Skarb Wysp Andamańskich/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Skarb Wysp Andamańskich
Podtytuł powieść dla młodzieży
Wydawca Instytut Wydawniczy Bibljoteka Polska
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne Bibljoteka Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ
DZIEWIĄTY
WYSPA MORDERCÓW

— W dawnych czasach wszystkie te wyspy należały do królewskiego rodu Tamaran, z którego pochodzę, — mówił Dżair. — Było to rozległe państwo, gdyż oprócz czterech dużych wysp Czariar, Kede, Budżingidżi i Duneba, należało do niego jeszcze 48 mniejszych wysp i wysepek, zamieszkałych przez sto tysięcy Minkopi, wprawnych myśliwych, rybaków i poławiaczy korali i pereł. Był to lud spokojny i dobry, który nie znał wojny i zbrodni...
— Czyżby? — zdumiał się Władek. — W szkole czytałem, że Minkopi ciągle się kłócili i walczyli z byle błahego powodu...
— Tak! — szepnął Dżair. — Stało się to jednak dopiero znacznie później... wtedy, gdy zaczęły zaglądać do nas okręty białych ludzi... Przez długi czas omijały one nasze wyspy, gdyż morze wpobliżu nich groziło niebezpieczeństwem. Sam przecież widziałeś, że otaczają je rafy koralowe i zaledwie kilka wąskich i zawiłych przejść znaleźli żeglarze pomiędzy skałami... Pewnego razu do tej zatoki, gdzie obecnie wybudowano Hope-town, zawinęła brygantyna[1] portugalska, a gdy odpływała, na brzegu pozostało kilku marynarzy, którzy zbiegli z okrętu. Przewódca ich nazywał się Diego Anda...
Dżair przerwał opowiadanie i poruszył się gwałtownie.
— Co ci jest? — zapytał Władek.
— Sznury tną mi ręce, a nogi cierpną, bo wcale nie mogę niemi poruszać — żałosnym głosem odparł chłopak i syknął z bólu.
— Tylko nie waż się beczeć, bo powiem twoim Minkopi, że jesteś baba, nie mężczyzna, który zamierza stać się wodzem! — zaśmiał się Władek.
Dżair pociągnął mocniej nosem, lecz nie zapłakał. Wysapawszy się, ciągnął dalej przerwane opowiadanie:
— Ów Anda był to bardzo zły człowiek! On to doradzał Minkopi, aby napadali na przepływające wpobliżu wysp okręty białych ludzi, zabijali marynarzy i rabowali towary, złożone w rumach brygantyn i fregat, które morze wyrzucało na rafy.
— A to ci zbój! — oburzył się Władek. — Zamiast pomagać tonącym, to on mordował rozbitków?!
— Właśnie, taki był ten Portugalczyk, Diego Anda! — zawołał Dżair. — Moi przodkowie, rządzący wyspami, sprzeciwiali się, jak mogli, lecz Anda miał swoich ludzi, uzbrojonych w broń palną, i zagarnął władzę nad całym krajem. Ród Tamaranów, ród królewski, zmuszony był do ucieczki i ukrył się na południowych wyspach Nikobarskich.
Dżair umilkł, przypominając sobie słyszaną od Baharany opowieść o dawnych dziejach swego szczepu, i od czasu do czasu syczał z bólu.
— Gadajże, bo to strasznie ciekawe, no, i czas nie będzie się nam dłużył! — popędzał go Władek.
— Diego tymczasem napadał na okręty i zgromadził na wyspie wielkie skarby. Wieści o bandytach morskich, za jakich niesłusznie uważano Minkopi, rozeszły się po całym świecie. Żeglarze hiszpańscy, portugalscy, holenderscy, angielscy i francuscy zdaleka omijali otoczone rafami wyspy rozbójnika Andy, skąd później powstała ich nazwa, aż pewnego razu, gdy Minkopi pod wodzą Portugalczyka wzięli do niewoli załogę dwóch okrętów, które burza zapędziła ku naszym brzegom, biali ludzie całego świata postanowili ukarać straszliwych mieszkańców wysp...
— Ach, przypominam sobie, przypominam! — przerwał mu Władek. — W starych atlasach wasze wyspy nazywano „Wyspami Morderców“..
— Tak istotnie było! — potwierdził mały Minkopi. — Skończyło się to jednak wkrótce, bo kilka okrętów angielskich i hiszpańskich zgromadziło się koło wysp Nikobarskich, aby wspólnie napaść na Andamany. Poprowadził białych ludzi dziad mego dziada Jomagi — Betsura Tamaran, gdyż znał wszystkie przejścia wśród skał podwodnych. Anglicy i Hiszpanie w nocy potajemnie wysadzili na brzeg zbrojne oddziały i z kilku naraz miejsc napadli na Minkopi...
Dżairowi załamał się głos. Długo nie mógł chłopak opanować wzruszenia, aż wreszcie ciągnął znowu:
— Poległa wtedy połowa wszystkich Minkopi, a z nimi razem i Diego Anda. Ci, co pozostali przy życiu, poddali się i uznali Betsurę za swego wodza. Tylko jedna część tubylców nie chciała ulec i cofnęła się na góry Szalati. Wodzowie nasi walczyli z nimi prawie całe sto lat, dopóki nie stanęła umowa, że „ludzie z gór“ czy Kalaboni, pozostaną tam na zawsze i nie będą mieli prawa przekraczać potoków Ilgi i Mikasy, płynących przez dżunglę do morza. Wybrzeże pomiędzy temi potokami należy wyłącznie do Kalabonów. Nigdy Minkopi nie wdzierali się na ziemię „ludzi gór“, oni natomiast czynili często napady, zatrutemi strzałami zabijając naszych łowców w dżungli i na morzu.
Władek podniósł nagle głowę i, syknąwszy „cyt“! — zamienił się w słuch, gdyż dobiegły go jakieś znajome głosy. Wkrótce przypomniał je sobie. Pokrzykiwały budzące się mewy, mające swe gniazda na skalistych zboczach Szalati, stromo urywających się nad oceanem.
— Niebawem świtać zacznie... — zauważył Władek. — Ciekaw jestem, co też ci Kalaboni zamierzają zrobić z nami?
Zamyślił się sam nad tem pytaniem, lecz nagle, przypomniawszy sobie coś, spytał żywo:
— Mówiłeś, Dżair, że Minkopi trudnią się też połowem pereł? Nigdy o tem nie słyszałem! Gdzież się znajdują ławice perłowe?
Dżair milczał długo, ale wkońcu, jakgdyby z niechęcią i ociągając się, mruknął:
— Na starych rafach koło północnego brzegu wyspy Kede... Ale to — tajemnica i niewolno zdradzić jej nikomu! Rozumiesz? Ród mój posiadał wielki skarb w perłach. Część jego ojciec mego dziada pożyczył wodzom Hindusów, walczących o wolność. Anglicy zaś wywieźli zato mego pradziada i nigdy go tu już nie widziano... Połowę naszego skarbu, posiadanego jeszcze przez Jomagę, zrabował gubernator Horn...
Władek słuchał tak uważnie, że zapomniał o tem, iż jest jeńcem dzikich Kalabonów i że powrozy wcinają się coraz mocniej w jego omdlałe ręce i nogi.
— Hej tam! — wyrwał mu się wreszcie wesoły okrzyk. — Poco troszczyć się o to, co przepadło! Musimy zgromadzić nowe skarby i użyć ich na dobry, mądry cel! Skoro wiemy, gdzie się potworzyły ławice mięczaków perłowych, to wydobędziemy te bogactwa...
Dżair narazie nic nie odpowiedział i dopiero po chwili odezwał się szeptem:
— Niewolno nawet wspominać o tem! Po zniknięciu Jomagi bronią ławic... złe duchy, a każdy, kto opuszcza się na dno — ginie...
Władek zamierzał wyśmiać zabobonny strach przyjaciela, lecz w tej samej chwili z przeraźliwemi krzykami i jękiem zerwała się z gór cała chmara mew. Słychać było wyraźnie łopot ich skrzydeł i lekki szmer powietrza, ciętego przez ptactwo, rozpoczynające swój lot. Jednocześnie, jakgdyby na komendę, na wschodzie rozdarł się mrok i przez jego czarną płachtę błysnęła cieniutka, szkarłatna kreska.
— Swit!... — mruknął Władek. — Leż teraz spokojnie i milcz, Dżair, a pamiętaj, że nie opuszczę ciebie, pókim żyw...
W kilka minut potem z poza skał wyjrzał tubylec i, przekonawszy się, że jeńcy leżą na dawnem miejscu, zniknął znowu. Wkrótce cały tłum Kalabonów w ponurem milczeniu wyległ na łąkę i zbliżył się ku związanym chłopakom. Tubylcy o groźnych twarzach, zniekształconych głębokiemi bliznami, otoczyli ich. Na rozkaz wodza odwiązano ich od drągów, zrzucono pęta z nóg i ze skrępowanemi rękami postawiono przed nim. Władek, z trudem trzymając się na zdrętwiałych nogach, przyglądał się temu wrogiemu zbiegowisku dzikusów. Wtem opasły Kalabon, wydający rozkazy, podniósł rękę i urywanym, szczekającym głosem rozpoczął przemówienie.





  1. Duży okręt żaglowy, uzbrojony w działa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.