Spokój Boży/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Spokój Boży |
Wydawca | Przegląd Tygodniowy |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | M. M. |
Tytuł orygin. | Guds Fred |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mam zatem opuścić stolicę. Piętnaście lat byłem do niej przykuty — a ona, podstępna zalotnica, wmówiła we mnie, że żyć nie mógłbym bez jej trującego, wonnego powietrza, bez jej zmysłowych podrażnień, bez jej wyczerpujących wstrząśnień, bez jej przesubtelnionych wygód. Ugrzązłem w jej przędzy, złożonej z tysiąca pochwytujących nitek — i sądziłem, że omotały mię na wieki. Właściwie i mnie się zdawało, że stolica bezemnie żyć nie będzie mogła. Czyż i ja z biegiem czasu nie stałem się sprężynką tej wielkiej maszyny, uważającej wszystko za cząstkę siebie samej? Brałem udział w różnobarwnem, mieniącem się życiu — raz w świąteczne, raz w żałobne przyodziany szaty. Dawałem swój głos przy rozwiązywaniu kwestyi życiowych, bywałem poszukiwanym i pytanym, bywałem pomocnikiem i doradcą, przyjacielem, na którym polegać można, wrogiem, którego przeoczyć nie wolno. Ach, jakże często męczyło mnie to wszystko! Byłem spracowany jak stara, popędzana batem dorożkarska szkapa, któraby z radością leżała na bruku, oczekując śmierci.
Śmiertelnie jestem zmęczony i wyczerpany zabawą, pracą, obroną swego stronnictwa, napastowaniem przeciwnego; śmiertelnie zmęczony i w głębi serca obojętny, czego mi przecież ani słowem, ani zachowaniem zdradzić nie wolno. Najbardziej jednak zmęczony tą wieczną walką o pieniądz — o ten pieniądz, który zdobytym być musiał w męce, pożyczany, opłacany procentami, oddawany z rosnącym trudem, ciągle powiększająca się lawina, coraz groźniejsza, przytępiająca w dzień zdolność do pracy, spędzająca w nocy sen z powiek, coraz trudniejsza do wytrzymania. Dziwią się mniej lub więcej wzrastającej liczbie rozgoryczonych, między ludźmi nie należącymi do klas niższych. Wyjaśnienie jest łatwem. Cóż do stracenia ma dziewięciu, albo dziesięciu z nas, należących do wyższej klasy, przy jakiejś zmianie ekonomicznych warunków? Najmniej dziewięciu, lub dziesięciu z nas należy do proletaryatu, prowadzącego beznadziejną walkę, by zrównoważyć dochody, jakie mamy przy dzisiejszym porządku społecznym — z wydatkami, jakich wymaga od nas tenże porządek społeczny, jeśli pozostać chcemy w naszej sferze. Z małemi wyjątkami żyjemy wszyscy nad stan — urzędnicy i artyści, uczeni i kupcy, duchowni, aktorzy, oficerowie, literaci, burmistrze i poeci. Cóż utracilibyśmy, gdyby nagle wielki nastąpił przewrót, zamienił weksle, zobowiązania, zapisy, na świstki, kwalifikujące się na podpałkę? Stosunkowo najlepiej jest tym, którzy z codziennego utrzymują się zarobku. Wymagania ich są skromne — od nich również mało wymagają.
Niedawno stanowczą powziąłem decyzyę. Sprawy majątkowe powierzyłem zdolnemu adwokatowi, ułożyłem się z wydawcą, który pensyę wypłacać mi będzie miesięczną, mając zaufanie do mych zdolności. Zapakowałem kufry i dziś po obiedzie wyjeżdżam, nie żegnając się z nikim, na prowincyę, do miasta, gdzie swe dzieciństwo spędziłem. Dwadzieścia lat nie widziałem rodzinnego gniazda; w chwilach zmęczenia tęskniłem za niem. Nie wahałem się w wyborze, wiedziałem, kędy się zwrócić. Stare miasto wzywało mię, jak matka, która stale wierzy i czeka powrotu wędrującego dziecka. W starem mieście nic niema takiego, o czem zapomniećbym pragnął. Znamy się z tych czasów, kiedy ono było przedmiotem mej dumy i zachwytu a ja pieszczonem jego dzieckiem. Woła mię wołaniem matki, bo tam leży ma rodzicielka. Z pojęciem starego miasta łączy się cała miłość macierzyńska, której wtedy więcej doznałem, niż ktokolwiek na ziemi a którą, niestety, tak prędko utraciłem. Jeśli nie do starego grodu — dokądże podążyć miałem? Odnajduję go, by znów stać się dzieckiem.