Sprawa Clemenceau/Tom I/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sprawa Clemenceau |
Podtytuł | Pamiętnik obwinionego. Romans |
Wydawca | Drukarnia E.M.K.A. |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia „Oświata“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | L’Affaire Clémenceau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Pewnego rana, kopałem w najlepsze w ogródku, gdy dobrze znane i drogie mi imię kilkakrotnie odbiło mi się o uszy. Pracując dalej i nie zwracając niby na to uwagi, przysłuchiwałem się rozmowie dwóch moich kolegów, z których jeden był Andrzej Minati. Opowiadano sobie jakąś zabawną historyjkę, bohaterka której zwała się Felicya. Otóż Felicya było imię mojej matki, opowiadający usiłował wymawiać je jaknajdobitniej, ilekroć przechadzając się zawsze w jednym kierunku, równali się ze mną, dodając do niego za każdym razem jakiś dziwaczny epitet, którego znaczenia nie pojmowałem; znaczenie to wszakże musiało być szyderskie albo obelżywe, słuchający bowiem głośnemi okrzykami objawiał swe zdumienie, lub wybuchał śmiechem niepomiarkowanym. Treść tego opowiadania, o ile zrozumieć mogłem, była wielce romansowa. Kończąc, zawyrokowali, te możnaby ją nazwali Szczęsna w miłości. Zresztą moje imię ani razu wspomnianem nie było, nie mogłem też pochwycić żadnej wyraźnej alluzyi, ukradkowego bodaj spojrzenia, zwróconego w moją stronę. Dzieci te zdawały się naprawdę rozmawiać tylko ze sobą i dla siebie. Wróciłem do klasy, żywiąc jeszcze nadzieję, że tożsamość imion była tylko wypadkową.
Upłynęło może z pół godziny spokojnie przy lekcyi, gdy jeden z uczniów zażądał od profesora wyjaśnienia. Zapytania takie bywały bardzo częste najczęściej zadawane przez swawolę.
— Proszę pana, jaki był przydomek Filipa Orleańskiego?
— Filip Nieprawy.
— Co to jest nieprawy?
— Jest to..
Profesor zawahał się z objaśnieniem, jakby w obawie by to go nie zaprowadziło za daleko.
— Jest to dziecko, które nie ma ojca, wtrącił drugi, pragnąc się pokazać nie mniej śmiałym od pierwszego.
Na te słowa podniosłem głowę; poczułem znowu nieprzyjaciela. Zresztą, wszystkie oczy były na mnie zwrócone, jak gdyby wszelką wątpliwość odegnać ode mnie chciano. Wszelako nie rozumiałem jeszcze.
Nie mam ojca, wiedziałem o tem bardzo dobrze i nie kryłem wcale, tem bardziej że nikt mi tego ukrywać nie kazał. Matka wystarczała dotąd zupełnie mojemu sercu, braku więc tego ojca jeszcze nie uczułem. Dziecko w mojem położeniu zwano „nieprawem“; dobrze, więc byłem nieprawem dzieckiem, toć nazwa jak każda inna. Każda rzecz ma swoją nazwę, w tej zaś nie widziałem nic nadzwyczajnego. Zresztą, nie do mnie jednego ona się stosowała, ponieważ bohater Orleański nosił ją dumnie i śmiało. Gdyby rzecz cała na tem się skończyła, byłbym po prostu odpowiadał każdemu, ktoby mię pytał o rodzinę: „Jestem dzieckiem nieprawem.“ Ale tego nie chcieli moi koledzy, postanowili oni wtajemniczyć mię w całe obszerne znaczenie tego wyrazu.
— Jakże to można nie mieć ojca? — ponowił pierwszy śmiałek.
— Milczże, ty bydlę! — krzyknął nań trzeci, nazwiskiem Konstanty Ritz, tonem niesmaku i groźby.
To była pierwsza oznaka życzliwości, jaką mi okazano w tym domu. Zamilkli.
Żałowałem tego prawie bo i w rzeczy samej jakże się to działo? Zapytywałem już teraz sam siebie. I wtedy, o święta niewinności dziecięca! otworzyłem słownik i szukałem: nieprawy: — „urodzony z nieślubnych rodziców“. Co to znaczy? Poszukałem — ślubny, ślub: „związek łączący mężczyznę z kobietą prawym węzłem małżeńskim.“ Przez całą lekcyę rozbierałem w myśli dwa te określenia. Napróżno wszakże obracałem je na wszystkie strony, nic z nich wycisnąć się nie dało, Pozostawały wciąż zagadkowemi.
Co to jest rodzić się? Jak się dzieci rodzą? Czyż oni wszyscy inaczej niż ja się rodzili? Musiało tak być kiedy mi wyrzucają inne, niż ich urodzenie. A jednak byliśmy ukształtowani zupełnie tak samo. Jam był nawet silniejszy, roztropniejszy, lepszy niż wielu mych kolegów, tylko że oni mieli ojców, co ich odwiedzać przychodzili, o których rozmawiali ze sobą, których wreszcie wspominali, jeśli ich już niestało; ja zaś ojca nie miałem. W tem Cała różnica, ależ ta różnica była raczej nieszczęściem niż zbrodnią!
Od tego dnia przezwano mnie Filipem Orleańskim i nazwa ta zestawiona z imieniem Felicyi posłużyła za przedmiot do najobelżywszych żartów.
Teraz, gdy przypominam sobie wyrażenia, znaczenie których było wówczas niezrozumiałem dla mnie, a których dziecięce owe wyobraźnie splamione przedwcześnie pożądliwą ciekawością, używały odnośnie do mnie, wyrażenia, których mężczyźni w pewnym wieku nie użyją nigdy między sobą, choćby w uniesieniu, gniewie, a nawet i po pijanemu; plugastwa językowe, zrzadka chyba spotykane na rogatkowych przedmurzach; zapytuję siebie jaki to tajemniczy a potężny wróg Stwórcy śmie tak kalać usta, serce i umysł; młodziutkich istot, zaledwie wyszłych z rąk Jego, nieodłącznych jeszcze v od dziewiczego przyrody łona.
Dziwi nas demoralizacya, zepsucie sceptycyzm dzisiejszych czasów! Wejdźmy do pierwszej lepszej szkoły, dotknijmy tej pozornej młodzi, dobądźmy na wierzch brudny osad jej wnętrza, zbadajmy te męty, a przestaniemy się dziwić. Źródło jest oddawna zatrute, a wszakże nie będąc dzieckiem, człowiekiem się nie zostaje.
Dzięki temu przezwisku i temu imieniu mogłem być najohydniej policzkowany w każdej chwili, nie mając prawa się skarżyć. Jeden z malców przyjąwszy pseudonim Felicyi, grał ciągłą komedyę dla uciechy całej hordy tych dzieciaków. Wołano go głośno imieniem Felicyi; ze śmiechem odpowiadał na wezwanie, i rozpoczynała się jedna z tych scen obrzydliwych, od których ze wstrętem odwracałem oczy; chroniłem się do klasy, tam w książkach i kajetach swoich znajdowałem rysunki plugawe, pod któremi stało wypisane imię mojej matki?...