Spiskowcy (Doyle, 1902)/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Spiskowcy |
Podtytuł | Powieść z czasów Napoleona I |
Wydawca | Wydaw. "Dziennika Polskiego" |
Data wyd. | 1902 |
Druk | M. Schmitt i S-ka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Uncle Bernac |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Cesarz wyszedł; w mgnieniu oka namiot się opróżnił; zostałem z bardzo ładnym chłopcem, który sam mi się przedstawił:
— De Méneval, sekretarz prywatny jego cesarskiej mości. Zdaje się, iż dobrzebyśmy zrobili, gdybyśmy poszli zjeść obiad — dodał — przyda się to przed posłuchaniem, obiecanem panu przez cesarza. Nigdy nie wiadomo, jak długo potrwa taka rozmowa. Wystaw pan sobie, cesarz czasami cały dzień nic nie je... Zmuszany jestem pościć także, ponieważ ciągle razem pracujemy, zdarza się, że często o mało nie zemdleję...
— Więc jak cesarz się urządza? — zapytałem.
Pan de Méneval był tak przyjemny, że zdawało mi się, iż znam go oddawna.
— Oh! cesarz, to człowiek żelazny! — odpowiedział. — Nie możemy w jego ślady wstępować. Widziałem go pracującego ośmnaście godzin z rzędu, bez jedzenia, oprócz paru filiżanek kawy. Zamęcza wszystkich; nawet żołnierzom jego trudno wytrzymać. Zaprawdę, dumny jestem z obowiązku, jaki przy nim pełnię; lecz wyznaję, są chwile, w których wyrzekłbym się wszystkiego, tak jestem wyczerpany. O godzinie jedenastej wieczorem, dręczony migreną, zmęczeniem i głodem, piszę jeszcze za dyktowaniem cesarza. Pomyśl pan, że dyktuje tak samo szybko jak mówi i nie powtarza się nigdy. Nieraz przestaje: „No, cóż, de Méneval, dosyć tego, choćmy spać“. Potem, za chwilę, kiedy oddycham z zadowoleniem i myślę, że się rozkosznie wyciągnę na łóżku, wie pan, co on mi powiada? „Zaczniemy nanowo jutro rano, o trzeciej godzinie“. I on to nazywa nocą dobrze przespaną.
— Czy nie ma stałych godzin na posiłek?
— Ma, lecz ich się nie trzyma. Widzi pan, godzina obiadowa minęła dawno, on nawet się nie spostrzegł; poszedł robić przegląd artylerji, potem coś innego jeszcze, potem znów coś innego, aż nagle przyjdzie mu do głowy zjeść obiad: „Mój obiad, Constant, mój obiad? Dawaj natychmiast,.. w tej chwili“. Biedny Constant musi podawać obiad.
— Który jest wstrętny! — zawołałem.
Sekretarz zaczął się śmiać cicho, jak ktoś, który obawia się okazać, co czuje.
Opuściliśmy namiot i szliśmy dużym placem.
— Tu są kuchnie cesarskie — rzekł pan de Méneval, pokazując na ostatni namiot kwatery cesarskiej.
Potem wskazał człowieka, siedzącego u wejścia: — To jest Borel, drugi kucharz.
— Ile dziś kurcząt, Borelu?
— Ah! panie de Méneval, to nie do wytrzymania! — jęknął kucharz. Uniósł firankę zamykającą namiot — siedm półmisków, a na każdym kurczę zimne, stało na stole. — Ósme jest w samą miarę upieczone — rzekł — lecz dano mi znać, że cesarz pojechał na przegląd armji, więc kazałem dziewiąte wsadzić na rożen.
— I to tak zawsze! — rzekł pan de Méneval, kiedyśmy poszli dalej.
— Jednym razem Constant przygotował dwadzieścia trzy półmiski kurcząt; cesarz tego dnia jadł obiad o wpół do dwunastej w nocy! Wreszcie, mało go obchodzi to, co je, byle podane było jak najprędzej. Obiad jego składa się zwykle z barweny (ryby), kurczęta „á la Marengo“ i pół butelki szambertyna. Tylko strzegą się postawienia na stole kremów i ciastek, gdyż zjadłby to pomiędzy rybą i mięsem... Niechno pan spojrzy, to bardzo zabawne!... — rzekł pan de Méneval przerywając.
Wykrzyknąłem ze zdziwienia.
Pomiędzy siecią okopów łączących się z sobą koło namiotów, berajter oprowadzał wspaniałego arabskiego konia. W kącie uliczki stal grenadjer, trzymał na rękach prosię, które cisnął między nogi konia, kiedy ten podchodził do niego!
Prosię uciekało z przerażającem kwiczeniem: koń ani drgnął, tylko szedł równego i lekkiego kłusa.
— Co to znaczy? — zapytałem.
— To znaczy, że Jardin, pierwszy berajter stajni cesarskich, ujeżdża konia dla cesarza. Najpierw poddano zwierzę próbie armaty, potem kazano mu ciągnąć ciężary, a to jest ostatnia próba z prosięciem. Cesarz nie zanadto mocno siedzi na siodle, przedewszystkiem jak wpadnie w zwykłe zamyślenie; to też byłoby wielką nieprzezornością dać mu konia źle wytresowanego. Widzi pan tego młodego człowieka, śpiącego przed namiotem?
— Widzę.
— Niktby się nie domyślił, że i on w tej chwili pracuje dla cesarza.
— Nie; w każdym razie służba jego jest łatwą — zrobiłem uwagę.
— Niestety! chciałbym, żeby wszystkie takie były! — westchnął sekretarz. — Otóż ten chłopiec nazywa się Józef Linden, a nogę ma zupełnie taką samą jak cesarz. Obowiązek jego zależy na noszeniu przez trzy dni nowych butów cesarza... Trzewiki, które ma obecnie, są jego cesarskiej mości... Spojrzyj pan, sprzączki złote... Ach! panie de Coulincourt!.. Zjesz z nami objad, prawda?..
Pan de Colincourt powitał nas uprzejmie. Był to człowiek pięknej postaw y, lecz trochę wymuszony.
— Szczęśliwe spotkanie, kochany de Méneval! — zawołał. — Nie często spacerujesz! Moje zadanie, jako szefa domu cesarskiego, nie jest łatwe bezwątpienia, lecz zdaje się że pan jeszcze więcej masz zajęcia... Czy zdążymy zjeść objad przed powrotem jego cesarskiej mości?
— Tak, tak; wejdźcie panowie do mojego namiotu, wszystko gotowe... Stąd będę widzieć przybywającego cesarza i będę mógł stanąć w głównej kwaterze wpierw, niż on... Panie de Laval, wybacz, przyjmuję cię jak w obozie.
Umierałem z głodu i nie dając się prosić, pochłonąłem trzy kotlety, masę kartofli smażonych i ogromną porcję sałaty. Nie trzeba dodawać, iż wszystko wydało mi się przewyborne.
Dobry apetyt nie przeszkadzał mi jednak słuchać rozmowy mojego gospodarza z panem de Colincourt. Dziwiłem się, z jaką szczerością ten ostatni wyrażał się o cesarzu i jego polityce.
— Co o nim mówią w Anglji, panie de Laval? — zapytał.
— Nic dobrego.
— Widzę to samo z dzienników... Ach! te dzienniki, on przez nie zwarjuje!.. Pomimo to, chce je wszystkie koniecznie!.. Założę się, że pierwsza rzecz, jaką zrobi po zdobyciu Londynu, każe powiesić wszystkich dziennikarzy.
— A druga rzecz?
— Drugą będzie, rozrzucenie proklamacji, w której wyłuszczy, że wbrew swojej woli, a jedynie dla dobra narodu angielskiego, zgodził się na zajęcie królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandji... Potem, jeżeli ci zacni Anglicy objawią życzenie posiadania naczelnika protestanta, otóż, cesarz dowiedzie przez A plus B, że w gruncie kościół ewangelicki różni się od katolickiego tylko na punktach drugorzędnego znaczenia, i że on, Napoleon Bonaparte, jest właśnie tym, jakiego im potrzeba, ażeby nimi rządził.
— Oh! tego nadto! zawołał Méneval jednocześnie zmieszany i zabawiony mową pana de Colincourt. — Widocznie cesarz był w rozmaitych okolicznościach i z racji rządu, zmuszony okazywać uczucia religijne, jakich nie miał wcale mówiąc między nami, jestem przekonany nawet, iż nie zawahałby się tak samo pójść do kościoła świętego Piotra, jak do meczetu w Kairze — jednak... A wreszcie, on wie, co ma robić, gdyż myśli o wszystkiem.
— Za wiele myśli — dodał z powagą Colincourt. — O tylu rzeczach myśli, że drudzy nie myślą już o niczem... Rozumiesz, co chcę powiedzieć, panie de Méneval!..
— To prawda — mruknął sekretarz — że nie zachęca ani indywidualności, ani inicjatywy.. Często bardzo powtarza, że najlepiej lubi miernotę... Śliczny komplement dla nas, którzy mamy zaszczyt służyć cesarzowi!
— To też, największy dowód inteligencji, jaki inteligentny człowiek może dać na jego dworze, to jest mieć minę głupca — zakończył pan de Colincourt z goryczą.
— Lecz przecie, ma ludzi niepospolitych dokoła siebie — zawołałem.
— Bezwątpienia, lecz utrzymują się tylko dlatego, że ukrywają swoje zdolności. Wiedz pan o tem i zapamiętaj; ministrowie cesarza są tylko jego kancelistami; generałowie tylko adjutantami; my wszyscy wreszcie jesteśmy tylko agentami jego władzy, lub co będzie lepiej, lustrami zdatnemi do odbijania różnych faz jego twarzy. W jednem ukazuje się pod postacią finansisty: to jest Lebrun; w drugiem pod postacią prefekta policji: to jest Fouché; w trzeciem dyplomatą: to jest Talleyrand. Postacie się różnią, lecz zawsze ta sama osoba. Ja, de Colincourt, książę de Vicence i wielki koniuszy, nie mogę przyjąć ani odprawić stajennego bez pozwolenia cesarza... Ach! bo on sobie kpi z nas!.. No, de Méneval, przyznaj, że on kpi z nas! Wreszcie, wyższość jego udowadnia się jasno w sposobie, jakim nas skrępował, przytłumił... Nie pozwala w swojem otoczeniu na żadne związki przyjaźni, a pomiędzy swymi marszałkami utrzymuje taką niezgodę, że nie znajdziesz dwóch, którzyby zgodzili się podać sobie ręce. Davoust niecierpi Bernadotte’a, Lannes brzydzi się Bessieres’em, a Ney wstręt czuje do Masseny. Cud jeszcze, że nie pojedynkują się dziesięć razy na dzień... W dodatku... w dodatku... jak on zna nasze słabe strony!.. Rozrzutność Savary’ego, próżność Cambaceres’a, prostactwo Duroca, głupotę Berthier’a, zarozumiałość Murata są narzędziami, któremi posługuje się dla zbudowania swojej przerażającej władzy... Ja, nie odkryłem jeszcze mojej słabej strony; lecz oddawna już zbadał i używa jej podług tego jak mu potrzeba.
— Cóż to za praca! — zawołałem — trzymać w rękach i kierować takim olbrzymim zbiorem ludzi!..
— Tak, jaka praca i jaka energja! — potwierdził Méneval. — Ośmnaście godzin pracy na dobę! Prezyduje ciału prawodawczemu, dotąd, aż wszyscy członkowie zasną przy swoich biurkach! Co do mnie, będzie on powodem mojej śmierci, tak jak był powodem śmierci Bourienne’a. Wszystko jedno, umrę bez skargi, gdyż, jeżeli jest twardy dla drugich, twardy jest także dla siebie samego.
— A to jest właśnie człowiek, jakiego Francja potrzebowała — zaczął pan de Colincourt. — Przypomnieć tylko chaos, w jakim pogrążony był kraj nasz nieszczęśliwy po rewolucji, pomyśleć, że nikt nie chciał być rządzony, a każdy chciał rządzić drugim, przychodzi się do przekonania, że Napoleon, prawdziwy geniusz porządku i karności, był jedynym, który nas mógł uratować. Ah! panie de Laval, nie masz pojęcia, jaką dziwną figurą był Bonaparte w owej epoce!... Widzisz go szczęśliwym, potężnym, z aureolą sławy, trzymającego miljony ludzi pod pręgierzem prawa i posłuszeństwa biernego, lecz dziesięć lat temu, nic nie posiadał, a wszystkiego pożądał. Chudy był i blady. Spojrzenie miał ukośne, szczękę wystającą. Chodził ulicami jak dzikie zwierzę, czyhające na zdobycz do pożarcia. Kobiety i dzieci odwracały się za jego zbliżeniem. Pierwszy raz jak go zobaczyłem, pomyślałem: „Ten zasiądzie na tronie, albo uklęknie na rusztowaniu“.
— Jakto! — zawołałem — zaledwie przed dziesięciu laty?
— Tak, zaledwie przed dziesięciu laty. Opuścił koszary dla pałacu w Tuilerjach... Lecz przeznaczony był do najwyższej godności i tak się stać musiało.
— De Bourrienne opowiadał mi, że w Brienne miał już cesarskie maniery; chwalił, ganił, marszczył czoło i uśmiechał się zupełnie tak samo, jak dziś to robi. Widziałeś pan jego matkę?
Zrobiłem gest przeczący.
— To jest królowa z tragedji — mówił pan de Colincourt. — Syn do niej podobny.
Sekretarz siedział jak na mękach. Piękne jego oczy przenosiły się z pana de Colincourt na mnie, z niewypowiedzianym niepokojem.
— Przedewszystkiem, panie de Laval, nie sądź — rzekł — żeby cesarz był tyranem. Gdyby tak było, nie śmielibyśmy tak szczerze o nim się wyrażać. Pewny nawet jestem, że słuchałby naszych uwag z przyjemnością i niektóre pochwalił nawet. Ma on wady, przyznaję; jakżeby ich nie miał, kiedy jest człowiekiem? Lecz chciej rozważyć jego zalety i powiedz, czy kiedy władca usprawiedliwił lepiej wybór narodu?... Pracuje więcej, niż każdy z jego podwładnych; nie używa nigdy ani spoczynku, ani przyjemności; wstrzemięźliwszy niż ktokolwiek w pałacach Tuileryów; traktuje swoich żołnierzy, jak ojciec. Biednym, wychował braci i siostry; kiedy jest szczęśliwy, używają razem z nim bogactw jego. Słowem, jest oddany, odważny, wstrzemięźliwy i umiarkowany... Porównaj pan jego postępowanie z postępowaniem ks. Galii...
Przypomniałem sobie naraz cały szereg skandalów, które oburzyły opinję publiczną w Anglji, skandale w Londynie, skandale w New-Market i nie podjąłem się obrony księcia Jerzego.
Zadowoliłem się powiedzeniem, że Anglicy nie napadali na życie prywatne cesarza, lecz, tylko na jego ambitną politykę.
— Ah! bo cesarz jest przekonany — rzekł de Colincourt — i my z nim także, że nie ma miejsca w Europie na Francję i Anglję. Jedna musi zniknąć... Jeżeli my zwyciężymy, ustanowimy wieczny pokój. Włochy nasze, Austrja zgromiona po raz drugi, Niemcy rozdzielone, lecz co do Ameryki, będzie ona do nas należeć jak tylko zechcemy; łatwo nam będzie zawsze wzniecić wojnę z powodu Luiziany i Kanady... Panowanie nad światem nas oczekuje...
Pan de Colincourt rozmawiając, zbliżył się do wejścia do namiotu.
— Jedna rzecz nas powstrzymuje — rzekł.
I wskazał błękitne wody la Manche.
W dali, jak skrzydła mewy, drżały żagle floty nieprzyjacielskiej.