Spiskowcy (Doyle, 1902)/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Spiskowcy |
Podtytuł | Powieść z czasów Napoleona I |
Wydawca | Wydaw. "Dziennika Polskiego" |
Data wyd. | 1902 |
Druk | M. Schmitt i S-ka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Uncle Bernac |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
W obozie w Boulogne stało 150 tysięcy piechoty i 50 tysięcy konnicy, to znaczy tyle, ile wynosi ludność wielkiego miasta Francji.
Obóz podzielony był na cztery oddziały: skrzydło prawe, skrzydło lewe, obóz Vimareux i obóz Ambleteuse.
Wszystko rozkładało się na szerokości jednej mili i ciągnęło brzegiem morza na długości sześciu mil.
Od strony lądu obóz nie był obronny, lecz od strony morza wybrzeża broniły silne baterje, armaty i moździerze olbrzymich rozmiarów.
Baterje ustawiono na wzgórzach; pozycja ta zdwajała moc strzałów i pozwalała dochodzić pociskom, aż na pomost okrętów angielskich.
Prześliczny i ciekawy widok tego obozu w rannej godzinie!
Namioty, więcej niż od roku ustawione, wyglądały elegancko.
Prawie wszystkie miały ogródki, a żołnierze o twarzach spalonych, z pozawijanemi rękawami, gracowali, kopali, podlewali kwiaty, jakby to było jedynem ich zajęciem.
Inni znów czesali włosy, czyścili kredą kamasze i pasy, polerowali broń. Lecz zaledwie na nas spoglądali, gdyż patrole konne przechodziły w różnych kierunkach.
Szeregi namiotów tworzyły ulice z nazwami, wypisanemi na blachach.
Minęliśmy kolejno ulice: „Arcole“, „Kleber“, „Egipt“ i „Artylerji latającej“ zanim dotarliśmy do kwatery głównej.
Cesarz obecnie sypiał w Pont-de-Briques, małej wiosce, o cztery mile w głąb lądu, lecz w dzień był w obozie, gdzie odbywał radę wojenną nieustającą.
Tu także przyjeżdżali ministrowie, rezydujący w Pont-de-Briques, lub dowódcy różnych oddziałów armji, na narady i po rozkazy.
Przybyliśmy przed namiot widziany z wysokości wzgórz piaszczystych. Służył on za przedpokój do sali obrad i prywatnego apartamentu cesarza, składającego się tylko z pokoju sypialnego i z biura.
Silny oddział grenadjerów trzymał wartę, z bagnetami zatkniętemi na fuzjach.
Zeskoczyliśmy z koni.
Zbliżył się oficer służbowy, zapytał o nazwisko i odszedł.
Powrócił za chwilę w towarzystwie generała Duroc, człowieka czterdziestoletniego, suchego, o twarzy surowej i spojrzeniu podejrzliwem.
— Pan de Laval? — odezwał się do mnie z miną kwaśną.
Ukłoniłem się po wojskowemu.
— Poruczniku, potrzebujemy ciebie — dodał zwracając się do Gérarda.
— Przebacz, generale, ale jestem osobiście odpowiedzialny za pana de Laval...
— Wejdź zatem.
Weszliśmy do namiotu. Pełen był oficerów różnej broni i różnych stopni.
Mundury oficerów marynarki wyglądały jak ciemne plamy pośród mundurów błyszczących złotym i haftami.
Wielu siedziało na ławkach pod ścianami płóciennemi, lecz po większej części stali, rozmawiali głosem przyciszonym i gestykulowali.
W końcu przedpokoju były drzwi do sali obrad.
Od czasu do czasu jakiś adjutant pukał lekko do tych drzwi, które otwierały się zaraz, wpuszczały go i zamykały bez szelestu.
Jakaś tajemniczość unosiła się ponad tem zgromadzeniem, jakby obawa pełna szacunku, czy niepokój, który wybijał się na twarzach i cień troski rzucał na czoła.
— Nie potrzebujesz się pan niczego obawiać — rzekł do mnie młody mój towarzysz — będziesz dobrze przyjęty,
— Skąd pan to wnosi?
— Z przyjęcia generała Duroc. Na tym djabelskim dworze, jeżeli cesarz się uśmiechnie, wszyscy się do pana uśmiechają, aż do prostego lokaja; lecz, na wszystkich szatanów! niech cesarz się zmarszczy, wszyscy się na pana krzywią, do ostatnie pomywacza. A co najnieznośniejsze, że nigdy się nie wie, za co się dostało uśmiech lub zmarszczenie czoła. To też wolę być skromnym porucznikiem, bez grosza w kieszeni, szarżować na nieprzyjaciela na czele mojego eskadronu, czuć pod sobą dobrego konia, słuchać brzęku szabli o ostrogi, niż posiadać pałac pana Taileyrand’a z jego stoma tysiącami liwrów dochodu.
Czy sprawdzi się przewidywanie porucznika Gérarda?...Cesarz przyjmie mnie w sposób nieobrażający?... Czyż nie byłem dla niego atomem niedojrzanym w tem nagromadzeniu ministrów, dyplomatów wojskowych, a wszystko ludzi talentu lub zasługi?... Czem mogłem wyróżnić się z tłumu? W dodatku, jak ja się zachowam w obliczu tego władcy, który podbijał narody i dla którego najgroźniejsza armja w Europie była tylko narzędziem polityki i ambicji?...
Podczas kiedy zastanawiałem się nad tem wszystkiem, młody człowiek w eleganckim mundurze zbliżył się do mnie. Pomimo, że bardzo się zmienił, poznałem go od razu: był to generał Savary.
— A co, panie de Laval — rzekł, ściskając mnie za rękę — ten łotr Toussac umknął... Nie mamy szczęścia, co?... Chodziło o ujęcie go, gdyż ten drugi, Lesage, jest tylko marzycielem, utopistą, niezdolnym zupełnie do żadnej sprawy serjo. Nie traćmy jednak nadziei, że i tamtego pochwycimy. Tymczasem pilnujmy cesarza; ten Toussac nie jest pierwszym lepszym spiskowcem...
W tej samej chwili zdawało mi się, że czuję pod brodą wielki palec tego bydlęcia olbrzymiego i uprzytomniłem sobie, jakim strachem — przejmował mnie ostatniej nocy.
— Tak — odrzekłem — to jest jeden z najniebezpieczniejszych ludzi.
— Cesarz za chwilę zobaczy się z panem — zaczął generał Savary. — Bardzo jest zajęty; pomimo to kazał mi powiedzieć, że da panu posłuchanie.
Uśmiechnął się uprzejmie i odszedł.
— Dobrze idzie! — rzekł Gérard, zacierając ręce. — Znam takich, którzy dużoby za to dali, żeby Savary tak do nich przemówił, jak do pana. Cesarz napewno uczyni coś dobrego dla pana. Baczność! kochany panie, pan Talleyrand we własnej osobie idzie ku nam.
Rzeczywiście, zbliżała się kulejąc, osobistość niezwykłej powierzchowności. Talleyrand musiał mieć już lat pięćdziesiąt.
Szeroki był w plecach, lecz jedna noga krótsza pochyliła mu całą postać.
Szedł wolno, utykając i opierając się na lasce o srebrnej gałce. Ubrany był czarno bez żadnych haftów i w jedwabnych pończochach tego samego koloru; lecz taka dostojność biła od niego, że wszyscy usuwali się przed nim i kłaniali.
— Pan de Laval? — zapytał, badając mnie wzrokiem surowym.
Odpowiedziałem skłonieniem głowy.
Podzielałem antypatję mojego ojca dla tego księdza renegata, polityka wiarołomnego, tego szlachcica -królobójcy.
Jednak był tak uprzejmym, tak dobrodusznym, iż nie mogłem mu się oprzeć.
— Z krewnym pana, de Rohan, bawiliśmy się dziećmi. Dawno już temu, niestety!... Ile zmian, ile przewrotów od tego czasu! Czasem nie jesteś pan krewnym kardynała de Montmorency-Laval?
— Tak.
— Był to jeden z moich dobrych przyjaciół. Powiedziano mi, iż przybyłeś pan ofiarować swoje usługi cesarzowi; czy to prawda?
— Tak, w tym zamiarze opuściłem Anglję...
— Zdaje się, że przy wylądowaniu spotkała pana niezwykła przygoda... Opowiadano o jakiejś historji ze szpiegiem, z Jakóbinami, w jakiejś chacie... Otóż to panu dało poznać niebezpieczeństwa, na jakie cesarz jest ciągle wystawiony. Pragnę, żeby to pana gorliwość rozpaliło. Lecz gdzież jest wuj pański, pan Bernac?...
— W zamku de Grosbois.
— Czy pan jesteś z nim w przyjaznych stosunkach?
— Widziałem go wczoraj po raz pierwszy.
— To człowiek bardzo użyteczny cesarzowi... do niektórych spraw... lecz...
Pochyhł się i szepnął mi do ucha:
— Znajdziemy panu przyjemniejsze zajęcie.
I oddalił się, pożegnawszy mnie przyjaznym ruchem ręki.
— Mój drogi — odezwał się Gérard — cesarz gotów zrobić cię odrazu marszałkiem Francji.
Nie mogłem się wstrzymać od śmiechu.
— No, ja nie żartuję — ciągnął Gérard z przekonaniem. — Pan de Talleyrad nie obdarza łatwo uśmiechem i ukłonem... Uważa on zawsze, z której strony wiatr wieje... Powiedzno pan, mogęż liczyć na ciebie w otrzymaniu rangi kapitana, podczas kampanji angielskiej?... Ah! — zawołał nagle. — Rada już skończona.
Drzwi w głębi rozwarły się naoścież; cały zastęp oficerów wszedł do sali. Wielu z nich miało mundury niebieskie z galonami i na kołnierzach liście dębowe, co oznaczało marszałków cesarstwa.
Wszyscy, z wyjątkiem jednego, byli w pełni młodości.
W każdym innym kraju uważanoby ich za szczęśliwych, gdyby byli podpułkownikami, lub co najwyżej pułkownikami; lecz nieustające wojny i nowy system, przyznający wszystko zasłudze raczej niż latom, był dla nich powodem szybkiego awansu.
Z kapeluszem pod pachą, z ręką na rękojeści szpady, zebrali się wkoło i rozprawiali z żywością.
— Czy pan należy do arystokracji? — zapytał mnie Gérard.
— Tak, jestem krewny Rohan’ów i Montmorency’ch.
— Więc będzie pan miał pojęcie, jakich zmian dokonała Rewolucja we Francji, skoro się pan dowie, że czterech z tych dygnitarzy — i wskazał na kółko generałów i marszałków — byli: jeden garsonem w traktjerni, drugi przemytnikiem, tamten bednarzem, a tamten znów malarzem pokojowym: to Murat, Massena, Ney i Lannes.
Ogarnęło mną niewypowiedziane wzruszenie.
Jakie nazwiska!... Ukazały mi się już wyryte na czele historji!
Prosiłem Gérarda, żeby zechciał pokazać mi tych dwóch świetnych oficerów, których sława wyrównała przepaść kastową.
Świetnych oficerów nie brak tutaj! — zauważył Gérard; potem podkręcając wąsa, dodał: Są nawet bardzo młodzi, którzy niebawem przewyższą starszych, mam nadzieję... Patrz pan, na prawo, to Ney.
Zobaczyłem mężczyznę z rudemi włosami, krótko ostrzyżonemi, z szeroką, kwadratową szczęką: mina prawdziwego boksera angielskiego.
— Nazywamy go Piotr czerwony, albo Lew czerwony — rzekł mój towarzysz. Utrzymują, że jest najodważniejszy z całej armji, choć w rzeczywistości nie odważniejszy od wielu innych, których mógłbym wymienić.
— A ten generał obok niego? — zapytałem.
— To jest Lannes. Trzyma głowę pochyloną na ramię, odkąd został ranny przy oblężeniu Saint Jean d’Acre. Gaskończyk, tak jak ja... Na nieszczęście obawiam się, żeby nie ustalił opinji, jaką zrobiono moim współrodakom, że są samochwały i kłótliwi... Pan się uśmiecha?
— Ja? ależ wcale nie!
— Ah! zdawało mi się!... Bo widzi pan, Gaskończycy, to naród najłagodniejszy z całej Francji, najspokojniejszy, najwstrzemięźliwszy, najskromniejszy. Wreszcie, takie jest moje zdanie i gotów jestem utrzymywać je... przeciwko wszystkim! Lannes jest poczciwym chłopcem, na pewno, lecz trochę za żywy i to mu szkodzi. Tam dalej, to Augereau.
Przypatrywałem się z zajęciem bohaterowi z pod Castiglione, temu, który nie obawiał się objąć dowództwa armji w jednym dniu, w którym Napoleon z duszą znękaną, z umysłem w rozterce, o mało nie uchybił obowiązkom...
Augereau, podług mnie, stworzony był raczej do obozu i pola walki, niż do życia na dworze.
Ze swoją długą koźlą twarzą, grubym nosem czerwonym, obejściem ordynaryjnem, pomimo liści dębowych i galonów, pozostał typem żołnierza z kordygardy.
Dużo starszy od kolegów, za późno przyszedł mu stopień marszałka Francji; został na całe życie kapralem.
— Oh! tak, to jest bydlę! — odparł Gérard, — kiedy opowiadałem mu moje wrażenia. Jemu to, tak samo, jak marszałkom: Ropp i Lefebvre, cesarz rozkazał, żeby byli żołnierzami na polu bitwy, ale nie w Tuilerjach. Wszyscy trzej mieli zwyczaj przechadzać się w salonie cesarzowej, włócząc za sobą szable i znacząc posadzkę zabłoconemi butami. Masz tam Vandeme’a także, tego bruneta z dużą twarzą kwadratową! Był raz pod sądem za to, że strzaskał szczękę księdzu westfalskiemu, który odmówił mu butelki tokaju.
— A tamten, to Murat, wszak prawda?
— Tak, to Murat, z czarnemi faworytami, grubemi wargami, z płcią koloru bronzu, spaloną słońcem Egiptu. Ah! co to za człowiek! Przysięgam, iż nie ma nic piękniejszego, jak widzieć, kiedy rzuca się na czele swej brygady, potrząsa pióropuszem i wznosi w górę szpadę! Czasem, tylko na jego widok, cale kolumny grenadjerów łamały się i rozpierzchały. Z pewnością, że Lassale jest naszym najlepszym oficerem lekkiej jazdy, lecz, żeby galwanizować żołnierzy, nie ma, jak Murat!...
— Kto jest ten, taki odrażający, wsparty na wschodniej szabli?
— To Soult... bydlę, uparte jak muł! Spiera się nawet z cesarzem... Ten bardzo ładny chłopiec obok niego, to Junot... Dalej oparty o ścianę namiotu, to Bernadotte.
Dziwny wyraz twarzy miał ten awanturnik, który przystał jako ochotnik i nie posiadając nic nad fuzję i tornister, nie zadowolił się laską marszałkowską i skończył na zawładnięciu berłem.
— Możnaby o nim powiedzieć, nie to zupełnie, co on mówił o swoich kolegach, że zdobył tron pomimo woli cesarza, nie zaś z łaski cesarza.
Niktby nie domyślał się z jego twarzy płaskiej, którą szpecił nos fenomenalnie duży i śmieszny, wysokich przeznaczeń, jakie los dla niego chował.
Niczyje zdolności nie były tak zaprzeczane i źle sądzone jak Bernadottego, ani jego dążenia ambitne mniej podejrzywane.
A wszyscy ci dzielni, którzy według wyrażenia Augereau, nie bali się ani Boga, ani szatana, wszyscy ci ludzie, w których wrzały jeszcze gwałtowne namiętności ludu, wszyscy, Murat, tak samo, jak Vandomme, Ney, jak Massena, drżeli, kiedy Bonaparte czoło zmarszczył...
Naraz dreszcz przeszedł po zgromadzeniu; następnie cisza grobowa zapanowała.
W obramowaniu drzwi cesarz się ukazał.
Oficerowie siedzący na ławkach, zerwali się jak za pociśnięciem sprężyny. W ciszy uroczystej odgłos ich napiętków uderzających razem o podłogę, wydal się przerażający.
Znalazłem Napoleona takim, jak go przedstawiano wtedy na wszystkich jego portretach. Przysadkowaty, z twarzą tłustą, koloru kości słoniowej; włosy rzadkie, ciemne, z odcieniem płowym.
Miał na sobie białe kaszmirowe spodnie, frak ciemnozielony z kołnierzem i mankietami czerwonemi, szablę ze złotą rękojeścią w pochwie szylkretowej.
Pod lewem ramieniem trzymał swój mały kapelusz, ze sławną trójkolorową kokardą, a prawą ręką bawił się małą szpicrutą o gałce metalowej; postępował naprzód z spojrzeniem surowem, z zaciśniętemi ustami.
— Admirale Bruix! — krzyknął.
Zadrżałem na ten głos, taki był ostry, surowy.
— Jestem, najjaśniejszy panie — odpowiedział oficer marynarki, wychodząc z grupy dostojników.
Napoleon postąpił trzy kroki, lecz z takim wyrazem groźby w oczach, że oficer zbladł i obrócił się do otoczenia, jak gdyby szukał poparcia.
— Co to znaczy, admirale, że nie spełniłeś moich rozkazów tej nocy?
— Najjaśniejszy panie, wiatr wschodni zerwał się nagle i myślałem, jeżeli okręty opuszczą przystań...
— Jakiem prawem pozwalasz sobie pan myśleć, skoro ja rozkazałem?... Czy masz pretensję wiedzieć więcej, niż ja?
— W sprawie żeglugi, najjaśniejszy panie...
— W żadnej sprawie, mój panie!
— Lecz burza, która potem wybuchła, najjaśniejszy panie, dowiodła, że miałem rację.
— Milcz pan, zabraniam wszelkiego dyskutowania...
Zapanowała głucha cisza, możnaby słyszeć muchę przelatującą.
Cesarz rozwścieczony, z twarzą zmienioną, z rozszerzonemi oczyma, podniósł szpicrutę:
— Nędzniku! — krzyknął — a ciszej, pomiędzy zębami: — Coglione!
Uważałem, iż w miarę, jak gniew nad nim brał górę, język francuski cesarza stawał się coraz mniej poprawny.
Przez jakąś sekundę wszyscy oczekiwali, iż ujrzą szpicrutę, spadającą na twarz admirała de Bruix.
Ten ostatni cofnął się bardzo blady i kładąc rękę na rękojeści szpady, wyrzekł:
— Najjaśniejszy panie, strzeż się!...
Straszna cisza.
Szpicruta opuściła się powoli, muskając spodnie z białego kaszmiru.
— Wiceadmirale Magon — krzyknął cesarz — pan odtąd będziesz odbierał rozkazy odnośnie do eskadry... Admirale Bruix, wyjedziesz pan zaraz dziś wieczorem do Holandji... Gdzie jest porucznik Gérard od huzarów Berniszońskich?
Mój towarzysz podszedł z ręką przy kasku.
— Miałeś pan przyprowadzić pana Ludwika de Laval?
— Jest tu, najjaśniejszy panie.
— Dobrze, możesz pan odejść.
Gérard oddał ukłon wojskowy i wyszedł.
Cesarz utkwił we mnie swoje niebieskie oczy, w których nie było już ani śladu gniewu.
Słyszałem często o tym spojrzeniu przeszywającem, które wpijało się w ciebie, czytało aż do najtajniejszych twoich myśli; lecz zrozumiałem dopiero całą doniosłość, kiedy poczułem je na sobie.
— Pragniesz nam służyć, panie de Laval?
— Tak, najjaśniejszy panie.
— Długoś się pan zastanawiał, zanim się zdecydowałeś?
Nie zależałem od siebie, najjaśniejszy panie.
— Ojciec pana był zagorzałym rojalistą?
— Tak, najjaśniejszy panie.
— I gorącym obrońcą Bourbonów?
— Tak, najjaśniejszy panie.
— Otóż we Francji niema obecnie ani rojalistów, ani jakóbinów; są tylko Francuzi pracujący dla chwały ojczyzny. Widziałeś pan Ludwika de Bourbon?
— Widziałem go raz jeden, najjaśniejszy panie.
— Jestto człowiek nic nieznaczący, wszak prawda?
— Nie, najjaśniejszy panie, to jest bardzo piękny mężczyzna.
Chmura zaciemniła niebieskie oczy cesarza. Potem ująwszy mnie lekko za ucho:
— Panie de Laval, jesteś nieznośnym dworakiem... Ludwik de Bourbon spostrzeże nie dziś, to jutro, że dla zdobycia tronu nie wystarcza pisanie proklamacji. Ja znalazłem koronę Francji w błocie i dźwignąłem ją na ostrzu szpady.
— I dźwignąłeś, najjaśniejszy panie, Francję także — dodał pochlebnie pan de Tulleyrand, stojący za cesarzem.
Napoleon rzucił na ministra spojrzenie nieufne; a zwracając się do swojego sekretarza, rzekł:
— De Méneval, oddaję ci pana de Laval. Rozmówię się z nim w sali obrad, po przeglądzie artylerji.