Sprawa Clemenceau/Tom II/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Sprawa Clemenceau
Podtytuł Pamiętnik obwinionego. Romans
Wydawca Drukarnia E.M.K.A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Oświata“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Affaire Clémenceau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Jakżeśmy daleko odbiegli od założenia! dowodzenie to bowiem, odnoszące się do ludzi genjuszu, w niczem się mnie dotyczyć nie może. Nigdy mię oni jednym ze swoich nie nazwą, mnie, biedny talent, zgruchotany przez namiętność. A jednak, długo miałem się za należącego do ich grona; cóż, gdy przenosząc namiętność nad sztukę, dobrowolniem się od nich oddzielił. Moją to już było rzeczą nie kochać, albo nie żądać od miłości nic prócz natchnienia lub chwili rozkoszy. Dla lotnych, podniosłych umysłów namiętność winna stać się motorem jedynie, tem, czem jest wicher dla morza podnosi je, rozsroża i rozwielmożnia je zarazem; wreszcie przechodzi, a ono zostaje. Ja, na wszystko patrzyłem już oczyma Izy. Bała się dziecka, nie życzyłem go więc także. To też uczułem się niemal równie jak ona przerażonym, skoro dnia jednego przyszła oznajmić mi z rodzajem gniewu, że ma zostać matką. Wszystkie nierozsądne szaleństwa, które mogły były stan ten usunąć, zostały już spełnione już bez mojej wiedzy. Nie było żadnej rady: musiała być matką. Nie ośmieliła się mówić mi o zbrodni; myślała o niej, jestem pewien.
Dni i noce całe we łzach trawiła. Uspokajałem ją jak mogłem wmawiając, ze mimo wszystkiego pozostanie piękną po dawnemu i że od łez i bezsenności więcejby niewątpliwie zeszpetniała, niż od tego tak naturalnego przejścia. Lepiej pogodzić się z przeznaczeniem, i zachować ostrożności, przy których mogłaby dając życie nic nie stracić sama. Zresztą Iza była z liczby tych istot uprzywilejowanych, tak wyłącznie utworzonych dla miłości, gibkich, podatnych na tyle, że macierzyństwo przechodzi po nich nie zostawiając żadnego śladu.
Nie dawałem jej ruszać się, chodzić; nosiłem ją jak dziecko, patrzyłem jak w obraz cudowny. Rasowałem i modelowałem wizerunki dzieciątek, aniołków, amorków o ciałkach tłuściutkich, pyzatych twarzyczkach, krągłych pleckach, wydatnych brzuszkach, i niby jaki starożytny Grecyi artysta, otaczałem niemi młodą matkę, by ta poczęła wedle wzorów klasycznego piękna. Ona tymczasem mówiła mi o prawdopodobnej śmierci swojej; wracała do niej ustawicznie; bała się nad wyraz. Drżenie przebiegało ją całą na myśl o wilgotnej ziemi. Wymagała wówczas odemnie przysięgi, że się nie ożenię poraz drugi, i że codziennie na grób jej chodzić będę. Chciała być pogrzebioną w pajęczej przezroczy koronek, i zarzuconą kwiatami. Powinienem, był wykonywać posąg jej, naturalnej wielkości, z marmuru, i umieścić na mogile, by tym sposobem piękność jej trwalsza nad śmierć i zniszczenie owładała na chwilę żalem tych, co obok szczątków jej przechodzić będą. Okazywała nakoniec całą iście kobiecą tchórzliwość, i w tej tchórzliwości cały wdzięk kobiecy.
Od czasu naszego ślubu, pisywała do matki nader rzadko; teraz, korespondencja ta stała się częstszą nierównie. Nie potrzebuję dodawać, że ja jeden zaopatrywałem potrzeby Hrabiny, którą „okrucieństwo i niewdzięczność Cesarza“ wciąż pozostawiały w niedostatku.
Iza nakoniec powiedziała mi, że matka pragnie być obecną przy jej rozwiązaniu; że, pomimo wszystkiego zawsze to jej matka, i że umarłaby z ciężkiem sumieniem, jeśliby bez uścisku matczynego umrzeć jej przyszło.
Przebaczcie, a będzie wam przebaczono! Posłałem Hrabinie pieniądze na drogę. Przyjechała Rozpłakała się, rzuciła mi się na szyję, całowała po rękach, tłómaczyła, łagodziła jaskrawsze fakta, na zakończenie napomknęła o nieporozumieniu między nią a moją żoną, nazwała mię synem, i ulokowała się w naszem mieszkaniu. Cały czas nie odstępowała córki, przy matce mojej mówiąc z nią tylko po polsku, i kilkakrotnie zeszedłem Izę przysłuchującą się opowiadaniom matczynym z uwagą, wcale u niej niezwyczajną. Zapytałem ją wówczas o przedmiot tej tak zajmującej rozmowy opowiedziała mi co chciała.
Mężczyzna, który zaślubia cudzoziemkę, i który nie zna rodzinnego jej języka, powinien przedewszystkiem uczynić jedno, to jest, jak najspieszniej, i koniecznie w tajemnicy przed żoną, nauczyć się tego języka.
W dniu 30-ym kwietnia, cztery lata temu o północy, Iza wydała na świat tego syna, dla którego dziś probóję jeszcze bronić się i żyć.
Dziecię powierzone zostało staraniom mamki mojej, gdyż Iza sama karmić nie chciała. Od chwili rozwiązania jedną już tylko miała troskę: usiłowanie by stan poprzedni najmniejszych na niej nie zostawił śladów. Syna widywała mniej więcej około pół godziny dziennie, resztę czasu nie zaprzątając nim sobie głowy. Matka moja ofiarowała się wyjechać na wieś z mamką i dzieckiem. Świeże powietrze niewątpliwie posłuży małemu, — mówiła, — a z drugiej strony dziecię to jeszcze teraz nie mogło być tak bardzo zajmującem dla nas.
Widocznie biedna kobieta nie umiała się zgodzić z Hrabiną, i wolała się usunąć, niż dom mój uczynić widownią rozterki. Nie domyślałem się wówczas niczego. Hrabina wydawała mi się równie śmieszną, lecz cóż mię to obchodzić mogło? byłem kochany, a ona była matką ukochanej mojej. Zawiniła niedobremi zamiarami: miłość wszakże dokazała że spełzły na niczem. Teraz widziałem w niej jedynie potrzebującą nas kobietę. Czułem się tak szczęśliwym, że nie takie rzeczy wybaczyćbym jej był zdolny! Rozmówiłem się z Izą w przedmiocie propozycyi matki mojej. Nie przystała na nią, dodając, jak gdyby ze swej strony zrozumiała doskonale istotną pobudkę tego oddalenia: To niepotrzebne, mama wyjeżdża.
W samej rzeczy, hrabina, uspokojona o córkę, pożegnała nas niebawem; interesa jej, owe wieczne interesa, w które już wierzyć przestałem, powoływały ją znowu do Polski.
W miesiąc po rozwiązaniu, Iza była znów na nogach, piękniejsza niż kiedykolwiek.
Teraz żyłem już tylko w rodzinnem kółku, Stosunki nasze nie były zbyt rozległe. W zimie miewałem dwa czy trzy większe zebrania w mojem atelier. Co tydzień przyjmowałem obiadem kilka wybitniejszych osobistości Paryża. W owym czasie i pan, acz zbyt rzadko, wyświadczełeś mi zaszczyt podobnych odwiedzin. Przypominasz zapewne czem były te zebrania, z pozoru przynajmniej, gdyż Bóg wie jeden co się tam pod niemi kryło.
Latem wynajmowałem w Auteuil mały domek, z obszernym ogrodem i dużą szopą, przerobioną na pracownię. Do tego to letniego mieszkanka przenosiliśmy się wraz z nastaniem wiosny, opuszczałem je zaś chyba tylko w razie, jeśli rodzaj pracy wymagał koniecznie bytności mojej w Paryżu, Iza zdawała się oswajać coraz bardziej z rolą matki. Choć i nie szalała jeszcze za małym Feliksem, w każdym razie bawił ją przynajmniej; z czasem zacząłby zapewne więcej ją zajmować.
Tymczasem macierzyństwo wracając mi ją równie piękną, piękniejszą może niż wprzódy, zdawało się w niej budzić niebywałą dotąd skromność i wstydliwość, nawet w chwilach najtajemniej poufałych. Nowe uczucie dawało jej świadomość obowiązków nowych; przynajmniej tak się odzywała. Nie było już mowy o spożytkowaniu jej piękności, i mogłem przyjmować wszystkie modele, nie budząc najlżejszej zazdrości z jej strony. Wstydziła się nawet swoich poprzednich artystycznych zachcianek rumieniła się sama z siebie. Wszystko poprzednie należało brać na rachunek zboczeń namiętności młodzieńczej. Kochałem ją tysiąc razy więcej, gdy tak przemawiała. Stała się nadto czulszą niż kiedy dla matki mojej. Ah! jakże mistrzowsko grała swoją rolę! Któżby mógł przewidzieć przyszłość, widząc ją tarzającą się na wonnych pokosach, w piękne czerwcowe wieczory, z dzieckiem w ramionach, samą wesołą i pustą jak dziecko, gdy ja tymczasem leżąc na murawie, czułem jak serce taje mi w piersi wraz z całą naturą, zdolną zaledwie przestworem swoim ogarnąć ogrom mojego szczęścia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.