Siostry bliźniaczki/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siostry bliźniaczki |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1896 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Merlin przyłożył usta do ucha byłego furyera i szepnął:
— Otworzyć wojsku wersalskiemu jedną z bram Paryża.
Zdumiony Duplat przez parę sekund nie mógł zdobyć się na odpowiedź, której Merlin oczekiwał trzymając nóż w pogotowiu.
— Słuchaj — rzekł nareszcie kapitan, — jeździsz do Warsalu, jako agent Komitetu centralnego i masz działać na jego korzyść, tymczasem wracasz i obrabiasz sprawy wersalczyków. Czy to nie nazywa się: na jednym rożnie piec dwie pieczenie?
— Nie zaprzeczam...
— Mógłbym donieść o tem Komitetowi centralnemu i kazać cię rozstrzelać?
— Zanim zdołałbyś to uczynić, dostałbyś nożem w lewy bok. A przytem denuncyacya nieprzyniosłaby ci żadnej korzyści!
— To też ja tylko żartowałem... Zaufałeś mi i nie zawiedziesz się... Możemy się porozumieć.
— Byłem tego pewnym, wiedziałem bowiem, że nie rządzisz się przesądami. Przytem pamiętaj o odwecie, bo gdy wersalczycy zdobędą Paryż, nie przebaczą nikomu, zwłaszcza dowódcom.
Kapitan przypomniał sobie swe galony, z których był tak dumnym jeszcze przed kwadransem i zadrżał całem ciałem.
— A tak, odwet — mruknął. — Tyś rozumniejszy, zabezpieczyłeś się... Dziękuję ci, żeś pamiętał o mnie. To szlachetnie z twojej strony.
Więc pomówmy. Z kim porozumiewasz się, w Wersalu?
— Z generałem Valentin.
— Szefem bezpieczeństwa publicznego?
— Tak; jemu donoszę o wszystkiem co dzieje się w Paryżu.
— I to on przyrzekł ci trzydzieści tysięcy franków?.
— On...
— Więc żąda wydania jednej bramy?
— Tak.
— Kiedy?
— Powiem ci później.
— Dobrze. Ale jak to zrobić?
— Bardzo łatwo. Jest tylko jeden sposób.
— Jaki?
— Co ile dni wysyłany bywasz ze swą kompanią do strzeżenia bram?
— Co pięć dni.
— Do których?
— Do bramy Roinville, Pantio, Chaumont i św. Gerwazego.
— Czy jesteś pewny swych żołnieży?
— To są idyoci.. Uczynię wszystko co zechcę i nie domyślą się.
— Pomówimy o nich później, we właściwej chwili. Gdybyś przypadkiem nie był na służbie w dzień naznaczony, czy możesz przyspieszyć swoją kolej.
— Mogę.
— I możesz dowolnie wybrać stanowisko?
— Nie trudno mi będzie porozumieć się o to z kolegą.
— W takim razie wybieraj bramę św. Gerwazego.
— Dobrze.
— Zawiadomię cię, gdy przyjdzie czas działania. Tymczasem wystaraj się o ubranie cywilne, gdyż będziesz musiał spalić swój mundur i szablę rzucić do rzeki.
— Bądź spokojnym, przygotuję się. Ale kwestya najważniejsza kiedy dadzą pieniądze?
— Nazajutrz po wejściu wojsk przez bramę św. Gerwazego.
— Dopiero następnego dnia? To źle! A jeżeli nie zechcą zapłacić?
— Bądź spokojny. Ręczę.
— Ręczysz? zgoda. Ale kto zaręczy mi za ciebie? Jeżeli rząd wersalski odmówi nagrody, to robota nasza będzie straconą. Wolałbym dostać jakiś zadatek.
— Rozumiesz sam, że to jest rzecz niemożliwa.
— To znaczy, że nie ufają ci.
— Ufają, ale może ci się nie udać, może w ostatniej chwili zabraknąć ci odwagi, a w takim razie dane pieniądze byłyby stracone.
— Tem gorzej dla wersalczyków! Nie mam ochoty ryzykować głowy bez zadatku.
— To ostatnie twoje słowo?
— Ostatnie.
—Ile żądasz?
— Nie będę wymagającym; dasz tysiąc franków.
— Mam przy sobie zaledwie kilka luidorów.
— Więc idź do domu po więcej.
— A nie zawiedziesz?
— Daję ci słowo uczciwego człowieka.
Merlin zrobił grymas, którego towarzysz jego nie mógł widzieć w ciemności, złożył nóż i schował go do kieszeni, następnie wyjąwszy portmonetkę, wziął z niej złożony tysiąc-frankowy bilet bankowy i podając go rzekł:
— Masz tysiąc franków.
— A czy nie fałszywe? — zapytał Duplat.
— Życzę ci mieć takich wiele.
— Dziękuję! a teraz chodźmy wypić po kieliszku.
— Dobrze, ale jeszcze parę słów.
— Mów prędko, bo tutaj zimno.
— Zaciągnęliśmy się więc obaj do służby rządu wersalskiego, ale, ażeby, nie utracić zaufania Komitetu centralnego, powinieneś okazywać mu wielką gorliwość i wierność.
— Bądź spokojny! Będą mi tak wierzyli, jak ja wierzę tobie.
— Jeszcze jedno: zostaw księży w spokoju i nawet broń ich w razie potrzeby, jeżeli znajdziesz sposobność i jeżeli cię to nie narazi.
— Trudno mi będzie patrzeć na tych niegodziwców, ale skoro tego wymagasz, więc zastosuję się do twego żądania. Chodźmy już, bo mi zimno.
W kilka minut obaj przyjaciele siedzieli już w gabinecie restauracyjnym, za stołem, zastawionym obfitą kolacyą i butelkami, które kapitan komunistów wypróżniał za powodzenie rządu wersalskiego.
∗ ∗
∗ |
Chociaż artylerya niemiecka często zwracała paszcze dział na szpitale francuzkie, a pociski jej burzyły ambulanse, pomimo zaopatrzenia ich w chorągwie Czerwonego krzyża, był przecież człowiek, który potępiając te czyny dzikości, czynił wszystko, by nie dozwalać na takie barbarzyństwo.
Człowiekiem tym był Blassius Wolff, chirurg, naczelny lekarz jednego z korpusów niemieckich
Potępiał on wojnę i szukał środków złagodzenia jej skutków. Długo walczył ze złą wolą i uporem, zanim udało mu się nakłonić służbę sanitarną do pielęgnowania z jednakową gorliwością zarówno rannych francuzkich jak i niemieckich. Szczególniej w okolicach Paryża napotykał wiele trudności wśród generałów, podrażnionych długiem przeciąganiem się oblężenia.
Po zawarciu pokoju, gdy wojska niemieckie opuściły Wersal, pozostawiwszy garnizony tylko w fortach, naczelny lekarz niemiecki powierzył chirurgom francuzkim obsługę szpitali i ambulansów, przepełnionych rannymi, nie mogącymi udać się za wojskiem. Wszyscy oni nie mogli nachwalić się jego bezstronności i troskliwości.
Gdy wybuchła rewolucya 18 marca, szpitale i ambulanse były już nieco opróżnione; ale wolne łóżka wkrótce zajęte zostały przez żołnierzy wojsk regularnych, rannych w bitwach z komunistami.
Wersal przedstawiał wtedy widok osobliwy.
Uczciwi ludzie, którzy zdołali ratować się ucieczką z Paryża przeprześladowaniem Komuny, szukali schronienia bądź w samem mieście, bądź w okolicy.
Wiele żon oficerów ze wszystkich stron Francyi przybyło do swych mężów, aby połączyć się z nimi po półrocznej rozłące.
W każdej dzielnicy potworzyły się towarzystwa kobiet z udziałem przybyłych z Paryża księży w celu niesienia pomocy rannym żołnierzom.
Przybycie do Wersalu księdza Raula d’Areynes ucieszyło wszystkich. Sądzono bowiem, że jest jeńcem Komuny i wraz z innymi zakładnikami osadzony w więzieniu.
Wikary od św. Ambrożego, znany nietylko wśród ubogich, lecz i w wyższych sferach paryzkich, ceniony był niezmiernie za swój charakter prawy, ofiarność i umysł wyższy. Otaczano go szacunkiem, radzono się i słuchano jak prawa.
Połączył on wszystkie filantropijne kółka w jedną całość i stał się założycielem Towarzystwa, które w lat kilka później przybrało tytuł: „Związku kobiet francuzkich do niesienia pomocy rannym podczas wojny.“
Ksiądz Raul d’Areynes mianowany został dyrektorem tego Towarzystwa, jednym zaś z członków jego kapitan okrętu hr. Edmund de Kernoël który w świetny sposób odbył kampanię wschodnią i obecnie walczył w szeregach wersalskich.
Hrabia miał żonę Rolandę i jedenastoletniego syna Lucyana. Ksiądz d’Areynes wielce cenił tę rodzinę i utrzymywał z nią stosunki przyjacielskie.
Pewnego dnia, gdy kapitan wraz z żoną i synem udał się do szpitala w celu odwiedzenia rannych marynarzy, zauważył na jednem z łóżek jakiegoś biedaka z gwardyi narodowej, który ranny w bitwie pod Montretout, chociaż zaraz nazajutrz miał amputowaną nogę w ambulansie niemieckim, leżał dotychczas chory i zagrożony był gangreną.
Biedak ten, od kilku dni trawiony gorączką, z trudnością uniósł się na rękach, siadł na posłaniu i utkwiwszy wzrok w jakiś punkt po drugiej stronie sali, szeptał jakieś wyrazy niezrozumiałe.
Pani Kernoël podeszła do łóżka chorego.
— Może potrzebujesz czego? — zapytała.
Chory z wysiłkiem wyciągnął rękę i wskazał nią młodego księdza, stojącego przy łóżku jakiegoś rannego żołnierza.
— Księdza... księdza — szepnął.
Czy chcesz zobaczyć się z księdzem d’Areynes?
Chory, usłyszawszy te słowa, drgnął gwałtownie.
— Więc to ksiądz d’Areynes! — powtórzył.
Rysy jego nagle zmieniły się, niewymowna radość odmalowała się na jego zbiedzonej twarzy.
Pani Kernoël poleciła synowi poprosić wikarego, który bezzwłocznie zbliżył się do łóżka.
— Więc to ksiądz — szepnął chory głosem złamanym. — Ach jakiż ja jestem szczęśliwy!
I z osłabienia opadł na poduszkę.
Ksiądz przysunął krzesło, siadł przy łóżku, ujął rękę chorego i uścisnął ją życzliwie.
— Pan Bóg sprowadził tutaj księdza.
— Czy mnie pan znasz? — zapytał wikary. ©
— Znam... Ksiądz jest pierwszym wikarym przy kościele św. Ambrożego,
— Rzeczywiście.
— Przed rokiem dawał mi ksiądz ślub w tym kościele, w kaplicy Matki Boskiej.
— Jak się nazywasz?
— Paweł Rivat.
Wikary miał pamięć doskonałą i odrazu przypomniał sobie to nazwisko.
— Paweł Rivat, — pamiętam twój ślub. Jakim sposobem znalazłeś się tutaj?
— Podczas oblężenia służyłem w gwardyi narodowej i zostałem rannym w bitwie pod Montretout..
— Rozumiem teraz.
— Sprowadzili mnie tu lekarze niemieccy... Czuję, że dni moje są policzone.
— Niepowinieneś tracić nadziei — rzekł wzruszony wikary.
— Wszystko się już skończyło... Nie lękam się śmierci, gdyż wierzę w Boga! Ale moja biedna żona, moja Janina droga....
— Nie była tu u ciebie?
— Nie, alboż mogła?
— Pisałeś do niej?
— Pisałem, ale niemcy nie odesłali listu.
— A po zawarciu zawieszenia broni?
— Pisałem, lecz nie przybyła... może nie żyje... Niech ksiądz będzie łaskaw napisze sam do Janiny... list księdza dojdzie... Chciałbym przed śmiercią zobaczyć ją uścisnąć raz ostatni...