Sonata Kreutzerowska/Rozdział dwudziesty ósmy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sonata Kreutzerowska |
Wydawca | Wydawnictwo „Kurjer Polski“ |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Крейцерова соната |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
— I rzecz dziwna. Znów, kiedy wyszedłem z gabinetu i poszedłem jak zwykle przez pokoje, znów obudziła się we mnie nadzieja, że nic nie było, ale zapach tych doktorskich obrzydliwości: jodoformu, karbolu oszołomił mnie. Nie, wszystko to było. Przechodząc przez korytarz obok pokoju dziecinnego, zobaczyłem Lizetkę. Patrzyła na mnie wylękłemi oczyma. Wydało mi się nawet, że były tu wszystkie pięcioro i patrzyły na mnie. Podszedłem do drzwi, pokojówka otworzyła mi z wewnątrz i wyszła. Pierwsze, co mi się rzuciło w oczy, była jej jasno-szara suknia na krześle, cała czarna od krwi. Na naszem małżeńskiem łóżku, na mojem nawet miejscu (łatwiejszy był doń dostęp) leżała żona z podniesionemi kolanami. Leżała bardzo wysoko na samych poduszkach, w rozpiętym kaftaniku. Na ranę coś nałożono. W pokoju unosił się ciężki zapach jodoformu. Przedewszystkiem i najbardziej uderzyła mnie jej spuchnięta i zsiniała w miejscu obrzęków twarz, część nosa i pod oczami. Był to skutek mego uderzenia łokciem, gdy chciała mnie powstrzymać. Piękna nie było w niej już wcale, ukazało mi się coś brzydkiego. Stanąłem w progu: — „Podejdź, podejdź do niej“ — mówiła mi siostra, „Tak, zapewne chce okazać skruchę. Przebaczysz? Tak, ona umiera, można więc przebaczyć“ — myślałem, siląc się na wspaniałomyślność. Podszedłem blisko. Z trudem podniosła na mnie oczy, z których jedno było podbite, i z trudnością, jąkając się, zaczęła mówić: — „Dopiąłeś swego, zabiłeś...“ i — na jej twarzy poprzez cierpienia fizyczne i nawet bliskość śmierci odbiła się ta sama stara, znana mi, chłodna, zwierzęca nienawiść. — „Dzieci... jednak... tobie... nie oddam. Ona... (siostra) weźmie...“ — O tem zaś co było dla mnie najważniejsze, o swojej winie, zdradzie, uważała widocznie, że nie warto wspominać. — „Tak, naciesz się tem, coś zrobił“ — powiedziała, patrząc ku drzwiom, i zaszlochała. W drzwiach stała siostra z dziećmi. — „Tak, oto, coś zrobił“. — Spojrzałem na dzieci, na jej rozbitą, obrzękłą twarz i po raz pierwszy zapomniałem o sobie, o swych prawach, swej dumie, po raz pierwszy zobaczyłem w niej człowieka. I tak znikome wydało mi się wszystko to, co mnie obrażało, cała moja zazdrość, i tak doniosłe to, co zrobiłem, że chciałem już przypaść twarzą do jej rąk i powiedzieć: — „Przebacz“ — ale nie odważyłem się. Ona milczała, zamknąwszy oczy, nie mając widocznie sił mówić więcej. Potem zniekształcona jej twarz zadrżała, zmarszczyła się. Odepchnęła mnie słabo: — „Poco to wszystko było? Poco?“ „Przebacz mi — powiedziałem. — Przebacz, wszystko“ „Byleby nie umrzeć!“ — krzyknęła, unosząc się, i gorączkowo błyszczące jej oczy wpatrzyły się we mnie. — „Tak, dopiąłeś swego! Nienawidzę. Oj! Ach!“ — zawołała, bojąc się czegoś, widocznie w malignie. — „No zabij, zabij, nie boję się!... Ale wszystkich, wszystkich — i jego. Uciekł, uciekł!“ — Majaczenie wciąż trwało. Nie poznawała nikogo. Tego samego dnia około popołudnia umarła.
Przedtem jeszcze o godzinie ósmej odprowadzono mnie do aresztu, a stamtąd — do więzienia. I przesiedziawszy tam jedenaście miesięcy w oczekiwaniu rozprawy sądowej, przemyślałem samego siebie, całą swoją przeszłość, i zrozumiałem ją. Zacząłem właściwie rozumieć trzeciego dnia. Trzeciego dnia zaprowadzono mnie „tam“.
Chciał coś powiedzieć, ale nie mając sił powstrzymać łkania, zatrzymał się. Zebrawszy siły, ciągnął dalej:
— Zacząłem rozumieć dopiero wtedy, kiedy zobaczyłem ją w trumnie.
Zaszlochał, ale natychmiast szybko ciągnął dalej.
— Dopiero wtedy, kiedy zobaczyłem jej martwą twarz, zrozumiałem wszystko, co zrobiłem. Zrozumiałem, że ja, ja ją zabiłem, że przeze mnie stało się to, że ona, żywa, ruchliwa, ciepła, teraz była nieruchoma, woskowa, zimna i że poprawić tego nie można nigdy, nigdzie, niczem. Kto tego nie przeżył, ten nie może zrozumieć... U! u! u! — wykrzyknął kilka razy i ucichł.
Długo siedzieliśmy w milczeniu. Szlochał i trząsł się, milcząc.
— No przebacz!
Odwrócił się ode mnie i ułożył na ławce, zakrywszy twarz kocem.
Na tej stacji, gdzie miałem wysiąść (było to o godzinie ósmej rano), podszedłem ku niemu, aby się pożegnać... Spał czy udawał tylko, ale się nie ruszał. Dotknąłem go ręką. Odkrył się, i widać było, że nie spał.
— Żegnaj! — powiedziałem, podając mu rękę.
Podał mi rękę i słabo się uśmiechnął, ale tak żałośnie, że zebrało mi się na płacz.
— Przebacz — powtórzył to samo słowo, którem zakończył wczoraj swoje opowiadanie.