Srebrny lis/Część II/Miododajny bodiak
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Srebrny lis |
Pochodzenie | Opowiadania z życia zwierząt, serja druga |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Arct-Golczewska |
Ilustrator | Ernest Thompson Seton |
Tytuł orygin. | The Biography of a Silver Fox |
Podtytuł oryginalny | Domino Reynard of Goldur Town |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czarujące krople nie odniosły pożądanego skutku, a wreszcie chłopcy zaczęli zaniedbywać się w pilnowaniu zatrzasków i stary leśnik zniecierpliwiony sam zabrał się do roboty.
Przedewszystkiem zaprzestano zakładać łapki w blizkości podwórza fermy, gdyż to groziło ruiną, codzień bowiem łapały się to kury, to gołębie, koty a nawet psy. Przeniesiono więc je do lasu, a jednocześnie stary leśnik porobił w nich pewne zmiany, mianowicie okopcił żelazo zapalonym drewnem cedrowym przez co zabity został zapach żelaza i pokryta woń czarująca, następnie wyjął zatrzask z miejsca, gdzie był umocowany i zagrzebał go w piasku, a niedaleko stamtąd położył kilka kawałków zabitej kury.
— „Krew kurza jest najlepszym wabikiem dla lisów” — rzekł stary i zatarłszy swe ślady okopconem drewnem, odszedł, pewny zwycięstwa.
W kilka dni potem przechodził tamtędy nocą Domino. Już na kilkaset kroków poczuł woń krwi kurzej i zaczął zbliżać się do tego miejsca, narazie z wielką ostrożnością, czołgając się powolnie po ziemi. Z rozchylonemi nozdrzami i czujnemi zmysłami szedł pod wiatr. Zapach kury stawał się coraz bardziej wyraźnym. Nie był z nim zmieszany ani zapach żelaza, ani śladów ludzkich, ale tylko ostry zapach dymu czy kopciu dolatywał chwilami, a dym mógł pochodzić tylko od człowieka. Domino zastanowił się, ale po chwili wiatr się zmienił i zapach dymu znikł, pozostał zaś tylko nęcący zapach ciała kurczęcia i napełniał go nieodpartem pożądaniem. Postąpił trzy kroki naprzód.
Drżyj, teraz, stróżu dzikich zwierząt, drżyj o los jego!
Domino wyciągnął nos i węszył przenikliwie. Nie, napewno nie było tu woni ludzkiej, to było czekające na niego pożywienie, którego tak bardzo potrzebował, pożywienie, które niejednokrotnie przynosił szczęśliwy do domu. Ale znowu doleciał go ostrzegawczy zapach dymu i odszedł instynktownie na bok. Ale po chwili zawrócił i stawiając wolniutko swe kształtne nogi na zdradzieckiej, napozór nietkniętej ziemi, szedł do upragnionego celu. Wtem... trzask... i Srebrny lis był więźniem, ale nie za futro na karku jak poprzednim razem, lecz za łapę. Teraz naprawdę był złapany.
Napróżno ciągnął łapę i prostował się, napróżno usiłował zębami rozerwać nienawistne żelazo. Mocne szczęki trzymały go, wrzynały się w ciało i wszelkie jego wysiłki osiągały wręcz przeciwny skutek, wpijając żelazo coraz głębiej. Godzina za godziną upływały na beznadziejnych, osłabiających próbach. Cały dzień następny przeleżał uwięziony, drżąc na całem ciele, prawie bezwładny, a gdy poczuł odrobinę sił, rzucał się wściekły na zimne nieugięte żelazo, tarł zębami drzewce, do którego było przymocowane. I tak przeżył dzień, robiąc wciąż nowe wysiłki, oczekując nadejścia jakiejś żywej istoty, obawiając się zarazem tej żywej istoty, spodziewając się śmierci, i bojąc się jej i znowu chcąc jej...
I znowu nadeszła noc.
O obrońco dzikiej zwierzyny, przybądź, pomóż! Po co te męki i nieskończone konanie?
Wszak prawem przyrodzonem dla zwierząt powinna być nagła śmierć.
I noc przeszła — długa, męcząca noc...
Wczesnym rankiem dały się słyszeć jakieś kroki i nowy strach i nadzieja ogarnęły Domina. Może to był człowiek, a może żona jego Śnieżnokryzka. Kto wie — może to ona go szukała i wiedziona węchem tu go znajdzie... i biedny lis, czekał z bijącem sercem.
Kroki były coraz bliższe, podniósł głowę i ujrzał przed sobą nie człowieka, nie Śnieżnokryzkę, ale nową grozę, nowe niebezpieczeństwo, strasznego swego wroga, matkę danielicę, ze swym małym jelonkiem.
Lis leżał cichutko jak martwy, spodziewając się ujść jej oczom. Ale oczy jej jak i nos były bardzo czułe. Już go ujrzała, przystanęła, grzywa jej się najeżyła, nozdrza wzdęły, a oczy błyszczały złowrogo jak dwie zielone gwiazdy. Parsknęła i sapiąc zbliżyła się do żelaza. Poznała Domina, był on cały w jej mocy, a jej jedyną myślą, zgnieść go. Mając pewne zwycięstwo na widoku, skoczyła we właściwy sposób, wysoko w powietrze, a potem z całą siłą rzuciła swe przednie nogi ku dołowi. Lis usunął się nieco w bok, a rozwścieczona sarna kierując w niego, chybiła i trafiła kopytami w zatrzask. Stalowe szczęki puściły nagle i Domino był wolny!
Zebrawszy wszystkie swe siły leciał naprzód, kierował do płota, ale ten był teraz dla niego za wysoki i nie mógł go przeskoczyć. Słaby i chory skrył się i przesiedział cichutko, podczas gdy sarna latała wściekła wokoło, a za nią biegał becząc mały daniel. Gdy wszystko ucichło, Domino powędrował powoli, utykając, ku swej norze.
Straszna ta przygoda powiększyła ogromnie zasób wiedzy i doświadczenia Srebrnego lisa. Od dnia tego, aż do końca życia, nietylko unikał zapachu żelaza i ludzi, ale przekonawszy się, że każdy obcy jest wrogiem, unikał każdej nowej woni, jako nowej zapowiedzi śmiertelnych męczarni.