Sieroce dole/Tom III/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sieroce dole Tom III |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Nakładem Michała Glücksberga |
Data wyd. | 1886 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Ułożywszy się z Serafiną o rozwód, którego w jej imieniu podjął się jeden z najsłynniejszych patronów, mający wielkie w konsystorzu stosunki i stryjecznego brata kanonikiem, Mieczysław prosił aby w procesie całą winę, całą szkaradę, zerwanie małżeństwa mającą upowodować, — na niego zrzucono. Zapowiedział z góry iż na wszystko się pisze, co spokojność p. Serafiny i dobrą jej sławę zabezpieczyć może. Ofiarowaną mu raz jeszcze przez patrona naprzód summę jakąś, potem dożywotnią pensyą, z oburzeniem, stanowczo odrzucił.
Nie potrzebując nadal kryć się z sobą, gdyż i sprawa pojedynkowa przez sekundantów Bullera w taki sposób załatwioną została, że go pogrzebiono jako samobójcę — Mieczysław przeniósł się na Franciszkańską ulicę do swojego dawnego mieszkania, postanawiając tu zostać, dopóki sobie zajęcia jakiegoś nie obmyślił. — Nie mógł odrzucić tego co mu w ciągu dwóch miesięcy pani Serafina nasprawiała, raczej dlatego ażeby się po pańsku wydawał, niżby jemu to robiło przyjemność. Znalazł się więc nieco śmiesznie przy swem ubóstwie wyekwipowanym w srebra, fraczki, garderobę i mnóstwo rzeczy, wcale mu dziś niepotrzebnych. Niemiłe to były pamiątki dni których wstydził się przed sobą; — wahał się jednak ze sprzedaniem ich zrazu. Wkrótce przyszła wszakże konieczność, potrzeba było żyć, a nikomu nie chciał być ciężarem.
Sądząc że mu dr. Varius dotrzyma słowa i wyrobi miejsce w uniwersytecie, udał się do niego. Profesor od czasu tego pojedynku i zabicia Bullera, zmienił jakoś usposobienie dla Mieczysława i — nieokazując tego — zaczął się go trochę lękać.
Na pierwszą wzmiankę o umieszczeniu się przy uniwersytecie, skrzywił się.
— Zapóźno — rzekł — starać się o to, zręczność się nadarzyła i kto inny z niej skorzystał. Zresztą nie było to dla was, panie Mieczysławie, nic tak bardzo pożądanego. Powinieneś myśleć o zdobyciu niezależności... o groszu; tegobyś tu nie zrobił. Jedź jak najdalej, gdzie lekarzów jest jak najmniej... jak najdalej. Ja się mogę postarać o posadę rządową.
Myśl ta wcale się nie uśmiechała Mieczysławowi, który nie rad był oddalać się od siostry; nie odrzucając więc ofiary, prosił o czas do namysłu. W istocie zdawało mu się że pozbawić Lusię opieki ostatniej, jedynej, — oddalić się, zdając ją na łaskę dra Variusa, któryby jeszcze ostrzej mógł się z nią obchodzić, gdyby sama została — nie godziło się bratu. Chociaż pozory wszelkie zachowane były i Lusia zawsze miała niby wszystko na zawołanie, czego tylko potrzebować mogła — Mieczysław wiedział że życie jej coraz się nieznośniejszem stawało. Dr. Varius w początkach zachowywał pewne formy w obejściu się z niewolnicą, okrywając jej kajdany kwiatami, — teraz coraz one widoczniejszemi były.
Bytność Martyniana i ukazywanie się jego po kościołach, czyniło starego zgryźliwym i niespokojnym. Niecierpliwił się tem i po kilkakroć Mieczysławowi wyrzucał, że go precz ztąd wyprawić nie umie. Zrazu sługa niby dla istotnej posługi znajdowała się zawsze przy pani, teraz przybierała ona pewne tony mentorki i wcale się nie kryła z tem, że jej dozór nad Lusią był powierzony. Nietylko ona, ale cała usługa domowa obchodziła się z panią profesorową, nie okazując jej najmniejszego poszanowania. Żadne żądanie nie zostało spełnione dopóki dr. Varius go nie potwierdził. Tysiąc drobnych bolesnych ukłuć musiała znosić nieustannie. I znosiła je z cierpliwością anielską, ale sił jej brakło. Łzy potajemne nawet donoszono mężowi, który je nielitościwie wyśmiewał. Przy gościach był najczulszym; gdy się za nimi drzwi zamknęły, stawał się zimnym, milczącym i najdespotyczniejszym z mężów. Jedyna rozrywka Lusi, muzyka, zakazaną jej została prawie w ciągu całego dnia, bo przeszkadzała i niecierpliwiła Variusa, który jej znieść nie mógł...
Wszystko to pozostałoby tajemnicą, bo Lusia nie poskarżyła się nigdy, gdyby nie to że Orchowska, która koło tego domu jak cień błądziła, zawiązała tu jakimś wypadkiem stosunek z jedną ze sług, przez nienawiść do ospowatej — odkrywając wszystkie domu tajemnice.
Owa ospowata była prawą ręką dr. Variusa, miała ona wszystko pod swym rządem: śpiżarnię, gospodarstwo, kuchnię, wydatki, a Lusię zawsze tu jeszcze za obcą i za gościa uważano. Stan był nieznośny, gdyż o najmniejszą rzecz trzeba się było udawać do ospowatej, a ta się z tem nie taiła, że pani nowej nie cierpiała. Nie mogło też inaczéj być — pani groziła jej prędzej czy później, gdyby się wkradła w łaski doktora — zupełną detronizacyą. — Ospowata wprzódy długie tu lata gospodarzyła, rozmaitemi przysługami zalecając się panu; przeciwną ona była ożenieniu się pana, i otwarcie z tem wystąpiła, lecz znając charakter Variusa, musiała zamilknąć, gdy wolę swą oznajmił. Przyrzekła sobie wszakże żonę mu obmierzić, a jej życie uczynić tak przykrem, żeby małżeństwo nigdy się do siebie zbliżyć i w zgodzie żyć nie mogło.
Ona to pierwsza wyśledziła Martyniana stacye po kościołach, a może i dodała coś do opowiadania o nich — obudzała zazdrość, podejrzanemi czyniła łzy, słowem wszelkimi możliwymi środkami szła do swego celu. Ospowatej w domu nienawidzieli wszyscy, ale się jej lękali, ona w istocie tu panowała, ustępował przed nią nawet dr. Varius, tak się języka obawiał.
Otyła, niezgrabna, płci śniadej, łysa, co ją zmuszało nosić przyprawiły warkocz i loki, twarzy niemiłej, ospowata, zwała się panną Eugenią[1], jakby na szyderstwo.
Od czasu ożenienia się doktora, humor jej oddawna popsuty, stał się nieznośniejszym jeszcze. Cierpiała na nim najwięcej Lusia, której wszelkie przykrości wyrządzała, jakie tylko mogła, bezkarnie. Skarżyć się na nią, upakarzałoby biedną kobietę, która cierpliwością tylko wojowała z jej prześladowaniem. Łzy nawet kryła przed nią, aby nie dać jej ucieszyć się niemi. Ten opór bierny a zimny gniewał jeszcze mocniej pannę Eugenię. — Donosiła na swoję panią co mogła doktorowi, a ten milczeniem to zbywał, słuchał jednak. Często mu wyrzucała że taką sobie wziął żonę.
— Choruje to ciągle — kawęczy, nastarczyć jej nie można wygódek; że też pan sobie choć co zdrowszego i weselszego nie wybrał. Na to dr. Varius odpowiadał skrzywieniem ust tylko, a panna Eugenia odchodziła. Orchowska, przez służącą z którą się potajemnie zapoznała, wiedziała o wszystkiem.
Cały tryb życia w tym domu przyszłość Ludwiki czynił groźną.
I Varius też może nie czując się całkiem niewinnym, wolałby był Mieczysława ztąd oddalić — odsunąć go jaknajdalej.
Gdy z Orchowską o tych projektach mówić zaczął, bo się przed starą piastunką z niczem nie taił — ona, która zrazu milczała o tem na co rady nie było, a co daremnie brata mogło zmartwić tylko — powoli zaczęła przed nim tajemnice wybadane odsłaniać. Dobra staruszka przystępowała do tego z wielką ostrożnością, napomykała zrazu, mówiła o domysłach — potem dawała do zrozumienia, że się trochę dowiedziała, i dzieląc smutne nowiny tak, aby wrażenie ich osłabić — naostatek wygadała się ze wszystkiem.
Dla Mieczysława był to cios nowy, może z tych jakie go spotkały, najcięższy. — Lusia o rozwodzie dowiedziała się bez smutku, bez żalu, zakłopotała się nieco przyszłością, ale wierzyła w brata, i wolała prawie, że on własnej pracy winien ją będzie. Serafina już ją przerażała niekiedy — w końcu zraziła się do niej — nie mówiła źle o niej, nie skarżyła się, milczała.
Niewola Ludwiki doszła do tego stopnia, że się i Mieczysławowi uczuć dała. Już raz z dr. Variusem przemówili się oto zlekka, nie pomogło to wszakże, i przystęp bratu był tak utrudniony, jak innym gościom. Ile razy wreszcie wpuszczono go, twarz ospowata stawała na straży rozmowy.
Wszystko to razem wzięte dało do myślenia Mieczysławowi, który stanowczo ofiarę wyrobienia sobie korzystnej posady odrzucił, i powiedział Variusowi że w mieście pozostanie.
Uczyniło to na nim widoczne wrażenie nieprzyjemne.
— Cóż tu będziesz robił? spytał — o katedrze w uniwersytecie niema co marzyć — jest wielu silnie popieranych kandydatów — na praktykę też, przy tylu znakomitościach, rachować trudno. Cóż ty tu będziesz robił?
— Będę siedział i czekał, a czekając uczył się. — Rok kliniki nigdy mi zaszkodzić nie może.
— Ale z czego będziesz żył? odezwał się dr. Varius, boć znam cię nadto, bym myślał żebyś na pomoc (którąby ci zresztą chętnie ofiarowano), rachował.
— To moja rzecz — rzekł Mieczysław, nawykłem do bardzo skromnego życia, potrzebuję niewiele, mam trochę niepotrzebnych rupieci, nie rozpaczam, o małej praktyce — jakoś to będzie.
— A! te wasze wieczne jakoś to będzie! rozśmiał się dr. Varius — ale od czego młodość, jeśli jej nie użyjecie na zabezpieczenie sobie spokojnego na starość bytu? Po co lata marnować?
Na to nie odpowiedział nic Mieczysław — i przy swojem pozostał. Varius był kwaśny i odszedł, gderząc na płochość ludzką, na nieporadność, na wady i na upór młokosów.