rozwijać przed Mieczysławem, który gorąco się jej dobijał, nie tyle może dla siebie, co dla siostry.
W istocie, położenie Lusi w domu ciotki daleko było przykrzejszem, niż swobodnego już Mieczysława. Ciocia, w miarę jak dziewczę rozwijało się, rosło, piękniało i zwracało oczy wszystkich, coraz stawała się dlań surowszą. Niewytłumaczone jakieś uczucie zazdrości wkradło się do jej serca. — Obce dziecię w jej własnym domu kradło przywiązanie wszystkich, nawet starego Babińskiego. Lusia nie miała nieprzyjaciela, nie miała nawet obojętnych — przepadano za sierotką. Babińska znieść jej nie mogła. Najmniej może zrobiła sobie przyjaciół i wielbicieli cudnie urodziwą twarzyczką i pięknością niepospolitą — łagodność, dobroć, skromność i cierpliwość niewyczerpana, rozum i takt nad wiek zyskiwały jej serca. Szczególniej umiała znosić nieustanne napady, gderliwość i niesłuszne najczęściej wyrzekania cioci, której każda najmniejsza okoliczność posługiwała do fukania na tę nieszczęśliwą Lusię. Upatrywała w niej uparcie zarody wszelkiego złego, tłumaczyła każdą czynność, słowo najfałszywiej i najgorzej. Lusia znosiła z pokorą, bez wyrzekania, bez odpowiedzi, wytrzymując, wysłuchując, i nawet korzystając z tego nielitościwego obejścia się ciotki.
Zrazu, jak mówiliśmy, Babińska miała mocne postanowienie wychować ją jak najskromniej, na klucznicę, jak mówiła!
— Grosza przy duszy mieć nie będzie — mówiła — pocóż jej znowu dawać świetne wychowanie i talenta, aby się jej w głowie zawróciło, żeby się zepsuła. Nie chcę tego mieć na sumieniu. Nauczyć czytać, pisać, rachować, szyć i gospodarstwa, to dla niej dosyć. Jeśli pójdzie za porządnego ekonoma, to będzie łaska Boża, bo kto ją zechce inny wziąć z tą niby nieszpetną twarzyczką, a bez złamanego szeląga.
Ale p. Babińska strzelała tak, a Pan Bóg inak kule nosił. Przy Martynianku był metr muzyki, bo chłopiec miał znakomity talent, ofiarował się darmo uczyć Lusię. Ciocia zabroniła, pokryjomu się to odbywało, potem zaczął namówiony przez metra prosić Martynianek; matka synowi niczego nigdy nie odmawiała, ruszyła ramionami i dozwoliła, Lusia chciwie rzuciła się do muzyki i ze zdumieniem okazało się wkrótce, że gotowa była prześcignąć jedynaka. Na tę wieść kazano lekcye powstrzymać lecz Lusia była ukochaną, jakoś umiano dokazać, że się znów uczyła pokryjomu. W sąsiedztwie żyli państwo Burzymowie, o miedzę. Pan Burzym, człek bardzo poważny w sąsiedztwie, już niemłody, wdowiec, mający jednę córkę, z której guwernantką francuzką ożenił się, sam prawie niewiedząc jak do tego przyszło bywał często z żoną i Adolfinką w Babinie. Guwernantkę niegdyś a dziś panią Burzymowę wysoce ceniła pani Babińska, z powodu iż pochodziła ze szlacheckiej rodziny, i zwała się baronesse de la Tour. Burzyma sam Babiński w ramię całował, mówiono nawet pocichu, że ojciec Babińskiego zamłodu u rodziców Burzyma służył we dworze.
Państwo Burzymowie byli ludzie majętni, skoligaceni, że żyli na świetnej stopie, p. Babińska wielce im nadskakiwała. Pani Burzymowa, zobaczyła Lusię, polubiła ją i wzdychała aż z zazdrości, że takie dziecko się dostało do Babina, gdy jej dla pasierbicy za towarzyszkę byłoby niezmiernie pożądane. Uczyniono nawet próbę czyby się nie dała namówić ciocia na powierzenie sieroty, ale Babińska się wymówiła od tego stanowczo oświadczając iż uczynić nie może. Naówczas wielkiem naleganiem wymogła pani Burzymowa, umiejąca chodzić około cioci, żeby choć niekiedy Lusi dozwolono po kilka dni bawić u Burzymów. Trudno się było oprzeć. Zawarowawszy sobie ażeby nie pieszczono jej i nie psuto, posyłała Lusię Babińska na tydzień czasem do Adolfinki, z którą się najczulej poprzyjaźniły. Tygodnie różnemi sposobami rozciągały się na miesiące. Pani Burzymowa uczyła pasierbicę sama, a razem podjęła się z pewnym rodzajem namiętności wychowania sierotki. W ten sposób poczęła szczebiotać po francuzku i wiele innych rzeczy, nabrała wyobrażenia, chwyciła początki. Dawano jej książki, pomagano, ale dziać się to musiało wszystko w największym sekrecie przed Babińską, która zakazała Lusi wdawać się we francuzczyznę, i oczy psuć nad książkami. Cóż ona winna była że ją samo towarzystwo Adolfinki i jej macochy uczyło?...
Nie bez przyczyny czasem w gniewie pani Babińska mawiała, że ją Pan Bóg za jej dobry uczynek ukarał tą nieznośną Ludwiką, składało się bowiem jakoś zawsze przeciw jej woli i planom. Nadewszystko ją gniewało to, że się nad tem dzieckiem rozpadali wszyscy, bronili jej, osłaniali wszyscy, aż do własnego męża i własnego syna.
Martynianek bowiem także od półtora roku szczególniej nadzwyczajnie był nadskakującym, czułym dla kuzynki. Strzegł się to okazywać przy matce, ale jej oko odgadywało, czego dostrzedz nie mogło. Dlatego też w końcu coraz była mniej przeciwną oddalaniu się na dłuższy czas Lusi od Burzymów, a Lusia z pobytu u nich korzystała chciwie. — Tam mogła razem z Adolfiną grać, rysować, czytać swobodnie i na wyprzodki się uczyć. Pani Burzymowa pokochała ją jak własne dziecię, stary Burzym dzielił miłość swą między córkę i jej towarzyszkę prawie zarówno.
Ciocia Babińska nie mogła tego niewidzieć, niedomyślać się, że dziewczę więcej umiało, niż jej zdaniem potrzeba było mu umieć — że się niezmiernie wykształciło i ślicznie wyrosło, gniewało ją to i niecierpliwiło. Najmocniej zaś oburzała się na samo przypuszczenie, iż jej jedynak mógł niepotrzebnie sobie głowę bałamucić pięknością tej dziewczyny. Lusia była niezaprzeczenie piękną i najurodziwszą w okolicy. Babińska, nie chcąc tego uznać, a nie mogąc oczywistości się oprzeć, tłumaczyła się tem iż to był rodzaj piękności, którego ona cierpieć nie mogła.
Najtroskliwiej śledząc każdy ruch, każde słowo dziewczęcia, niepodobna jej było cokolwiek Lusi zarzucić w obejściu się z jedynakiem. Jak gdyby przeczuwała niebezpieczeństwo, Ludwisia zdawała się niewidzieć, nieznać, niepostrzegać kuzynka. Odpowiadała na jego pytania krótkiemi półsłowami, nie patrzyła na niego, unikała go widocznie. Martynianek znowu tem silniej szukać się jej zdawał, pomimo że pobłażająca w innych rzeczach matka, nie przebaczyła mu ani słowa poufalszego, ani najmniejszej grzeczności dla sieroty. Gdy przypadkiem musieli być razem, niespokojne wejrzenie Babińskiej latało od Ludwiki do Marynianka, chwytając niepostrzeżone nawet odcienia czulsze głosu i spojrzeń. Niepokój ten wzrastał z każdym dniem. — Babiński go nie podzielał wcale, a sam też był dla Lusi bardzo czuły, choć się z tem starał niewydać.
Dziewczę rosło wśród tych utrapień i walki, która je do przyszłego życia wdrażała — zamyślone, poważne i milczące. Piękność jej dziewicza a prawie dziecięca, nabierała od tego wyrazu smutnego, zadumanego, zrezygnowanego, dziwnego i niezwykłego powabu, który rzadko którą twarz w pączku okrasza. Było w niej coś obudzającego poszanowanie, pociągającego sympatycznie ku temu ideałowi sieroty.
Babińska która od dziecka nawykła była gderać na nią i panować nad nią absolutnie, a zawsze się z nią obchodzić jak z dziecięciem jeszcze — nie domyślała się nawet dojrzałości Lusi i wewnętrznego przetworzenia z dziecięcia na przedwcześnie dojrzałą istotę. Ludwika mówiła mało, krótko a z myśli swych nie zwykła się była spowiadać przed nią.
Dochodziła lat piętnastu, i piękność jej była w całym blasku, a Martynianek którego wychowanie kończyło się w domu, pożerał ją oczyma — gdy Babińska zaczęła niebezpieczeństwem, jakiego się domyślała, na seryo przerażać. — Jednego ranka po wieczorze, w czasie którego napróżno usiłowała jedynaka odciągnąć od krosienek, ku którym ciągle się zabłąkiwał, ciocia Babińska wyprowadziła męża do ogrodu. Poczciwy stary poszedł posłuszny za nią z pośpiechem, z jakim zawsze stawał do usług swej kochasi.
Gdy dobrze od ganku odeszli, na którym sama się Lusia została — Babińska schwyciła męża za rękę i zwracając się ku niemu, zawołała:
— Powiedz ty mnie, proszę cię — co ja pocznę z tą dziewczyną?
— Z jaką dziewczyną — kochasiu? — spytał naiwnie mąż, albo co?
— Z tą waszą ulubioną Ludwisią — z tą jezuitką, z tą hypokrytką — poczęła Babińska — bo to skryte, niby ciche, pokorne, dobre, posłuszne, a najniebezpieczniejsza istota w świecie. Co ja z nią pocznę?
Załamała ręce.
— Wzięłam to sobie prawdziwie na to, bym chwili spokoju w domu nie miała. Oddać? komu, gdzie? Kto to weźmie! Wypędzić niepodobna.
— Cóż tedy ona zrobiła? — spytał mąż spokojnie.
— Nic nie zrobiła! co miała zrobić! Byłabym najszczęśliwsza żeby cokolwiek zmalowała. Ale złapże ją na czem bądź mądry! Oho! rozumna istotka! Ty nic nie wiesz, nic nie widzisz, tyś ślepy.
— Ślepy, kochasiu — to wiadoma rzecz, nie dowidzę, odparł Babiński, krztusząc się i spluwając przed siebie, aby się od mówienia dalszego uwolnić.
— Ona rachuje na Martynianka. Ten głupi chłopiec...
— A! czyż on głupi! — przerwał Babiński, kochasiu, pomiarkuj się! czyż Martynianek głupi!
— W tem głupi... głupi... bo on się w niej kocha... ja to widzę, ta dziewczyna go zręcznie bałamuci — poczęła matka — a wiesz jak? oto tem że go niby odpycha, nie spojrzy, nie zagada po ludzku, chodzi, gra komedyę, udaje boginię, heroinę, czyni się zagadkową, tajemniczą, a chłopcu się w głowie mąci.
Babiński ruszył ramionami.
— Pozwólże mnie słówko wtrącić, kochasiu — odezwał się, namyślając jak obrócić to, co mu się chciało odpowiedzieć — a cóż ona, kochasiu, ma począć? Jakby na niego patrzyła, jakby gadała do niego, uśmiechała się, to ja głupi miałbym do niej pretensyą że mi go bałamuci, kochasiu, a tak znowu ty masz żal. Cóż ona pocznie?
Babińska, której mąż przez lat dwadzieścia nigdy się nie ośmielił w niczem sprzeciwić, usłyszawszy ten argument, prawie osłupiała. Stanęła, wlepiła w niego oczy, zamilkła jak rażona tem zuchwalstwem i patrzyła nań tylko jak w tęczę. Biedny człowiek postrzegł dopiero iż się dopuścił występku, że zbłądził i obraził swojem głupstwem istotę stokroć wyższą od siebie; przerażony sięgnął błagająco po jej rękę, lecz Babińska się cofnęła.
— I ty ją jeszcze będziesz bronił! ty! ty! ty śmiesz mnie taką rzecz mówić, ty!
— Ale czekajże, kochasiu, aniołku mój, serce złote, rzekł mąż, nie rozumiesz mnie.
— Ja ciebie nie rozumiem! nie rozumiem. Wiesz że to paradne! zawołała, śmiejąc się ironicznie, Babińska. Ja ciebie nie rozumiem!
— No, to milczę, kochasiu, bom głupi, rzecz wiadoma, skończył Babiński.
— Słuchajże mnie, słuchaj, tak, to daleko lepiej będzie, niżeli masz bronić dziewczyny która wcale na to nie zasługuje. Jestem przekonaną żeśmy żmiję odgrzeli na łonie — mówiła ciotka, tem niebezpieczniejszą im na pozór łagodniejsza... Trzeba szukać jakiego bądź środka aby się jej pozbyć.
— A no, to się pozbędziemy, kochasiu, wtrącił mąż, co to długo szukać, oddać ją Burzynom, oni wezmą.
— Mój drogi, przepraszam cię, ale jakiż ty jesteś dziwnie ograniczony.
— Ograniczony, tak, to prawda, kochasiu, zawsze byłem ograniczony, rzekł spokojnie Babiński, więc powiedz o co idzie.
— A tożby było najgorzej oddać ją tam! Burzynom, o miedzę, tuż pod nosem. Martynianekby dopiero z tego korzystał i ta donzella też, po za oczyma naszemi. Ją należy tak wyprawić, ażeby ani mógł jej więcej zobaczyć. Najlepiejby było wydać choć zamłoda, ale kto to weźmie.
Babiński się zachmurzył, począł kaszlać i pluć, nie wiedział co mówić, a kaszel go uwalniał od odpowiedzi.
W tej chwili zdala, z ulicy w którą zaszli rozmawiając, ze zgrozą ukazała Babińska mężowi ganek. Na ganku z robotą w ręku siedziała Lusia, a opodal od niej stał Martynianek i oczy wlepiwszy w nią, zdawał się w zachwyceniu.
W czasie gdy w ogrodzie p. Babińska usiłowała oczy otworzyć mężowi na niebezpieczeństwo, Martynianek który szpiegował zawsze pilnie co się działo z Lusią, i szukał wszystkich środków zbliżenia się do niej bez świadków, dostrzegł matkę odchodzącą z ojcem do ogrodu, domyślił się że Ludwika w ganku pozostać musiała i nadbiegł co prędzej. Dziewczę ze spuszczoną głową nad robotą usłyszało kroki, podniosło żywo powieki, twarzyczka jej się zarumieniła, chciała zrazu poruszyć się i uchodzić, lecz zmiarkowała że choć chwilkę dla niepoznaki, by się nie wydać ze strachem, pozostać powinna.
Martynianek śliczny, acz bardzo i do zbytku wydelikacony młody paniczek, spoglądał zrazu to w ogród, to na nią przestraszonemi oczyma.
— A! kuzynka sama, zawołał, zbierając się na odwagę.
— Ciocia tylko co odeszła z wujaszkiem, są o kilka kroków — odezwała się Lusia — i ja właśnie miałam pójść do mego pokoju.
— A! na miłość Bożą, kuzynko! pośpieszył chłopak, składając ręce, czyż nigdy nawet słówka powiedzieć.
— Jakto? wszakże zawsze z sobą mówimy.
— Tak, w salonie.
— Spodziewam się że pan mi nic nie możesz mieć do powiedzenia, czegoby wszyscy razem ze mną słyszeć nie mogli.
— Właśnie się kuzynka myli. Są przecie między krewnymi, między młodymi, między dobrymi przyjaciołmi, jak my spodziewam się jesteśmy, rzeczy których starsi zrozumieć nie mogą, których przy nich mówić niepodobna.
— Doprawdy, panie Martynianie, tych rzeczy, to i jabym pewnie nie zrozumiała, rzekła Lusia, a po chwili dodała:
— Pan wie jak ciocia nie lubi gdy — gdy...
Nie dokończyła, dając się domyśleć, czego wyrazić nie umiała, a po chwilce dodała ciszej, spuszczając oczy na robotę, jeszcze pilniej niż wprzódy:
— Przecieżbyś nie chciał mnie narazić na gniew cioci.
— Ale mama ani wie, ani się domyśla że mówiemy z sobą, a doprawdy nie sądzę, bym mógł myślą czy słowem zgrzeszyć przeciw kuzynce, której szczęście i spokój są mi tak drogie, jak moje własne.
— Panie Martynianie, zaklinam pana, odezwała się wzruszonym głosem Lusia — idź pan, lub zmusisz mnie że ja odejdę.
— A! jakżem ja nieszczęśliwy! odezwał się załamując ręce Martynian. Wychowaliśmy się pod jednym dachem, jak rodzeństwo, nie mam sobie do wyrzucenia żebym nie był dobrym, serdecznym bratem, a jednak mnie nienawidzisz.
— Panie Martynianie, na Boga, odezwała się coraz bardziej wylękła Lusia, odejdź pan, ciocia jest tuż w ogrodzie, nadejdzie w tej chwili, znajdzie nas tutaj, a wina rozmowy spadnie cała na mnie!
To mówiąc, zabierała co prędzej robotę i przygotowywała się odejść, ale Martynian stał w samych drzwiach, przez które musiała przechodzić, i to ją wstrzymywało.
— Ale jakaż wina, kochana, droga kuzynko, jestże to grzechem przemówić słowo, poskarżyć się gdy się cierpi, prosić o trochę pobłażania i litości?
— Jabym was o litość prosić powinna, coraz bardziej pomieszana odezwała się Lusia — odejdź pan.
— Nie mogę, niepodobna mi, wrosłem stopami do tej podłogi, nie odejdę póki słowa od was milszego nie posłyszę, jednego słowa pociechy.
— Doprawdy, nie rozumiem was! to nieszczęście! ani wy mnie też! dodała Lusia.
Martynian był pieszczonym jedynakiem, nie łatwo się dał przekonać i uprosić, chwila zdawała mu się dlań szczęśliwą. Korzystał z niej, nie zważając na prośby Ludwiki.
— A! kuzynko! ja... ja cię rozumiem choćbym nie chciał najwyraźniejszych słów twych tłumaczyć sobie, takby mnie do rozpaczy przywiodły. Radbym tę smutną rzeczywistość odepchnąć, zaprzeć, łudzić się dłużej. — Nie! wy dla biednego Martyniana macie choć trochę litości.
— Mój Boże! — powtórzyła Lusia — miejże ją pan nademną. Panu się nic nie stanie, gdy ciocia go tu znajdzie, mnie to za grzech się policzy, żem śmiała z panem rozmawiać.
— Ale to nie może być! podchwycił chłopiec, czyżbyś kuzynko już kiedy z tego powodu cierpieć miała?
Lusia nie odpowiadając, zabrała robotę i mężnie podeszła ku niemu, domagając się wolnego przejścia, Martynian, widząc ją tak blizko, uniesiony przykląkł i gwałtem pochwycił rękę, która nie mogła się wyrwać, bo przytrzymywała robotę. W tej chwili od wschodów gankowych piorunujący głos pani Babińskiej odezwał się nagle:
— A to co jest? a to ślicznie!
Martynian porwał się, Lusia nareszcie wolną była i uciekła. Syn został się sam na sam z matką, na której twarzy zarumienionej malowało się oburzenie i gniew. Nie mogąc go pohamować, pani Babińska padła na fotel i rękami objęła głowę. Martynian mógł odejść, ale czuł że zawinił i chciał sam za to odpokutować. — Podniósłszy oczy, matka znalazła go stojącego w miejscu, w którem zastała.
— Bezwstydny chłopcze! zawołała, przychodząc nieco do siebie, i jeszcze śmiesz patrzeć mi w oczy.
— Kochana mamo...
Jedynak, mówiąc to, zbliżył się, chcąc wziąć za rękę matkę, by ją przebłagać, ale ręka mu się wyrwała.
— Bezwstydny, powtarzam, bezwstydny! zawołała z gniewem. — Próżneby było tłumaczenie, uszy moje słyszały, oczy patrzyły. Domyślałam się dawno czułych waszych stosunków, wiedziałam że panna Ludwika dobrze strzela oczkami i zawczasu się wprawia w rzemiosło zwodnicy, ale po tobie, po tobie spodziewałam się więcej rozumu i taktu.
— Przepraszam mamę, przerwał syn, muszę stanąć w obronie Lusi: jeśli tu kto winien, to ja. Ona w pierwszej chwili, gdym nadszedł, chciała odchodzić, jam ją zatrzymał i nie puścił. Ja tylko winien jestem jeden, ona nigdy w życiu nawet nie raczyła spojrzeć łaskawiej na mnie.
— Żmija! wybuchnęła p. Babińska. Nic mi nie mów, nie potrzebuję objaśnień. Znam ją dobrze. Gdyby nie podsycała w tobie tego głupiego rozmarzenia, nie śmiałbyś sobie tak poufale z nią postępować. Idź ztąd, nie chcę słuchać więcej, dosyć tego.
Syn stał przecie.
— Przepraszam mamę, rzekł, ośmielając się, ale ja nie pójdę ztąd, dopóki mi mama nie da słowa, że Ludwice nic nie powie — nie chcę ażeby za moję winę pokutowała.
— A toż to co znowu? cóż to? zmusić mnie chcesz? jak śmiesz?
— Mamo kochana, gwałtownie począł syn, ja proszę, ja błagam, inaczej jeśli mama tego dla mnie nie zrobi...
Zatrzymał się chwilę.
— Jeśli nie zrobię, no to co? odezwała się matka, unosząc gniewem, myślisz mi grozić! ty!
Martynian, którego nigdy jeszcze podobna nie spotkała scena, stanął milczący i zadumany, pieszczoszkowi burzyło się w piersi, nie pojmował, ażeby coś mogło mu się opierać i przeciwić, nawet matka własna. Twarz jego pobladła od gwałtownego uczucia, usta się zatrzęsły. Pani Babińska spojrzała na niego w tej chwili i przelękła się. Gniew ją opuścił, trwoga o jedyne dziecko kazała o wszystkiem zapomnieć — rzuciła się ku niemu, chwyciła go oburącz za szyję.
— Co ci jest! Martynku — co ci jest! poczęła wołać rozpaczliwym głosem, a to wszystko z przyczyny tej niegodziwej, przewrotnej hipokrytki. Przeklęta godzina i dzień kiedym ją wzięła do mojego domu.
Jedynak korzystając z tego usposobienia, upadł na kolana.
— Moja mamo najdroższa! błagam, proszę, zaklinam, daj mi słowo, że jej nic nie powiesz, ona nic nigdy nie zawiniła. A! gdybyś wiedziała...
Wejrzenie matki zdawało się wyzywać syna do wyznań.
— Lusia nielitościwą była dla mnie, na to jedno mógłbym narzekać. Prawda, zawiniłem żem na nią podniósł oczy, nie powinienem był poddawać się uczuciu które we mnie wzbudziła — ale na cóż tę śliczną twarz, te oczy pełne tajemnic postawiliście przedemną, młodym i niedoświadczonym? dlaczego lata długie dozwalaliście się mi poić tą zakazaną trucizną? Ona niewinna, ona nigdy nie podsycała wrażenia, ona mnie odpychała prawie ze wzgardą. Przysięgam ci na to, matko droga.
Pani Babińska znacznie była ostygła.
— No, siadaj, uspokój się, dziecko jesteś, rzekła, świata i ludzi nie znasz. Jeżeli kto tu winien, masz słuszność, to ja, ja tylko, po co mi było brać tę dziewczynę. Natura matki która uwiodła mojego brata odzywa się w niej zawcześnie, idzie za instynktem. Ale mi nie mów że ona niewinna! Oh! oh! piętnastoletnia dziewczyna, która potrafiła po za mojemi plecami, mimo mej woli wyuczyć się muzyki i francuzczyzny, w której chytrość i przebiegłość jest najgłówniejszą charakteru cechą, ta dziewczyna wiedziała co robiła, odpychając cię! Czuła że to był najlepszy środek przyciągnięcia ku sobie. Czyby się kiedy takie głupie uczucie mogło ci nawet przyśnić, tobie niewinnemu chłopakowi, gdyby ona go umiejętnie nie podżegała?
Mówiąc to, wstała z ławki p. Babińska i gwałtownie przechadzać się zaczęła. Syn pogrążony milczał.
— Na to niema innej rady, odezwała się po chwili, ty musisz wyjechać z guwernerem na kilka miesięcy, a tymczasem ja na to znajdę środek, ażeby raz na zawsze niebezpieczeństwo usunąć.
— Mamo! wybuchnął jedynak — jeśli się jej co złego stanie, ja... ja sobie życie odbiorę!
Na ten wykrzyknik dwudziestoletniego młodzieńca z całą gwałtownością namiętności pierwszej wyrzeczony, matka krzyknęła i padła na pół omdlała w krzesło, zalewając się łzami. Syn przybiegł do niej, okrywając pocałunkami ręce, ale rozszlochana Babińska nie wiedziała co się z nią dzieje, nie trwożyła ją groźba dziecinna — więcej daleko gwałtowność uczucia, którego dawała miarę.
Stary Babiński wszedł na tę scenę niewiedząc co się stało i osłupiał, niemogąc się zdecydować w pierwszej chwili czy biedz po wodę, po doktora, czy łajać, czy mścić się, czy na synu poszukiwać sprawcy katastrofy, lub domagać się jej wytłumaczenia.
Krzyknął tylko, łamiąc ręce. — Kochasiu najdroższa! co tobie jest! co się stało! — I sam się na kredyt, niewiedząc jeszcze nic, — rozpłakał.
A że i ludzie zaczęli się snuć koło drzwi, p. Babińska, troskliwa o to ażeby bezpotrzebnie nie pletli, podtrzymywana przez męża, ciągnąc syna za sobą, przeszła do swojego pokoju i drzwi się za nimi zamknęły.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.