Sieroce dole/Tom III/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sieroce dole
Tom III
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wkrótce po opisanych wypadkach, pani Serafina, powierzywszy proces rozwodowy patronowi, wyjechała za granicę nie żegnając nikogo z dawnych znajomych.
Na wyjezdnem tylko napisała długi, pięknym stylem, patetyczny ale cale niezrozumiały list do Mieczysława, którego celu i znaczenia niepodobna było odgadnąć. Było to jakby uniewinnienie, jakby żal przeszłości, jakby odezwa do serca, a razem tylko wypracowanie staranne a chłodne. Mieczysław odczytał je razy kilka, nie znalazł w niem nic coby do serca przemówiło i schował do szufladki.
Chociaż teraz nic mu nie przeszkadzało bywać i zająć się leczeniem pani Dramińskiej, chodził tam niechętnie. Obawiał się sam w sobie rozbudzić uczuć które się ukoiły i nieco ostygły. Kochał ją, ale pragnął jej szczęścia, i widział je prawie możliwem z człowiekiem bardzo dobrym i zacnym, chociaż nader pospolitym. Starał się to dać do zrozumienia pani Dramińskiej, lecz ona inaczej swe położenie pojmowała. Szanowała wielce i ceniła męża, zdawało jej się wszakże, iż uczucie młode, poetyczne dla Micia zachować ma prawo... Nie pragnęła od niego nic więcej, jak by ten węzeł dusz tajemniczy trwał niezerwanym, choćby się w przyjaźń braterską miał przebrać. Nastawała mocno aby często bywał, aby poufale poprzyjaźnił się z Dramińskim, aby ich obojga był przyjacielem...
Nie widziała w tem niebezpieczeństwa, znając szlachetny charakter Mieczysława. On mniej sobie i jej ufał, i podsycać marzeń daremnych — nie pragnął. Zapominał się czasami przy niej, lecz dość było żywszego słowa, by upamiętał się i sobą owładnął. Śmielszą nierównie była Adolfina, jakby igrała z niebezpieczeństwem, którego nie znała. — Mieczysław przychodził do nich tylko wezwany, wówczas gdy wiedział że męża zastanie, lub z Martynianem, bywającym tu dosyć często. Gniewało to panią Adolfinę, płatała mu małe figielki. Wyprawiwszy jednego dnia męża z Martynianem do teatru, zaprosiła od obojga na herbatę Mieczysława. W istocie spodziewała się że i oni przybędą, ale nie tak rychło. Mieczysław przyszedł w dobrej wierze i zmieszał się zastawszy ją samą. Spytał zaraz o Dramińskiego.
— Ale siadajże pan, siadaj — powrócą! nie lękaj się! ktoby powiedział że zemną kwandransa sam na sam boisz się spędzić. To mnie obraża doprawdy!
— A! droga pani! przebacz mi, żywo zawołał Mieczysław — to tylko dowodzi że ja mojemu nie ufam sercu.
— Ufaj że mnie — czule, rzekła Adolfina, iżbym czystego uczucia naszej... (powiedzmy przyjaźni, aby się nie przestraszać) — nie chciała zatruć żadnem gorzkiem wspomnieniem.
Mieczysław chciał rozmowę odwrócić i spytał o zdrowie.
— Widzisz pan, od czasu jak mnie słowem tylko i wejrzeniem leczysz, jak mi czasem podasz dłoń przyjazną, lepiej mi odżyłam... czuję się silniejszą i zdrowszą...
Rozśmiała się, ale w oczach łzy były!
— Wystaw sobie — dodała pocichu — o małom się szkaradnie nie zdradziła przed moim dobrym Dramińskim. W chwili gdy mi opowiadał o pojedynku, przelękłam się, sądząc żeś był zabitym, krzyknęłam i tylkom co nie zemdlała. Dramiński się aż trochę tem obraził — ale to przeszło. On pana Mieczysława ceni i kocha.
— Ja mu to oddaję, wierz mi pani — rzekł Mieczysław... Kocham go jak brata.
— A mnie — jak siostrę? spytała Adolfina.
Mieczysław zamilkł... Znowu sprobował odwrócić rozmowę; najskuteczniejszem zdawało mu się opowiedzieć Adolfinie smutne dzieje Ludwiki i pożycie domowe Variusów. Począł więc, Adolfina słuchała z zajęciem gorącem, kochała Lusię jak siostrę, oburzało ją to zamążpójście.
— Na czem że się to skończy! — zawołała — na czem się to skończy! to istne piekło.
— Nie wiem, rzekł Mieczysław — lecz to wiem tylko że mi się ztąd niepodobna oddalić. Znalazłbym może korzystniejszą posadę gdzieindziej, opuścić jej mi niepodobna. Ona mnie jednego ma, ja ją mam jedną.
— Jakto — jedną? z oburzeniem wtrąciła Adolfina — a ja?
— Ale pani pomocy mojej nie potrzebujesz, a ona.
— Przepraszam, ja także.
Rozmawiali smutnie, długo, ona usiłując ożywić, on ochłodzić rozmowę, a wreszcie Dramiński z Martynianem nadeszli. Po twarzy Dramniskiego poznać było można iż coś mu dolegało. Mieczysław zląkł się czy mu jego bytność nie popsuła humoru, ale nie był wcale zazdrosnym, a Martynian, także zgryziony widocznie, chodził posępny po pokoju.
— Co wam jest? zapytała Adolfina — czy znowu historya jaka?
Dramiński oczyma wskazał Mieczysława, dając do zrozumienia że mu przy nim mówić nie wypada. Martynian to potwierdził. Dramińska się strwożyła, widząc że o jej Micia chodziło, i porwała męża do drugiego pokoju.
— Mów, co to jest?
— Potem, potem, to długa historya!
— Tyczy się Mieczysława...
— A! ty o tego swego gagatka zaraz jesteś niespokojna, nie bój się, idzie o tę biedną Ludwikę i dlatego... ale cyt!
Resztę wieczora spędzili na obojętnem opowiadaniu o teatrze. Mieczysław wprędce pożegnał się i odszedł. Martynian pozostał.
— Mówcież na miłość Boga, — coście tam takiego przynieśli tyczącego się Lusi; tylko co mi się skarżył na jej życie nieszczęśliwe Micio, czy znowu co nowego?
Martynian jak oszalały z gniewu mówić nie mógł, powolniejszy Dramiński począł.
O! szkaradna historya! wystaw sobie, moja droga, siedziemy w loży pierwszego piętra, bo ja nie lubię w krzesłach. Zaczynają grać — na scenę wychodzi aktoreczka, jakby ci to opisać? uróżowana, wybielona, wymuszona, nieładna, nosek zadarty trochę, ząbki — to prawda że białe. Gra — at, pożal się Boże, ale wyczupurzona, w atłasy, w koronki, i ni przypiął ni przyłatał, kolczyki brylantowe, łańcuch złoty, bransolety od rubinów. Patrzymy, obok nas w loży siedziało dwóch podżyłych ichmościów miejscowych. Zaczęli się śmiać i jeden drugiemu coś opowiada. Wychylają się patrzeć na tę jejmościankę, rozmowa się zaczyna. Ścianka między lożami jak papierowa, chcąc niechcąc wszystko słychać. — Parę razy obiło mi się o uszy doktór Varius! Co tam u licha. Przytuliłem ucho, bom był ciekawy, mówi jeden do drugiego: To przecie niemal całemu miastu wiadomo, od lat kilku kochanka tego starego, panna Eugenia ten stosuneczek zawiązała. Wszystkie te klejnoty ma od niego. Codzień tam przesiaduje. — Aż drugi się odzywa. Mogło to być przed ożenieniem, lecz zlituj się, ożenił się niedawno, ma młodą, śliczną i bardzo miłą żonę. — Co ty mi mówisz — odpowiada pierwszy — stosunek ten był wprawdzie na jakiś czas zerwany, ale owa panna Eugenia postarała się go odnowić, w najlepsze nanowo rozpoczął on u niej bywać, a ona u panny Eugenii. — Wiem to doskonale.
Zaczęli patem obszerniej jeszcze mówić — czego już powtarzać nie chcę — opisywać różne sprawy owej aktorki, środki używane przez nią do wyłudzenia grosza ze starego, i jak go oszukiwano, i jak był zaślepiony.
— Ale to łotr! nieszczędząc wyrażenia — zawołała oburzona Adolfina — temu staremu rozpustnikowi taka żona jak Lusia! to zgroza pomyśleć... Godziż się ażeby ona żyła w tym brudzie?
— A! masz pani stokroć słuszność, to woła o pomstę do Boga — przerwał Martynian chodząc i rzucając się po pokoju — na to pozwolić nie można, ona się powinna z nim rozstać. Cóż tu jednak począć? Jam gotów choćby życie postawie w jej obronie — ja....
— Ale pan nie masz najmniejszego prawa się w to mieszać, bobyś tylko sprawę popsuł, przerwała Dramińska. — Milcz pan i nie wdawaj się. Pomyślemy co się da zrobić. Na nieszczęście Mieczysławowi także mówić o tem nie można, bo kocha siostrę i gotówby niegodnego starca tak zabić, jak Bullera.
— Przyznam się pani — rzekł Martynian — że i jabym go nie oszczędził, gdyby się w moje dostał ręce.
— Proszę pana, powtórzyła Dramińska, tylko się w to nie mieszaj. Mieczysław będzie lepiej wiedział jak sobie postąpić, ale jemu bez pewnego przygotowania mówić o tem nie można. Zobaczymy i namyślemy się; ja jutro pojadę do Lusi i naocznie się przekonam jak tam z nią jest, i czy ona wie albo się domyśla w jaką wpadła kałużę.
Długo jeszcze rozprawiali o tem, bo Martynian uspokoić się nie mógł — wyszedł już po północy cały zburzony od Dramińskich. Tymczasem Mieczysław powoli przygotowywany przez Orchowską, blizkim był także dowiedzenia się obrzydłych tajemnic tego domu dr. Variusa, do którego tak trudno się było dostać, i niewiadomo coby był począł, gdyby go doszła wieść o losie siostry, ale przypadek inaczej zrządził i przygotował rozwiązanie smutnego dramatu.
Ospowata panna Eugenia, do której prawie nieodzywała się nigdy Lusia, od niejakiego czasu dla niej słodszą się daleko stała. Miała w tem rachubę swoję, pragnęła pozbyć się z domu młodej pani, a poznawszy ją nieco, wyrachowała że to jest możliwem. Z początku zbliżenie się trudnem było. Lusia wszakże musiała słuchać jej szczebiotania, pochlebstw, narzucania się, które niby wypływało z użalenia nad jej losem. Ospowata nie zważała na to, że jej niesłuchano, że nie odpowiadano — prawiła swoje i nadskakiwała pani.. — Sądziła że potrafi pozyskać zaufanie, dowiedzieć się coś o stosunkach z Martynianem, którego miłość była jej wiadomą, że doprowadzi do nierozważnego kroku i wyda ją przed doktorem, lub skłoni do porzucenia go. — Ludwika była nadto zacną i czystą, ażeby się uwikłać dała, nie miała tajemnic i nie chciała mieć ich, choćby sercu ulgę przyniosły.
Napróżno więc panna Eugenia zabiegała koło niej, znalazła ją obojętną i zrezygnowaną. Sprobowała wziąć się na inny sposób — powoli zaczęła się wyrażać coraz ostrzej o doktorze. — Wieczorem porządkując w pokoju, zrana pomagając do ubierania Lusi, mimo jej woli — mruczała ciągle.
— Patrząc na to życie jakie pani prowadzi, to doprawdy serce pęka. Gdzież to tak wytrwać można w tej niewoli. Doktór nasz dobry człowiek, ale tyran i despota. Ja jego oddawna dobrze znam. Trzeba już takiej biedy jak moja, żeby wytrwać. Nie mogę się skarżyć na wynagrodzenie, bo choć skąpy, ale prędzej zapłaci, niż od swojego ustąpi. — Gdzie to kto widział tak trzymać młodą osobą, jak on panią trzyma.
— Ale, moja panno, odezwała się zniecierpliwiona Ludwika — ja się nie skarżę przecie. Lubię spokojność i dom.
— Zapewne, ależ takie życie ze starym...
Drugim razem znowu poczynała z tego samego tematu.
— Pani by choć na przechadzkę wyszła, moglibyśmy do państwa Dramińskich zajść, tamby pani może rozerwała się, a ja bym, słowo daję — nie wydała z sekretu.
— Dziękuję bardzo — ale ja sekretów mieć nie chcę, i ponieważ dr. Varius tego sobie nie życzy, nie wyjdę bez jego wiadomości.
— A! już to pani anielską ma cierpliwość, i tak szanuje tego starego bałamuta. Słowo pani daję — to bałamut... Lusia nic nie odpowiedziała.
— Pani myśli — dodała, zniżając głos, sługa — że on taką młodą, piękną mając żonę, choć wiernym jej jest! A! a! dużoby o tem mówić!
— Panno Eugenio, przerwała Ludwika oburzona, nie mówże nic na niego, to się nie godzi.
— A kiedy mi pani żal. Cóż to ja na wiatr plotki sieję? odparła sługa. — Gdybyś pani chciała, a mnie nie wydała — pokazałabym pani w tym domu takie rzeczy, o których się ani śniło! O! powtarzam, że to stary bałamut.
Ludwika cała zarumieniona porwała się z krzesła, oburzona i gniewna.
— Nie chcę słuchać takiej mowy! zawołała.
Eugenia ruszyła ramionami. — Toż to się przecie mówi przez miłość dla pani i litość nad jej losem. A ja nie chcę, żeby mnie pani posądzała o potwarze, ja pokażę co mówię.
Ludwice serce zabiło w piersiach, nie odpowiedziała nic. Nie mogła ani przypuścić w domu, w życiu tego człowieka podobnej szkarady. Jednakże, gdyby tak było w istocie? pomyślała, nie mogłażbym wolną zostać? Wszak podobne postępowanie wszystkie węzły zrywa?
Na tę myśl uwolnienia, swobody, powrotu do życia przy bracie, który także sam na świecie pozostał, serce żywiej a żywiej bić jej zaczęło. — Wszakżeby ta kobieta nie śmiała mówić i obiecywać, że na oczy pokaże Ludwice zdradę, gdyby w istocie nie była pewną że to potrafi wykonać. Być wolną, niemając sobie nic do zarzucenia! Wyjść ztąd i skruszyć te kajdany!
Nie zbliżyła się pod wrażeniem tych nadziei tak powabnych do Eugenii, ku której wstręt miała niewyrażony, a jednak słuchała z większą uwagą jej paplania. Ospowata coraz silniej nalegała, aby się chciała przekonać.
Jednego wieczora, właśnie w parę dni po odkryciu zrobionem w teatrze.... panna Eugenia wpadła pocichu do pokoju Ludwiki, którą zastała nad książką.
— Chodź pani za mną, chodź pani. Niech się pani na oczy przekona...
Zrazu odtrącić chciała tę propozycyę szpiegowania Ludwika, zawahała się — p. Eugenia jak kusiciel zbliżyła się do niej.
— Cóż szkodzi, pocichu, na palcach pójdzie pani za mną, ze mną, i zobaczy, przekona się, że ja przecie nie kłamię.
Sama niewiedząc jak Ludwika dała się pociągnąć. Z garderoby za sypialnym pokojem wschodki małe prowadziły do mieszkania na dole, które zajmowała Eugenia. Z małego przedpokoiku wchodziło się do jej sypialni, po za którą był rodzaj bawialnego pokoju. Pomiędzy nim a sypialnym, jak to się w wielu starych domach trafia, drzwi do pół szklane, zakryte firanką, wznosiły się na dwóch wschodkach. Pocichu Eugenia wprowadziła Ludwikę do ciemnej sypialni, trzymając ją za rękę, słaby promyk światła wciskał się tu tylko z po za firanek u drzwi szklanych. Ludwice pomogła wejść na wschodki Eugenia, położyła palec na ustach i wskazała, by patrzyła, lekko uchyliwszy zasłonę. Doskonale ztąd cały pokój bawialny widać było. Na stoliku paliła się lampa, stały na nim: cukierki, ciastka, butelka wina, owoce... Na kanapie siedział w szlafroku dr. Varius uśmiechnięty, jak go nigdy w powszedniem życiu nie widywano. Obok niego aktoreczka owa, wystrojona, wywdzięczona, szydersko, wesoło, w jednym ręku trzymając karmelek, drugą głaskała go pod brodę. Stary ustami szukał i łapał tę białą rączkę z długiemi pazurkami. Dosyć było jednego rzutu oka Ludwice, aby się o prawdzie doniesienia przekonać — zgroza ja przejęła, lecz w chwili, gdy może byłaby krzyknęła, Eugenia, lękając się by ze wschodków nie spadła, pochwyciła ją w pół i postawiła na ziemi, ciągnąc z sobą napowrót. Profesor posłyszał był szelest i wołał już:
— Kto tam?
Zostawiwszy panią, jak osłupiałą wśród ciemności, Eugenia uchyliła śmiało drzwi szklane — i zawołała:
— To ja! to ja!
W tejże chwili przymknęła je żywo i uprowadziła Ludwikę całą drżącą, prawie onieprzytomniałą z oburzenia.
Panna Eugenia nadto była zręczna, aby choć słowo komentarza dodała do widowiska, jakie sprawiła biednej kobiecie — rzekła tylko:
— Ufam, że pani mnie nie zdradzi!
I uciekła. Ludwika, zostawiona samej sobie, powzięła natychmiast myśl opuszczenia tego domu. Nie zastanawiając się nad następstwami, nad trudnościami, nad spóźnioną godziną — porwała płaszczyk, zarzuciła chustkę, i jak stała, bez świecy, wyszła przez puste pokoje ku wschodom. Było blizko północy, ludzie spali, klucze wszędzie znalazła w zamkach i mogła sobie otworzyć; nie zatrzymał ją, nie widział jej nawet nikt. Ze wschodów mogła zejść bez przeszkody, główne drzwi domu stały zamknięte, lecz z wielkiem podziwieniem swem, Ludwika z całych sił nacisnąwszy żelazną klamkę, przekonała się iż je zamknąć na klucz zaniedbano, lub przypadkiem ktoś je odemknął chwilowo. Wysunęła się więc, nie zatrzaskując ich za sobą, znalazła się w pustej małej uliczce, zaczęła zrazu biedz byleby się tylko oddalić, nie pamiętając o kierunku w jakim szła. Dopiero doszedłszy do większej ulicy, obejrzała się, chcąc rozpoznać gdzie się znajduje. Ulica ta właśnie łączyła się z Franciszkańską, poznała ją po murach dawniej pijarskich i dominikańskich. Kwadrans drogi a mogła stanąć w dawnem swojem mieszkaniu. Serce jej biło, przelękniona była ciszą ulic i pustkowiem, lecz nie miała czasu na rozmysły, trzeba było śpieszyć... Nie spotkała szczęściem nikogo oprócz powracających kilku mężczyzn z restauracyi, których uniknęła, rzucając się w drugą stronę, i bez tchu pobiegła w znanym kierunku. Gdy się znalazła u wrót domu, była zmęczona tak, że padła prawie przy nich, opierając się o zapartą furtkę. Nieraz powracali tak późno od Serafiny; znalazła więc łatwo znany dzwonek i zaczęła się dobijać gwałtownie. Stróż nierychło się zwlókł i otworzył. Zdumiony, nie poznał jej zrazu, dopiero przypatrzywszy się dawnej lokatorce, wpuścił ją, nie mogąc zrozumieć co o tej godzinie robić tu może.
Ludwika wpadła na wschodki i zaczęła stukać do drzwi. W oknie u Mieczysława było światło, przybiegła Orchowska, która jeszcze nie spała, i w progu drugiego pokoju ukazał się Mieczysław sam. Poznawszy siostrę, stał chwilę w osłupieniu, nim się rzucił ku niej przestraszony. Blada twarz Ludwiki, jej zmęczenie, brak głosu, obłąkany wzrok, uczucie z jakiem w objęcia brata padła płacząc, — zwiększyły trwogę Micia i Orchowskiej. O tej godzinie widzieć ją tu, samę jednę, ledwie okrytą chustką, w ubraniu domowem, zdradzającem ucieczkę nieprzygotowaną — znaczyło jakiś wypadek.
— Co się tobie stało? o mój miły Boże! zawołała Orchowska — Lusiu moja? co z tobą jest?
Ludwika, nie mogąc jeszcze odpowiedzieć, padła na najbliższą kanapkę, powoli odzyskując przytomność i siły. Micio stał przy niej, trzymając jej rękę i wpatrując się w twarz drgającą wzruszeniem i oczy obłąkane.
— Ludwiko, rzekł — uspokój się, jesteś pod moją opieką, z nami — jesteś bezpieczną, powiedz jakeś się tu dostała? o tej porze...
— Ja sama nie wiem, rzekła głosem słabym, musiałam ujść z tego domu! nie mogłam wytrwać dłużej.
Płacząc, przerywanymi wyrazy Lusia dała tylko do zrozumienia bratu, że była zmuszoną męża i dom porzucić, obrażoną będąc niegodziwem postępowaniem.
— Za to mi odpowie! zawołał Mieczysław, lecz nie stało się nic złego, namęczyłaś się dosyć, raz się to skończyć musiało. Coś podobnego przewidzieć było można.
Nie rychło dopiero uspokoiwszy się, Ludwika opowiedziała całą historyą swoję i widowisko którego była świadkiem.
— Cóż miałam począć? dodała — cierpieć; patrzeć na to ochydne życie, i być poniżoną do roli służebnicy z której się naigrawano?
— Nie — stokroć nie! zawołał Mieczysław, lecz pozwól sobie powiedzieć, Lusiu, twoja własna wina w tem, żeś mogła zaślepić się i żądać wyjść dobrowolnie za tego człowieka.
— Dobrowolnie! powtórzyła, patrząc na brata, i ty sądzić mogłeś, że ja to uczyniłam z dobrej woli?
Micio zdziwiony spojrzał na nią.
— Dziś już muszę na moję obronę wyznać ci wszystko — mówiła Ludwika. Pamiętasz ów egzamin? prześladowanie Variusa, twoję rozpacz, położenie nasze... po egzaminie rano poszłam do profesora, błagałam go aby cię ratował, odmówił mi — musiałam uroczystem słowem zobowiązać się oddać mu rękę, jeśli cię wyratuje i do utrzymania dyplomu dopomoże. — Bóg wie z jakim wstrętem dotrzymałam przyrzeczenia, lecz nie mogłam złamać słowa.
Mieczysław ze złożonemi rękami padł przed nią na kolana, całując ją po nogach.
— A! Lusiu droga, a jam nawet nie przeczuł, nie domyślał się twojego poświęcenia dla mnie i za mnie. Tyś była moją ofiarą, jam ślepy nie widziałem nic! Męczennicą biedną poszłaś na łup tego niegodziwego, o którym mnie ostrzegano, alem w takie zepsucie wierzyć nie chciał. — Stało się! teraz ja powinienem ci te boleści przecierpiane nagrodzić i zatrzeć ich pamięć... Obojeśmy spróbowali wśród świata i ludzi obcych szukać opieki i drugiej rodziny, oboje wracamy zranieni napowrót ku sobie, aby się już nie rozstać. Starczy nam nas dwojga!
— Ale jutro! dziś — ja nie wiem — przerwała Lusia, ten człowiek może się upomnieć o mnie, przyjść, grozić — wymagać.
— Zostaw go mnie — zawołał Mieczysław — to moja rzecz — ja się z nim rozprawię, bądź spokojną. Wróć do swego pokoiku, który zdawał się czekać na ciebie. Bóg dopomoże, nie zginiemy... mam lepszej przyszłości otuchę.
Jeszcze rozmawiali, a było już dobrze z północy, gdy u bramy dał się słyszeć hałas. Ludwika przelękła pobiegła ukryć się i zaryglować w swojej izdebce. Mieczysław czekał. Po długich utarczkach ze stróżem, który wpuszczać nie chciał, dały się słyszeć kroki, stukanie: dr. Varius blady i zmieszany wpadł do pokoju.
— Moja żona! jest tu żona moja? zapytał Orchowskiej, która nic nie odpowiadając, ruszyła ramionami i wskazała mu pokój Mieczysława. Tu on już czekał na niego. Oko w oko stanęli naprzeciw siebie. Varius z przelękłego stał się łagodnym i grzecznym.
— Cóż to się stało Ludwice? zawołał — nie ma jej tutaj? uszła z domu.
— Jest tu, u mnie — rzekł Mieczysław — i tu zostanie. — Niewolę mogła znosić, ale sromoty...
— Jakiej sromoty? co ci jest?
— Mój profesorze, odparł Micio — nie zmuszaj mnie opisywać, jak przyjemnie wieczór spędzałeś z aktorką pod jednym dachem, pod którym znajdowała się żona twoja...
— Cóż to za gadanie! zawołał Varius — pacyentka! potwarz, głupstwa!
Mieczysław się odwrócił.
— Dosyć tego, rzekł — zmusiłeś ją do wyjścia za ciebie, sądziła że umieć ją będziesz szanować — od tej chwili ja ją odbieram jako opiekun i wrócić jej tam nie dozwolę.
— A ja ją przez policyę odbiorę! zakrzyczał Varius — jest żoną moją.
— Natenczas ja i ona staniemy przed sądem i wytoczy się sprawa, w której powiemy wszystko.
Profesor śmiać się zaczął ironicznie.
— Zobaczemy...
— Zobaczemy.
— Panie Mieczysławie, dodał ciszej, jesteś mężczyzna, człowiek rozsądny — odzywam się do ciebie, oszczędźmy sobie i ludziom próżnego skandalu.
— Radbym go uniknąć — rzekł Mieczysław — lecz bronić siebie i jej muszę.
— Ja na rozwód nie pozwolę nigdy! zawołał doktór.
— Dowiedziemy konieczności separacyi — ona z tobą żyć nie będzie.
Varius przechadzał się po ciasnej izdebce, trąc włosy i spoglądając na Mieczysława oczyma gniewnemi.
— Czego chcecie odemnie? zawołał — czego chcecie?
— Nic, prócz żebyś nas pan zostawił w pokoju. Życzę panu dobrej nocy...
Dr. Varius chwycił za kapelusz.
— To nie koniec, rzekł — zobaczymy! ja mam stosunki! ja postawię świadków; to są fantazye i kaprysy kobiety, której się chciało wyrwać do swojego ulubionego kuzynka. Ale ja tego nie ścierpię. Ja dowiodę jej z nim stosunki.
— Zobaczemy.
— Idź pan ztąd! krzyknął groźnie Micio — idź pan w tej chwili... dopóki jestem spokojny i władam sobą. — Rozprawiemy się gdzie trzeba — zobaczymy.
Naciśnięty dr. Varius, mrucząc, uszedł i drzwi się za nim zamknęły.
Staraniem panny Eugenii nazajutrz rano całe miasto wiedziało o ucieczce profesorowej, chociaż powody jej podawano fałszywie, obwiniając ją o stosunki z kuzynkiem, z którym się potajemnie widywała. Rozgłoszenie wypadku miało na celu to, ażeby powrót uczynić niepodobnym.
Był on ze wszech względów niemożliwym, gdyż Mieczysław postanowił bronić siostry bądź co bądź. Rachował na przyjaźń Dramińskich, że mu dostarczą środków ku temu, jeśliby ich zabrakło. Od Martyniana nic wziąć nie mógł, i nazajutrz zaraz skłonił go, ażeby na wieś wyjechał. Opierał się wprawdzie, ale pani Dramińska surowo go skarciła, i biedny chłopak przekonany o nieuleczony egoizm, musiał z bólem serca wyruszyć zaraz do domu. Paczoskiemu polecono dozór nad obżałowanym. Dramińscy gorąco wzięli do serca sprawę Mieczysława i Lusi.
Cały dzień następny w mieszkaniu na Franciszkańskiej ulicy niepokój był wielki. Spodziewano się wtargnięcia, jakiegoś kroku ze strony doktora — lecz do południa strach ten był próżny — nikt się nie pokazał. Mieczysław, przywoławszy Borucha, który był teraz o wiele mniej ochotnym do usług — zajął się sprzedażą wszystkich drobnostek nieużytecznych, z których mógł wydobyć trochę grosza, zaczynało go bowiem braknąć, a na dwoje potrzeba było coraz więcej.
Z południa dopiero nadszedł list od dra Variusa króciuteńki, żądający osobistego z Mieczysławem porozumienia i oznaczenia miejsca, gdzieby się spotkać mogli. Z tym listem pobiegł Micio do Dramińskich, prosząc ich aby się u nich odbyć mogła rozmowa, rad był bowiem mieć przy niej świadka; sam do profesora iść nie chciał, ani go u siebie przyjmować, dla Ludwiki. Zgodzili się na to państwo Dramińscy — i czekano na Variusa, gdy odpowiedź nadeszła, że się tylko sam na sam widzieć mogą. Varius zapraszał do siebie usilnie. Mieczysław po namyśle, choć z pewnym wstrętem zgodził się na to i poszedł. Pan Dramiński chciał mu towarzyszyć, lecz uznano to za zbyteczne. Doktór Varius przyjął go w swoim gabinecie; twarz jego wyjaśniona już i uspokojona, dowodziła, że się dobrze namyślił co miał począć.
— Lecz pan nie będziesz się namiętnością unosił, rzekł Varius — jeśli spokojnie mówić możemy z sobą, skończemy tę nieszczęśliwą sprawę — choć nie łatwo i dobrze — to przynajmniej znośnie.
Micio nie odpowiedział nic, lecz postawa jego świadczyła, że był spokojnym.
— Miałem dosyć w życiu do zniesienia, mówił Varius, — dosyć mnie czerniono przed światem, możem był słabym i popełniłem błąd nie jeden — lecz cięży mi to, radbym uwolnić się od wszystkiego, co życie utrudza i zatruwa. Ludwika nie mogła się do mnie ani przyzwyczaić, ani przywiązać — małżeństwo było nieszczęśliwe, ja byłem podejrzliwy, ona niechętna. Nie wchodzę jak i dlaczego się to dziś zrywa. Nie chce żyć ze mną — uwalniam od tego, lecz rozwodu nie dopuszczę nigdy. Zgadzam się by została z panem. Rozwódby dał powód do nowych plotek i czernideł. Nie chce żyć ze mną — zgoda — lecz nie dopuszczę, by żyła z innym, przy tem stoję. Niech z panem jedzie. Wyznaczę pensyą jako żonie mojej.
— My jej nie przyjmiemy, odparł Mieczysław — o tem niema co mówić. — Co się tyczy rozwodu, moja siostra również chce uniknąć tłumaczeń ludzkich i posądzeń. — Odstępujemy od niego.
— A więc zgoda, o cóż idzie! Wymagam jednej rzeczy tylko — państwo się ztąd oddalicie. Mam wiadomość, bo ja się do tego wcale nie przyczyniłem, że na pańskie podanie o uzyskanie rządowej posady, wyznaczą panu podobno miejsce lekarza powiatowego na Podolu. Sądzę że panbyś przyjąć powinien i jechać.
— Jeśli mi miejsce dadzą, wyjadę pewnie.
— Wyjazdowi Ludwiki ja się sprzeciwiać nie będę. — Jutro odeślę co do niej należy — nosi imię mojej żony — powinna mieć przynajmniej pierwsze potrzeby życia zaspokojone. Żadnej za to nie wymagam wdzięczności.
Mieczysław się skłonił zdaleka, wszystko było skończone... U bramy pochwycił go Dramiński oczekujący na wypadek narady, poszli zaraz do Adolfiny, gdzie na nich Lusia czekała. Mieczysław opowiedział w dwóch słowach jak się skończyło z Variusem... Ludwika rzuciła mu się na szyję, szczęśliwa jak dziecię...
— Ale ty się cieszysz, a pan Mieczysław popełnił podług mnie omyłkę, przyjmując takie warunki — zawołała Dramińska — jakto? więc ty masz całe życie dźwigać tę kulę u nogi? nie być nigdy wolna? nie módz szczęścia skosztować?
— Droga Adolfino — szeroko oddychając, odezwała się Ludwika — o szczęściu nie marzę! goryczy życia skosztowałam dosyć, by się swobodą samą, ciszą i pokojem zadowolić. — Nie chcę nic więcej nad to, by być gospodynią brata, jego rachmistrzem i pisarzem, będę mu pomagała, będziemy pracowali razem.
— A Martynian? — spytała Adolfina.
— Będę go kochać jak dobrego brata — rzekła Ludwika — zwiędłego serca dawać mu nie mogę, ręki której inny dotknął, nie śmiałabym. Wierz mi, oddycham! Bogu dziękuję i jestem szczęśliwa.
— I państwo tak opuścicie okolicę, przyjaciół, krewnych, nas wszystkich, jadąc gdzieś w pustynie? dodała Dramińska, patrząc w oczy Mieczysławowi.
— Pojedziemy, wspierając się wzajemnie, zachowując serdeczną wdzięczność dla przyjaciół, zapominając tych co nam pierwsze lata młodości zatruli, rozpocząć nowe życie pracy... Nie jestże to przeznaczeniem człowieka? Nie jestże szczęściem gdy się kto może po obłędach i zawikłaniach podźwignąć i odrodzić w ciszy i trudzie? Ja i Ludwika uciekniemy, błogosławiąc godzinie, która gorzkie zatrze wspomnienia...
Adolfina spojrzała z wyrazem wyrzutu na Micia, a Dramiński pocichu szepnął żonie: — Przed wyjazdem damy im obiadek pożegnalny, ja się tem zajmę.
W oczach Dramińskiej cicha łza się kręciła, otarła ją nieznacznie... Lusia podała rękę bratu.
— Chodźmy, Miciu! chodźmy, i dalej w drogę, w świat! My przynajmniej sobie pozostaniemy wierni, do zgonu...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.