Sprawa Clemenceau/Tom I/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Sprawa Clemenceau
Podtytuł Pamiętnik obwinionego. Romans
Wydawca Drukarnia E.M.K.A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Oświata“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Affaire Clémenceau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Wziąłem się usilnie do nauki. Chwile wolne spędzałem przy nauczycielu, który mię polubił, nie mając odwagi bronić mię czynnie, pomimo że dobrze wiedział jakiego spisku byłem ofiarą. Biedny ten człowiek za jedyne utrzymanie miał ową skromną posadę, a wiedział, że jeśliby uczniowie zechcieli z miejsca go wysadzić, niechybnie dopięliby tego z nim, jak już dopięli z tylu innymi. Ztąd niema pabłażliwość milcząca zachęta do wielu wybryków.
Nie mógł tedy w niczem mi poradzić, chyba tylko kochać mię więcej niż drugich, boleć nademną i czuwać wyłącznie nad moją nauką.
Tak też uczynił; odpłaciłem mu za to wdzięcznością na jaką zasługiwał. W późniejszym czasie popadł w niezmierną nędzę. By się zagłuszyć pił. Wspomogłem go nieco i pięć czy sześć lat temu pochowałem własnym kosztem.
Podwórze nasze było bardzo obszerne. Zakładając szkołę p. Fremin zostawił był czwartą część tego podwórza na małe ogródki, które wychowańcy sami uprawiaćby mogli i studyować przyrodę na gruncie, zamiast patrzeć na nią przez martwotę książek przepisanych.
Pożyteczny ten zwyczaj ustąpił wszelako, jak tyle innych tego rodzaju, a wrzawliwe swawole opanowały miejsce owych spokojnych rozrywek. Wszelako pozostał mały kącik, obojętności kilku stóp kwadratowych, gdzie z trochę dobrej woli można było założyć ogródek. Ziemia była jeszcza dobrą. Nauczyciel doradził mi prosić o pozwolenie uprawiania tego kącika. P. Fremin udzielił mi je bez trudności, pragnąc bardzo wskrzesić zamiłowanie dawnych prostych a pouczających rozrywek. Kazał mi więc dać grabie, rydel, łopatkę trochę flanców jesiennych i wprędce rozpocząłem moją nową pracę, według wskazówek odźwiernego, który niegdyś był ogrodnikiem u założycieli szkoły.
Łatwo sobie wystawić jak takie postawienie się w obec kwarantanny musiało rozjątrzyć moich nieprzyjaciół. Nie tego im się chciało od obojętności więc i wzgardliwego milczenia przeszli do działań zaczepnych.
Byliby się może zresztą znużyli prędzej odemnie gdyby amerykanin nie podniecał tej ich nienawiści. Gdzie odczerpał odwagę do prześladowania mię w taki sposób? W upokorzeniu pierwszej porażki, w poczuciu własnej winy, w naturze spaczonej już pewnie, w krwi amerykańskiej, może we wspomnieniu katuszy, zadawanych, kto wie, przez ojca jego ludziom odmiennej niż oni cery? Postanowiono tedy najprzód nie dać mi spać spokojnie. W nocy ciskano mi na głowę co dało, zrywając mię ze snu, to znowu zabierając się do spoczynku znajdowałem całą pościel zmoczoną. I komuż przypisać winę. Czułem cios lecz nie widziałem ręki. Skarżyć się? Duma nie pozwalała mi na to. Milczałem.
W Jadalni, pod rozmaitemi pozorami, usunięto mię na szary koniec. Zwyczaj był, że uczniowie nakładali sobie sami na talerze. Półmiski więc dostawały się do mnie próżne, albo prawie próżne. Upominałem się u służącego, gdy byłem głodny; najczęściej wszakże wstano od stołu nim ten wypełnił moje żądanie; a zresztą i jego za pomocą małych datków, spiskowi przeciągnęli na swoją stronę. Śniadanie więc moje, a i obiad często, składały się z kawałka chleba i szklanki wody. Rozumie się, że gdym pracował w ogródku kamienie latały koło mnie, i że w poniedziałek wracając od matki znajdowałem pracę moją zniszczoną przez tych, co zostając w niedzielę mieli poruczone sobie od kolegów dalsze prowadzenie wojny, nawet w czasie niebytności mojej.
Mógłbym był opuścić pensję; ale zdawało mi się, że wszędzie znajdę to samo, a przytem nie chciałem narażać na stratę matki, która za mnie zapłaciła za kwartał z góry. Walka nie ustawała ani na chwilę niepokojąc mię od świtu, a i w nocy nie dając wytchnienia. I zasypiałem i budziłem się z trwogą w duszy. Ustawicznie musiałem się mieć na baczności. Charakter mój i zdrowie psuły się. Stawałem się podejrzliwy, niespokojny, zły. Czułem potrzebę zemsty, która, pomijając wszystko właściwością jest uciśnionych i słabych, zemsty podstępnej i nizkiej. Mianożby ze mnie zrobić nikczemnika? Bądź co bądź, dość już wycierpiałem, by z kolei zapragnąć dokuczyć wszystkim tym dzieciakom; ale jak? Bić się z nimi otwarcie niepodobna, a zresztą, nie taką oni walczyli ze mną bronią. Choćbym wyzwał jednego lub dwóch, wszyscy inni przyszliby im z pomocą. Jeżeli wypadkiem noc przeszła spokojnie, krzepiłem się nieco, gotów wszystko puścić w zapomnienie: przerwa ta przecież nie trwało długo, wywoływało ją raczej znużenie lub chwilowe czem innem zajęcie mych wrogów, nie zaś żal lub przebaczenie. Przebaczenie czego? chciałbym wiedzieć.
Doszło do tego, żem żył życiem przestępcy Doznawałem drżenia serca, które mi dech zabijało. Gdy miara się przepełniała, szedłem się wypłakać gdzie w kąciku, byleby sprawcy łez moich widzieć ni cieszyć się niemi nie mogli.
Nie wszyscy przecież byli tak na mnie zawzięci. Niektórzy zdawali się nie wiedzieć wcale jakiego prześladowania byłem celem; większość jednak, lubo bez czynnego współudziału, zezwala biernie, jak to zwykle na tym świecie, przez obojętność albo opieszałość. Skoro swawola znużyła, a gry się wyczerpały, dość by komukolwiek przyszło do głowy powiedzieć: „A Clémenscau? czemu się już w niego nie bawimy? by wnet napaści zdwojono, prześcigali się wtedy kto coś lepszego wynajdzie.
Wreszcie, pewnego wieczora, nie wiedząc co już wymyślić, gdym sam pozostał na chwilę w klasie okładając książki i zamykając szufladkę, w której, niemal codziennie zamek mi kręcono, spiskowym udało się zagasić lampę na schodach i zagrodzić przejście sznurem. Wskutek tego spadłem głową na dół, z wysokości kilku stopni. Omałom się nie zabił. Tą razą nie mogłem się wstrzymać od krzyku, tak ból był gwałtowny i nauczyciel widząc jaki obrót brały rzeczy, postanowił; zawiadomić o wszystkiem p. Fremin. Nazajutrz rano zaraz po pacierzu, przełożony wszedł do i sali i wygłosił nader ostre napomnienie, grożąc ukaraniem wszystkich, a wydaleniem niektórych. Zapytał mię głośno o nazwiska tych, którzy mi najwięcej dokuczali, i pozwolił samemu oznaczyć wymierzenie im kary. Nie chciałem wymienić nikogo. To posłużyło mu za temat do podniesienia szlachetności mojej. Upoważnił mię wreszcie wymierzenia sobie samemu sprawiedliwości, ilekroć coś podobnego się trafi, jeślibym nie chciał odwoływać się do niego.
Zacny ten człowiek zdawał się prawdziwie wzruszonym. Ja płakałem rzewnie, w głębi wszakże czułem się szczęśliwym, myśląc że cierpienia moje się skończyły. Istotnie odetchnąłem nieco. Dawano mi jeść, spać, uczyć się, uprawiać ogródek w spokoju. Nie żądałem nic więcej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.