Sprawa Clemenceau/Tom I/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Sprawa Clemenceau
Podtytuł Pamiętnik obwinionego. Romans
Wydawca Drukarnia E.M.K.A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Oświata“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Affaire Clémenceau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

Robiłem postępy zdumiewające. Zamiłowanie w pracy było mi wrodzonem; uwidoczniło się ono z chwilą wejścia mego do zakładu; doszło wszakże do szczytu dopiero gdym wstąpił na drogę, do której się czułem stworzonym. Byłem niezmordowany. Wstawałem o świcie; opuszczałem dopiero, gdy słońce za widnokrąg się schowało, a niekiedy i to nierzadko, rysowałem przy świetle lampy, wieczorami. Jeśli wychodziłem, to tylko dla zwiedzania galeryi i muzeów. Pożądaniem mojem było módz również zaludnić własnemi tworami ten wieczysty, niepokalany świat sztuki, w obec którego świat żyjących tak maluczkim się wydaje. Przekazać potomności myśl własną, w brąz albo marmur wcieloną, przed którą kiedyś inni artyści staną w zadumie, takiemi było moje marzenie. Łatwo sobie przedstawić uszczęśliwlenie mojej matki, ile razy p. Ritz rozwodził się przed nią o nadzwyczajnych mych zdolnościach, przepowiadając mi przyszłość wielką bogatą. Odwiedzała mię niekiedy w chwilach pracy; utworów mych wprawdzie ocenić nie mogła, lecz wszystko co tylko mojej ręki było dziełem, wprawiało ją w zachwycenie.
Jak tylko byłem w stanie sam już modelować jako tako wykonałem biust matki. Chciałem, by pierwsze było moje dzieło, aczkolwiek niedoskonałe, z nią miało związek. Przesąd, naturalny w dziecku wychowanem jak ja byłem. Zresztą cały czas mój dzieliłem pomiędzy matkę i pracę. Niekiedy matka zostawała z nami na obiedzie, czyniła to wszakże z oględnością największą. Dlatego, ja to najczęściej biegłem do niej wieczorami, by odetchnąć rozkosznie atmosferą błogiego dziecięctwa. Odnajdywałem znowu tę samą lampę, tenże stół krawiecki, też robotnice. Tylko nie były już wesoło, jak kilka lat temu. Proza życia dawała im się uczuć. Każda z nich mięła już dziś swoją troskę, wspomnienie, tęsknotę, żałobę! Nie obchodziły się już ze mną jak z dzieckiem, jakkolwiek nie uważały mię jeszcze za mężczyznę. Przyniosłem z sobą kredki albo trochę wosku i robiłem portret lub medalion której, spożytkowując tym sposobem nawet chwile wypoczynku w rodzinnem gronie, boć doprawdy poczciwe dziewczęta zdawały mi się niama, należeć do rodziny. Przesiadywaliśmy do późna, jedliśmy kasztany, a w zimie pili jabłecznik. W lecie sprowadzałem im lody i ciastka, za pieniądze, które poczynałem zarabiać za odlewy albo kopje dla p. Ritza. Koło dziesiątej albo jedenastej rozchodziliśmy się każde do siebie. Odprowadzałem je kawałek drogi i wracałem do domu patrząc na gwiazdy i wdychając życie pełnemi płucami. Szedłem zwykle bardzo prędko, a jeśli, wypadkiem lub umyślnie zdarzyło się, że kobieta zastępowała mi drogę, mówiłem z całą delikatnością, „Przepraszam panią!” i usunąwszy się na prawo, czy na lewo, szedłem dalej myśląc o jutrzejszej pracy, Musiały brać mię za wielkie niewiniątko; w piętnastym bowiem roku na ośmnaście wyglądałem.
Z nadejściem nocy, szczęśliwy z dnia ubiegłego, zwolniony od pracy, zasypiałem marząc o glinach, nazwach, proporcyach i t.d., i t.d.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.