<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Skradzione skrzypce
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 22.6.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pojedynek i uprowadzenie

— To zwykłe szaleństwo, Edwardzie — wybuchnął nagle Brand. — Przecież jeszcze miesiąc nie upłynął od twego ostatniego pojedynku na terenie Francji...
— Ale nie z tego samego powodu, drogi Charley — odparł Raffles.
— Doskonałe usprawiedliwienie... Czy zapomniałeś o swoim zranionym ramieniu?
— Za trzy dni będę zupełnie zdrów...
— Ale jutro rano nie będzie ci jeszcze lepiej... — zawołał młody człowiek.
Przyjaciele siedzieli w aucie, prowadzonym wprawną ręką wiernego szofera Hendersona. Udawali się właśnie do mieszkania Duhamela.
— Przeklinam chwilę, kiedy zawarłem znajomość z tym Duhamelem — złościł się dalej Brand.
— Mógłbyś wyrażać się uprzejmiej o kimś, kto zaofiarował mi swe usługi w charakterze sekundanta — zaśmiał się Raffles.
— Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie twoja ostatnia przygoda, z której wyniosłeś ranę na prawym ramieniu!
— Uspokój się, chłopcze...
Raffles wzruszył ramionami.
— Zgadzasz się chyba ze mną, że inaczej nie mogłem postąpić?
— I pomyśleć, że wszystko poszło o tę małą, grającą po podwórzach — westchnął Brand.
— Wstyd mi za ciebie, przyjacielu — odparł Raffles poważnie. — Jak można w tak pogardliwy sposób odzywać się o artystce? Powtarzam ci raz jeszcze, że ta dziewczyna — to wielki talent! Nim minie rok, nazwisko jej pojawi się na afiszach wszystkich stolic świata!
— Nie wiesz, gdzie się podziała?... Nie znasz przecież jej adresu?
— I dlatego nie spocznę, dopóki nie odnajdę jej. Gdybym sam nie mógł z pewnych względów tego dokonać, — proszę cię, Charley, zechciej mnie zrozumieć właściwie — przekazuję tobie to zadanie. Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdybym pozwolił zmarnować się tak wielkiemu talentowi. Nie mówię już o instrumencie, który w cudowny sposób ocalał od zniszczenia w zimnie i wilgoci.
Brand chwycił dłoń Rafflesa i uścisnął ją mocno.
— Nie chcę nawet słuchać tego wszystkiego! — zawołał. — Porzuć ten szaleńczy pomysł... Nie należy się pojedynkować z takimi ludźmi...
— Uspokój się, Brand — odparł Raffles. — Nie jestem Don Kichotem, walczącym z wiatrakami, ale w pewnych okolicznościach niepodobna uchylić się od pojedynku. Mężczyzna nie może pozwolić obrażać się bezkarnie. Sądzę, że już jesteśmy u celu — dodał. — Tak. Poznaję dom naszego nowego przyjaciela Duhamela. Widzę światło w oknie... Porozum się z nim szybko i udaj się do mieszkania Sabadoniego. Po powrocie zdasz mi relację. Albo lepiej pozwól mi spać. Obudzisz mnie wtedy, kiedy będzie na mnie pora. Rozumie się, że wybieram walkę na szpady.
Brand potrząsnął głową.
— Zapominasz, że od pół roku nie ćwiczyłeś lewej ręki — rzekł.
— Wystarczy mi jutro rano krótki trening. A teraz idź już. Weź taksówkę... Zabiorę Hendersona ze sobą do domu.
Brand wysiadł z auta i zadzwonił do drzwi.
Szofer zatrzasnął drzwiczki i po chwili silna maszyna ruszyła szybko poprzez opustoszałe o tej porze ulice Paryża. W pół godziny po tym, auto zatrzymało się przed willą, położoną na krańcach Paryża. Raffles posiadał jeszcze jedno mieszkanie na Monmartrze. W willi tej mieszkał jako bogaty Anglik.
Raffles rozebrał się powoli. Stwierdził, że prawe jego ramię jest jeszcze unieruchomione. Przeciągnął się i położył do łóżka. Po kilku minutach spał już jak suseł.
Poczciwy Henderson usłyszał widać coś niecoś z rozmowy obu panów. Na myśl o jutrzejszej przygodzie lorda Listera, niepokój wkradł się do jego serca. Ostrożnie wślizgnął się do sypialni lorda, przyjrzał się swemu śpiącemu panu i uspokojony, wrócił do swego pokoju.
Około godziny piątej nad ranem Raffles uczuł, że ktoś pociągnął go silnie za rękę. Ocknął się od razu i usiadł na łóżku. Promienie wschodzącego słońca wpadły przez odsłonięte okno do pokoju. Raffles przetarł oczy i uśmiechnął się wesoło do Branda, który z pobladłą twarzą stał tuż przy jego łóżku.
— Gdzie i o której godzinie? — zapytał. — Na miłość boską, Charley, nie miejże pogrzebowej miny! Damy sobie radę... Przecież temu człowiekowi nie zależy chyba na tym, aby mnie pozbawić życia?
— Nie jestem wcale tego pewien — odparł Brand ponuro. — Widziałem go i uważam, że taki człowiek może się zdobyć na wszystko. To, co Duhamel opowiadał mi o jego talentach szermierczych nie wprawiło mnie bynajmniej w wesoły nastrój. Pojedynek ma się odbyć o godzinie szóstej na terenach, położonych za wieżą Eiffla... Jak zapewniają nas świadkowie tego łotra, nikt nam tam nie przeszkodzi.
— Szkoda... Wołałbym St. Cloud. Wyjmij szpady, Brand. Muszę zobaczyć, jak mi pójdzie lewą ręką, śpieszmy się: za skarby świata nie chciałbym spóźnić się na pole walki.
Raffles wykąpał się, zjadł śniadanie i rozpoczął trening z Brandem. Charley spostrzegł, że lewa ręka Rafflesa nie wykazuje bynajmniej tyle wprawy, ile prawa, ale uważał pilnie, aby nie dać tego poznać po sobie. Nie chciał osłabiać pewności Rafflesa przed próbą.
Na dziesięć minut przed szóstą, auto lorda Listera minęło wieżę Eiffla. Wkrótce zatrzymali się przed obszernym placem, należącym do jednego ze związków sportowych. W soboty i niedziele odbywały się tam mecze piłkarskie, poza tym przez cały tydzień nie widać tam było żywej duszy.
Przy wejściu czekał już na nich Duhamel. I on również blady był jak płótno. Pod pachą trzymał paczkę owiniętą ceratą. Paczkę tę starał się ukryć pod szeroką połą swego płaszcza. Bez słowa, trzej panowie udali się w stronę szopy. Duhamel zapukał do drzwi. Otworzył im jakiś niski człeczyna. Był to dozorca, cieszący się w świecie sportowym dość dużą sławą. Wśród amatorów pojedynków znany był ze swej dyskrecji.
Na samym środku polany stało czterech panów. Był to Sabadoni, dwaj jego sekundanci oraz lekarz.
— Proszę mi wybaczyć moje dwuminutowe spóźnienie — rzekł Raffles do sekundantów, którzy wyszli mu na spotkanie. — Starałem się jak mogłem aby przybyć punktualnie.
— Jesteśmy o tym najmocniej przekonani — odparł jeden z panów. — Tym niemniej, musimy się śpieszyć... Zwłoka mogłaby nam sprowadzić na głowy policję.
Rozpoczęto przygotowania. Brand musiał pomóc Rafflesowi przy zdejmowaniu palta oraz marynarki. Poprawił mu również bandaż, którym miał owinięte prawe ramię.
Spojrzał na Sabadoniego. Na jego ciemnej twarzy pojawił się niemiły zacięty wyraz. Brand był wściekły na tego człowieka, który nie zawahał się przed pojedynkiem z inwalidą. Każdy inny na jego miejscu byłby niewątpliwie udzielił kilku dni zwłoki, aby umożliwić przeciwnikowi powrót do sił i wyrównanie szans walki.
Dobyto szpady i zmierzono ich długość. Obaj przeciwnicy zajęli wskazane im pozycje. Raffles uniósł do góry szpadę i w przepisowy sposób oddał salut przeciwnikowi.
Rozpoczęła się walka. Promienie wschodzącego słońca lśniły na stalowych ostrzach. Świadkowie stanęli z boku. Jeszcze nigdy Brand z taką nienawiścią nie śledził niczyich ruchów, jak tym razem. Sabadoni władał szpadą w sposób zaiste imponujący.
Nie bez słuszności uważano tego szczupłego zwinnego człowieka za mistrza. Brand zdawał sobie sprawę, że choroba prawego ramienia uniemożliwia Rafflesowi prawidłową walkę. Bandaż rozwiązał się i przeszkadzał mu w ruchach. Mimo to, Tajemniczy Nieznajomy, zręczny i szybki skutecznie parował ciosy przeciwnika. Kilka razy omal nie stracił równowagi. Zimny pot wystąpił na czoło Branda. W czarnych oczach Sabadoniego czytał wyraźne pragnienie śmierci swego przeciwnika.
Nie uszło to również uwagi Rafflesa. Mimo to, swobodny uśmiech ani na chwilę nie schodził z jego twarzy. Starał się tylko niezmordowanie odpierać ciosy Sabadoniego, który atakował coraz gwałtowniej. Kilka razy widzom wydawało się, że ostrze jego szpady sięga ciała Rafflesa. W ostatniej chwili zręczny ruch Tajemniczego Nieznajomego wystarczał, aby uniknąć ostatecznego ciosu.
Ale siły jego poczynały słabnąć.
Po kwadransie walki Brand spostrzegł, że ruchy Rafflesa stają się coraz wolniejsze. Sekundanci zaproponowali stronom przerwę.
— Walczymy dalej — brzmi stanowcza odpowiedź Sabadoniego.
Spostrzegł on aż nadto dobrze zmęczenie przeciwnika i postanowił je wyzyskać. Chciał doprowadzić go do takiego stanu, aby nie mógł stawiać oporu. Raffles zacisnął szczęki, zdecydowany bronić się aż do końca.
Sabadoniemu udało się zręcznym przerzucaniem broni na drugą stronę zaatakować nieosłonięty punkt przeciwnika. Gdyby Raffles nie pochylił się w ostatniej chwili, ostrze szpady Sabadoniego utkwiłoby w jego sercu. Zorientował się jednak szybko i dzięki temu szpada zamiast piersi dotknęła ramienia.
Ból był tak silny, że broń wypadła z bezwładnej dłoni Rafflesa. Sabadoni odskoczył w tył. Raffles stal przed nim bezbronny i całkowicie odsłonięty. Prawa jego ręka spoczywała na temblaku, z rany na lewym ramieniu sączyła się krew. Na bladej twarzy malowało się krańcowe zmęczenie. Sekundanci drgnęli: widać było, że Sabadoni chce zadać ostateczny cios rozbrojonemu przeciwnikowi. Nagle w momencie, gdy składał się do uderzenia, ktoś podniósł go do góry i odrzucił daleko pomiędzy rosnące za polaną krzaki.
Początkowo nikt nie zdawał sobie sprawy w jaki sposób to się stało.
Po chwili przyczyna stała się jasna. Henderson, niespokojny o los swego pana, wysiadł z auta i, niespostrzeżony przez nikogo, zbliżył się do pojedynkujących. W tym momencie walka zaczęła przybierać dla Rafflesa niebezpieczny obrót. Na widok Rafflesa, rozbrojonego, oddanego na pastwę wroga, rozpacz i przywiązanie przezwyciężyły wrodzoną nieśmiałość wiernego olbrzyma. Chwycił Sabadoniego w pół, podniósł go do góry i rzucił z całych sił w stronę krzaków.
Sabadoni podniósł się z ziemi i począł się rozglądać za bronią. Ale olbrzym uprzedził go. Chwycił jego szpadę i złamał ją na kilka części, jak wątłą słomkę. Resztki szlachetnej stali rzucił lewantyńczykowi pod nogi.
— Podstępny psie — mruczał niewyraźnie. — Nauczę cię, jak się walczy szpadą. I nie wchodź mi więcej w drogę, bo połamię ci kości tak samo, jakem połamał przed chwilą twój misterny rożen.
Wszystko to stało się tak szybko, że sekundanci nie zdołali nawet zainterweniować. W jednej chwili Brand i doktór rzucili się w stronę Rafflesa, którego stan okazał się tak poważny, że dalsza walka była niemożliwa. Lekarz założył opatrunek i szepnął półgłosem:
— Za osiem dni będzie pan zdrów — hrabio Palmhurst. — Muszę panu wyrazić słowa prawdziwego podziwu: okazał pan niezwykłą odwagę i wytrzymałość...
Ostatnie słowa wypowiedział głośno, patrząc wymownie w stronę Sabadoniego, który drżącą ręką zapinał guziki swej kamizelki.
Raffles z uśmiechem uścisnął dłoń lekarza.
— Dziękuję za dobre słowo, doktorze — rzekł. — Walczyłem, wiedząc, że chodzi tu o moje życie.
Spojrzał serdecznie na stojącego w pobliżu olbrzyma:
— Cóż to miało znaczyć, James? — zapytał, udając niezadowolenie. — Jakżeż się ośmieliłeś wmieszać do walki? Czy chciałeś okryć mnie śmiesznością?
— Skądżebym śmiał? — jąkał niewyraźnie olbrzym. — Widziałem twarz tego człowieka, gotowego za chwilę pchnąć mylorda sztyletem i...
Spojrzał błagalnie na Branda.
— Miejmy nadzieję, że hrabia Palmhurst wybaczy ci tę niespodzianą interwencję — przyszedł mu z pomocą Brand. — Moim zdaniem, nie mogłeś inaczej postąpić... Czy ktoś z państwa jest innego zdania?
Brand rozejrzał się dokoła: na twarzach obecnych malowała się jedna i ta sama odpowiedź. — Wszyscy pochwalali postępek wiernego szofera.
Raffles zbliżył się do Sabadoniego.
— Proszę przyjąć do wiadomości — rzekł zimnym tonem, — że gdy tylko rany moje na to mi pozwolą, będę do pańskiej dyspozycji.
Sabadoni zbył to oświadczenie milczeniem i spojrzał na Rafflesa z nienawiścią.
Pożegnanie trwało krótko. Raffles i Brand wsiedli do auta.
— Musisz natychmiast udać się na poszukiwanie tej dziewczyny — odezwał się Raffles.
— Jakiej dziewczyny?
— Karoliny Huguet, oczywiście...
— W takiej chwili myślisz jeszcze o tamtej sprawie? — rzucił Brand z niedowierzaniem.
— Cóż w tym dziwnego?... Dziewczyna zasługuje na to, aby zająć się jej losem. Mam przeczucie, że grozi jej jakieś niebezpieczeństwo. Wczoraj przekonałem się, że na opiekę jej przybranego ojca nie ma co liczyć. Przez kilka dni będę musiał myśleć o sobie, i dlatego pozostawiam sprawę jej odnalezienia tobie i Hendersonowi.
Przymknął oczy i otworzył je dopiero wtedy, gdy auto zatrzymało się przed willą.
Okazało się, że rana opatrzona była znakomicie. — Raffles resztę dnia spędził w swej bibliotece na czytaniu książek i pism.
Brand i Henderson zajęli się gorliwie poszukiwaniami. Upłynęły cztery dni.
Dopiero rankiem piątego dnia, Brand powrócił do domu. Rany Rafflesa zdążyły się już zabliźnić i nasz chory czuł się zupełnie dobrze. Z ponurej miny Branda wywnioskował od razu, że wydarzyło się coś złego:
— Czy odnaleźliście jej adres? — zapytał, kładąc rękę na ramieniu Branda. — Wyglądasz mi jakoś kiepsko, chłopcze? Mam nadzieję, że nic się złego nie stało mojej pupilce?
— Nie jestem tego pewien, Edwardzie — odparł Brand. — Nie ma jej.
— Niema? — zapytał Raffles zdumiony.
— I nikt nie wie gdzie się podziała. Wczoraj w nocy otrzymałem od policji wskazówkę, która pomogła mi do odnalezienia jej mieszkania. Stwierdziłem, że Karolina Huguet mieszka wraz ze swym ojczymem na poddaszu starego domu przy ulicy Saint-Sulpice. Pobiegłem tam natychmiast i zapukałem do drzwi, ale nikt nie odezwał się. Zdecydowałem się wreszcie otworzyć drzwi.
Zastałem puste mieszkanie. Obydwa łóżka, a raczej obydwa sienniki wyglądały tak, jak gdyby nikt na nich nie spał.. Poczekałem trochę, poczym przystąpiłem do uważnego zbadania małego mieszkanka. Na stole stały dwie szklanki wina, do połowy opróżnione. Zawartość jednej z nich wydała mi się podejrzana. Wino było mętne. Przelałem je więc do malej flaszeczki, którą zabrałem ze sobą. Będziesz mógł zbadać je dokładnie...
— I co dalej? — nalegał niecierpliwie Raffles.
— Zwróciłem się po informacje do sąsiadów. Dowiedziałem się wiele ciekawych rzeczy. Karolina wróciła do domu około godziny dziewiątej wieczorem w towarzystwie swego ojczyma. Pod pachą miała skrzypce. Zwykle wracała do domu o tej samej porze. Nikt nie mógł mi powiedzieć dokładnie co się później stało. Około godziny dziesiątej stary wyszedł sam z mieszkania. W pół godziny po tym przyszedł jakiś mężczyzna z czarną brodą i udał się na górę. Od tej chwili nikt już nie widział Karoliny. Stwierdziłem, że dom ten posiada drugą klatkę schodową, której obecnie nikt nie używa. Schody te służyły kiedyś za kuchenne w czasach, gdy dom zamieszkiwali ludzie bogaci. Obecnie gnieździ się tam sama biedota... To wszystko...
Zapanowało milczenie. Raffles utkwił nieruchomo wzrok w suficie. Na czole jego zarysowała się głęboka zmarszczka.
— Czy ojciec jej nie wrócił od tej nocy? — zapytał wreszcie.
— Nie.
— Kiedy dziewczyna zniknęła?
— Tego nikt nie wie... Dopiero ja przyniosłem sąsiadom wiadomość, że jej nie ma w domu.
— Czy ukryłeś przynajmniej skrzypce w bezpiecznym miejscu?
— Niestety... Szukałem ich wszędzie, ale nie znalazłem. Zresztą, nie trudno byłoby je znaleźć, gdyby były w tym maleńkim mieszkanku.
— Sprawa wygląda poważnie — rzekł Raffles. — Nie spocznę, dopóki nie dowiem się, co się za tym kryje!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.