<<< Dane tekstu >>>
Autor Anonimowy
Tytuł Skarb na dnie morza
Pochodzenie
Przygody Zagadkowego Człowieka
Nr 73
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 30.5.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Walka podwodna

Po godzinnym oczekiwaniu, Tom ukazał się wreszcie wśród ciemności.
— Czy wszystko w porządku?
— Tak, mistrzu. Szybko spostrzegli, że ich ścigam i przyśpieszyli kroku. Dopiero w okolicy doków mogłem poprosić o pomoc dwóch policjantów. Gdy złodzieje zrozumieli, że zostaną ujęci, chwycili się podstępu, aby zyskać na czasie. Dwaj spośród nich nosili żelazną skrzynię i nagle wrzucili ja do Tamizy, poczym rozłączyli się i ten, którego ja ścigałem, zniknął w jakimś domu, położonym niedaleko hotelu „King Edward“. Przeszukałem cały dom, ale nie mogłem go odnaleźć. Dowiedziałem się jednak, że na drugim piętrze mieszka jakiś Amerykanin; myślę, że to ten, którego szukamy.
— Dobra robota, chłopcze — pochwalił Dickson. — Teraz przynajmniej coś wiemy. Ale najważniejszą dla nas obecnie rzeczą jest ta skrzynka, którą bandyci rzucili do Tamizy. Musimy ją odnaleźć i poznać jej zawartość. W mojej szafie znajduje się strój nurka, trzeba będzie skorzystać z niego.
Po kilku godzinach, w okolicy doków płynęła wolno łódź motorowa. Wydawało się, że wyruszyła ona na poszukiwanie czegoś, gdyż bardzo powoli pruła zielone fale. Na przedzie stali dwaj detektywi. Tom uważnie spoglądał na brzeg, który jednak słabo zaznaczał się we mgle.
— To tutaj, mistrzu, — rzekł wreszcie Tom, widzę wyraźnie ten duży dźwig, tu właśnie bandyta wrzucił skrzynkę do wody.
— A więc, do pracy, — rozkazał mistrz, dając znak kierowcy. Łódź natychmiast zatrzymała się. Harry Dickson wszedł do kabiny i wyszedł z niej po chwili, ubrany w kompletny strój nurka. Tom sprawdził po raz ostatni jego hełm, rury, doprowadzające powietrze oraz liny sygnałowe, poczym Harry Dickson zbliżył się do burty i po małej drabince zstąpił w fale.
W ostatniej chwili podano mu jeszcze latarnię.
Fale oblały go ze wszystkich stron i pokryły go... W łodzi otrzymano wreszcie sygnał, że detektyw jest już na dnie Tamizy.
Harry Dickson orientował się szybko. Wodorosty wprawdzie utrudniały mu poszukiwanie zatopionego przedmiotu, lecz niestrudzenie oświetlał swą lampą wszystko, co go otaczało. Widział tu najróżniejsze przedmioty: połamane kotwice, skrzynki do konserw, stare żelastwo, a wszystko pokryte pleśnią i zielonym mchem. Pomiędzy wodorostami przemykały ryby. A tu... To musi być właśnie przedmiot, którego szuka! Jasny promień latarni padł na skrzynkę, której niklowe zamki połyskiwały poprzez ciemno - zieloną wodę.
Lecz w tej samej chwili wydało się detektywowi, że pociągnięto za sznur alarmowy i przygotowywał się właśnie do przyjęcia jakiegoś sygnału zgóry, gdy nagle ujrzał cień, przypominający sylwetkę ludzką. Postać zbliżała się szybko i wkrótce detektyw mógł rozpoznać nurka.
Było już zapóźno. Nieoczekiwany przeciwnik rzucił się nań z długim nożem. Oczywiście detektyw mógłby się bronić, ale latarnia i skrzynka krępowały jego ruchy. Skorzystał z tego, przeciwnik, który zdołał uchwycić rurę powietrzną hełmu Dicksona.
Ogłuszający świst oznajmił Dicksonowi, że rura została przecięta i po chwili woda zaczęła dostawać się do jego skafandra.
Najwyższym wysiłkiem detektyw pociągnął jeszcze za linę sygnałową, potym podniósł prawą stopę i ciężką, ołowianą podeszwą zdołał uderzyć mocno przeciwnika w hełm, poczym stracił przytomność.
Gdy odzyskał świadomość, zdejmowano z niego właśnie kostium.
— Był to już najwyższy czas, widziałem bowiem śmierć przed oczami, — rzekł detektyw z uśmiechem, wyprostowując zesztywnione członki.
Łódź przybiła do brzegu. Powróciwszy na Bakerstreet, detektywi zaczęli badać szczegółowo zawartość kasetki. Doznali jednak wielkiego rozczarowania, gdyż kolii w niej nie było, znaleźli jedynie klejnoty, pochodzące z innych kradzieży. Oddali je natychmiast inspektorowi Gordonowi.
Wielki cel Dicksona: pochwycić tajemniczego Amerykanina i odnaleźć kolię, — nie został osiągnięty, pomimo przygody podwodnej. Wielki detektyw musiał znów zabrać się do pracy.
— A teraz chodźmy do naszego przyjaciela w okolicy hotelu „King Edward“ — rzekł Harry Dickson do swego ucznia.
Wkrótce znaleźli się przed domem, oznaczonym przez Toma.
Otworzyli drzwi i zaczęli cicho wstępować na schody, pokryte dywanem. Znaleźli się wreszcie na korytarzu. Przez zamknięte drzwi dochodził ich stłumiony gwar kilku głosów. Harry Dickson ostrożnie otworzył drzwi. Pokój był pusty i ciemny, lecz w głębi lśnił wąski promyk światła pod ciężką kotarą.
Bez szmeru dwaj przybysze przeszli przez pokój. Stanęli za portierą i Harry Dickson rzucił spojrzenie przez wąską szparę.
Przy stole siedział „piękny Guy Tarlie“ oraz zbrodniczy woźnica, w którym detektyw ze zdziwieniem poznał Highley’a, gdy ten zdjął swą sztuczną brodę. Amerykanin musiał być naprawdę dziwakiem, gdyż siedział w kącie pokoju i zajmował się dwoma ptakami w klatce. Po chwili wyjął z klatki jednego ptaka i przyczepił mu do nogi lekki łańcuszek, co zdawało się wcale ruchów sroki nie krępować. Potem zawołał do ptaka coś, czego detektyw nie zrozumiał. Sroka podskoczyła na stole, zaczęła przeszukiwać dziobem zawartość małego pudełka, wybrała wreszcie czerwony kamień i przyniosła go swemu panu.
Teraz dopiero rozjaśniło się w umyśle detektywa wszystko, co dotyczyło tajemniczych kradzieży klejnotów. Potem czekał na sposobność, aby dokonać kradzieży przy pomocy swych wytresowanych ptaków. Potwierdzenie tej swojej tezy znalazł, gdy ujrzał małe piórka na chińskiej serwetce, zdradzające obecność ptaków w pokoju, gdzie popełniona została kradzież.
Po chwili detektywi weszli do pokoju. Przestępcy osłupieli. „Menażer“ pierwszy odzyskał panowanie nad sobą i jednym susem rzucił się na detektywa. Było już jednak zapóźno.
Harry Dickson obserwował go bacznie. Jego żelazna dłoń wyciągnęła się ku niemu. Tom, jak błyskawica, rzucił się na dwóch pozostałych i związał im ręce.
Harry Dickson zrewidował wszystkim kieszenie i wydał policjantom przybyłym na pomoc rozkaz, aby ich odprowadzono. Wszyscy mieli przy sobie duże sumy pieniędzy, zwłaszcza „menażer“.
Detektyw jednak uznał, że misja jego nie jest skończona. Wprawdzie bandyci znaleźli się pod kluczem, ale gdzie były klejnoty, kolia i broszka, które były właściwym celem jego poszukiwań?
Dickson gorączkowo przeszukiwał mieszkanie, ale bez rezultatu. Wreszcie wyjął z kieszeni skrawek listu „menażera“ i zaczął zastanawiać się nad znaczeniem tych słów. Czy tajemniczy „W. M.“ wyjeżdżał pierwszy, aby przygotować teren działania dla swych wspólników? Wszystko przemawiało za tym.
— Wiem już! — zawołał nagle z radością. — Jeżeli ten „W. M.“ jest naprawdę człowiekiem, który organizuje te kradzieże klejnotów, to „menażer“ oczywiście wysłał broszkę przed trzema dniami do Monte Carlo. Możliwe, że uczynił to za pośrednictwem jakiegoś pobliskiego biura pocztowego. Przesyłka ta musiała być polecona.
— Do pracy, Tomie — zawołał — dowiedz się we wszystkich pobliskich urzędach. Jeżeli ci się nie powiedzie, skomunikuję się z biurem głównym. Tak, to naprawdę wspaniały pomysł!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: anonimowy.