Sieroce dole/Tom III/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sieroce dole
Tom III
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Winniśmy jeszcze czytelnikowi, który na czele powieści znalazłszy z natury, wymagać ma prawo objaśnienia, opowiedzieć gdzieśmy treść tych Sierocych doli zdobyli. Przed laty, było to około 1845 r., jeśli się nie mylimy, odbywaliśmy podróż do Odessy, gdzie się naówczas cały Wołyń i Podole kąpało. Ówczesne podróże, jak wiadomo, kto nie mógł lub nie chciał pocztą jeździć, trzeba było własnym powozem odbywać, swojemi lub najętemi końmi. Wlokło się dosyć powoli, osobliwie gdy deszcze gliniaste grunta rozmoczyły, noclegi i popasy pełne były najrozmaitszych dramatycznych przygód, spotkań, niewygód i niespodzianek. Taka mi się właśnie trafiła w pobliżu Dniestru, około.... w powoziku oś mi pękła. Koła i osie czasem w powieściach pękają na zawołanie, ale tu przypadek był bardzo niemiły, bo do miasteczka drogi był kawałek znaczny, w pustej okolicy ani kołka, ani człowieka.. Poszedłem pieszo z góry sam się starać o pomoc, w nienajlepszym humorze. Droga pocztowa kamienista, nudna, słońce przypiekające choć nad zachodem, opóźnienie — wszystko to razem przyczyniało podrażnienia. Szedłem tak, gdy bryczka pocztowa dzwoniąca rozgłośnie, napędziła mnie i stanęła... Wysiadł z niej młody jeszcze mężczyzna i podszedł ku mnie.
— Spotkałem powóz złamany na drodze, rzekł — a od ludzi dowiedziałem się o nazwisku. Czy pan nie chodziłeś na medycynę w uniwersytecie, a przynajmniej czyś jej nie rozpoczął w roku...
— Tak jest, rzekłem — całe życie żałuję żem jej nie dokończył!
— Więc musieliśmy się gdzieś spotykać na jednych ławach! na lekcych Bielkiewicza i Fonberga. Jestem Mieczysław Ordęski.
— Nazwisko pańskie nieraz słyszałem...
— Ja także.
Podaliśmy sobie ręce.
— Siadaj pan zemną na wózek pocztowy, ja tu jestem lekarzem powiatowym, mam stosunki, poślemy kogoś co się zajmie powozem, a pan przenocujesz u mnie. Dom mam do zbytku obszerny, pomówimy o naszych czasach i o wspólnych znajomych.
Zgodziłem się na to chętnie, jak się każdy łatwo domyśli. Mieczysław był uprzejmy, coś serdecznego patrzyło z jego twarzy, na której spokój się malował, jaki daje spełnienie obowiązków. W drodze już zaczęliśmy sobie przypominać stare a stare dzieje... w śmiechu było łez trochę. Stanęliśmy wkrótce przed domem wyglądającym, prawdę rzekłszy — dosyć smutnie. Był to ogromny drewniany, dosyć niezgrabny dwór, jakiemi się zabudowują podolskie miasteczka, drzewka młode i poschłe go otaczały, trochę kwiatów tylko w ogródku ożywiało tę pustynię... Gdyśmy zajeżdżali, kobieta — dość jeszcze młoda i świeża, na której twarzy jednak znać było przebyte cierpienia, wyszła naprzeciw z kluczykami w ręku. Postrzegłszy nieznajomego, chciała się cofnąć, doktór mnie zaprezentował jako półkolegę i opowiedział o przypadku. Wnet się zajęła zaradzeniem powozowi, o który już byłem spokojny. W pół godziny samowar stał na stole i siostra Mieczysława gospodarowała około herbaty. Rozmowa naturalnie głównie była o okolicy, którą po raz pierwszy przebywałem; o naturze, o krajobrazach, potem o tej Odessie, do której zmierzałem dla kąpieli. Bardzo przyjemnie wieczór nam spłynął. Gdy gorąco trochę ustawać zaczęło, poszliśmy z doktorem nad rzekę, przypatrzyć się krajowi nowemu dla mnie, i dowiedzieć się o losach powozu, będącego w rękach kowala.
Mój Boże! co wspomnień, za dotknięciem czarodziejskiej laski uczucia zmartwychpowstało! Podnosiły się blade postacie umarłych i ożywiały i śmiały się do nas, zdało się nam obu, żeśmy jeszcze szli na odczyty, obawiając się spóźnić, żeśmy cieniuchny i słodziutki głos Bielkiewicza słyszeli i żarciki Capellego i namarszczoną twarz Münich’a i harde a butne oblicze Żukowskiego i uśmieszek dowcipny, powstrzymywany Leona Borowskiego, i poważną figurę sympatyczną Fonberga, i zagadkową dziekana Mianowskiego, i komiczną a dobrą Łobojki... Szeregiem za niemi szły współuczniów i znajomych imiona, ludzi których wicher po świecie rozproszył, których dziś znaczniejszą część groby pokryły... Sunt lacrimae rerum... Współtowarzyszom, jednolatkom łatwo przyjść do wyznań wzajemnych, opowiadaliśmy sobie co się z nami działo... Naówczas Mieczysław rozpoczął mi dzieje swoje i siostry, które tu — mutatis mutandis, opowiedzieliśmy za nim. Gdyśmy się rozstawali, było po północy... ani jemu ani mnie się spać nie chciało. I aby zwłokę nagrodzić wyjeżdżałem do dnia, on miał także chorego, do którego się wybierał — przyniesiono więc jeszcze raz samowar, a koło niego już myśmy sami tylko gospodarowali.
— Jakże wam tu jest? — zapytałem.
— A! dobrze! stokroć dobrze i szczęśliwie, ani ja, ani Lusia nie narzekamy na teraźniejszą dolę naszę. Czasem ją wspomnienie przeszłości zachmurzy. Praca daje nam obojgu siłę, orzeźwia, utrzymuje...
— A krewni, a znajomi? a...
— Czasem pisują, rzekł Mieczysław. Z początku często były listy, gorętsze, potem coraz rzadsze i coraz chłodniejsze. O serca ludzkie! o ludzka pamięci, o biedne słabe istotki — dodał. Cierpi kto ma lepszą pamięć, kto gorętsze ma serce niż wszyscy, lecz któż przeciw ogólnemu prawu co podoła? Zapomnienie jak pleśń pokrywa cokolwiek się osamotniło.
Mieczysław westchnął. Rozstaliśmy się — pomnę, o ślicznym świeżym letnim poranku; nad Dniestrem unosiły się pary, mgły, jak muślinowe niewidzialnych bóstw obsłonki, zwijały się między ziemią drzemiącą a rozkwitającemi blaskami niebem.
— Wracając, wstąp do nas! — rzekł Mieczysław.
— Nieochybnie.
Dotrzymałem mu słowa, i chociaż droga tędy niekoniecznie była mi najdogodniejszą, pojechałem znowu na... Gdym przybył tu, nie zastałem Mieczysława, lecz miał wkrótce powrócić — przyjęła mnie siostra, ubrana czarno, na co nie zwracałem uwagi. Rozmowa była obojętna, mówiła nawet mało, i uważałem że była zamyślona i smutna. Doktór nadjechał w godzin parę, witając mnie jak starego przyjaciela. Poszliśmy do jego pokoju.
— Zdaje mi się, rzekłem — że siostra wasza jest czegoś smutniejsza i mniej swobodna, niż gdym ją miał przyjemność widzieć po raz pierwszy.
— Nic dziwnego, rzekł, w losie naszym zaszły niektóre zmiany. W kilka tygodni po bytności tu waszej odebraliśmy wiadomość o śmierci dra Variusa. Testamentem, jakby wypłacając się za swe postępowanie, zapisał dość znaczną summę mojej siostrze. Ledwiem mógł ją skłonić do jej przyjęcia. Teraz — walczy ona z sobą, nie chcąc mnie opuścić, a już dwa razy mieliśmy tu Martyniana, który ofiaruje się nawet osiąść na Podolu, byle wyszła za niego. Lusia poczciwa, rozstać się ze mną nie chce, ani mnie porzucić tak samego bez rodziny, bez przyjaciół, wśród obcych. Byłby na to sposób, dodał Mieczysław, bobym ja się mógł przenieść w okolice Babina — ale są powody, dla których tego uczynić nie mogę.
Posępnie przeszedł się po pokoju i westchnął, przyczyn łatwo się mogłem domyśleć. — Obawiał się zbliżyć do Adolfiny, która wierna uczuciu pierwszemu dotąd zawsze z nim korespondowała i była mu najwierniejszą przyjaciółką. Stosunek ten serdeczny, czysty i piękny, na cóż miał się narażać na przemiany, któreby nim zachwiać i naturę zmienić mogły?
Zdawało się wedle wszelkiego podobieństwa, iż projekt osiedlenia się Martyniana na Podolu miał przyjść do skutku. Ludwika bowiem stanowczo oświadczyła, że nie porzuci brata, a doktór chciał zostać na Podolu. Dowiedziałem się także od niego, że pani Serafina, aby się pozbyć znać niemiłego jej nazwiska, we Włoszech wyszła za jakiegoś hrabiego D’Orioli, i miała nawet zamieszkać w okolicach Genui i Alekssandryi. Starej, poczciwej Orchowskiej Lusia z Mieczysławem zamknęli wkrótce oczy, i sieroty otrzymali błogosławieństwo jak gdyby matczyne. Dla tej staruszki poczciwej, były to jak gdyby dzieci rodzone, zżyła się z niemi i ich interes był jej jedynym interesem na ziemi, to też myśl jej ostatnia była jeszcze jedną za nich prośbą do Boga. — Daj im, Panie, choć spóźniony błysk szczęścia!... szeptała głosem drżącym, gdy sen śmierci opadł na zmęczone życiem oczy.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.