<<< Dane tekstu >>>
Autor Jean Richepin
Tytuł Stare gwiazdy
Pochodzenie Poezje tom II
Wydawca Księgarnia H. Altenberga
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Jerzy Żuławski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


JAN RICHEPIN.

STARE GWIAZDY.

PRZEKŁAD.

1896.




Słońce przez mgły i rudych wyziewów topiele
nad Paryżem wstawało, smutne, osowiałe,
tlejąc słabo, jak głownia samotna w popiele,
która członki żebraczki ogrzewa skostniałe.

Jak budzący się ze snów gorączkowych chory,
grób swój mglisty z wysiłkiem darło dłonią drżącą —
i przez ziejące w szarym całunie otwory
blade światło swe lało — starca krew stygnącą.

Ziemia w słońce patrzyła odrętwiała, niema,
jak zbudzona zaledwie ze snu kurtyzanka,
co ziewa, podsiniałe rękoma obiema
trąc oczy, które zmęczył zły sen i hulanka.

I tak słońce to stare i tak ziemia stara
w rannym brzasku złowróżbnym, rażącym ich oczy,
już konały, — a przestrzeń pusta, głucha, szara,
drżała jękiem włóczęgów tych nieba przeźroczy:



SŁOŃCE I ZIEMIA.
— O, pani moja, o, moja żono!
o, biedna Ziemio o zwiędłej skroni,
pamiętasz miłość naszą szaloną?
echa chwil zgasłych czy myśl twa goni?
Kiedym na jasne, czyste błękity
płaszcz swój zarzucał, płaszcz złotolity,
płynnego srebra łzami wyszyty,
który w promienne tulił cię zwoje:
widziałaś lico moje płonące, —
a błądzącego przez nieba lśniące
kochanka twego całunki wrzące
rozkoszą łono wzdymały twoje!

»Któż to mnie głosem ochrypłym woła?
czy to ty, Słońce, królu mój złoty?
Niestety! szronu dziś z mego czoła
nie zetrą twoje blade pieszczoty!
Zostaw mię w ciszy! — minęła wiosna,

i Śmierć mnie w otchłań ciągnie zazdrosna, —
jam już nie twoja żona miłosna
i tyś już nie mój kochanek młody!
Świątynia nasza, lazur promienny,
w sklep się zamienił ciężki i senny,
pod którym w martwej głuszy bezdennej
noc nas ogarnia i wieczne chłody...«

— O, Ziemio moja, słuchaj mnie przecie!
wspomnij minione szczęśliwe chwile!
Dziś mnie nie kocha nikt już na świecie
a tyś mnie niegdyś kochała tyle!
Więc mimo starość, co mrozi łona,
ocknij się, ocknij, piękna Uśpiona!
Jeśliś nie mumją, jeśli korona
moja nie lampą zgasłą śród cieni:
nim nas Śmierć dłonią ujmie lodową,
wzbudźmy te błogie chwile na nowo,
kiedy to Ziemia była królową,
a Słońce bogiem było przestrzeni! —

»Gdyśmy o życiu nic nie wiedzieli,
tryumfatorów w świat szliśmy krokiem,
jak dzieci małe, tacy weseli,
z szczęśliwą duszą, z pogodnem okiem!
Wiosną odziani, w świateł powodzi

nie wiedzieliśmy, tak jeszcze młodzi
że czas, okrutny starzec, co rodzi,
pożera biedne dzieci swe — światy!
Bez trosk żyliśmy gniotących barki
w pięknym ogrodzie niebios, ty — szparki
motyl ze złota i z jasnej siarki,
ja — kwiat brunatny w zielone płaty«.

— O! gdyby cofnąć to losów koło,
o, gdyby zacząć nam nowe życie
i znowu młodość szczęsną, wesołą
począć o czasu nowego świcie,
ażeby góry i morskie tonie,
łany w złocistych kłosów koronie,
wietrzyki, kwietne niosące wonie,
ciepłe błękitne nieba bez końca,
nieprzeliczone twory przyrody,
świetną harmonją brzmiące w zawody —
znów opiewały związek nasz młody,
związek szczęśliwy Ziemi i Słońca! —

»Ponad gór szczyty, nad białe chmury
zamienialiśmy całunki z złota;
lecz dziś ust naszych zwiędły purpury,
już się nie złączą, — próżna tęsknota!
Oto dziś szczyty nagie i ciemne

i bezświetliste chmury nadziemne,
a zamiast śpiewów, głosy tajemne
brzmią przez mgły gęste, ciężkie i płowe;
jest to ryk Miasta, które olbrzymie,
pełne przekleństwa, spowite w dymie,
wieści dzień pracy w bluźnierczym rymie —
bo oto Człowiek podniósł już głowę!«



Wtedy zwolna na polu martwem i zaspanem
pełen siły i życia Paryż rozwarł oczy:
jakby wody szumiące, pędzone orkanem,
potok ludzki po bruku z hałasem się toczy.

Ty z rękami czarnemi znużony od wczora,
do pracy, wyrobniku! Żar w piecach się pali —
podłą krwią żelaznego nakarm więc potwora,
wkręć swe muszkuły w jego muszkuły ze stali!

Czy słyszycie, jak potwór — z haniebnych więzieni
krwią i potem utuczon — wzdyma się i krzyczy,
wyrzygując swem gardłem wulkany płomieni?
To szalony hymn pychy, którym miasto ryczy:



CZŁOWIEK
— Moje są nieba, ziemie i wody!
precz z wyrzutami, trwogą i bólem!
Ja, Człowiek, marny atom przyrody,
chcę być niezmiernych wszechświatów królem!
Wszystkie przeszkody po drodzę zwalę!
wszak łupu w twardej szukając skale
łono-m Natury rozwarł zuchwale;
jak ona, moja macocha, srogi,
wszystkie jej skarby wydzieram z gardła!
Jam się z nią zmierzył! — i ręka karła
dumne jej siły zmogła i starła —
i na jej karku wsparłem swe nogi!

Kazałem górze, co w strop się spiętrza,
pod dłoń mą ugiąć dumnego grzbietu —
i rąbiąc drogi, w głębie jej wnętrza
wbiłem swą wolę, jak ostrz sztyletu!
W biegu nie wstrzyma mnie nawet morze!

ja oceanom pęta nałożę —
i oto czarna flota ma porze
bałwanów grzywy zwichrzone, sine.
Piorun, co z nieba groził mej skroni,
jam niewolnikiem zrobił swej dłoni —
i oto dzisiaj przez światy goni,
niosąc myśl moją, kędy ja skinę.

Dojdę do przyczyn ostatnich nitek,
wszystko, co zgadnąć można, odgadnę;
siły Materji na swój pożytek
obrócę, światem jak pan zawładnę.
Pokonam ziemię, niebo przemierzę,
wszystkich tajemnic złamię zawierze —
i nie ośmieli się nic nieszczerze
mówić lub milczeć, gdy pytać będę!
Ja Nieskończoność bez maski zoczę;
za kresy świata moc swą roztoczę,
a w gwiazd otchłanne dążąc przeźrocze,
na wóz wichrami niesiony wsiędę!

Jeśli oś świata ma być zmieniona,
ja się Atlasa zaćmić pokuszę!
zarzucę ziemię na swe ramiona
i bez stęknięcia z posad ją ruszę!
Ja, chudy karzeł, dźwigam ciężary,

jak kran olbrzymi; grzbiet mój i bary
silniejsze, niźli machin lewary,
nie drżą pod żadnych brzemion nawałem!
Znajdę sił nowych ożywcze zdroje;
a gdy wiek jeszcze potrwają znoje,
spełnią się wszystkie zamiary moje,
wszystkie sny moje staną się ciałem!

Wszystko, co zechcę, czynić mam prawo —
a ja chcę wszystko! W tyglu rozłożę
Byty i Rzeczy, myślą ciekawą
szukając, co z nich przydać się może.
Przyroda umrze? to mnie nie trwoży!
Gdy ta starucha w grób się położy,
ludzkość dość silna — nowy świat stworzy,
nad stare bogi podnosząc głowę!
Niech wszystko ginie! W mej mocy leży
ciepła i światła świat stworzyć świeży;
— wola ma nowe nieba rozszerzy
i gwiazdy na nich rozpali nowe!

Do pracy zatem! precz ze spokojem!
drzyjmy zasłony tajne na szmaty!
Choć padną jedni, drudzy przebojem
pójdą z pochodnią zdobywać światy.
Mózg mój, rachunki snując zawiłe,

równa już ziemską zmarszczoną bryłę,
nową jej postać dając i siłę...
A gdy już wolą wszechświat oprzędę
i mętny chaos myślą rozdzielę,
nurtując tajne jego topiele:
będzie w Przyrody wielkim kościele
Bóg tylko jeden — i ja nim będę!



Noc zapadła. Murzynka o czarnem wymieniu
wlała w otchłań powietrzną gęste mleko cieniu
i ciężkim pocałunkiem zawarła widnokrąg.
Pod spokojnem już niebem martwa głusza wokrąg:
nie słychać krzyku Słońca ani płaczu Ziemi.
Tylko Człowiek, nadęty pychą, żelaznemi
łańcuchami swej dumy do pracy przykuty,
w cieniach nocy z łoskotem wiedzie trud swój luty,
usiłując dzień nowy stworzyć w dzikiej pysze
z drżących, wątłych płomyków, które wiatr kołysze.
A wtem gwiazdą zakwitły czarne nieb zagony;
dwie już błyszczą, trzy, dziesięć, tysiące, miljony — :
szmaragdy i rubiny, topazy bajeczne,
pył djamentów rozsuty w mgławic drogi mleczne,
których każda cząsteczka — to wszechświat osobny,
w słońca swoje, płanety i księżyce zdobny.
I oto nieskończoność fizyczną przenika
jakaś dziwna, wpół-cicha, straszliwa muzyka,
przy której głos Człowieka pełen klątw i złości
zda się jeno dalekiem echem ech nicości.

To Gwiazd chóry śpiewały tą melodją wieczną,
że Materja jedyną istnością konieczną,
zawsze młoda i stara, bez początku, końca —
zresztą wszystko przemija: bogi, czas i słońca.



GWIAZDY:
Człowieku, ty potworku, i cóż ty tam mruczysz,
tak skulony przy słońcu, jak kot przy ognisku?
sądzisz, że przechwałkami trwogi nas nauczysz?
że twój oddech błękitom odejmie połysku?

Ponieważ mózg twój cyfry kombinować umie,
chcesz, by wszechświat czcił cały na kolanach ciebie?
Szumem pustych słów brzmiący, w swej bezbrzeżnej dumie
ty urągać zamyślasz nam, gwiazdom na niebie?

Grzbiet i chude ramiona wytężasz, nieboże,
sądząc, że świat ten, w uścisk objąwszy, posiędziesz?
Ty, coś ledwie robakiem marnym w ziemskiej korze,
mówisz, że my pomrzemy, a ty — ty żyć będziesz!

Lecz ty raczysz, litością zwycięzcy przejęty,
jeszcze nadzieją słodzić nam ten los surowy:

obiecujesz Materji obumarłej szczęty
w palcach swoich ożywić i świat stworzyć nowy?

Hej! choć z zasłon odarłeś wszechświat tajemniczy
i w błękity wyciągasz chciwych dłoni kleszcze,
Gwiazdy śmieją się z twojej wiedzy i zdobyczy:
mimo wszystko, coś poznał, ty nic nie wiesz jeszcze!

Ty się łudzisz, że błyskiem swojego spojrzenia
rozprószyłeś mrok gęsty wszechtajemnic cieśni:
gdybyś bodaj na chwilę wyjść mógł z swego cienia,
zobaczyłbyś ty tajnie, jakich mózg twój nie śni.

Ni ty, ni my, ni żadna moc zmienić nie zdoła
tego, co jest — ni dobre, ni złe, lecz bezwiedne.
Wszystko pędzi, gdzie ślepy Przypadek zawoła, —
jednodniówko, atomie biedny, ty — Nic biedne!

Przyroda w wiecznych przemian żyjąca powodzi
bez spoczynku podąża w tę fatalną drogę,
kędy przyczyn konieczność stałe skutki rodzi,
a z kolebki się prosto na grób stawia nogę.

Każda rzecz się na chwilę zjawia, życiem wzbiera,
a gdy los się odmieni, jak kwiat ścięty więdnie;

wszystko na śmierć się rodzi, by odżyć — umiera:
nie powstaje na świecie żadna rzecz bezwzględnie.

Zaprawdę! ziemia także zastygnie z kolei —
ją też, jak każde ciało, kres niechybny czeka:
jej ognisko wewnętrzne w śnieżnej lat zawiei
to wybłyska, to znów się popiołem powleka.

Oto każdy dzień siły jej zużywa, niszczy;
wkrótce straci swe lasy, powietrze i wody
i będzie jako księżyc, pełna martwych zgliszczy,
szkielet gwiazdy, trup siny w cmentarzu przyrody.

Już nie usłyszy wtedy życiowego tętna,
nie zobaczy nieb skrytych w ciemności powłoce,
pędząc w pustce samotna, wystygła i smętna
przez otchłanie milczenia i wieczyste noce.

Słońce wnet też zużyje swe samotne żary
i poblednie i pójdzie — szkielet martwy, zimny,
bezpromienne, jak Ziemia, przez głuche obszary,
niby węgiel w ognisku wypalony, dymny.

Może lecąc, jak błędny płaneta w przestworze,
gdzieś około innego słońca krąg zatoczy.

mały światek wasz z sobą pociągając może
ku gwieździe, której wasze nie zobaczą oczy!

Wreszcie cały świat zrzuci formę już znoszoną
i rozpłynie się w przestrzeń, która wszystko studzi,
deszczem pyłów na ciemne dżdżąc Materji łono,
kędy Chaos uśpiony moc Przypadku budzi.

Jeśli Gwiazdy więc cudne i nieskazitelne,
takie trwałe, że oko twe ma je za wieczne,
te olbrzymy niebieskie, nie są nieśmiertelne
ni przed Czasu niszczącym zębem są bezpieczne:

jakże możesz ty innych spodziewać się losów,
ty, którego dzień gaśnie wraz z zachodem słońca?
czemu łeb buntowniczy wznosisz do niebiosów,
chcąc uniknąć sam jeden wszystkich rzeczy końca?

Więcej znikomy, nie chciej dumą być przed niemi,
nie sądź, że świat się cały w twojej dłoni zmieści,
przeto iż się za króla masz swej matki Ziemi,
która ciebie, jak swego Benjamina, pieści!

Pomyśl, że niczem jesteś wobec niej, fantomie,
i że ona mniej jeszcze wobec nas jest przecie!

i że Wszechbyt nie zamknie się w jednym atomie
i że niema uchwytnych absolutów w świecie!

Prędzej przestrzeń się skończy, w biegu czas ustanie,
nim byt jeden pod władzę swą Ogół zagarnie —,
a czas wieczny, bez granic przestrzeni otchłanie!
więc nie skazuj się pychą na próżne męczarnie!

Nic nie zmienisz i zginiesz tak, jak zginą słońca!
darmo chcesz się mocować z przeznaczeniem srogiem:
jedna tylko Materja istnieje bez końca,
a Wszechświat duszy nie ma i nikt nie jest Bogiem!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jean Richepin i tłumacza: Jerzy Żuławski.