<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Skradzione skrzypce
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 22.6.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W samą porę...

Raffles spostrzegł Hendersona dopiero wówczas, gdy zadzwonił do drzwi mieszkania.
— Co to ma znaczyć, James? — szepnął, zniżając głos. — Czy pozwoliłem ci pójść z nami?
— Nie, mylordzie — odparł olbrzym pokornie — obawiam się jednak, że będzie panu potrzebna moja pomoc... Sabadoni, to niebezpieczny człowiek. Kto wie, ile służby ma w swym domu?
W korytarzu rozległ się odgłos kroków. Raffles przyłożył palec do ust. Ruchem ręki dał do zrozumienia olbrzymowi, aby uskoczył w bok. Nie chciał, żeby spostrzeżono go na schodach.
Drzwi otwarły się, a raczej uchyliły się lekko. Służący podejrzliwym wzrokiem zmierzył stojącego w sieni gościa.
— Czym mogę panu służyć? — zapytał przez drzwi.
— Chcielibyśmy zobaczyć się z panem Sabadonim — odparł uprzejmie Raffles.
— Bardzo żałuję, ale pana nie ma w domu — odparł służący ostro.
Zamierzał zamknąć gościom drzwi przed nosem, lecz Raffles zdążył wsunąć stopę między drzwi.
— Jak to?... To chyba jakaś pomyłka — ciągnął dalej Raffles. — Portier powiedział nam na dole, że pan Sabadoni przez cały dzień nie opuszczał mieszkania... Musimy z nim zobaczyć się w pewnej bardzo ważnej sprawie.
— Powtarzam raz jeszcze, że z panem Sabadonim nie można teraz mówić — powtórzył służący. — Monsieur, Lenoir — zawołał, zwracając się do tęgiego jegomościa w czarnym ubraniu. — Proszę mi pomóc... Ci panowie nie chcą opuścić mieszkania...
— Jeszcze nie, Sabadoni, ale obiecuję ci jeszcze gorsze rzeczy, jeśli nie będziesz się zachowywał rozsądnie — odparł Raffles.
Pan Lenoir zbliżył się do drzwi. Był to przysadzisty starszy jegomość, pełniący funkcje kamerdynera.
Bez słowa począł ciągnąć do siebie drzwi, starając się je zamknąć. Raffles miał mocne buty i ani myślał o poddaniu się.
— Radzę panu zabrać stąd nogę — rzekł kamerdyner zdenerwowany.
— Jeśli pan nie usłucha mnie dobrowolnie, zatelefonuję po policję.
— Nie będzie pan chyba tak nieuprzejmy — odparł Raffles Ironicznie. Mówiąc to, wsunął rękę w szparę drzwi, usiłując otworzyć je z łańcucha. Nie udało mu się: łańcuch był zbyt długi...
— Zbliż się, Henderson — zawołał. — Wydaje mi się, że twoja pomoc będzie jednak potrzebna. Musisz otworzyć te drzwi. Nie mogę sobie dać rady z łańcuchem.
Henderson zbliżył się z uśmiechem. Obaj służący zbledli. Byli pewni, że mają do czyniena z włamywaczami.
Henderson oparł się plecami o uchylone drzwi, naprężył muskuły i w jednej chwili łańcuch pękł na dwie części. Służący rozbiegli się w przerażeniu. Raffles, Brand i Henderson weszli do hallu. W tej samej chwili w progu ukazał się Sabadoni.
— Co znaczy ten hałas? Co się tu stało? Czy trzęsienie ziemi?..
Brand tymczasem zatrzasnął drzwi wejściowe.
— Do wszystkich diabłów! Co to za ludzie? Dlaczego ich wpuściłeś do mieszkania, Lenoir?
Nie czekając na odpowiedź, cofnął się do pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Brand rzucił się do nich, starając się je otworzyć. Spóźnił się. Rozległ się zgrzyt klucza, przekręcanego w zamku...
Po raz wtóry nasi przyjaciele musieli się uciec do pomocy Hendersona. Poczciwy olbrzym zajął się wyłamywaniem drugich drzwi, podczas gdy Raffles przecinał druty telefoniczne.
— Gwałtu! Ratunku! — krzyczał przerażony kamerdyner. — Nie zabijajcie nas!
— Ani nam to w głowie — odparł z uśmiechem Raffles. — Jeśli będziecie się zachowywać przyzwoicie, nie spadnie wam włos z głowy.
— Nie nasza wina, że was nie chcieliśmy wpuścić — dodał służący. — Otrzymaliśmy taki rozkaz od naszego pana...
Raffles zbliżył się do drzwi, które nie wytrzymały nacisku potężnych muskułów Hendersona. Prowadziły one do salonu. Pokój był pusty. Pomiędzy wysokimi francuskimi oknami znajdowały się ukryte drzwi. Raffles domyślił się od razu, że stanowiły one tajemne przejście, którym można było opuścić mieszkanie.
Podczas, gdy Henderson trzymał w szachu obydwóch służących, Brand z Rafflesem przystąpili do wyważenia drzwi, Po dwakroć wysiłki ich spełzły na niczym. Dopiero przy trzecim ataku drzwi ustąpiły. Oczom ich ukazała się następująca scena. Na sofie, blada i nieruchoma, leżała Karolina Huguet. Tuż obok niej stał Sabadoni, usiłując zawinąć nieszczęśliwą dziewczynę w spory koc podróżny. Widocznie zamierzał wynieść ją tylnymi schodami, tak, jak to już raz był uczynił, porywając ją z jej mieszkanka przy ulicy Saint-Sulpice. Z okrzykiem wściekłości odskoczył od swej ofiary. Oczami nabiegłymi krwią wodził po ścianach pokoju. Wreszcie wzrok jego zatrzymał się na dywanie na którym wisiała skrzyżowana stara broń. Szybkim rachem chwycił pięknie rzeźbioną damasceńską szpadę i rzucił się na Rafflesa.
Byłby zranił Tajemniczego Nieznajomego, gdyby nie przytomność umysłu Branda, który błyskawicznym ruchem ściągnął narzutę z sofy i rzucił ją na napastnika. Sabadoni począł się szamotać, usiłując zrzucić z siebie tę nieprzewidzianą przeszkodę. Tymczasem Brand wyciągnął z kieszeni nabity rewolwer. Raffles sięgnął po drugą z wiszących na ścianie szpad i zbliżył s;ę powoli do Sabadoniego.
— Zostaw rewolwer, Charley — rzekł. — Nie należy używać broni palnej, gdy walka odbywa się na białą broń, zapamiętaj to sobie, chłopcze. Monsieur Sabadoni — dodał, zwracając się do gospodarza. — Cztery dni temu skrzyżowaliśmy ze sobą szpady. Musiałem wówczas, niestety, walczyć jedynie lewą ręką, a pan niegodnie wykorzystał to, aby tym łatwiej zgładzić mnie z tego świata. Dziwi to pana, że to mówię... Nie poznał mnie pan oczywiście. Tym niemniej jest to prawdą. Wówczas szanse pańskie przedstawiały się o wiele lepiej. A teraz broń się!
Sabadoni stał nieruchomo z pochyloną głową... Nie rozumiał, o czym mówił nieznajomy. Miał wrażenie, że ma do czynienia z szaleńcem, lecz nagle spojrzenie jego padło na jasno szare, stalowe oczy nieznajomego. Przypomniał sobie, że już raz widział gdzieś te oczy o niezapomnianym wyrazie.
Z okrzykiem wściekłości runął teraz na Rafflesa tak gwałtownie, że Raffles zdążył tylko w ostatniej chwili odparować cios. Ale tym razem czekała Sabadoniego rozprawa o wiele trudniejsza. Trzy, czy cztery złożenia wystarczyły Rafflesowi, aby zapędzić przeciwnika w kąt. Sabadoni czuł, że koniec jego zbliża się. Wiedział, że Raffles może go zabić w każdej chwili. Śmiertelna bladość ukazała się na jego twarzy. Sabadoni, uchodzący za niepokonanego szermierza i człowieka odważnego, począł drżeć na całym ciele. Ale Raffles nie zamierzał wykorzystać swej przewagi. Ugodził przeciwnika lekko w prawe przedramię, zmuszając go do wypuszczenia z rąk broni.
— Teraz rozumiesz chyba, co to znaczy walczyć lewą ręką? — rzekł mu chłodno.
Sabadoni przyciskał ręką ranę, która obficie broczyła.
— Zrób mu opatrunek, Charley... Znajdziesz tu chyba bandaże lub czyste szmaty.
Przywołano służących: weszli do pokoju eskortowani przez Hendersona.
Podczas, gdy Charley zajął się opatrywaniem rannego. Raffles pochylił się nad dziewczyną:
— Jeszcze kilka kropel tego narkotyku, a biedactwo przespacerowałoby się na tamten świat... Może to i lepiej, że tak długo trwało działanie tego środka... Przynajmniej nie cierpiała nad tym, co się stało.
Wyjął z kieszeni notes, wyrwał z niego jedną kartkę i począł kreślić na niej kilka słów.
— Tuż obok jest apteka — rzekł, podając kartkę Hendersonowi. — Kaź wydać sobie natychmiast to, co tu przepisałem... Śpiesz się.
— A służba, mylordzie? — zapytał Henderson.
— Zbyt są przerażeni, aby mogli nam przeszkodzić. Ponadto, gdyby policja wtrąciła się do tej sprawy, im również nie uszłaby ona na sucho. Dziewczyna jest nieletnia i prawodawstwo francuskie przewiduje surowe kary za uprowadzenie... W wypadku sprawy sądowej, groziłaby im odpowiedzialność za współudział w porwaniu. Teraz ruszaj!
Olbrzym skwapliwie wykonał rozkaz. Służący, krzątali się dokoła rannego, przynosząc wodę, ręczniki i bandaże.
Raffles sam pomógł w nałożeniu opatrunku. Sabadoni siedział w milczeniu z zaciętymi ustami. Po wyjściu służby, Raffles rozejrzał się po pokoju. Na stole, stojącym obok sofy, spostrzegł wytworne podłużne pudełeczko. Otworzył je: na poduszce z aksamitu leżał sznur najpiękniejszych pereł. Raffles przyjrzał się im pod światło, zważył je w dłoni i rzekł z ironią:
— Czy tym chciałeś ją kupić, nędzniku? Obrałeś sobie złą drogę. Pozwól sobie powiedzieć, że nim upłynie rok, to dziecko posiadać będzie tyle pieniędzy, że co miesiąc będzie mogła kupować sobie tego rodzaju błyskotki. Nie będziesz chyba miał nic przeciwko temu, że ten sznur wezmę sobie na pamiątkę. Ona tego nie przyjmie, a szkoda, aby tak piękna rzecz poniewierała się tutaj bez pożytku.
Z kamiennym spokojem Raffles włożył sznur pereł do swej kieszeni.
— Widzę, że to ty byłeś owym człowiekiem z brodą — dodał, nie spuszczając wzroku z Sabadoniego. — Nie odpowiadasz? Dobrze... Czy wiesz, co Huguet zrobił ze skrzypcami?
— Ze skrzypcami? — powtórzył Sabadoni matowym głosem. — Nie wiem, o co chodzi?
— Skrzypce zostały skradzione. Czy rozumiesz, co to znaczy? Znaczy to, że Karolina straciła jedyny sposób zarobkowania... Czy wiesz coś o tym?
— Nie... Przysięgam, że nie! Zastałem ją w mieszkaniu śpiącą, czy też bez przytomności... Przyznaję, że przyszedłem tam po to, aby ją zdobyć dla siebie. Skorzystałem z okoliczności... Ale skrzypiec nie widziałem.
Brand i Raffles wymienili, porozumiewawcze spojrzenia: okazało się, że znów Tajemniczy Nieznajomy miał rację. Nie ulegało kwestii, że Sabadoni mówił prawdę.
Po chwili powrócił Henderson, niosąc niewielką flaszeczkę owiniętą w papier. Wręczył ją Rafflesowi. Tajemniczy Nieznajomy odkorkował flaszkę, odmierzył dziesięć kropel i wlał je dziewczynie do ust.
Po upływie kwadransa na bladej twarzyczce Karoliny Huguet ukazały się pierwsze zwiastuny powrotu do życia. Policzki jej zaróżowiły się lekko, kąciki ust poczęły drgać. Otworzyła błękitne, przepiękne oczy i z przerażeniem spojrzała na Sabadoniego:
— Co się ze mną działo? — szepnęła, rozglądając się ze zdumieniem dokoła. — Co to za pokój?
Przeżycia ostatnich kilku dni przypomniały jej się widać ze świeżą mocą.
— Poznaję go!... Byłam tu kilka dni temu.. To mieszkanie, w którym grałam...
Raffles zbliżył się do niej.
— Nie obawiaj się, drogie dziecko — rzekł. — Ja jestem przy tobie... Zaraz stąd wyjdziemy.
— Ale w jaki sposób znalazłam się tutaj?
— Opowiem ci to później... Miej do mnie zaufanie.
— Ja pana nie znam!... — odparła przerażona dziewczyna.
— Przekonasz się wkrótce, że tak nie jest. Gdy tylko stąd wyjdziemy, będziesz mogła uczynić, co zechcesz. Ale przed tym musimy porozmawiać z sobą rozsądnie.
Pomógł lej wstać z sofy i zarzucił na jej ramiona ciepły szal. Wsparta na jego ramieniu wyszła z mieszkania. Sabadoni spoglądał z tłumioną wściekłością za znikającą parą.
Odwrót kryli Henderson i Brand.
Na schodach spotkali się z przerażonym dozorcą.
— Co tam się dzieje, panowie? — zapytał. — Słyszałem jakieś hałasy...
— Nie zaprzątajcie sobie tym głowy, przyjacielu. Pan Sabadoni miał gościa — tę oto panią. Obecnie my odprowadzamy ją do domu... Jeśli nie obeszło się bez hałasu, to już nie nasza wina.
Z tymi słowy trzej mężczyźni wsiedli do czekającego przed domem auta. Po drodze Raffles opowiedział przerażonej dziewczynie o wszystkim, co wydarzyło się poprzedniego dnia.
— Moje skrzypce!... Moje ukochane skrzypce — zawołała Karolina, załamując ręce. — Cóż ja bez nich pocznę? To był mój jedyny skarb. Trudno mi po prostu uwierzyć, że mój ojczym mógł je wykraść...
— Nikt inny tego nie dokonał, Karolino — rzekł Brand. — Od wczoraj, to jest od chwili, gdy wyszedł z mieszkania ze skrzypcami, nie wrócił do domu... Nie można go nigdzie znaleźć...
— Ale my go znajdziemy, Karolino... Zwrócimy ci twoje skrzypce i nim rok upłynie, będziesz występowała na estradach wszystkich stolic świata.
— Poznaję pański głos... To ten sam przyjazny głos, który dźwięczał w mych uszach owego smutnego wieczoru, kiedy występowałam w domu Sabadoniego, jako biedna, nieznana nikomu uliczna skrzypaczka... Ale twarz pańska jest mi całkiem obca. Nic z tego nie rozumiem...
— Może kiedyś to zrozumiesz, dziecko — odparł Raffles z uśmiechem — Chwilowo musisz zadowolić się wyjaśnieniem, że przebrałem się i ucharakteryzowałem po to, aby przyjść ci z pomocą. Jutro będę wyglądał tak samo, jak owego pamiętnego wieczoru. Ale najpierw musimy coś zjeść. Jest już dość późno, a chciałbym omówić z tobą pewne sprawy. Nie możesz wrócić do swego dawnego mieszkania, aby nie narazić się na nową napaść ze strony Sabadoniego. Czy bardzo ci będzie brakował twój ojczym?
Dziewczyna drgnęła.
— Czułam do niego wstręt, ale było mi go jednocześnie żal — odparła. — Gdy wracał pijany, musiałam się przed nim zamykać na klucz, a gdy to nie wystarczało, założyłam mocne żelazne zasuwy do drzwi...
— Nie wrócisz już więcej na ulicę Saint-Sulpice — rzekł Raffles. — Chciałbym, abyś zamieszkała w jakimś miejscu bardziej dla ciebie odpowiednim... Znam pewien przyzwoity pensjonat, w którym mieszkają dziewczęta studiujące w Paryżu. Należy on do bardzo miłej wdowy, która jest prawdziwą matką dla swych pensjonariuszek.
Karolina chwyciła rękę Rafflesa i uścisnęła ją z wdzięcznością.
— Czym ja się panom odwdzięczę? — szepnęła ze łzami w oczach. — Okazał mi pan tyle serca owego wieczoru, kiedy czułam się sama w tłumie obcych ludzi... Dziś ze swym przyjacielem uratował mi pan życie: nie zniosłabym bowiem życia w mocy tego łotra... Teraz znów obiecujecie odzyskać moje skrzypce.
— I dotrzymamy obietnicy — dokończył Raffles z uśmiechem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.