Spiskowcy (Thierry, 1891)/IV. Hrabina Brutus

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Augustin Thierry
Tytuł Spiskowcy
Podtytuł Romans z czasów drugiego cesarstwa
Wydawca Księgarnia Br. Rymowicz
Data wyd. 1891
Druk Trenke i Fusnot
Miejsce wyd. Petersburg
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Hrabia Brutus.

Pan hrabia Brutus Besnard nosił jedno z najświetniejszych nazwisk wielkiej epoki cesarstwa: był on synem tego Józefa Besnarda, przyjaciela Sieyésa i przyjaciela domu w Malmaison, tego samego, który tak czynną i wydatną role odegrał w inscenizowania wypadków z pamiętnego dnia ośmnastego brumaira. Życie tego światłego prawnika, jednego z redaktorów kodeksu Cambâcerésa z r. 1793, członka zgromadzenia konstytytuanty, członka konwencji, członka rady pięciuset, członka trybunału, członka senatu i hrabiego cesarstwa, — było, krótko mówiąc, życiem prawdziwego dziecka rewolucji. Niewielu jednak dziś wie, do jakiego rodzaju należały ciekawe szczegóły jego życia prywatnego, a szczególniej dziwna tajemnica jego śmierci.
W «Gazette Nationale ou Moniteur Universel» z dnia 16 czerwca 1810 roku czytamy krótką wiadomość, podpisaną literą S — a więc napisaną przez samego Sauvo. Człowiek ten w swoim czasie nosił miano wielkiego.
«Dowiadujemy się o śmierci hrabiego Besnarda, członka senatu i wysokiego sądu cesarskiego, jednego z komandorów legji honorowej i kanclerza szóstej kohorty, zmarłego nagle wczoraj w Paryżu. Nic nie zapowiadało tak gwałtownej śmierci: ani wiek, ani zdrowie fizyczne tego dzielnego pracownika; hrabia Besnard padł rażony anewryzmem. Wszyscy ci, którzy mieli sposobność bliżej poznać tego wielkiego człowieka, przyłączą się do uczucia głębokiego żalu, który raczył rozkazać zakomunikować wdowie j. c. i k. mość cesarz i król».
Hrabia Besnard pozostawia syna, który odziedzicza po ojcu cnoty i na szerszem polu praktykować je będzie».
Ale, z drugiej strony, możemy czytać w «Indiscret», w pamflecie rojalistycznym, redagowanym przez pana Fauche-Borela — przez tego samego Borela, którego Ludwik XVIII nazywał «swym małym Fauchem» (drugie wydanie, Londyn, 1811, bez nazwiska drukarza) — taką oto notatkę: «Besnard (Ludwik-Józef), zwany hrabią Besnardem, zwany jeszcze obywatelem La Vertu, urodzony w okręgu d’Amont (Franche-Comté), około 1750 roku, zmarły w Paryżu w 1810 roku... Życiorys tego człowieka wymagałby tomu całego; sąd o nim streścić można w jednym wyrazie: Nędznik!
«Ludwik-Józef Besnard był księdzem w djecezji besançońskiej, gdy wybuchła ohydna rewolucja. Wybrany na deputowanego przez duchowieństwo swego okręgu do zgromadzenia stanów w r. 1789, od pierwszego dnia uzurpacji władzy przez zgromadzenie, mieniące się konstytuantą, otrzymuje nazwę jednego z najgorliwszych zwolenników schizmy kościoła konstytucyjnego: sam Gregon nawet był mniej gwałtowny. Później, jako członek konwencji, w dniach krwi i szaleństwa, zasiada w radzie, głosuje za śmiercią swego króla, ubóstwia boginię rozumu, oznajmia nieustające działanie gilotyny: dostaje nazwę La Vertu!... Wówczas to dopełnia miary ohydy swego życia politycznego przez uroczystą apostazję od swego charakteru kapłańskiego. Nędznik ten ulega wdziękom śpiewaczki z teatru Favart, zbyt głośnej Floriny, i publicznie zaślubia tę nimfę kulisową. Gobel, Sieyés, Chabot, księża i jak on renegaci, oklaskują go. O czasy! o obyczaje!...
«W dniu 18 brumaira, La Vertu, członek rady pięciuset i zajadły republikanin, ofiarował swe usługi Buonapartemu: korsykańczyk nie odepchnął takiego sprzymierzeńca. Besnard został trybunem, a wkrótce tytułem nagrody za usługi dostał krzesło senatorskie. Dawny sans-culotte wdział jedwabne spodnie: La Vertu zostaje panem hrabią, a eks-nimfa Florina otrzymuje taburecik przy dworze!... Bóg jednak czuwał...
«Nagle, 15 czerwca 1810 roku, dowiedziano się, że senator cesarski gwałtowną zmarł śmiercią. Okropny skandal: nieszczęśliwy, przyprowadzony do rozpaczy przez nadużycia bezwstydu publicznego własnej żony, odebrał sobie życie!... jeszcze jeden z naszych jakobinów stanął przed swoim Bogiem!... Spoczywają po pracy, ale dzieła ich im towarzyszą.
«Józef Besnard pozostawia syna... biedne dziecko!»
Otóż tym synem, którego organ urzędowy cesarstwa nazywa «dziedzicem cnót ojca», a pamflecista królewski — «biednem dzieckiem», w roku 1856 był pan hrabia Besnard, radca stanu i komandor orderu cesarskiego legji honorowej.
Dano mu imię Brutusa, gdyż urodził się 5 frimaira III roku.
Młodość jego przeszła w pracy, a z trudem wielkim prowadził życiową walkę. Matka jego, nie mająca nawet pojęcia o obowiązku i moralności, zmarła w pierwszych latach restauracji, nie pozostawiając synowi żadnych prawie zasobów. W czasach dzikiej reakcji, w dniach białego teroryzmu, syn królobójcy uczuł ciężar ogromny swego nazwiska; dumnie jednak ciężar ten przyjął na swoje barki. Starej szlachcie książąt i markizów, która powróciła z emigracji, rzucił, jako wyzwanie, swoją cesarską godność — hrabiego: stanął przed nimi jako hrabia Brutus Besnard. Szydzono z niego, a szyderstwo to przyćmiło jego charakter... A jednak, ten egzaltowany bonapartysta byłby zupełnie na miejscu pośród zwolenników «kongregacji» i pośród innych ofiarników «Krzyża misyjnego». Nigdy nie należał do wolnomularzy, nigdy też nie krzyczał: «Precz z jezuitami»! — do tego stopnia wewnętrzne jego usposobienie skłaniało go do «czarnych ludzi». Pochodziło to ztąd, że już wówczas dziwny mistycyzm napełniał jego duszę; Brutus Besnard wierzył, wierzył głęboko: ksiądz Józei Besnard, odstępca Chrystusa, wydał na świat chrześcjanina.
Młody prawnik zapisał się do palestry paryzkiej i, jako adwokat, wcześnie umiał sobie pozyskać wziętość, a nawet sławę. W chwili, gdy miał trzydzieści dwa lata, uchodził za współzawodnika Dupenów, Odilon Barrotów i Chaix d’Est-Ange’ow; zresztą daleko był mniej od nich zamożny. Od tego jednak czasu ten liberalista z niechęcią stawał w obronie swych współwyznawców, a głośne męczeństwa jakiego Pawła-Ludwika lub Berangera nie wzruszały go wcale: obojętnie, a nawet z pogardą na nie patrzył. Wypadki w izbie, agitacje uliczne, głuche zapowiedzi przyszłych rozruchów, nie podobały mu się. Z całej rewolucji nigdy, nic i nikogo nie kochał po za jej pogromcą — Napoleonem. Ministrowie, z «Trzech chwał» zrodzeni, stanowili moc i rząd: rozkazem wielkorządey Ludwika-Filipa Brutus Besnard został zaliczony do trybunału Sekwany.
Odtąd szybkim krokiem posuwał się coraz wyżej; po kilku latach nosił już czarną togę, później szkarłatne szaty, nareszcie gronostaje: był niezmęczonym nigdy prokuratorem, zawsze pracującym. Prawnik wytrawny, mówca świetny, poważny i na zbyteczne wyrazy skąpy, znany z niezależnego charakteru, Brutus Besnard był niebezpiecznym oskarżycielem. W tym synu księdza z czasów konwencji jednoczyły się dwa charaktery: terrorysta i inkwizytor. Teraz był on katolikiem fanatycznym, a nieprzyjaciół Pana Boga uważał za swych nieprzyjaciół osobistych. Być może, że syn chciał odpokutować za ateizm swego ojca; być może, że w ten sposób (miał przynajmniej nadzieję) pomagał biednej duszy, cierpiącej w czyśćcu. Bezwzględny, ilekroć rzecz dotyczyła słabości innych ludzi, gdyż nie znał, co to jest słabość, człowiek ten nosił w piersiach serce, jakie posiadać musiał nóż tej gilotyny, którą pewnego dnia na posiedzeniu sądowem nazwał: «ostatnią moralnością Francji»!... Wynagrodzenie winnego — mawiał chętnie — to wyrok jego sędziego!...
Rządzący w roku 1848 zastali p. Besnarda na posadzie prokuratora jeneralnego sądów w Aix i, pomimo jego prowokacyjnego zachowania się, nie śmieli go ruszać; w grudniu 1851 r. zajmował jeszcze to samo stanowisko.
Jakimże okrzykiem radości mistyk ten powitał wiadomość o zamachu stanu! Jakież uczucie błogiego szczęścia napełniło jego duszę na widok deptanej rzeczypospolitej, na widok, jak mawiał, «ścięcia głowy tego bydlęcia, które żywiło się bluźnierstwami!» Na południu Francji jednak ruch rewolucyjny nie ustawał; w departamentach Varu i Bouches-du-Rhône liczne zastępy powstańców siały niepokój; wychodźcy włoscy walczyli w szeregach powstańczych: kosmopolityczna rewolucja i tutaj próbowała szczęścia. Ruch ten spotykał silny opór. Wszystkich burzycieli prokurator stawiał przed sądem komisyj mieszanych, a występował przeciwko nim gwałtownie, z ogromnym talentem i z powodzeniem. Dzięki prokuratorowi Besnardowi, piaski Lambessy i błota Gayany zaludniły się przez zesłańców, a jak wówczas mówiono, on to zaludnił cmentarze. Powstańców, których chwytano z bronią w ręku, oddawał w ręce rad wojennych: równało się to skazaniu ich na śmierć. Wielu rozstrzelano; nawet odważono się rozstrzelać jednego nieszczęśliwego włocha, którego kule całego plutonu przy pierwszej egzekucji ciężko tylko poraniły. W okropnej tej sprawie prokurator jeneralny osobiście poskładał wszelkie dowody i wiadomości, i domagał się koniecznie wykonania wyroku jaknajdokładniej. Krew więc nieszczęśliwego Savellego rzeczywiście obryzgała ręce Brutusa Besnarda... Nic też dziwnego, że zwyciężeni w r. 1851 nienawidzili bezlitośnego czciciela szubienicy. «Patrzcie, oto idzie biały rzeźnik!» — mówili mieszkańcy Aix, kiedy w dniach urzędowego Te Deum zjawiał się starzec blady w swych szkarłatnych szatach.
Tyle oddania się zasługiwało na nagrodę: w dniu nowego roku 1854 prokurator komisyj mieszanych został mianowany radcą stanu.
Ministrowie nowego cesarstwa sądzili niewątpliwie,, że stwarzają sobie oddanego sługę, i mylili się; wkrótce przekonać się mieli sposobność, jakiego to człowieka wywyższyli.
Wkrótce po tem odznaczeniu Besnarda rada państwa decydowała sprawę zatwierdzenia ustawy jakiejś instytucji finansowej, która zapowiadała się jaknajgorzej: szło poprostu o zlegalizowanie monopolu. Jeden z bardzo wielkich dostojników, za swego uważany w pałacu Tuileryjskim, zepsuty i zepsucie siejący, zresztą minister, popierał projekt, a jakkolwiek starał się robić to bardzo ostrożnie, niepodobna było zamykać oczu na gościniec, jaki był nagrodą jego usiłowań. Rząd widocznie popierał ustawę, i rada, z niechęcią może, ale byłaby ją zatwierdziła, gdyby nie odezwanie się nagłe pana Besnarda, który wstał i te wyrzekł słowa:
— Mam za sobą dwadzieścia cztery lata praktyki sądowej. Otóż, do dziś dnia nie wiedziałem, czem może być w rzeczywistości publiczne szachrajstwo!
— Panie — zawołał prezydent Baroche — nigdy to zgromadzenie nie słyszało jeszcze czegoś podobnego!
— Odtąd będzie słyszeć — odrzekł hrabia i mówił dalej.
Projekt koncesji został odrzucony.
Zirytowana tym skandalem persona grata pałacu Tuileryjskiego, udała się ze skargą do cesarza, który rozkazał stawić się przed obliczem monarchy temu zbyt niezależnemu moraliście.
Obrona hrabiego Besnarda była krótką i suchą:
— Wasza cesarska mość raczyła powołać mnie do swej rady... żeby radzić, sądzę, a nie po to, żeby oklaskiwać.
Ztąd rozmowa przeszła na szersze pole. Hrabia Besnard dodał jeszcze:
— Najjaśniejszy panie, Bóg rozgrzesza zbrodnię polityczną, gdy ta jest potrzebna jego prawom, gdy ta zbrodnia jest nie potrzebną — staje się podwójnie karygodną.
Czy miał on na myśli drugi grudnia, czy własne swoje dzieje, stracenie Savellego — niewiadomo. Napoleon III pokręcił wąsa i, uśmiechając się, zgodził się ze zdaniem radcy stanu.
Od dnia tego hrabia Brutus Besnard był w wielkich łaskach u swego chmurnego władcy; ale od tego samego dnia ministrowie poprzysięgli nienawiść temu pogardliwemu nauczycielowi.
Wówczas hrabia Besnard był już starcem wysokiego wzrostu, o pięknej, wyniosłej głowie, zdobnej siwemi włosami, w tył odrzuconemi, a czarne jego oczy rzucały płomienie. Wdowiec od bardzo już dawnego czasu, z synem Marcelem i córką Marją-Anną, zamieszkiwał niewielki dom, który za żoną w posagu otrzymał. Dom Besnarda stał przy ulicy Bréteuil. Tutaj, życiem zmęczony, hrabia Besnard chciał spocząć po trudach.
Corocznie całą pensję dzielił na trzy części: jedną ofiarowywał Towarzystwu świętego Wincentego à Paulo, którego był członkiem; drugą, ukrywając nazwisko ofiarodawcy, rozdawał rodzinom, znajdującym się w potrzebie, a należącym do tych, których niegdyś wysłał z granic państwa; trzecią dopiero — zaledwo ośm tysięcy franków — zostawiał dla siebie. Te pieniądze musiały wystarczyć na jego potrzeby. Oddawszy dzieciom wdwójnasób zwiększony majątek ich matki, nie chciał zajmować pierwszego piętra w ich domu, umieszczając się z własnej woli pod dachem; zajmował dwa pokoje, które stanowiły całe jego mieszkanie: jeden pokój ze sklepionym sufitem, zimna cela z żelaznem łóżkiem, kilku słomą wybitemi krzesłami, ze starym fotelem i klęcznikiem, nad którym wisiał Chrystus jansenistów, i drugi coś w rodzaju salonu i bibljoteki. I tutaj znajdował się krucyfiks, wiele książek i fortepian, na którym w czasie długich zimowych wieczorów grywała jego córka. Czy to w celu znoszenia umartwień, czy też może skromność ślubował, dość że hrabia Besnard z własnej woli prowadził życie prawie ubogiego człowieka. Prowadził je jednak z pewną godnością, z widocznem poszanowaniem własnej osoby. Podczas gdy syn jego «wice-hrabia» wciskał się do buduarów i stałym był gościem w Cafe Anglais, nie żałując pieniędzy ani na służbę, ani na konie — hrabia-ojciec na cały dom jedną tylko utrzymywał służącą, Filomenę, prawdziwą księżą gospodynię.
Radca stanu pracował ciągle i wytrwale. Rano, zimą i latem wstawał o piątej i odrazu schylał się nad stosami papierów. Około siódmej udawał się na prymarję do kaplicy świętego Walerego. Mszę tę zawsze zakupywał na jaką «intencję», modlił się długo i gorąco. Po powrocie do domu znów pracował i nie opuszczał swych pokojów aż do śniadania, które spożywał z synem i córką. Wówczas całował córkę, biedną Marję-Annę, rozmawiał parę chwil z synem, zjadał śniadanie i udawał się do rady — do obowiązku.
A obowiązek ten miał w nim wykonawcę tak sumiennego, o jakiego niełatwo. Sumienie radcy stanu nikomu nie ulegało, miało pretensję do słuchania tylko siebie samego. Koledzy nie kochali go, to prawda, ale musieli go szanować. W sekcji prawodawczej rady jego znajdowały zawsze posłuch; w wielkiej radzie podziwiano jego wymowę. Świat salonów urzędowych z początku niechętnie patrzył na zakonne prawie manjery tego mizantropa, a potem nie zwracał uwagi na tę dziwaczną osobę, która należeć do niego nie chciała. Wszystkie zaproszenia, czy to na bale, czy na koncerty, nie istniały dla pana Besnarda: zdawaćby się mogło, że rąk jego nie dochodziły. Z wyjątkiem kilku tylko obiadów ministerjalnych, które były obowiązkowe, nie widziano go nigdzie. Wszystkie wieczory spędzał w towarzystwie córki, biednego stworzenia, dotkniętego kalectwem i chorowitego.
— Chodźno, córeczko, jesteś moją operą: słucham cię!
Siadał wówczas na fotelu i do późnej nocy domagał się od głosu córki spokoju i ukojenia.
Nic dziwnego, że żarty i wierszyki sypały się na głowę nie interesującego się niczem, co po za zakres obowiązków wychodziło, dostojnika: Cały Paryż z chęcią śmiał się z «Pana Brutusa», jak go zwykle nazywano. W radzie ta nazwa wywoływała złośliwe epigramaty młodych audytorów, a nawet pewien referendarz, umiejący pisać wiersze łacińskie, przypiął mu epigramat, więcej zdradzający w autorze talentu do pentametrów, aniżeli złośliwości.
W taki to sposób stary prawnik spędzał ostatnie lata swego życia, a każdy dzień ubiegły przybliżał go coraz bardziej do grobu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Augustin Thierry i tłumacza: anonimowy.