Pieśń mię nie nęci, która tylko jęczy,
gdzie śpiewak własne tylko śpiewa bóle,
w której ogromne serce nie zadźwięczy
ni się odezwą wielkie Duchy-Króle, —
a jeśli błyśnie czasem rąbkiem tęczy,
to zaraz gaśnie w tej rzeczułki mule,
z której wybłysła, jak brama barwista,
ale daleka i zimna — i mglista...
II.
I choćby nawet perłami fontanny
pieśń ta się skrzyła i błyszczała rosą:
wielkiego echa dźwięk nie znajdzie szklanny
ni ją anioły pod niebo zaniosą!
Nie idą w błękit ślazy ni dziewanny,
zrzynane rychło ostrą czasu kosą;
wśród zniszczeń dęby jedno patrzą w górę,
i świerki — szczytne, dumne, choć ponure!
Dzisiejsze piosnki — maleńkie, jak kwiaty,
woń tylko dają, barwą pieszczą oko, —
lecz gniazda na nich nie zwije skrzydlaty
goniec niebieski, ani się wysoką
koroną wzniosą, by pojrzeć za światy,
nim bez ech zginą pod prochu powłoką!
Ja pieśni takie sam śpiewam, a przecie
czuję, że inne, większe są na świecie.
IV.
Wiem, że pieśń musi być, jak dzwon potężny,
który umarłych budzi, żywych woła, —
i pieśń, jak orzeł lotem niebosiężny,
z okiem na słońce i z wichrem u czoła, —
i pieśń, jak odgłos strasznych trąb mosiężny
nad Chalcedama rolą, gdzie Anioła
piersi uderzą takich wichrów szałem,
że prochy duchem staną się i ciałem!
V.
I pieśń być musi, jak ludów królowa,
jak sztandar zdarty w kul ognistym deszczu,
i jak w płonącym krzu straszny Jehowa,
i jak pioruny, gdy przy ziemi dreszczu
Bóg na Synaju grzmiał praw swoich słowa — —
Taka pieśń musi być — a taka w wieszczu
święta potęga, jak w Mojżesza dłoni,
za którą poszedł lud wskróś morskich toni!
VI.
Lecz gdzie dziś szukać takiej wielkiej głowy,
co chodzi strojna w promieniste rogi? —
gdzie szukać piersi, która, jak spiżowy
dzwon napełniony sercem, wśród pożogi
czasów ozwała by się w głos wichrowy,
budzący ludy i budzący bogi? —
gdzie harfy, której metalowe struny
umieją błyskać, grzmieć, rzucać pioruny?...
VII.
Oto są harfy naszych mistrzów stare,
harfy pomarłych Derwidów zaklęte,
na których oni swą miłość i wiarę
śpiewając, w boje prowadzili święte,
i wielką, krwawą spełniając ofiarę,
na stosach ludy palili wyrznięte —
lub kładąc palce na Zabitej włosy,
wielkie, bolesne dobywali głosy...
Lecz któż dziś ruszy harf tych święte łona?
Pył już wiekowy przysiadł brzmiące struny,
pieśń, co z nich brzmiała, w echu kędyś kona...
Dziś już na stosy nie zlecą pioruny,
ani rycerzy grześć będzie natchniona
wróżka, pisząca na kamieniach runy
Sławy — i ojca klnąca, że u wroga
zostawił harfę, a w niej ludu Boga.
IX.
O! są te harfy, jak cedrowe trumny,
a pieśń, jak mumja, śpi w nich i śni — może...
Może się pieśni z granitu kolumny
marzą i ranne ponad niemi zorze,
i okrzyk jakiś ogromny i dumny,
wywołujący słońce na przestworze
niebios — i ziemia ze snu się budząca...
Takie sny może pieśń ma w harfie śpiąca...
X.
Lecz kto ją zbudzi, kto jej powstać każe?...
kto jej marzenia senne ucieleśni?
Kamień na grobie, przy kamieniu straże
wołają: Niemasz zmartwychwstania Pieśni!
A ona — słucha w grobowej pieczarze
i duma tylko, że my, nowocześni,
niegodni cudu, ni grobu pęknięcia,
ni jej widoku w chwale wniebowzięcia!
XI.
Czyż znikczemniałe epigonów plemię
poszłoby za nią, jak chadzali ojce?
czy by jej śladem wkrąg obiegło ziemię,
z puszczy — na Tabor — i w cierpień ogrojce?
O! stokroć lepiej dźwigać grobu brzemię,
niźli wyjść na świat, gdzie złocone kojce
są z papugami, lecz niema w lazurze
orłów, w słoneczne lecących podróże!
XII.
Dawniej szedł z lutnią poeta natchniony
na szczyt lodowy kamienistym żlebem —
ze szczytu rzucał na wsze świata strony
pieśni karmione swego serca chlebem —
a one górą szły — jak gwiazd legjony!
Dziś?... Gdym wzniósł głowę szukając pod niebem
Pieśni — ktoś krzyknął: »Szukasz Pieśni? — głupcze!
pójdź-że więc do mnie, ja tą rzeczą kupczę!«
A ja myślałem, że on mnie wprowadzi
w kraj nadobłoczny, lub na bezmiar stepu,
kędy się wicher z echem grzmotu wadzi,
lub gdzie z mogiły i z sławy czerepu
wonny kwiat wzrasta, — on tymczasem sadzi
wązką uliczką, drzwi otwiera sklepu,
gdzie mnóstwo cacek błyskotliwych świeci,
jakby w kramiku zabawek dla dzieci!
XIV.
O! sklep bogaty i klejnotów wiela!
djament i złoto, posążki, kameje, — —
lecz gdzież Athene, co słońcu odstrzela
promień z swej włóczni, gdzie stworzenia dzieje
na strop rzucone przez Michelangela,
gdzie Sfinks, co w piaskach się bezbrzeżnych grzeje,
a nadewszystko — gdzie posąg Memnona,
co drżał, gdy słońce mu drasnęło łona?...
XV.
Ha! dłoń dzisiejsza młotka nie udźwignie,
by wykuć z głazów olbrzymy kamienne,
i głos się pierwej złamie i zastygnie,
nim pieśń wyśpiewa, która jak brzemienne
gromami chmury po błękitach śmignie
i grzmiąc rozbudzi w skałach echa senne...
Bezsilne dłonie i bezsilne płuca —
a czas Poezji czasze — próżne rzuca!
XVI.
Chciałbym, by serce moje, w pieśni dreszcze
wcielone, brzmiało, jak muzyczna fuga;
a zwrotka pierwsza: Już pomarli wieszcze! — Niech się narodzą znowu! — zwrotka druga.
Choć pierś ma słaba, póki głosu jeszcze,
wołać tak będę, świętej Pieśni sługa —
bo to wam powiem raz trzeci i setny,
że wieszcz ostatni zmarł już — a bezdzietny!
XVII.
On! co przez czyściec idąc i przez piekła
wołał: O Panie! kędyż jest to — trzecie!...
Krew mu wtórzyła, która z krzyży ciekła,
a głos mu odrzekł: Niemasz nieba w świecie
ludzi dzisiejszych! — — Jego myśl oblekła
w ciało dawnego świata wielkie dziecię, —
i szedł Irydjon w kraj mogił i krzyży,
lecz zbłądził w drodze — a czas leci chyży...
A my — rozbitki — gnani falą czasu
darmo błagalne podnosimy dłonie:
gwiazdy nie świecą i niemasz kompasu,
któryby drogę pokazał przez tonie
pełne wściekłego bałwanów hałasu;
a my — jak trzoda na pustym wygonie:
wilcy dokoła, pasterza nie staje,
co za swe owce własną duszę daje.
XIX.
O! był-ci pasterz! — Słyszycie? — gdzieś z dali,
z przeszłości mroku jakiś głos dolata:
nad świat się wznosi, grzmotem w niebo wali —
od echa grzmotu drżą posady świata,
a Czas zdziwiony, nieruchomej fali
podobny, patrzy: kto w Wieczność kołata? —
To Tytan wezwał na bój święty Boga
za lud swój nogą przygnieciony wroga!
XX.
»Ja miljon jestem! — woła — bo mam serce,
co kocha, cierpi za ludów miljony! —
jam jest wiecznością ukrytą w iskierce
życia, — jam duszą w mój naród wcielony, —
a mocy żądam, by lud w poniewierce
ginący podnieść! — daj jej, bo w Twe trony
uderzę strasznym swego serca gromem
i wtargnę w niebo startych ziem wyłomem!...«
XXI.
Pieśni rycerze, buntowniki wieczne,
duchem do nieba po wawrzyn się darli —
a z krzyżem ciężkim szli przez drogi mleczne,
a gdy na krzyżu — zwyciężając — marli,
sztandar i czary goryczy konieczne,
których się boją ująć w rękę karli,
w dłonie swych uczni-buntowników słali —
i Consumatum mówiąc, umierali.
XXII.
Oto trzy były krzyże na Golgocie
i trzy na krzyżach przygwożdżone Słońca;
a jedno w tęczach, miało gromów krocie
w ustach, — a drugie było jak obrońca
czasów i szermierz ducha w świętym locie, —
trzecie, jak matka, z miłością bez końca;
a wszystkie były krwawe i zbolałe,
lecz pod powłoką krwawą wewnątrz białe.
A co? — pod krzyżem, ot, uczni gromadka,
zgorszeni, smutni i pełni zwątpienia;
a co? — pod krzyżem, ot, zbolała Matka, —
chociaż siepacze szydzą z jej cierpienia,
ona przy synach jedna do ostatka
wytrwała: serce matki się nie zmienia!
Uczniowie trwożni poszli skryć się w domu,
kielicha myrrhy wziąć nie było komu...
XXIV.
O nie! nie padła w proch prześwięta czasza!
dwaj ją podjęli, dwaj wierni uczniowie!
Jeden z nich woła głosem Jeremjasza
i chodzi w wieńcu cierniowym na głowie;
drugi na grobach śnił — z mogił poddasza
wyszli do niego Pańscy aniołowie,
a on, rzuciwszy kwiaty, które zbierał
śpiewa jak łabędź — : będzie już umierał.
XXV.
To dwaj ostatni, co się mierzyć mogą
z mistrzów pomarłych nieśmiertelną chwałą,
co idą jeszcze wielkich ojców drogą,
choć wzięli po nich spuściznę nie całą...
Tysiąc u tamtych strun dźwięków pożogą
na bój, do słońca, do czynu wołało,
a dziś — dwie struny zostały na lutni;
ostatni grają na nich — obaj smutni.
XXVI.
Tak dwaj lirnicy, niosąc pieśń przez światy,
przyjdą na miejsca, gdzie brzmiało wesele,
a widząc zgliszcza, kędy niegdyś chaty
stały, chwast bujny na ścieżkach i ziele,
rozedrą z bólu na swych piersiach szaty,
płaczem znużeni usiędą w popiele
i tu, gdzie inni weselu śpiewali,
śpiewają pustce, — wiatr się pieśni żali...
XXVII.
A jeden lirnik oszalały bólem
ziemi skrwawionej w dłoń wyschniętą bierze
i woła strasznie do Tego, co królem
jest tam na niebie, czemu Go pacierze
wdów nie wzruszyły, dlaczego nad ulem,
który mu służył tak długo i szczerze,
nie miał litości, jeno ul wywrócił,
mieszkańce pobił, a piewce zasmucił.
A drugi jęków wichru w gruzach słucha
i suchem okiem po zniszczeń obszarze
wodzi — a jest w nim tajemna otucha,
która w nieszczęściu patrzyć w przyszłość każe;
z nią więc zstępuje w tajną otchłań ducha
i, mocząc usta w świętej mędrców czarze,
duma i czeka — lecz trupów nie woła
z grobu, nie wiedząc, czy ich wskrzesić zdoła.
XXIX.
Duma i czeka — — Czasem struny pieści,
lecz dźwięk ich głucho pogrobowcom dzwoni,
bo nie pobudkę, lecz wytrwanie wieści...
Gdy kto do wielkich strun odważy dłoni,
starzec w obawie, że się głos zbezcześci,
co brzmiał potężnie, świętokradztwa broni:
»O! nie trącajcie ręką nieudolną
struny, co brzmiała chwałą, będąc wolną...«
XXX.
I jak się dziwić, że tak woła starzec,
który strun dawnych tryumfy pamięta!
Ci, co się nie chcą wielkich pieśni zarzec,
bez czarodziejstwa są — i lutnia święta
w ich ręku sypie nie djament, lecz kwarzec;
a ci zaś, których pierś natchnieniem wzdęta
mogłaby śpiewać, którzy siłę mają,
potężną strunę w lutni omijają.
XXXI.
O! bo stalowa ta struna, nie miękka!
dreszcz jej lutniście dłoń i serce krwawi!
Gdy w niebo bije — świat w pokorze klęka;
zawoła — ludy jak stado żórawi
ciągną; a zagrzmi — to serc tysiąc pęka;
tysiąc się wskrzesza — kiedy błogosławi!
Lecz jest ta struna jako łuk Odyssa:
jedni nie skorzy, innym ramię zwisa...
XXXII.
Więc śpi ta struna, która trupy budzi
a żywym skrzydła przypina sokole!
Pieśń jej już nie brzmi przy kołyskach ludzi —,
więc z znakiem śmierci przedwczesnej na czole
rosną; poczęte życie wnet ich nudzi,
śmierć ich bezsławna, marne działań pole...
I tylko czasem jęczy struna głucha —
woła pieśniarzy, lecz nikt jej nie słucha...
Piewcy się nie chcą jąć krwawego trudu,
nie chcą być źródłem, skąd życie wystrzela;
a kiedy rzesza spragnionego ludu
pogardzi pieśnią, co słońcem lat wiela
była, a niczem jest odarta z cudu,
miast natchnąć rzeszę, co się już spopiela,
mówią: »Poezjo! ty parjasów mowo,
kocham cię, żeś jest upadłą królową!« — —
XXXIV.
Nie! nie mówili tak pieśniarze starzy,
co tron Poezji podnieśli ramiony,
i u zniczowych ognia jej ołtarzy
kapłaniąc, w piersiach swych ogień święcony
w złych dniach chowali, aby, gdy się zdarzy
pora sposobna, z iskier rozniecony
płomień mógł znowu wybłysnąć, złotemi
blaskami świecąc rozbudzonej ziemi!
XXXV.
Cześć im i chwała! trzykrotna im chwała!
I tym trzem wielkim, którzy trud swój dzienny
spełniwszy, w groby porzucali ciała,
a żywot ducha z czynów swych promienny
wzięli, — bo duch ich jeszcze dotąd pała
i pałać będzie, jak gwiazda, niezmienny,
dopóki tylko żywe ludzkie plemię:
zgaśnie — gdy Pan Bóg w pył roztrąci ziemięziemię.
XXXVI.
I tym dwom chwała i cześć niechaj będzie,
co śród pogromu podnieśli się śmiele,
i pienia mistrzów mrących już łabędzie
wziąwszy puścizną, w Poezji kościele,
jak dwa ostatnie kapłany, narzędzie
pieśni znów stroją, w zgliszczach i popiele
iskier szukają i stoją na straży
opustoszałych królowej ołtarzy.
XXXVII.
Chwała im wszystkim! — bo gdyby nie oni,
może-by dla nas życia zorza zgasła,
zginęlibyśmy może w mroków toni...
Oni nam dali sztandary i hasła,
i krew serc swoich, i blask swoich skroni,
oni wołali: Żyjemy! — choć wrzasła
ćma wrogów: Zmarli! — Oni na tym świecie
wszystko nam dali — a co wy dajecie?
Wy się skarżycie, że Poezja padła,
że już królewski swój zrzuciła djadem,
że niknie nakształt sennego widziadła,
że nikt już w słońce nie idzie jej śladem,
że świat do młota wziął się i do radła,
lub zećmion piersią dziew i winogradem
woła bluźnierczo, że już nic nie warta
ta niegdyś pani — z purpury odarta?
XXXIX.
Wy się nie skarżcie! bo to nie tych winą,
co w pocie czoła pracując, nie słyszą
pieśni, więc myślą, że już wszystko gliną, —
ni tych, co martwą przerażeni ciszą,
złotem się cieszą, winem i dziewczyną:
to wy, pieśniarze, sami szatę mniszą
tkacie królowej, wy najwięcej winni!
świat będzie inny, lecz wy bądźcie inni!
XL.
Któż to miał wznosić Poezji sztandary,
i kto pozwolił paść sztandarom w walce?
kto miał dodawać nadziei i wiary,
i kto wychował zwątpienia padalce?
kto miał świat poić z świętej natchnień czary,
i czyje w proch ją upuściły palce?
kto miał być duchem, który nie umiera,
a przyjął rolę płaczka lub — żonglera?
XLI.
Świat zasnął? dobrze! więc go zbudzić trzeba! —
gdy pieśń nim wstrząśnie, ocknie się i wstanie!
Świat wzgardził Słowem, łaknąc jeno chleba?
a gdzież to SŁOWO wieszczące zaranie
dni nowych, z ziemi wiodące do nieba?
Czy może wasze malutkie śpiewanie
ma zbudzić ludy i otrzeźwić dusze?!
Choć ból mam w sercu wielki, śmiać się muszę!
XLII.
Chciałbym urągać, chciałbym śmiech szyderczy
w oczy wam cisnąć! Wychłostane szydem
czoło, co mocą nad tłum szary sterczy,
lecz, gnuśne, nie chce być ludu Derwidem,
nie chce się podnieść, — na mój głos bluźnierczy
może się wstrząśnie, zarumieni wstydem
i boże w sobie odsłaniając znamię,
czynem da poznać światu, że ja kłamię!
Bodaj-bym kłamał! — lecz wy dajcie dowód,
wy mi pokażcie, że nie mam słuszności,
że Królów-Duchów wiekowy korowód
bez przerwy ciągnie i pośród ciemności
oświeca drogę, że i wasz rodowód
jest z tamtych dawnych bohaterów kości,
co nie biadali, że Poezja padła,
lecz duchem słali w nią blask, by nie bladła!
XLIV.
A wiem — możecie! I wy macie oko
błyskawic pełne, pełne wichru piersi, —
woli brak tylko, by się wznieść wysoko!
O, bądźcież w myślach potężniejsi, szersi,
świećcie jak gwiazdy nad cieniów epoką,
nie samolubni w uczuciach i szczersi,
nie roztrwaniajcie na cacka potęgi,
purpury ducha nie tnijcie na wstęgi!
XLV.
Dziś się papugi zagnieździły wszędzie,
lecz są i orły, chociaż gnuśnie drzemią...
Dla nich ja śpiewam — i mnie dosyć będzie,
jeśli z nich jeden, zbudzony, nad ziemią
wzleci i rzuci pieśń nad skał krawędzie;
— wtedy się ptaki krzykliwe oniemią!
Jam jest jak Chrzciciel, co nie działał cudów,
lecz wieścił przyjście ZBAWCY pośród ludów!
XLVI.
O, niechaj przyjdzie ten pieśniarz przyszłości,
niech przyjdzie Zbawca, bo go nam potrzeba,
jak trzeba ducha dla człowieczych kości,
jak orłom skrzydeł do lotu i nieba,
jak różom słońca, jak sercom miłości,
jak zgłodniałemu na pustyni chleba —
niech przyjdzie! — Wołam tych, co mają siły;
ze mną proroków krzyczą trzy mogiły.
XLVII.
Do skrzydeł, orły! — jest błękit niezmierny
i wichry, które łamać piersią lubo!
Do szponów, orły! — oto kruk niewierny
gołębim gniazdom w dole grozi zgubą!
Do słońca, orły! — ziemski lud bezsterny,
ciemnością zewsząd otoczony grubą,
błaga was, byście mu wskazali okiem
drogę w obłoki i ponad obłokiem!
Bądźcie przeklęci, jeśli tych co głodem
swoich wnętrzności, swoich ócz ślepotą
wołają do was, wy, miast życiem młodem
napełnić, oczy ich na gwiazdę złotą
ciemne otworzyć, z szyderstwem i chłodem
precz odepchniecie, — albo przed Golgotą,
którą za cuda faryzeje grożą,
drżąc, w własnej piersi skrę stłumicie bożą!
XLIX.
Do was ja mówię, co jak złote ptaki
macie lot świetny i krwi swojej rosą
skrapiacie ziemię! Gdy ptak ladajaki,
szczygieł lub wróbel, w górę się nie wzniosą,
to ich nie winić! — Was w podniebne szlaki
do słońc tęsknota i piór groty niosą —
więc zamieniajcie w czyn waszą tęsknotę,
lećcie, a innych wznoście, ptaki złote!
L.
Bo nie dość słońcu swe tęczowe pióra
w górze pokazać, nie dość śnić o raju,
gdy świat śniegowa cieniem kryje chmura,
nie dość się kąpać w własnych łez ruczaju:
lecz walczyć trzeba, aby noc ponura
znikła i dla was i dla tych rodzaju,
którzy nie znają, co loty sokole,
ni mogą w słońce patrzyć, gdy cień w dole...
LI.
A wy nie mówcie: Cóż my zdziałać możem,
my, co pieśniami wojujem, nie mieczem? —
wy tak nie mówcie, bo wy słowem bożem
mocni, władacie plemieniem człowieczem!
Wy mówcie raczej: łan, który zaorzem,
wyda plon suty — choć nie my go zsieczem;
drogą, którąśmy wytrzebili z trudem,
lud pójdzie — choć nie my pójdziem przed ludem!
LII.
Bo wiedzcie: lud jest zimny — jak prochownia,
ale ma w sobie wybuchy wulkanu, —
a wy jesteście, jak ognista głownia!
Lud jest jak tajny bezmiar oceanu,
potwornych czasem burz i walk widownia,
a czasem pełen milczenia kurhanu, —
a wy — jak wicher z anielskiemi pióry,
co na płaszczyznach wodne piętrzy góry!
Wszak obowiązkiem waszym jest i prawem
wytyczać nowe drogi pokoleniom!
a choć współcześni wam po ciele krwawem
przejdą, ku dawnym się cofając cieniom,
nie przeklinajcie, ani pieniem łzawem
skarżcie się losom, ni dajcie zwątpieniom:
tam gdzie padniecie, walcząc jutra pomni,
świątynie stawiać będą wam potomni!
LIV.
Nie na dziś wasze trudy i zachody,
nie na dziś walka, cierpienie i praca,
nie na dziś dusz i serc potworne głody,
nie na dziś myśl ta, co światy wyzłaca,
nie na dziś piorun, co budzi narody,
nie na dziś gniew wasz, co turmy wywraca:
z siewu waszego Jutro zbierze plony, — Dziś klnie, że pługiem drzecie łan w zagony!
LV.
To los wasz! Za to, że jako Daniele
walić będziecie drewniane bałwany,
powstaną na was bałwanów czciciele,
w cierń was ubiorą, w łańcuchy i rany,
i w pogardzonym przez was swym kościele,
— póki nie padnie — każą wam kolany
kajać się — głupi! nie wiedząc, że życie
wschodzi na gruzach, które wy piętrzycie!
LVI.
Pieśń nie przynosi na ten świat pokoju,
lecz miecz i głownię! — i nie kołysankę
ma, lecz pioruny w słów swych świętym stroju!
Nieubłagana jest, jako Ananke,
i nie spoczywa nigdy w wiecznym boju,
jako duch świata, który istnień tkankę
wyplata z siebie! — tylko śmierć spokojna;
a pieśń jest życiem; matką życia — wojna!
LVII.
Pieśń — ideału wieczyste wcielanie,
a ma na jutro wciąż zwrócone oczy,
więc co jej dzisiaj wpoprzek drogi stanie,
roztrąca, depce i po gruzach kroczy
naprzód, gdzie błyszczy nowych dni zaranie,
których nie widzą ślepi, lecz proroczy
duch jej to widzi i do światła dąży,
jak nieśmiertelny rozruchów chorąży!
O! bo spokojny byłby świat bez Pieśni!
taki spokojny, jako Martwe Morze,
zastygłe w ciszy i zakrzepłe w pleśni,
nad którem żadne ptaszę nie rozporze
skrzydłem powietrza, — jak trup w grobu cieśni,
któremu blaskiem snu nie przerwie zorze,
ni dźwiękiem żadne w bój wiodące surmy,
ani łoskotem walące się turmy!
LIX.
A więc tej Pieśni, co dłonią wzniesioną,
bezsenna, w świętym natchnienia obłędzie,
jasnowidząca, gwiazdę oddaloną
wciąż pokazuje i w szalonym pędzie
tententem wstrząsa martwe ziemi łono —
chwała na niebie i ziemi niech będzie:
bo ona życia światów rodzicielka
i duchów pani a królowa wielka!
LX.
Jeśli zaś mówi kto, że na tym świecie
pieśń ma ochłodą tylko być, uciechą,
na kamieniste ścieżki sypać kwiecie,
łzy tylko suszyć pod ubogą strzechą,
pieścić ma, bawić, być tylko jak dziecię,
którego śmiechu smutek płoszy echo,
i złocić ściany wielkiej świata kuźni:
jeśli kto mówi tak — zaprawdę, bluźni!
LXI.
Pieśń ma zadania większe do spełnienia,
niźli na ścieżkach z przed stóp łamać ciernie!
Owszem, nie strąca ona z dróg kamienia,
po których idą jej wyznawców czernie
jej głosem naprzód gnane bez wytchnienia,
by w walce światła dostały! — nie biernie!
Pieśń jest jak słońce, co rolnika znoi,
lecz karmi zbożem, winogradem poi.
LXII.
Pieśń przed oczyma ludu stawiać winna
obrazy, które w życiu snem są jeszcze,
ale ku którym fala czasów płynna
kaskadą leci, za któremi wieszcze
tęsknią. Tęsknota wieszczów wiecznie czynna
krwawe ze źrenic ich wydziera deszcze, —
w kroplach — tęsknoty przedmiot upragniony
lśni, jako tęczy szlak w chmury rzucony.
A jeśli zdoła Pieśń w tłumie rozpalić
świętą tęsknotę do tęczy-przyszłości,
że wstanie gotów na swej drodze walić
wszystkie przeszkody, a rzucając kości
w przydrożne groby, nie będzie się żalić
jeśli mu tylko odblask tej jasności,
ku której dążył, w oczy się zaśmieje, —
a innym znowu moc da i nadzieję;
LXIV.
jeżeli zdoła — to pieśń taka święta,
chociażby nawet ślad drogi znaczyła
mogił tysiącem, choćby ogniem wzdęta,
burzami gniewna, w przelocie paliła
gniazda, bezdomne rzucając pisklęta, —
bo w takiej pieśni jest ta boża siła,
co słońca stawia: nad zniszczeń popiołem
Feniks przyszłości wzniesie się — Aniołem!
LXV.
Taką śpiewajcie pieśń, a jak prorocy
pójdziecie znowu przed ludem, pieśniarze!
A jeśli kiedy Samsonowej mocy
zbywszy, padniecie pod obce ołtarze,
wierzcie, że wróci siła w zwątpień nocy
i zaś zdołacie na więzień filarze
wsparci, tak sercem w ten filar uderzyć,
że padnie — choć wam chwili tej nie przeżyć!
LXVI.
Nie przeżyć — ciałem; lecz ten duch, co wali
fałszów świątynie, ponad gruzy wzleci
i jako gwiazda, co się wiecznie pali,
palić się będzie nad morzem stuleci
i w każdej nowej rozhukanej fali
w niebo skaczącej znowu się roznieci,
i przez wcielania w swych skutkach bez końca
przeżyje ziemie i ziem stare słońca.
LXVII.
Jeżeli jednak nie czujecie w duchu
siły, któraby was z zwątpienia dźwigła,
jeśli wam wola słabnie w marzeń puchu,
serce zamiera i pierś już ostygła,
jeśli spoczynku pragniecie, nie ruchu,
skarżąc się tylko, że wam myśl nieścigła
czasem sny mąci, że lud do was krzyczy,
a los podaje puhary goryczy;
lub jeśli w własnych słów tkankę pajęczą,
własne boleści, w własnych zwątpień sidła
wplątani — własnej niemocy obręczą
skute ponuro opuścicie skrzydła,
i tylko w własną pierś patrząc, gdzie jęczą
same rozstroje: za marne mamidła
uznacie wszystkie wielkich dusz porywy,
przeto, iż duch wasz dziś jest nieszczęśliwy, —
LXIX.
wiedzcie: chociażby z ust wam perły, róże
leciały — jutro wieków was zapomni!
Bo kiedy wstaną na tej ziemi burze,
które wzniecają sercami ogromni,
w proch pójdą kwiatów, pereł pełne kruże,
a nowych czasów rycerze niezłomni
tych wezmą hasła, jako spadkobierce,
którzy przyszłości dawali swe serce!
LXX.
Nie w dniu dzisiejszym żyje ludów dusza!
Każde ich serca uderzenie zmierza
w przyszłość; westchnienie, co pierś ich porusza,
w przyszłość ulata; słowa ich pacierza,
praca ich dłoni, łzy, śmiech, co osusza
wilgotne lica, szczęk miecza, puklerza,
lutni dźwięk, miłość, wiary i nadzieje —
wszystko jak wicher w przyszłość, w przyszłość wieje!
LXXI.
I tylko ludy tknięte śmierci dłonią
i zstępujące duchem w głąb kurhanu,
choć ciałem żywe, okiem już nie gonią
jutra, nie czują w sobie huraganu,
co w przyszłość pędząc ponad wieków tonią,
tęsknotą zgina kłos ziemskiego łanu...
Bóg takim ludom wieszczów już nie zsyła;
dziś im śmiech może, lecz jutro — mogiła.
LXXII.
My — nie umarli, chociaż śmierć nam sina
w oczy zajrzała! Cielsko martwe leży,
lecz duch dzień boju i walki zaczyna!
Baczcież wy, aby nie brakło rycerzy,
gdy przez wróżbitów głoszona godzina
na wielkim świata zegarze uderzy —
bo ona będzie jak ów Oblubieniec:
dla śpiących ciemność, czuwającym wieniec!
Wskrzeszajcie serca! — serc setki, tysiące!
Niechaj powstaną — z grobu i kołyski,
a krwią czerwone, wielkie a gorące,
na czyn gotowe, a w piorunów błyski
na złotem niebie bez drżenia patrzące!
Jeżeli wstaną — dzień zbawienia blizki!
Cudem to zwiecie? — więc działajcie cuda;
działajcie z wiarą, a cud się wam uda!
LXXIV.
Do pieśni zatem, do pieśni, do czynu!
Oto już czasów spełniła się czara
i krew z niej zciekła kroplami rubinu —
na grobach życie, i nowa cytara
na piewcę czeka, i gałąź wawrzynu
na nowe czoło, i nowa ofiara
u stóp ołtarza czeka na kapłana,
i moc prorokom na nowo jest dana!
LXXV.
My jak Wenedów odrodzone plemię
na bój ostatni w piorunowej nocy
wstaniem, by podłe jarzma zrzucić brzemię, —
lecz pieśń nam jedna może dodać mocy,
nad miecz silniejsza, wzruszająca ziemię
potęgą, którą władali prorocy —
i cała walka na nic się nie przyda,
jeśli nie zabrzmi święta pieśń Derwida!
LXXVI.
Ale nasz Derwid — to nie gołąb siwy,
któremu z głowy włos odarły gromy, —
to nie na kosach córki nieszczęśliwy
starzec grający śmierci — niewidomy;
nasz Derwid w wieńcu płomienistej grzywy,
słonecznem okiem patrzący w ogromy
światów, a z czołem tonącem w błękicie:
pieśń jego będzie nie na śmierć — lecz życie!
LXXVII.
Życie — co będzie jako walka święta,
walka wieczysta, lecz świadoma celu,
a zwycięstw pełna, bo o światło wszczęta,
gdzie wierząc w sprawę woje mrą w weselu, —
jak Gedeona bój, gdzie zrywa pęta
nie broń ostrzejsza ni żołnierzy wielu,
lecz mała garstka wybranego męża
prze pochodniami wroga i — zwycięża!
Jaka cisza na świecie... Śniegi miękkie leżą,
gwiazd miljony nad cichą ziemią cicho świecą,
śpi już wszystko — i skrzydła wichrowe nie lecą
wstrząsać białą, śniegową cichych puszcz odzieżą,
nad któremi ukazał się księżyc niecały —,
a tak cicho wypłynął, jakgdyby był senny,
jakby wstydził się w głuszy, że taki promienny,
taki wielki i smutny, w ciemnej nocy biały.
Ziemia jakaś zmęczona, ciężka i leniwa,
i bojąca się głosu i cichości rada,
zastygniona i śniegiem białym cała blada,
i szczęśliwa, że śpi już i że już spoczywa...
To noc wieku starego. Nad przepaścią czasów
usiadł starzec przed śmiercią, roi jakieś dumy,
a ze wspomnień się snują widm niejasnych tłumy;
wszystkie jęczą, a wtór im dają jęki lasów
rozpłakanych bez wiatru, jedno mocą ducha
wiejącego przez światy łez ogromną rzeką.
Starzec duma — a drży mu włos biały jak mleko,
drżą mu ręce — i blednie, boi się i słucha,
zali z godzin ostatnia na wieków zegarze
nie uderzy... Wybiła! Jak zwalona kłoda
runął w przepaść i wartka go uniosła woda.
Nowy król już na starym tronie światom każe!
Cóż to ludzie? wy śpicie i cicho na ziemi?!
Cóż to ludzie? wy śpicie! Wy śmiecie w noc taką
spać i niebios odwiecznym tam urągać znakom,
które nowy bieg dłońmi wytknęły jasnemi?
Hejże! wstańcie! Czyż nic was we śnie nie porusza?
Czyż nie bije wam w piersi serce jakieś nowe?
Czyż duch jakiś nie kładzie rąk na senną głowę,
nie woła: Jeśli żyje, niechaj wstanie dusza!?
Oto widzę go! Idzie wielki, niebosiężny,
jasną gwiazdę na barkach miasto głowy niesie;
a gdy przez las przechodzi, pieśń się wszczyna w lesie, —
a gdy idzie przez góry, każdy szczyt potężny
drży jak harfa pod stopą dumnego Anioła, —
a gdy idzie przez śniegi, niwa mu się kłoni
roztętniona od kopyt jego białych koni,
które przodem wypuścił i głosem je woła: Zbudźcie! zbudźcie tententem wszystko ciche, śpiące!
Rozhukanych rumaków tentniące tabuny
pędzą, parskając z nozdżów rozdętych pioruny,
grzyw rozwianych, ognistych falami świecące —
a przed niemi, jak morze wzburzone i białe,
tuman śniegu się kłębi i iskrzy i leci, —
a za niemi na barkach Cherubina świeci
gwiazda, której promieniem łany srebrne całe!
Wstańcież! wstańcież, o ludzie! Niech darmo nie woła
to zjawisko tentniące rumaków tabunem!
Wstańcie! ruszcie się przecie pod sennym całunem:
wkrótce będzie już późno! Przybycie Anioła
trwa tak krótko; — a potem dla was noc — na wieki!
Oto widzę! — już niknie i tentent już ginie...
Już zapóźno! Więc śpijcie... Lecz nim czas przeminie,
błyśnie piorun i wyżre oko z pod powieki, —
błyśnie piorun i Anioł w błyskawicy stanie,
skinie ręką i tabun rumaków, jak burza,
przejdzie po was, iżeście nie słuchali stróża,
który wieścił wam ślepym dzień na ziemskim łanie!
Chciałbym dodać wam wiary, nadziei, otuchy,
dlatego właśnie, że mnie nikt wiarą nie poił;
chciałbym rany wam goić, bo mnie nikt nie goił
ran serdecznych; podnosić chciałbym wasze duchy,
bo w zwątpieniu nie podniósł mnie nikt dłonią bratnią;
chciałbym dać wam to wszystko, czego mnie nikt nie dał,
com wywalczył dopiero, gdym zdrowie zaprzedał,
siły stargał przedwcześnie, łzę wylał ostatnią! —
Chciałbym dać wam to wszystko, bo wiem jak boleśnie
iść przez życie bez skarbów nadziei i wiary,
wątpić, padać i gorycz chylić do dna czary,
widzieć ciemność na jawie a kląć blask, co we śnie
tylko złoty się jawi, aby cienie nocy
tem czarniejsze się zdały — a doczekać brzasku,
kiedy oczy oślepłe już nie zniosą blasku,
a do życia i czynów już nie stanie mocy. —
Powróciłem do ciebie, ziemio ojców droga,
jako żóraw z podróży. O! przyjm mnie na łono,
utul głowę burzami i wichrem zmęczoną,
ty przystani ma cicha i nad wyraz błoga!
Ziemio ojców! jak dziecię skarżyć ci się będę,
żem zatęsknił za tobą na szerokim świecie,
pragnąc ujrzeć twe łany, twoje wonne kwiecie,
słyszeć szumy potoków i borów gawędę...
Nieraz usta zatrute klątwą zasyczały,
nieraz serce w zwątpienia noc padało ciemną,
ale gwiazdę przeczucia świętą i tajemną
jam przechował i chronił, jako skarb swój cały.
Chociaż usta bluźniły, chociaż krew się z serca
wylewała i skrzydła pękały w piorunach,
choć wichr dziką rozpaczą grał w mej duszy strunach,
a wtórował mu jękiem gorzki śmiech-szyderca,
chociaż wiele straciłem: w duszy kędyś na dnie
pozostała nadzieja, gwiazda ma przewodnia!
Wierzę, że nie ostoi się na świecie zbrodnia,
lecz przed słońcem miłości kiedyś w proch upadnie!
I z tą wiarą powracam na twoje zagony,
ojców ziemio kochana! Twe ożywcze tchnienie
wciągam w siebie, najczystsze z wszystkich upojenie,
nim mi przyjdzie odlecieć znowu w świat zamglony...
W bezmocy piękność mowy nie padła, nie!
choć przebrzmiał mistrzów dawnych donośny krok! — i my tam idziem, kędy oni, stopy dźwięcznemi i patrząc światła.
Jak oni, rządzim z dumą królestwem słów, —
i nasza ręka pewna marmuru głaz ojczystej mowy kuje, rzeźbiąc wiecznej piękności promienne kształty.
I nam też serce w piersi uderza krwią
dla świętych dóbr ludzkości, — płomieni żar, co wiecznie w gwiazdy pryska, pała także w dusz naszych tajemnej głębi!
Jak bogom niegdyś Heby czarownej dłoń
młodości wiecznej nektar sączyła w krąg, tak ja wam dziś, w puharach starych czasów spienione podaję wino! — —
Z ciernia stąpając na gałąź wawrzynu
szła Matka synów marnotrawnych biała;
krwawe jej nogi skuła niemoc czynu,
lecz skroń poświęceń olśniła jej chwała —
i szła w wieczornej swoich losów zorzy,
wiedząc, że w wieczność duch ją wiedzie boży.
Aż w poprzek drogi trzej stanęli króle
i trzy bagnety wrazili w biel łona:
»Nie pójdziesz dalej! — tu ultima Thule! —
potrzebna jest nam twa złota korona,
bo jest z promieni i blasków uwita,
z pereł, korali, pszenicy i żyta!«
Na rozgraniczu trzech dróg jej mogiłę
z gruzów miast, zgliszczy wiosek usypali
i dufni w ramion swych żelazną siłę,
łamiąc koronę z pereł i korali
nad żywą w trumnie urągać poczęli:
"Żyje-li duch twój na trupiej pościeli?«
Duch nad mogiłą łkał, nieświadom drogi,
bo chociaż długo w chwale żył na świecie
i plon wawrzynów zebrał z wieków mnogi,
był taki prosty w sercu, jakby dziecię —
i kiedy bożych brakło w niebie znaków,
do nieskrzydlatych był podobny ptaków.
A szli harfiarze gościńcem boleści
w ślad za wionącą szatą białej Matki,
lecz gdy zoczyli krwawy zwłok niewieści
i krwawe pośród chlebnych żyt bławatki,
trzaskali lutnie w rozpaczy i grozie,
lub szli, grać w domu wroga — na powrozie!
Bo jeszcze byli z tych, co piersią mleczną
Matki karmieni wyrośli w dostatku,
a falą losów potrąceni wsteczną,
na ziemi czoła swe kładli, upadku
znieść nie umiejąc, ni tłumić rozpacze,
podnosząc ducha, co nad grobem płacze.
Aż powstał prorok nowego zakonu
z borów litewskich i z czarnych ostępów,
co widział dzieckiem krew pośród zagonów,
słyszał krakanie prometejskich sępów
i rosnąc w bólu, grozie i żałości,
uczył się patrzeć w niebo od młodości.
Pieśń mu pastuszą nad Świtezi wodą
zmącił jęk Matki i burz głuche echo,
co jako wicher w pierś mu wpadło młodą —
a już Duch boży tlał nad jego strzechą —
więc wstał i w lutni nowe wiązał struny
stalowe, w których drzemały pioruny.
I boską natchnień umocniony siłą
szedł ducha szukać swojego narodu —,
znalazł go w płaczu nad świeżą mogiłą
drżącym z przestrachu i zimna i głodu,
ale w promieniach nad dziewiczem czołem
i z smętnym sławy przebrzmiałej aniołem.
Więc z pieśni skrzydła przypiąwszy do barków,
wziął go na ręce tak jak matka bierze
i wzniósł go w niebo, gdzie z wichru poswarków,
z srebrnych gwiazd dźwięku są Bogu pacierze,
wyżej, niż mogły krwawe ziemi króle
posłać swe oczy i dział swoich kule.
A duch wzniesiony nad pogromu pole
uczył się dumnym być w cierni koronie,
orle mieć szpony i skrzydła sokole
i boże karmić gromy w swojem łonie
i z góry martwym przyglądać się grobom
i wieszcze wzbudzać i wieść je za sobą.
I odkąd ziemską mu zaparto drogę,
wzleciawszy w niebo na skrzydłach proroka,
płynie błękitem nad dym i pożogę,
wiedząc, że droga go wiedzie wysoka
tam, gdzie się Boga znajduje i bierze
w pierś swą, wieczyste z Nim czyniąc przymierze.
I płynie — Gwiazdy skrzydłami potrąca,
a gdy dopłynie do kresu swej drogi,
wróci tam, kędy mogiła ziejąca
Matkę schłonęła, i pobiwszy wrogi
gromem, rozwarli grób zgnieciony skałą
i w skrach ukaże światu — Zmartwychwstałą!
Więc nadzieja, mówisz, zgasła?
więc przebrzmiały wszystkie hasła
i rozpaczy już jedynie
trzeba nam się oddać ninie?
Nie tak, bracie, nie! pieśniarzu!
Póki płoną na ołtarzu
całopalnych ofiar dymy,
póki mowy dźwięk rodzimy
strojny w gwiazdy, strojny w rymy
ogniem wzdyma piersi wieszcze,
póki ducha lśnią sztandary —
nam nie wolno zbywać wiary:
Polska nie zginęła jeszcze!
To nie mrzonką, nie marzeniem;
to jest prawdą, to spełnieniem
dziejów, co się wiecznem kołem
toczą ziemskim tym padołem
i dowodzą, że nie zmarła
pierś, co pieśni jeszcze sieje,
z której przemoc nie wydarła
słów ojczystych ni nadzieje!
W co więc wierzyć — ty się pytasz?
O, mój bracie, czy nie czytasz
w pieśniach własnych mocy ducha,
co z pod więzów, z pod obucha
jeszcze wstaje, błyszczy jeszcze,
jeszcze tęcze ma i słońca,
natchnień ognie, proroctw dreszcze? —
to nadzieja i obrońca!
Cóż, że wróg nam ziemię bierze,
cóż, że kala nam pacierze,
cóż, że krew się leje rzeką,
że kajdany z nóg się wleką —?
póki tylko w ustach płonie
mowa ojców wielka, święta:
nam nie straszny ból ni pęta —
duch w potopie nie zatonie!
Nasza mowa to jest arka;
my wypłyniem w niej z powodzi,
a gdy fala spadnie szparka,
kiedy Wolność się narodzi
i jak tęcza na błękicie
wszystkim ludom wraz zaświeci
nad chmurami tych stuleci,
w strupieszałej ziemi życie
zadrga nowe, uścisk bratni
złączy ludy zawsze, wszędzie:
to ja-ć mówię, że nie będzie
naród polski tam ostatni!
My się światu zasłużyli —
a nie przez to, żeśmy bili,
zwyciężali i zwycięstwa
roztrwaniali z taką pychą, —
nie cierpieniem, ni łzą cichą,
nie na przedaż garścią męstwa
poniesioną w cudze pola —
(to jest dola, to niedola!),
ale wiecznie żywym duchem,
ale mocą, ale ruchem,
który w wielkiej ludów pieśni
w ciągu wieków się cieleśni
i jedynym jest dobytkiem
niespożytym i ogólnym,
zawsze własnym, chociaż wspólnym,
życiem, ogniem, wodą, wszystkiem!
Pieśń na skrzydłach ruch ten niesie,
prometejska buntownica;
ona miecz jest i zbroica, —
sosna w wyrąbanym lesie
ostawiona na posianie,
z której nowy las znów wstanie!
Więc nam ducha, ducha trzeba,
pieśni więcej niźli chleba,
bo pieśń rodzi i pieśń wskrzesza,
pieśń moc daje, pieśń ocala;
na głos pieśni ludu rzesza,
jako wichrem tknięta fala,
wznosi czoło, wznosi ducha,
rozpotężnia się i żyje,
i jak dzwon, tak sercem bije,
i jak stos, tak ogniem bucha!
My powstaniem i żyć będziem:
nie miecz, kosa, pług ni brona,
ale harfa rozdzwoniona
życia stanie się narzędziem —,
jeno pieśni nam potrzeba,
coby rodem była z nieba!
Przez drzwi żelazne i kraty złocone,
z ogromnym krzykiem, w nawałnic potoku —
spiżowych dzwonów anioły szalone
z rozwianym włosem i z płomieniem w oku
wpadły do ciemnej w katedrze pieczary
i tłukły piersią o kamienne mary.
I z każdą falą powietrza w ciemnicę
nowe zastępy cherubów się parły,
grzmot i błysk niosąc w podziemną kaplicę,
aż w trumnie z głazów drgnął prorok umarły
i rozwarł oczy i spytał anioła:
Czy to Bóg na sąd już uśpione woła?
Lecz orkan głosów tylko jego imię
rzucił sklepieniom, co krzyknęły: Chwała!
A gdzieś ze świata echa szły olbrzymie
zmieszanym chórem i katedra drżała
od jęku dzwonów... Więc On znowu pytał:
Czy dzień zbawienia ziemi tej zaświtał?
Anioły zasię: »To dzień Twojej chwały!
Ze serc spiżowych rozhukanych dzwonów,
któremi kraj Twój dziś się modli cały,
lecimy gradem — posłańce eonów,
i tu wpadamy, kędy króle gniją,
z wieścią, że pieśni Twe na wieki żyją!
»Ty śpisz spokojnie w głuchym, chłodnym grobie,
a tam Twe imię świeci, jako słońce!
Rozkołysały się dziś dzwony Tobie
i brzmią Twą sławą aż po świata końce —
i serca ludu biją dziś dla Ciebie
ogromnym hymnem, który słyszą w niebie!
»Dla Ciebie szumią dziś dęby i sosny,
dzwoni Ci zboże na złocistym łanie,
pieją Ci leśni śpiewakowie wiosny,
kwiaty się Tobie śmieją, pieśni Panie!
Ojczyzna Twoja szeroka i rolna
wielbi Cię dzisiaj...« On spytał: Czy wolna?...
Leciał z zachodu rumak złotogrzywy
przez zamki, sioła i miasta i niwy;
w ogniach i błyskach, słońcach i piorunach,
w dymu obłokach i pożarów łunach leciał i rżał; —
z pod kopyt iskry strzelały mu duże,
trzęsienie ziemi szło za nim i burze i wichrów szał —
i krwawa światła wstającego zorza
nad lądy ciemne, nad zastygłe morza, nad czoła skał,
nowy wieszcząca starej ziemi wschód —
a w zorzy okrzyk: ZA WOLNOŚĆ I LUD!
A gdzie koń zagrzmiał w miesięczne podkowy,
w proch się królewskie pochylały głowy,
trzęsły się turmy, burgi i więzienia,
pękały lochów odwieczne sklepienia w nawale burz,
rwały się więzy, łańcuchy i pęta —
wiosna wolności szła po ziemi święta w koronie z róż:
w grzmotach i gromach, w burzy i orkanie,
w ziemi trzęsieniu, w błysków huraganie i w ryku mórz
jawił się wieku upragniony płód —
wschodziło słońce! — ZA WOLNOŚĆ I LUD!
Nad grodów zgliszcza, nad zwalone turmy
brzmiały straszliwe archanielskie surmy,
a dźwięk ich każdy był jak miecz i płomień,
żagiew rozruchów i taran rozgromień i święta dzwon;
ospałych budził do życia i czynu,
skroń niewolników wieńczył w liść wawrzynu na bój, na skon —
i grzmiał po świecie wielki i szeroki
w chmury — i wyżej — nad dymne obłoki przed gwiezdny tron,
skąd Stwórca krwawy błogosławił trud,
słysząc dział modły — ZA WOLNOŚĆ I LUD!
*
O przebacz-że nam, Wiekuisty Panie,
że choć nam zsyłasz wolności zaranie,
my, bohaterów krwią tacy rozrzutni,
zgasnąć mu dajem i znów idziem smutni w jarzma i cień,
że spać się kładziem na ich świeżym grobie,
w godzinę świtu i o rannej dobie bez snów i drżeń;
że znowu martwe i głuche te błonia,
któreś tententem wstrząsnął Twego konia, — że kona dzień,
co z za rozbitych lśnił przemocy wrót
w świetnym okrzyku — ZA WOLNOŚĆ I LUD!
Blednieje noc letnia a gwiazdy bezsenne,
straż świata odbywszy, już toną w błękicie
i kłoniąc swe czoła jasnością promienne,
łzą rosy porannej nocne płaczą życie.
Od wschodu rozświta. Mgły tuman się korzy
opada, gęstnieje, doliną się wije,
pokorny się kładzie u szczytów podnóży
i skrzydłem wilgotnem skały z pyłu myje.
Iglice lodowe spłonęły rumiane
i pierwsze słoneczne chwyciwszy promienie,
z czół je odrzucają na lody zaspane,
pozłotą śnieg krasząc. Na stoków kamienie
deszcz światła się leje. Dzień zesłał już gońca,
promieniem rozbudza zmartwiałe opoki
i stroi świat cały na przyjęcie słońca.
Jeszcze nie zabłysło, nie zwiało pomroki,
co w dołach się kryje. Ta na wschodzie skała
zczerniona, olbrzymia w łonie je swem trzyma,
a chociaż dokoła jasne niebo pała,
w świat puścić go nie chce, waha się i zżyma.
Blask niżej opada. Ożyła toń lasu,
co czarnym pod śniegiem zasłała się wiankiem —
i ptaki już słychać od czasu do czasu.
Szczyt wschodni, jak czarny węgiel wśród ogniska,
brzegami się żarzy, już świta porankiem...
pociemniał i — wybuchł! Już słońce rozbłyska!
Chór ptasząt się podniósł i wita tytana.
Świetlane potoki, ślizgając po skale,
opadły w dolinę. Mgła w świetle skąpana
podnosi się wyżej, rozszerza zuchwale,
a słońce się dąsa, noc chce wrócić światu.
Słońce walkę toczy. Grot światła ją wierci, —
zraniona się broczy barwami szkarłatu;
wiatr ranny ją napadł i targa na ćwierci.
Buchnęła ku niebu ratując swe życie,
lecz słońce ją chwyta, oddechem ją pali;
pobladła i kona, rozpływa w błękicie. —
Dzień nastał! Sto blasków! Tam u stóp w oddali
błysnęło do słońca srebrzyste jezioro,
olbrzymiem zwierciadłem rozlśniwszy krainę,
i wnet mu się fale w pozłotę ubiorą
i tęcze wplatają między tonie sine.
W najgłębszych wąwozach drzemiące potoki
blask słońca do życia rozbudza i srebrzy.
Wulkanów tysiące! Wszystkie skalne stoki
i szczytów iglice i łożyska debrzy
lawą światła złote. W lesie ptasząt gwary
rozkoszne, weselne, na łąkach wysoko
trzód dzwonki im wtórzą, a dzwonkom do pary
pasterski róg zabrzmiał pieśnią w świat szeroką...
Ohohej! Ohohej! — Echo się odzywa
od skalnych olbrzymów, od lodowych szczytów
i pełna radości, rozbłysków, rozświtów
pieśń leci zwycięska, ogromna i żywa:
Hej! wstańcie bój stoczyć z ciemnością i nocą,
powstańcie jak słońce junacy-rycerze, —
miecz bierzcie słoneczny, słoneczne puklerze,
słonecznym się blaskiem przystrójcie i mocą
i pójdźcie zwyciężać! — Ohohej! Ohohej...!
W górę żagiel, w rękę ster, niechaj wiosła w takt uderzą;
chwyćcie żaglem oddech sfer, niech się fale w krąg rozszerzą
od słonecznych drżące gier!
Niechaj barka piersią białą pruje lotnych grzbiety fal;
ty, sterniku, ręką śmiałą tam ją skieruj w siną dal, —
tu powietrza jeszcze mało! Hej wioślarze, naprzód dalej, po obszarze srebrnej fali
śmigaj wiosłem, śmigaj szparko — żaglem świeży chwytaj wiew,
a popłyniem naszą barką, jak najszybsza z śnieżnych mew!
Coraz dalej miasto już; we mgle wież się kryją szczyty,
a przed nami pośród wzgórz drżą i szumią fal błękity,
woń alpejskich wionie róż!
Tam przed nami — patrz — olbrzymy! Strzela w niebo śnieżny szczyt;
z czoła nie starł jeszcze zimy, lecz u stóp już wiosny świt:
tam kotwicę zarzucimy! Nie trać czasu! dalej w światy! tam wśród lasu pachną kwiaty,
tam nas czeka rozkosz, życie i góralski rzeźki trud;
żwawo wiosła nurz w błękicie przeźroczystych, zimnych wód!
Patrz! na brzegu winny krzew, jagód perły wśród zieleni,
a dokoła lica dziew! wino w ręku ich się pieni
w łonie młoda tętni krew!
Wabią okiem, wabią dłonią do spoczynku w cieniu drzew,
w szkło rubinów krople ronią, ku nam czarną wznoszą brew,
nęcą pieśnią, choć twarz płonią: »Obcy człecze, — pieśń ich dźwięczy — czas się wlecze, wiosło męczy,
chodź, odpocznij w naszej chacie, błogo minie znojny czas,
puhar wina czeka na cię; bądź pozdrowion pośród nas!«
Najpiękniejsza z górskich cór! czas nie czeka, wnet zatonie
słońce w szczytach śnieżnych gór, a być musim w tamtej stronie
nim z porannych wyjrzy chmur!
Dzięki, dziewczę, za gościnę i za piosnki twojej czar,
ale dzisiaj w dal popłynę; południowy ustał żar,
wietrzyk muska tonie sine,
a po chłodzie sił przybywa, więc po wodzie barka żywa
mknie jak strzała bystrym lotem —, wiatr nam sprzyja, sprzyja czas;
jeśli wrócę — to z powrotem przyjdę spocząć pośród was!
Teraz, bracia, śmiało w dal! Alp spłonęły w słońcu śniegi,
błyszczy woda gdyby stal i już zmierzchem ćmią się brzegi,
już wolniejsze tany fal.
Cisza, błogość, spokój wszędzie, — w pocałunku srebrnych wód
piersi barki drżą łabędzie, rzeźwy, wonny wkoło chłód...
Hej! powstrzymaj barkę w pędzie! Słowik w dali, w róży krzewie gdzieś się żali w tęsknym śpiewie;
na północy — tam daleko — jam podobny słyszał śpiew...
Ćmi się oko pod powieką, — śnię rodzinnych szumy drzew!...
Hej do wioseł! — Urok, czar tu na jawie! Marzyć szkoda, —
w snach nie znajdziesz słodszych mar; tu przyroda wiecznie młoda,
braknie dla niej w słowach miar!
W górę czoła! Pieśń zanucę, wy zadźwięczcie w zgodny wtór;
o skał ściany piosnką rzucę, zbudzę grzmiące echa gór
i w parowach dźwięk ocucę! Przez skał stoki powtarzana w świat szeroki pieśń nieznana
niech weselnem zabrzmi pieniem, a z jej nutą, chyżo wraz
niechaj wiosła uderzeniem zbudzą głuszę wodnych mas!
Wkrótce nocny spadnie cień, błyśnie księżyc nad wód szybą,
garść jej srebrnych ciśnie drżeń, a my przez nie śmigniem rybą,
drogą tkaną w pasma skrzeń.
Niech ten zaśnie, czyja dusza nie wie, co to piękna smak,
kogo urok nie porusza, komu wzlotu uczuć brak,
lub mu starość mózg wysusza! Myśmy młodzi, więc gwiazd szlakiem w skier powodzi lećmy ptakiem,
chylmy do dna piękną czaszę i nie ziąbmy młodych dusz!
te wrażenia dzisiaj nasze, jutro — może późno już!
Kiedy rankiem spłoną znów, w zorzy świetle sine góry, —
złoto cisną z śnieżnych głów i w słonecznej grze purpury
z białych się już zbudzą snów:
a kotwica grząźnie na dnie i spoczywa wreszcie ster —
tu lądować nam wypadnie! My u celu! Skały w koło — więc w weselu wznieśmy czoło:
pieśnią góry powitamy i przecudny boży świat —
i stu echom zawołamy: My nie trwonim młodych lat!
Ja chcę być szczęśliwy! szczęśliwy!
A tu łzy i ból...
Oh! ból...
I łzy...
I śmiech gorszy od łez!
Gdzież mi uciec, gdzie się schronić przed nim?
Ja chcę szczęścia!
Jeżeli szał daje szczęście, — niech będę szalony!
Jeżeli szczęście jest w obłędzie, — obłąkany niech się stanę!
Jeżeli na dnie haszyszowej czary dosięgnę je, — chcę haszyszu!
Haszyszu! snu! zapomnienia!
Zapomnę, żem jest robak i pełzam po ziemi.
Będę śnił, że mam skrzydła u ramion i Boga na czole!
Haszyszu! haszyszu! szczęścia!
Czara drga przy ustach — o tak! o tak! i jeszcze, jeszcze!...
Świat znika pod memi nogami; czy ja się wznoszę w górę, czy on w otchłań zapada?
O tak! o tak! i jeszcze! jeszcze!...
Coraz mi lepiej, swobodniej, jaśniej...
Szał mię ogarnia! — o jak mi dobrze, jak rozkosznie!
Uczuję, czego żaden śmiertelny nie uczuł; poznam czego żaden śmiertelny nie poznał!
Świat pod stopy mojemi, — nademną Bóg!
Przestwór cały, ogromny, otwiera się przed myślą moją, a ona leci jak piorun i żadnej nie znajduje zapory!
Wszystko, co widzę, wszystko, co czuję, wszystko, w co myślą uderzę — moje jest!
Pieśni latają koło moich nóg; koło ramion gwiazdy!
I jeszcze coś! co to? co to?
Ta postać!
Ukazuje się i błyska, znika i ukazuje się znowu!
Ja ją znam! Widziałem ją już gdzieś — przed wiekami, — i potem... drugi raz...
W zieleń rajskiego drzewa owita, z wężem u kolan i jabłkiem świata w dłoni...
Ewa!!
Ewa czy Psyche... nazwiska nie pomnę...
Błysła znowu przed memi oczyma i nie znika już.
Wyciąga dłoń i woła: Władaj!
Rządź i władaj! —
Korona płomienna spada na me czoło: Ja król!
Ogniste jej kolce wżerają się w mą głowę, aż do mózgu, do mózgu...
Ja król!...
Mózg mój rozpłonął i pożar objął całą czaszkę moją!
Ja król!...
Teraz mogę śpiewać...
Ja król pieśni!
Ziemia pod stopy mojemi rozesłana, jak kobierzec!
I baldakin mam nad głową wybity gwiazdami!
Ja król!
Król wszystkiego, co piękne: ziemi, morza i błękitu!
Król wschodzącego słońca i zorzy wieczornej!
Jestem bogaty i mogę dać wiele!
Jestem szczęśliwy i pełen Ducha bożego!
Błogosławieństwo moje jest wiatrem cichym znużonemu pracą rolnikowi!
A przekleństwo moje jest jak grom czerwony i głodny!
Lecz ja przeklinać nie umiem!
Zanadto jestem szczęśliwy!
Wzniosę więc ręce i będę błogosławił światu!
Będę błogosławił z wysokości mojej stolicy!
Bądźcie błogosławione pieśni, iż mię znacie i jesteście posłuszne!
Ja pan wasz!
Bądźcie błogosławione gwiazdy, iż świecicie nad mem czołem!
Ja pan wasz!
Bądź błogosławiona ziemio, iż jesteś piękna!
Ja twój pan!
Bądźcie błogosławione słońca i wiatry ciche i szerokie morza!
I wy, ryczące burze, i wy, purpurowe gromy, i wy, spienione bałwany wód!
Duch mój unosi się nad wami i króluje wam!
Bądźcie błogosławione walki duszy, zwątpieniem czarne i pełne grzmotu głuchego!
Wy jesteście nadniebnem starciem chmur, z którego piorun jasny wybłyska!
Błogosławione łzy, iż pieśni się z was rodzą!
Błogosławione cierpienia i bole i tęsknoty nieokreślne!
Jesteście orły, na których skrzydłach wzniosłem się — i oto siedzę na stolicy!
W królewskim szkarłacie i wywyższon nad ludzi!
Jak fale morza wielkiego, przewalają się wieki pod stopami memi!
Ja słyszę ich głuchy szum - i błogosławię im!
Myśl moja, jak morski ptak o szerokich skrzydłach, unosi się nad wodami!
I błogosławię myśli mojej — iż jest moja!
Błogosławię sercu mojemu, iż jest wielkie i czyste!
I miłości, bo jest rodzicielką łez!...
Oto dłonie moje pełne błogosławieństw i wyciągnięte nad światem!
Ja król!
Jestem szalony i dumny...
I jestem szczęśliwy!
Szczęśliwy, że światu błogosławię...!
Pierś moja jest jak harfa droga i dźwięczna bardzo!
Oto położę palce na mej piersi i zbudzę śpiące w niej struny!
Ja śpiewam!
Niechaj wonie kwiatów otoczą me czoło!
Wiatr nad łąkami lecący niech przyjdzie usta me całować!
Niechaj strumienie szemrzące i rozpłakane drzewa ucichną a słuchają!
Ja śpiewam!
Ale ja śpiewam dla ciebie, o, wybrana moja!
Śpiewam dla ciebie, boś jest jak kwiat wonna i czysta jak kwiat!
Śpiewam dla ciebie, bo chcę, byś była szczęśliwa!
Pieśń moja daje szczęście i miłość!
Albowiem Ja jestem szczęśliwy i kocham!
Nie drżyj!
Patrz!
Ja jestem przy tobie!
Ja śpiewak boży!
I kocham cię, iżeś jest wonna i czysta!
Azali chcesz, a każę drzewom szumieć dla ciebie?
Azali chcesz, a uczynię ci wieniec z gwiazd i podnóżek z tęczy różnobarwnej?
Co chcesz? powiedz, Ja wszystko mogę!
Jestem potężniejszy niż mocarze i króle ziem!
Ja szalony pieśni król!
Nie bój się! jestem czysty i kocham cię!
Jestem odchodzący z tego świata i święty!
Oto stoję nagi i rozpieśniony jak lutnia!
Błękitne światło księżyca pieści moje ciało!
Gwiazdy zakochały się we mnie i deszczem lecą na me czarne włosy!
Stań przy mnie!
Bliżej!
Naga, czysta i piękna stań pod baldachimem mej pieśni!
My oboje!
Jak dwa dźwięki, dwa westchnienia, dwie wonie!
Ja cię kocham!
Słyszałaś już — i powtarzam raz jeszcze: Ja cię kocham!
Miłość moja nie jest z tej ziemi — i ty nie lękaj się dotknięcia moich ust!
One cię nie splamią!
Pocałunki moje są jak rosa opadająca na twe włosy!
Jak blask księżyca, który całuje nocne kwiaty!
Rosa jest świeża i wonna, a blask księżyca nie plami!
Kwiaty są nagie i czyste, a wstydu nie znają!
Ty jesteś kwiatem, bo Ja cię kocham!
Przeto powiem ci tajemnicę!
Złóż ręce i patrz w moje oczy!
Ja śpiewak!
Niebo i ziemia i cokolwiek jest — jestem Ja!
I wszystko, co piękne, wszelki dźwięk i blask — jestem Ja!
I ty, ciało twoje i myśl twoja — jestem Ja!
Albowiem moja dusza czuje wszystko, a myśl moja jest jak błyskawica, w której w noc ciemną świat koloru nabiera!
Ja śpiewak!
Wszystko jest myślą moją i moją miłością!
I wszystko jest władzą moją i mocą moją królewską!
Pieśni moje są dziś jak gołębie, które oblatują świat cały i wszystko piękno!
I wracają do mnie i całują usta moje!
A w czem się zakochają — to moje jest!
A przeto mówię tobie, kto myślą i sercem świat obejmie, ten jest światem i panem świata!
Powiedziałem ci; bądź więc spokojna!
Rozwiąż złożone ręce i zarzuć je na moją szyję!
Fale twych włosów zasieję gwiazdami i gwiazdy z nich zcałuję!
Naga, czysta i piękna, jesteś moja!
Ale jesteś mi święta, jako Ja jestem święty sam sobie!
Jesteśmy święci i szczęśliwi oboje, gdyż Bóg mieszka w naszych piersiach!
Ja Boga poznałem i powiedziałem tobie...
A On słyszał moje słowa i pieśń, którą śpiewałem!
Ale Ja ją śpiewałem dla ciebie!
Albowiem chciałem, byś była szczęśliwa!
Ja śpiewak!
Dajcie mi berło w rękę, dajcie mi berło!
Nie! nie chcę! — to berło ze złota!
Ja chcę mieć berło żywe, jako Ja żyw jestem!
Mocne, jako Ja jestem mocny!
I promienne, jak Ja!
Wy takiego berła dać mi nie możecie?
Precz więc od moich nóg!
Waszych bereł kruszcowych nie chcę i nie chcę panować nad wami!
Idźcie się w bagna skryć i w trzcinę!
Bo berło, którego ja pragnę, za jasne dla oczu waszych!
Wy byście poślepli! — precz od moich nóg!
Oto błękit niezmierzony, sklepienie mego pałacu zaciemnia się!
Kwiecista ziemia, tron pod mojemi nogami, drży, a miasta się walą!
Muzycy moi, nieścigłe wichry, zaczynają pieśń:
Ho, ho! ho, ho! chwała królowi!
Cześć!
Król chce berła!
Grzmot usłyszał i woła: Berła! JaśnośćJasność staje się nademną, od końca do końca!
Wznoszę rękę; błyskawice koło niej latają, a grzmoty ryczą: Berła!!
Król chce berła!
Wzniesioną ręką ubodłem niebo! — ha!
Oto pęka kopuła mego pałacu!
Grom!!! — Mam berło!
Mam! — —
Ktoś ty!?
Nie widzę cię, lecz oddech twój czuję nad sobą!
Tobą ciężarne niebo i ziemia, jak obłok gromami i burzą!
Straszno mi przed tobą, a żądam cię!
Przyjdź! przyjdź! niech cię poznam!
Lecisz!
Spadasz na mnie jak orzeł i wbijasz szpony w me królewskie barki!
Płaszcz mój purpurowy ścieka krwią; kto jesteś!?
Ciężar twój czuję na sobie i twój oddech mię pali...
Myśl moja mąci się i szał mię znów ogarnia!
Skrzydłami, jak chmurami dwiema, owinąłeś mię!
Gwiazdy i ziemię i królestwo swe całe widzę jak przez mgłę!
Przez mgłę twych skrzydeł!
Kto jesteś?!
Oto drżę i bezsilny jestem wobec ciebie, jak dziecię!
Czuję ból i rozkosz, jak dziewczyna po raz pierwszy objęta ramionami kochanka!
Nieziemski ból i rozkosz nieziemska!
Gnieciesz mnie, unicestwiasz a razem w niebo podnosisz!
Czuję, że jestem przy tobie, jak miecz błyszczący i jasny — miecz, niewolnik ręki.
A straszny i pan nad śmiercią i życiem przeto, iż go dzierży dłoń potężna!
Kto jesteś? kto jesteś!
Mów!
A!! — wiem już!
Ty większy niż Ja, większy niż Ten, co nademną!
Z ciebie począłem pieśni moje!
I On z ciebie począł!
On, który stworzył świat dla mnie, jak pieśń ogromną!
Wiem już, wiem!
Bluźniłem przeciw tobie, ojcze moich dzieci!
Ty jak orzeł spadasz z nieba, jak piorun świetlisz noce ciemne!
Tyś jest głosem Jehowy, tyś świętym obłędem proroków!
Ty — Natchnienie!
Duch!
Kto śmie urągać królewskości mojej? Kto śmie zaprzeczyć mi władzy?
Myśl moja zdobyła ziemię i skrzydła nad nią rozpostarła!
Ja król!
A oto oblegli mię synowie pyłu ziemnego i mówią: Ty glina!
A ja śmiech wielki mam dla nich jedynie!
Oblegli mię wkoło i mówią: Śmiertelny!
A ja śmiech wielki mam dla nich jedynie!
Albowiem widzę, że sądzą, iż nie ja król, lecz ciało które jest na mnie!
I urągając, ścięgnom urągają i kościom, a nie mnie!
A inni zasię wołają: Szaleniec ten powstał przeciw nam i chce burzyć świat, na którym mieszkamy!
Myślą, że gliną ja władam i prochem!
Królestwo moje nie jest z tej ziemi!
Wszak-ci nie rzekłem kości: Wstań a chodź!
Ani prochowi: Podnieś się! — lub: Spadaj!
Niech kość i glina idą swą drogą: drogi rzeczy znikomych nie krzyżują dróg ducha!
Oto rzeczy doczesne — jak wodospad wielki, spadający z gór!
Skały drżą pod nim i ziemia uderzona jęczy!
A na wodospadzie jest tęcza, którą słońce nań rzuciło!
Spadek wód ziemię rozbił i połamał skały, lecz tęczy nie zerwie!
I darmo krople uciekają z pod niej; przychodzą nowe i w tęczę muszą się wplatać!
I każda kropla staje się rubinem albo topazem, szmaragdem lub szafirem — wedle słońca rozkazu.
Słońce kaskady nie zmiesza, ani wodom każe powstrzymać się w biegu, a przecież włada nad niemi tęczą i promieniem!
Odejdźcie w pokoju i zamieszkajcie w swych domach!
Duch mój miast waszych nie zburzy, choć je przeczaruje w zaklęte grody z mgły i powietrza!
Ani się ziemia z pod nóg waszych wysunie, choć duch mój, twarz zasłoniwszy, w ciemności ją rzuci i zniszczy przed sobą!
Ziemia i wszystko, co na niej żyje; pokolenia ludzkie i wieków wypadki — to wodospad huczący przed słońcem ducha mego!
Duch mój zagląda w nie promieniami i tęcze po nich wodzi.
A one — jak zgraja niewolników pokornie zgięta pod królewskie nogi z różnobarwną szatą na dłoniach...
Słońce zachodzi — i będę się modlił!
Głośno!
Ponieważ Ja nie mam tajemnic przed Bogiem!
A ludźmi gardzę!
Będę się modlił pieśnią i chcę mieć wtór!
Słońce! ziemio i wichry! stwórzcie mi kapelę!
Oto tęcza ogromna wisi na błękicie!
Słońce wiąże do niej promienie, jak struny do brzegu formingi!
A inne końce strun przytwierdza na śnieżnych szczytach gór!
Forminga gotowa!
Wznoszę dłonie i wiatry lecą na dany znak!
Przysiadły na strunach i czekają mego głosu!
Zaczynam — grajcie wichry!
Jahweh! Sabaot! Adonaj!...
Silniej! potężniej! straszniej grajcie!
Jahweh! Sabaot! Adonaj!!...
Oto syt już jestem piękności świata bożego i chcę być sam!
Sam z myślą moją!
Rozwijam skrzydła i przelatuję jak błyskawica przestwór od końca do końca!
Rozłożyłem ręce, a gwiazdy, jak piasek złoty, przesypują się między palcami moich dłoni!
Mijam wirujące słońca, komety z ogonami płomienistemi i różnobarwne księżyce!
A one, niknące w dali, poglądają za mną i mrugają oczyma!
Dalej! dalej! wciąż naprzód!
W dole lśni biała nitka, biały pereł sznur!
To mleczna droga — a na niej słońca — za chwilę wspomnienia słońc!
Oto już wszechświat cały i gwiazdy wszystkie do tumanu mgły podobne!
Dalej! dalej! wciąż naprzód!
Sam z myślą moją!
Która pała na bezdennem niebie, jak słońce bezsenne i ogromne!
A dokąd promienie jej dojdą — pustka i bezmiar i otchłań!
Jestem sam!
W przestworzach, gdzie Bóg jeszcze nie począł dzieła stworzenia!
Ja pan!
I widzę duchem ciemności nadęte, osowiałe, czekające słowa, które wywoła z nich światy i słońca i słońca słońc!
A tymczasem są jak morza gładkie i zastygłe w ciszy!
Myśli moja! wioń wichrem i porusz bezmierną płaszczyznę mórz!
Niechaj powstają fale, niech szumią, nikną, i inne niechaj znów powstają!
A Ja nad falami, szalony i śmiejący się król fal!
Zaczynam stwarzać!
Rozłożyłem ręce i rzekłem: Chcę!
I ciemności stały się gęstsze i bardziej nadęte.
I znowu wzniosłem ręce, mówiąc:
Niechaj się stanie Piękno!
I niech się oddzieli światło od woni!
I blask i barwa od dźwięku!
A myśl moja niech będzie we wszystkiem!
I stało się, jak chciałem!
Komedja rozpoczęta!
I podnosząc palec, wyznaczałem miejsce każdemu blaskowi, każdej barwie i woni i pieśni każdej!
I stał się nademną świat, który był z woli mojej!
I cieszyłem się w sercu mojem!
Albowiem wszystko, co uczyniłem, pięknem mi się zdało!
Jak dziecię, które uzbiera na łąkach snop kwiatów i bawi się niemi, rzucając wieńce dokoła, — tak Ja igrałem z pięknością, która była z mego duchaducha.
I zapragnąłem dokończyć dzieła stworzenia!
Rzekłem: uczynię człowieka, aby był szczęśliwy! — —
Człowieka?!
Jakoż go uczynię?
Azaż nie zapomniałem stworzyć gliny i prochu ziemnego?
Z czegóż dam mu ciało i na czem oprę jego nogi?
I obaczyłem, że w świecie ducha mego niemasz miejsca dla ludzi!
Założyłem ręce nad głową, a świat, dźwięku pełny i tęczowy przed chwilą, zgasł jak wypalona lampa oliwna...
I uczułem, że spadam tam, skąd wyszedłem!
Wolo moja, potęgo moja, królewska moja mocy!
Gdzież jesteś?!
Oto gwiazdy, które mnie słuchały, odlatują!
Tęcze pod mojemi nogami pękają, a promienie ich barwne, rozdarte i pomieszane, nikną w mgle!
Widzę strzępy snów moich i myśli moich niebosiężnych.
Jak światło słońca, które zaszło, rozwieszone na obłokach!
Złote i czerwone, ale już niknące!...
Wolo moja, potęgo moja, królewska moja mocy! — gdzież jesteś?
Azali nie jestem ten sam, który rozkazywałem gwiazdom?
Azali nie jestem ten sam, którego chwałę głosiły wichry i gromy niebieskie!
Pod stopami memi był tron z ziemi pełnej kwiatów! a nad głową moją strop z nieba świateł pełnego?
Azaż nie było tak?
A oto otchłań otwiera się podemną, a nademną jest czarno!
Moc moja niosła mnie przez światy!
A oto nie jest zdolna wstrzymać mię, abym nie spadał!
Grom jakiś głuchy i czarny uderzył mię w czoło
Lecę w przepaść, jak kamień strącony ze szczytu gór!
Próżno chcę skrzydła rozwinąć; piór w nich brak i są tylko szkieletem skrzydeł!
Upadam! upadam!
A tam nademną stała się błyskawica i słyszę głos, który mię zepchnął!
Głos jakoby tysiąca orkanów i piorunów ryczących!
»Wywyższon był syn prochu ziemnego!
»I dana mu była przemijająca moc — na ziemi i na niebie!
"Aliści zapomniał, że z prochu jest i w proch się obróci!
»A rzeczy poślednie gorsze będą, niż pierwsze!«
Proch! proch! proch!
Szerokie ujście wąwozu nad morzem. Po obu stronach skały, między któremi ukazuje się niezmierzona płaszczyzna wód. Wąwozem przepływa strumyk, na lewo czarny, głuchy, dziewiczy bór; w dali, na bladem tle nieba, śnieżne czoła szczytów. Księżyc zachodzi za skały; nad morzem szarzeje pierwszy odbłysk zorzy porannej.
NAJADA
Dzień się robi, świta już!
Siostry, siostry, wstać już czas,
czas zaszumieć srebrem fal,
co spienione lecą w dal,
ze skał stoków w ciemny las,
z lasu dalej w głębie mórz!
CHÓR NAJAD
Kto nas budzi, kto nas woła?
wszakże ciemna noc dokoła —
jeszcze nic czas, nie czas wstać!
Świat oddycha jeszcze ciszą,
Łzy otrząsam z rzęs perłowe,
wznoszę oczy, wznoszę głowę:
gdzież jest zorza, gdzie blask ten?
Ciemno, głucho, — bór szeleści,
strumyk pierś mą pieści, pieści —
ach! tak słodki, słodki sen...
NAJADA
Wstańcie! jasność widzę dzienną!
CHÓR NAJAD
Nam tak senno, senno, senno...
CHÓR DRYJAD
Cień pokrywa lasy, debrze, ponury, —
w księżycowem bladem srebrze lśnią góry!
wiatr przez puszczę z świstem leci tajemną;
dzień daleki — nic nie świeci — w krąg ciemno!
DRYJADA
Dalej, siostry! czarne kosy
na wiatr rzućmy, — miedzy włosy
księżyc wplecie nam promienie,
srebrne utka nam odzienie —
a wiatr zagra i zaśpiewa,
wtór mu dadzą wszystkie drzewa szumiące!
CHÓR DRYJAD
Póki gwiazdy lśnią w błękicie,
dla nas życie, dla nas życie!
CHÓR NAPOWIETRZNY
O, słońce!
DRYJADA
Patrzcie, patrzcie! sarna chyża
między dęby błysła, za nią,
za ściganą szybką łanią
pędzi nocnych puszcz dziewica,
pani cieniów i księżyca, —
z burzą dziew swych k’nam się zbliża Artemis-Selene!
CHÓR DRYJAD
Jeszcze noc! jeszcze noc!
DRYJADA
Patrzcie, patrzcie, księżyc błyszczy
nad jej czołem w sierp wygięty,
Tam w parowach jeszcze ciemno,
tam na ziemi walka jeszcze, —
lecz po modrych wód płaszczyźnie
wnet się złoty blask prześliźnie;
jakieś rzeźwe, świeże dreszcze
już wstrząsają głąb’ tajemną,
już przeczucie dnia się rodzi —
zorza wschodzi, zorza wschodzi!
ARTEMIS
Sierp księżyca nad mą skronią
srebrny blask rozsiewa w koło!
Hejże dziewy i fauny,
napinajcie cięciw struny;
niechaj zabrzmi śpiew wesoło,
niech ogary zwierza gonią
i wściekłemi szarpią zęby —
a wy echem grajcie, dęby!
ORSZAK ARTEMIDY
Zwierz się zrywa, ptak się zrywa,
warczy oszczep, drży cięciwa!
Dalej naprzód, dalej za nią,
za księżyca krwawą panią!
Już promienna wstaje jutrznia
i zwierciedli się na fali;
Eos wstaje, błyska, leci, —
gwiazdy gasną, — blask się nieci
coraz szerzej, coraz dalej...
Wnet złocista słońca włócznia
w niebo strzeli, — przybądź, panie!
przybądź w jasnym swym rydwanie, O, Fojbos-Apollo!
ORSZAK ARTEMIDY
Co to? co to? tam na wschodzie
jakiś odblask drży na wodzie!
CHÓR NAPOWIETRZNY.
O, Fojbos-Apollo!
ORSZAK ARTEMIDY.
Blask w źrenice nam uderza;
już nie widzim psów ni zwierza!
CHÓR NAJAD
O, Fojbos-Apollo!
CHÓR DUCHÓW GÓRSKICH
Błyszczy świat! słońca bóg
już z morskiego wstaje łoża!
Do nas, pani! do nas, pani!
pod liściaste puszcz sklepienie;
tu noc wieczna, wieczne cienie,
tu blask słońca cię nie zrani!
Stare dęby ci zaszumią
i blask dzienny liściem stłumią —
a w noc wieczną, głuchą, czarną,
tylko księżyc z nad twych skroni
będzie kładł na pniaków stosy,
na paprocie, mchy i wrzosy
białe róże, gdy w pogoni
za jeleniem albo sarną
pod liściastym gęstym sklepem
błyśniesz czołem i oszczepem!
ORSZAK ARTEMIDY
Światło! światło! — dalej w puszcze,
niech nas czarne skryją kuszcze!
Wpadają w bór.
NAJADA wychyla się z wody.
Ha! z tententem i hałasem
wpadł już w puszczę orszak krwawy,
wpadł i ginie; echa głuchną;
między drzewa tylko czasem
sierp miesięczny, niby próchno,
błyśnie srebrny i bladawy,
i już gaśnie; gwiazdy gasną;
zorza wstaje — jasno! jasno!
DALEKI CHÓR ORSZAKU ARTEMIDY
Blask nas razi, blask nas goni;
głębiej, głębiej w puszcz pomroki!
niech bór gęsty, bór wysoki
czarnym cieniem nas osłoni!
CHÓR NAJAD
Już zorza się pali, drży złotem na fali — ,
zabłyśnij, o słońce na niebie! — W strumyka krysztale, w wód strojne opale
tęsknimy, tęsknimy do ciebie, o, Fojbos-Apollo!
CHÓR DRYJAD
Siostry, czas się w drzewach kryć, —
jak mgły nocne, cicho gińmy,
w gąszcz i w puszczę czarną wpłyńmy
w głuchym szumie dębów śnić! Nikną.
Chór ptaszęcy nagle zcicha,
milknie ziemia rozpieśniona,
i znów głuszą świat oddycha;
nikną jasne duchów grona,
skrzydłem lecąc w dal motyla —
ha! z ostępu, z borów cienia
jakaś postać się wychyla —
ha! to Człowiek! Niknie we wodzie.
CHÓR NAPOWIETRZNY
Pan stworzenia!
CZŁOWIEK rzuca ubitą łanię na ziemię.
Dnieje — już dnieje, i walka skończona.
Łup mam obfity: łanię-m ubił wielką. —
Dzięki ci, nocy, moja karmicielko!
ty mi jeść dajesz, krzepisz me ramiona,
przez które władam śród ziemskich rubieży!
Nie w rąk ścięgnach moc twa leży! Ona jeszcze śpi w twem łonie, śpi, jak dziecię, — lecz zbudzona z czasem cały świat pokona — a świat w blasku jej rozpłonie, tęczą w akord się ułoży, głos z niej biorąc i strój boży!
CZŁOWIEK
Dzień już! Niedźwiedzie i wilki, puszcz sępy,
przed blaskiem w czarne kryją się ostępy —
i mnie czas wytchnąć, czas zażyć spokoju,
nowych sił nabrać do nowego boju!
Gdy ziemię wokół nocny cień zalegnie,
ja jestem panem! Jęczy puszcza głucha
echem walk moich — a wilk z drżeniem słucha,
czy mu gdzie człowiek drogi nie zabiegnie
i z paszczy krwawej nie wydrze zdobyczy!
Ryś się tak chytrze, jako ja, nie skrada,
orzeł na zdobycz tak szybko nie spada,
zraniony bawół tak strasznie nie ryczy,
jak ja! król lasów! Jestem bardzo silny!
zwalczyłem łosia, niedźwiedzia i dzika;
pierzchliwy jeleń daremnie umyka,
gdy go mój pocisk ściga nieomylny;
darmo w ostępie schwytany za rogi
wydrzeć z rąk moich tur się stara srogi!
CHÓR DUCHÓW GÓRSKICH
Złote djademy na śnieżne skronie
słońce nam kładzie, w blasków powodzi
na pierś dziewiczą rzuca nam róże!
Czoła nam błyszczą, pierś nasza płonie;
promienna zorza lśniąca w lazurze
drugą na bieli łon naszych rodzi!
My z góry patrzym za świata końce!
my pierwsze widzim poranne słońce! O, Fojbos-Apollo!
CZŁOWIEK
Jakiś szum dziwny przeleciał błękitem!
Inaczej w nocy szumią czarne knieje,
gdy wiatr poruszy drzew wyniosłych szczytem!
O! blask się krwawy na gór czoła leje,
niebo się pali w krąg ogromną łuną —
a mgły spadają, parowami suną,
płyną jak rzeka, na bór idą głuchy
i drzewa w białe odziewają puchy...
CHÓR DRYJAD
Z czarnych jaskiń, z głuchych jarów, gdzie noc wieczna
bezsłoneczna
mrokiem senny kryje parów,
przez wąwozy, przez przepaście z mgłą się zlewa cień na drzewa, —
pójdźcie mgły i światło zgaście!
CHÓR OKEANID DALEKI
Jasna tęcza lśni tam w górze,
jasna tęcza skrzy na fali;
zorza wstaje, tonie muska —
w perłach, złocie i w purpurze
fal mieniąca lśni się łuska;
morze płonie, świat się pali,
lśnią gór szczyty, lśnią błękity,
wszędzie ognie, blaski, świty — O, Fojbos-Apollo!
CZŁOWIEK
We mgle spowite głucho jękły puszcze,
a tam — o morskie piaszczyste wybrzeża
fala kołysząc się, lekko uderza,
po muszlach dzwoni, szeleści i pluszcze,
zda się, coś mówi i płacze i śpiewa, —
ogniem odbitej zorzy brzeg zalewa,
i znów się wraca, odłamki korali
miecąc za sobą — a niebo bezbrzeżne
coraz się szerzej jasną zorzą pali,
coraz złociściej lśnią gór czoła śnieżne...
Świat tak ogromny, a tak pełen gwarów
niezrozumiałych, a zewsząd w me ucho
bijących, pełen niepojętych czarów —
i tylko puszcze jęczą ciągle głucho,
kłócąc się z światem... Co to wszystko znaczy?
ten gwar, te blaski? — W głębi puszcz inaczej!
CHÓR NAPOWIETRZNY
Jeszcześ głuchy na głos świata, jeszcze twoja myśl nie wzlata ani serce się nie korzy na piękności widok bożej; ale już się zbliża chwila — , dziecię światła i piękności, od poranku i motyla więcej lotne, słodkie, ciche w świat uleci z twych wnętrzności — o, Psyche!
CZŁOWIEK
Wszak mocny jestem, — więc czemuż, gdy oczy
do puszcz cienistej przywykłe pomroczy
zwrócę w ten ogrom świata, na te góry
śnieżne, i wyżej, na niebios lazury,
z morzem się kędyś zlewające w jedno
w bezkreśnej dali, — tęsknotą bezwiedną
pierś mi się wzdyma i drżą mi kolana
i zwisa ręka, co strach siała w boru?...
Świat tak ogromny — zorza tak świetlana —
a ja tak mały śród świata przestworu...
Pierś moja czegoś czeka, czegoś słucha,
braknie jej czegoś...
CHÓR NAPOWIETRZNY.NAPOWIETRZNY
Wskrześ ducha!
CHÓR DRYJAD
O! nie patrz w nieba! Nocy ci trzeba, w nocy ty panem nad ziemskim łanem! noc — twoje życie! Zorza w błękicie oczy twe ślepi: tu w puszczach lepiej — pójdź!
CZŁOWIEK
Dziwnie mi szumią te lasy dokoła,
coś woła, zda się, w głąb borów mnie woła...
Straszno mi! Straszno? dzisiaj niedźwiedź szary
na pierś mi skoczył, a jam się nie lękał,
lecz z puszcz mocarzem wziąłem się za bary;
cisnął mnie długo — aż wreszcie zastękał
i legł podemną! Ot — trup łani świeży:
jeleń olbrzymi rannej broniąc łani
gałęzią rogów zmierzył w piersi moje
i biegł, chrapliwy ryk rzucając z krtani —
a jam się nie zląkł! i łania tu leży.
Ta łania... pomnę: małych koźląt dwoje
nad trupem matki beczało żałośnie.
Z tych koźląt dwojga żadne nie dorośnie,
zginą bez matki...
CHÓR DRYJAD
Bój jest wieczny, — zawsze, wszędzie przed mocniejszym słabszy pada; zwyciężonym biada, biada! było tak i jest i będzie...
CZŁOWIEK
Ja byłem głodny — a tak smaczne mięso...
ja byłem silny — silniejszy jak jeleń... Zamyśla się.
CHÓR NAJAD NIEŚMIAŁY
Dziki człowiek zwiesił dłonie krwią ociekłe i w dal patrzy — — a mgły tuman coraz rzadszy, niebo coraz jaśniej płonie!
Biedne koźlęta... W krwią zroszoną zieleń
skryte tak drżały... Co to? pod mą rzęsą
coś wilgotnego?! — Przeszyta oszczepem
łania na dzieci pojrzała ze łzami;
padła, widziałem, krwią już wrzosy plami,
już martwa — patrzy jeszcze okiem ślepem
na dzieci...
NAJADA w wodzie.
Co to? patrzcie! dziki człowiek, postrach świata, skłonił głowę, na pierś skłonił — a perłowe łzy mu płyną dwie z pod powiek.
CHÓR PTASZĄT
Dziw! dziw!
CHÓR NAJAD.
Dziw! — u ludzi!
CHÓR NAPOWIETRZNY
O, ciesz się ziemio! już się Psyche budzi!
CZŁOWIEK
Znowu ptaszęce chóry się ozwały —
i bór, co w nocy ryki tylko słyszy,
zionie walk echem i jękami dyszy,
teraz dźwięczący, rozśpiewany cały.
Mgła sunie dołem przez mchy i paprocie,
lecz drzew już szczyty lśnią w porannem złocie
i od świeżego listki drżą powiewu —
tak pełne ptasząt, radości i śpiewu!
Czyż to te same czarne, głuche knieje,
kędym ja w nocy śmierć i postrach szerzył,
dusił niedźwiedzie,z turami się mierzył?
Ja! władca puszczy? — Co się ze mną dzieje!
CHÓR NAPOWIETRZNY
Ponad ziemią słońce wschodzi; drugie — w piersiach twych się rodzi!
CZŁOWIEK
Świat mi się dzisiaj tak innym wydaje,
jakbym raz pierwszy widział niebios stropy,
morza i góry i szumiące gaje
i kwiatów rosą operlone snopy;
i wszystko, dokąd tylko wzrok mój dotrze,
zda się jaśniejsze i świeższe i młodsze — —
a tam — w mej piersi coś stuka, pierś targa,
coś się w niej rodzi i coś kona razem;
skronie mi płoną — a rozwarta warga
niezasłyszanym jakimś drży wyrazem...
Błyśnij nim! cała przyroda go czeka!
On bogom równym uczyni człowieka!
CZŁOWIEK
I ja dziś inny na tym innym świecie:
mocniejszy jakiś i wyższy — a przecie
chciałbym coś ściskać, coś tulić w ramiona
i przed czemś na twarz upadać w pokorze...
Słońce wschodzi.
Aa! płomienne rozprysło się zorze, —
kula słoneczna olbrzymia, czerwona,
tęcze przed sobą w niebo śląc, jak gońce,
wybuchła z morza! o! o! o! Zakrywa oczy.
CHÓR NAPOWIETRZNY
O, słońce!
CHÓR DUCHÓW GÓRSKICH
O witaj, słońce! witaj dawco życia!
Niebo i ziemia i woda cię wita!
ptactwo z leśnego wylata ukrycia
i kwiat schylony pod rosą rozkwita,
strumyk srebrzysty w wąwozach szeleści,
łagodny wietrzyk z drzewami się pieści
i świeże wonie leśnych kwiatów niesie
i ptasząt szmery i śpiewy strumyka —
i brzmi dla ciebie, o słońce! muzyka
na łanach, w niebie, po wodach i w lesie!
CHÓR NAPOWIETRZNY
O Panie! z hymnem tym pochwalnym świata,
spraw, niech się zgodny głos człowieczy zbrata!
CHÓR OKEANID
O witaj, słońce! codzień wstajesz jasne,
płyniesz nad ziemią po szerokiem niebie,
ozłacasz łany i w parowy ciasne
patrzysz, gdzie cień się w sennych mgłach kolebie,
muskasz drzew listki, ptaki budzisz śpiewne,
rozbudzasz kwiaty, opromieniasz morze,
kędy się wiatry kołyszą powiewne
i twoje święte zwierciedli się zorze!
CHÓR NAPOWIETRZNY
O Panie! spojrzyj w głąb człeczego łona;
tam dusza tęskni w cieniach uwięziona!
CHÓR NAJAD
O witaj, słońce! jasne i promienne!
przed tobą cienie uciekają senne,
nad tobą tęcza leci po błękicie,
pod tobą pędzi blask przez świat i morza —
o! pochwalone bądź w światła rozkwicie,
chwała ci, chwała, o władco przestworza!
CHÓR NAPOWIETRZNY
O Panie! światło, gdzie spojrzysz, wybucha;
spojrzyj w pierś człeka, wskrześ z niej światłem ducha!
CHÓR CAŁEJ PRZYRODY
Błysło słońce na błękicie; radość! światło! życie!
CZŁOWIEK wyciąga ręce.
Życie!
CHÓR CAŁEJ PRZYRODY
W słońcu płonie ziemia cała; panu niebios chwała!
CZŁOWIEK pada na kolana.
Chwała!
O! tyś jest mocarz; ty władca na niebie;
ty król! ty światło! życie! wielbię ciebie!
Ja, com się nie zgiął przed wichrem ni burzą,
ja, com swe barki skórą odział turzą
na znak potęgi, jak stworzenie liche —
cześć ci oddając — przed tobą uklęknę:
o słońce! jesteś... jesteś... jesteś... piękne!
Pada twarzą na ziemię.
CHÓR NAPOWIETRZNY
Psyche!
CHÓR NAJAD
Dreszcz przeleciał świat poranny; woń się szerzy i dźwięk szklanny!
NAJADA
Nad schylonym — patrzcie! błyska jakieś światło, — tęcz obręcze i przejrzyste mgły pajęcze w przecudnego kształt zjawiska już się wiążą — — z mgieł przeźrocza postać rodzi się urocza!
CHÓR NAPOWIETRZNY
O! witaj, światła i piękności dziecię!
o! witaj Psyche! Ciesz się, ciesz się, świecie!
NAJADA
Jasność błyszczy w krąg jej skroni, z lilij tkana, srebrno-blada —
a przejrzysta mgła opada i spadając dzwoni, dzwoni... Dźwięczy, pachnie mgła srebrzysta, lgnie do kwiatów, lgnie do ziemi, a ponad nią motylemi skrzydełkami — jasna, czysta, słodka, cicha — w takt porusza narodzona światu Dusza!
CHÓR NAJAD
W słońce białe ręce wznosi i rozgląda się dokoła, — a wiatry je pieszczą ciche, kwiaty przed nią chylą czoła, ptasząt chór jej piękność głosi!
PSYCHE
O! o!...
CHÓR NAPOWIETRZNY
Cicho, świecie! mówi Psyche!
PSYCHE
Jaki świat piękny! jakie jasne nieba!...
CHÓR NAJAD
Pójdź, najpiękniejsza! - Patrz, jak lśnią tu kwiaty
w perłach strumienia, — zamieszkaj z kwiatami
w nadbrzeżnej fali, tu z nami, tu z nami!
PSYCHE
Nie, nie! Mnie w górę, w górę lecieć trzeba...
CHÓR DUCHÓW GÓRSKICH
Więc do nas, Psyche! Stąd w dale na światy
będziesz się patrzyć, na słoneczne wschody,
na ziemię całą, na bezbrzeżne wody...
PSYCHE
Szerszy gdzieś przestwór nęci mnie i woła...
CHÓR OKEANID
Na morską falę, na bezkreśne tonie
pójdź pływać z wiatrem w jasnych gwiazd koronie,
co lśnić ci będą u białego czoła — !
PSYCHE
O! wszystko tutaj tak piękne i słodkie,
ale mnie wyżej trzeba, w jasne słońce
nad wszystkie kresy i nad wszystkie końce —
a skrzydła moje tak nikłe, tak wiotkie...
tęsknisz, choć ziemia tak piękna dla ciebie;
tęsknisz i słońca szukasz tam na niebie;
tęsknisz i płaczesz, że twoje ramiona,
w motyle skrzydła ubrane, nie wzniosą
ciebie nad łany kwietne, lśniące rosą —
o dziecię!
O, czekaj, Psyche, blasku córo słodka,
oto ci niebo swoją wolę wieści:
wiele przejść musisz tęsknót i boleści,
aż cię nareszcie święty Eros spotka
i skrzydeł swoich potężnych użyczy,
i w świat uniesie bogów tajemniczy —
o dziecię!
Tobie, druhu serdeczny, dumny i smutny poszukiwaczu nieziszczalnych cudów — poemat ten ofiaruję, jako dań przyjacielską, jako pamiątkę spotkania naszego nad otchłannem i bezdennem źródłem Duszy człowieczej... Na schyłku starożytnych czasów poznała dusza ludzka, że jest od ciała różna i własną moc posiada. Niezmącona pogoda grecka zniknęła bezpowrotnie, a ciemną otchłań wieków średnich wypełnia walka tych dwóch przeciwstawionych sobie potęg, walka namiętna, zajadła, rozpaczliwa. Dusza, jak ogromny ptak uwięziony, rzuca się w żelaznej klatce i wciąż na nowo opada — z połamanemi skrzydły i pokrwawionem czołem. Poznała niespożytą trwałość swego więzienia i nauczyła się je szanować. Zaczęły się wieki nowożytne, czas kroków powolnych i dobrze obliczonych, okres badania i poznawania klatki, którą dziś zwykle (może przez ironję?) »światem rzeczywistym« nazywamy. Dusza poznała grubość i skład murów swego więzienia i już się na dawne, nierozumnie wielkie porywy nie waży, choć czuje, może silniej niż kiedykolwiek, że poza temi ścianami jest przestrzeń, jest błękit jej rodzinny i są szczyty olbrzymie, ponad którymi unosić by się mogła... A my? Wszak my wszyscy jesteśmy tylko piórami w olbrzymiem skrzydle powszechnej duszy człowieczej i drżymy, gdy ono[134]wiatr bije; w prochu i żwirze rozkrwawiamy skronie, gdy opuszczone i bezwładne po ziemi się wlecze. I tęsknimy, tęsknimy bez końca za tym nierzeczywistym światem, który jest od wszystkich rzeczywistych — rzeczywistszy... Pióra drżą znowu w skrzydłach ptaka; nie wiem, czy to on znów do lotu się zrywa, czy też wiatr jaki tylko musnął go po pierzu i lotki niektóre dreszczem przejmuje... Ale drżą... Idziemy nad święty Ganges, wyciągamy wychudłe, od kajdan drżące ręce więźnia przez kratę naszego ciała, twórczem »Stań się!« zaklinamy naszą tęsknotę, »prawdę jej ducha ubieramy cieniem szafy cielesnej« i — wiedząc, że jest wieczna, zabijamy ją dotknięciem dłoni, do których reszta ciała, jak rzecz lepka, przywarła. A potem?... O! jakże dobrze, niestety! wszyscy wiemy, co jest potem! Spotkaliśmy się nad świętym Gangesem! Dużo nas tu jest, dużo... rzesze całe, rzesze blade i tęskniące i smutne. Nie nawoływaliśmy się, nie prowadziliśmy się nawzajem, a jednak zeszliśmy się, bo ten sam wiatr niebieski dął z tyłu w szaty nasze, ta sama gwiazda betlejemska przykuwała oczy i wiodła kroki nasze... Stoją mi przed oczyma potężne postacie, któreś Ty stworzył. Chodzą po fatach z wiatrem, a mają skrzydła z płomienia i ręce wyciągnięte tak, jak Bóg je miał w chwili, gdy świat stwarzał... A patrz! między niemi kołysze się nieruchomy tajemniczy, biały kwiat lotosu... Chciałbym, aby ten kwiat przypomniał Ci mnie wtedy, gdy życie nas już rozdzieli. Bo wiem, że tak będzie...
Niechaj pieśń moja tak cicho się leje,
jako Gangesu lazurowe wody,
a tak gorącym niech oddechem wieje,
jak wicher, który Himalajów lody
kaskadą rzuca w świętych rzek łożyska!
O! mam ja jeszcze na mej harfie strunę,
co niewygasłym dotąd ogniem błyska,
a gdy z pieszczotą po niej dłoń przesunę,
to mówi, płacze i śpiewa i kwili,
i przypomina mi ojczyznę moją,
ojczyznę kwiatów i gwiazd i motyli,
gdzie nad rzekami smukłe palmy stoją,
a ponad palmy błyszczą świątyń szczyty,
a jasne słońce wstaje na świątynie,
a ponad słońcem wiszą nieb błękity,
a po błękitach oddech Brahmy płynie!
O Brahmo wielki, rodzicielu-boże,
początku życia i nirwany panie!
pozwól, nim kości w grób niewłasny złożę,
duszę na nowe znów gdzieś dając trwanie —
jeszcze raz zagrać na harfie z koralu
i dźwięk ostatni, co z pieśni pogromu
ocalał, rozlać w rzekę łez i żalu
na cudzej ziemi — ach! — i w cudzym domu!
Otom ja książę Benarskiej dzierżawy —
jak żebrak dzisiaj pokorny i lichy...
Otom ja pieśniarz nieśmiertelnej sławy —
śród ludzi obcych — jajak grób — taki cichy...
Otom przepłynął oceany modre,
otom jest tułacz gnany w świat tęsknotą,
lecz — nędzarz — usta mam pieśniami szczodre
i mam tę harfę perłową i złotą,
i mam posłuszne jasne błyskawice
i wspomnień skarby i kindżał przy boku —
jenom zeń śmierci zgubił tajemnicę,
i tylko łez już nie mam w suchem oku!
Żyłem z nią razem jedną wiosnę złotą
i o dnia oczom moim była widna:
cień jej padł na mnie, jak zmora ohydna...
Poszła. Wiem — wróci. Kiedy? nie dbam o to.
Teraz już nie dbam bo już nie mam wiosny,
by ją śćmić mogła swym szyderczym śmiechem,
ani młodości by grobowem echem
mącić zdołała okrzyk jej radosny...
Gdy przyjdzie znowu, straszyć już nie będzie,
wiem — ale wpadnie, jak żbik na zwierzynę, —
jutro? za dziesięć lat? czy za godzinę?
— Już jej nie widzę, choć jest ze mną wszędzie.
Wolno wieczorna wybiła godzina,
słońce płomienne zachodzi za góry —
w szatach z fjoletu, złota i purpury
do snu się kładzie — — i zmierzch się zaczyna..
Zmierzch się zaczyna. Ziemia się obleka
czarną, gwiazdami wyszytą osłoną....
Bądź zdrowe, słońce! — jutro błyśniesz pono —
jutro!... Szczęśliwy, kto ranka doczeka!
Stoję przed jakąś tajemniczą bramą —
i dziw, że prędko tak dobiegłem do niej:
a nie wiem, czy-li mi będzie Sezamą,
czy brzegiem strasznej, ciemnej, głuchej toni...
Stoję i liczę w myśli zwiędłe kwiaty,
minione blaski i zwodnicze wonie, —
a tam tymczasem z za żelaznej kraty
blade się ku mnie wyciągają dłonie...
Czasem wieczorem, gdy róże płomienne,
srebrne jaśminy i lilij kielichy
wonie mistyczne leją i wpół-senne —
a brzęk owadów z łąk zalata cichy:
staje przedemną moja mara blada
i łamiąc kwiaty, z któremi się pieszczę,
z szyderczym śmiechem, jak wąż sycząc, gada:
»Czekam i czekam! — czyś nie gotów jeszcze?«
Wszędzie a wszędzie w ślad za mną się skrada,
zawsze a zawsze czuję ją przy sobie;
w ciszy i w szumie wichru do mnie gada
słowa te same — o śmierci i grobie...
I duch mój już się jej nawet nie lęka
i nie drży, chociaż ją czuje przy sobie,
nie płacze, chociaż go muśnie jej ręka
przeczuciem tęsknem — o śmierci i grobie...
O, nie płacz, nie płacz, królewno zaklęta, —
o, nie płacz, dziecię, nie płacz moja duszo;
wnet się już kraty więzienia rozkruszą
i wnet już spadną twoje ziemskie pęta!
Śmierć pocałunek złoży na twem czole
i pójdziesz wolna gdzieś w krainy ciche
błądzić i marzyć — — tam cię, słodka Psyche,
czeka z pieśniami Eros, bóg-pacholę!
O! wy nie mówcie, żem młody i silny;
ja wiem, ja czuję w sobie oddech śmierci:
chłód już owiewa me skronie mogilny
i czerw cmentarny toczy pierś i wierci...
O! wy nie mówcie, nie kłamcie przedemną! —
ja się nie lękam i nic mnie nie trwoży —
i pójdę cichy w tę drogę tajemną,
w którą mię wyrok pchnął — za młodu — boży!
Wielka fabryka stoi pośród lasu — —
Wieczór — i wyszli robotnicy dzienni,
umilkło echo dziennego hałasu
i coraz puściej — i ciszej — i senniej...
Ogień się tylko jeszcze w piecach żarzy
i dym się wolno nad kominem wlecze;
pod czarnem niebem kołysze się waży — ,
i kształty jakieś przybiera człowiecze...
Wody szeroko rozlane i czarne,
Głazy nad niemi dumają posępne —
a dalej puszcze, głuche, niedostępne,
wielkie, tajemne, smętne i bezgwarne.
W bladych oparach wieszając promienie
nad wodą trupi jakiś księżyc świeci;
a pod księżycem na mgłach cichych leci
jakieś niejasne i dawne wspomnienie...
Wieczór i cisza... We śnie czy na jawie?
Mniejsza! Gwiazd pełne krzewów latorośle;
na wodzie lśnią się dziwne oka pawie;
perły z szelestem spływają po wiośle...
I jakieś usta nademną schylone —
i dłoń na oczach mych alabastrowa,
dobra i słodka... kwiaty — i pieszczone
od kwiatów milsze rozkochane słowa...
Przed oknem młoda topola wyrasta,
wietrzyk wieczorny potrząsa jej włosem;
a z dali słychać gdzieś od strony miasta
zegar bijący wolno smętnym głosem — —
Biedna topolka! Wiatr jej listki kruszy,
a ona gnie się, płacze i narzeka...
Zegar przedzwonił — i już tylko w głuszy
słychać, jak życie kędyś w dal ucieka — — —
Wiem, żem jest pyłek w wszechświatów przestworzu;
wiem, żem jest fala na wieczności morzu,
która wzbudzona wichrem na głębinie
wzdyma się, leci, rozpływa i ginie — —
Giną te fale, jak sen nikłe, marne,
lecz morze wiecznie nowemi ciężarne
szumi — i żadnej nie traci kropelki;
wiem to — i sławię Cię, o Boże wielki!
Chwilą wieczorną jakieś widma ku mnie
z płaczem przychodzą — mgliste i niejasne:
ach! znam je, znam je! to me dzieci własne
przeklinać ojca swego przyszły tłumnie!
Wyście się miały w pieśniach mych narodzić,
ale już nie czas! nie czas, biedne dzieci!
Nigdy wam, nigdy słońce nie zaświeci,
nienarodzonym wam ze świata schodzić!...
Wieczór. Wiatr żaden listków drzew nie rusza,
wonie jaśminu z ogrodów się leją, —
a tam nad wielką, tajemniczą knieją
ogromna waży się na skrzydłach głusza...
Moc ma mistycznych ta cisza haszyszy:
słodka jak wiosna — i tęskna jak jesień,
pozbawia duszę pragnień, czuć, uniesień — —
a jednak straszno mi tej wiecznej ciszy...
O! jakże piękna ta ziemia, to życie!
piękne te gwiazdy świecące gdzieś w górze
i piękne szczęście, łzy, śmiechy i burze —
te gwiazdy lśniące na duszy błękicie!
I żal mi świata i wiosny i słońca,
i żal mi szczęścia, smutku, łez, wesela, —
żal mi, bo widzę, że wszystko spopiela
śmierć — i że będzie już ciemność bez końca!
O, klnijcie ziemię! klnijcie świat i ludzi!
klnijcie i ziońcie pogardą a złością,
nie przebaczajcie ni umarłych kościom,
niechaj szyderstwo wasze wszystko studzi!
Lecz kiedy śmierć wam stanie przed oczyma
i świat wam w mgłę się już rozwiewać zacznie,
wy, coście wiosnę klęli tak niebacznie,
przyznacie: piękna jest nawet i zima!
Do piersi twojej chciałbym cisnąć usta
i chłonąć rozkosz — iskrę po iskierce;
lecz cóż! — już zcichło twe gorące serce
i pierś tak zimna, tak zimna i pusta!
Więc się odwracam od tej piersi z lodu —
i tylko smutniej mi czegoś i gorzej,
kiedy pomyślę, że z twej piersi bożej
zawiał mnie oddech grobowego chłodu...
Chciałem — więc dobrze! Chciałem żyć szalenie
i kielich do dna wysączyć, aż do dna!
i nim przeminie młodość ta swobodna,
w noc się rozpłynąć, jak pieśni westchnienie!
Żyłem szalony i nie będę stary:
więc wszystko dobrze! niech się pieśń rozpłynie!
Więc wszystko dobrze! — a żal mi jedynie,
żem jeszcze do dna nie wysączył czary — — —
Niech złoty puhar winem się zapieni,
a wy tam lutnie nastrójcie i flety! —
szału chcę! wina! słodkich ust kobiety!
wieńców i śpiewu! wonnych róż czerwieni!
Dziś moja stypa! — więc niech szumi w głowie!
niech się krew burzy jeszcze raz ostatni:
dziś moje! — — Uścisk oddajcie mi bratni,
bo jutro — sami będziecie, druhowie!
Ha! jutro! jutro... Jutro zgasną gwiazdy
zczernieje słońce i będzie już ciemno!
Życie tak pędzi — ot, meta przedemną:
jutro już koniec tej szalonej jazdy.
Jutro nie będzie słodkich ust dziewczyny,
nie będzie wina, ni śpiewu, ni lutni, — —
o! jutro — — — Bracia! i czemu wy smutni?
wszak z gliny-m powstał i wracam do gliny!
Ty znowu przy mnie! — cóż mi więcej trzeba?...
Patrz! ja spokojny! — patrz! ja już nie płaczę!
Tyś odpędziła gorycz, łzy, rozpacze:
mrąc, będę wierzył, że idę do nieba!
O! będę marzył, że dzieciństwo wróci, —
a ty jak anioł nad kolebką stoisz,
a śmierć jak matka: »I czego się boisz?
»ta matka dobra! nigdy cię nie rzuci...«
W północnych lodach drzymał wulkan stary
i na śnieg patrząc, na lody bezbrzeżne,
dumał, jak znikły by te pola śnieżne,
gdyby on rzucił na nie swoje żary...
I czuł w swem wnętrzu płomienia odmęty,
lecz iskier skąpił i patrzył z pogardą
na świat, podnosząc w chmury głowę hardą —
Patrzył — i zastygł w lód, sam mrozem ścięty...
Nie ma nadziei, kto w spękanej łodzi
bez żagli, steru, na oślep po fali
pędzi z wiatrami! Nic go nie ocali,
a patrzeć musi, jak koniec nadchodzi.
Nie ma nadziei, a przecież nie skacze
w burzliwą otchłań, lecz deski się chwyta,
choć wie, że żadna gwiazda nie zaświta,
i wie, że nigdzie nikt po nim nie płacze.
Kiedy już rwie się życie w ziemskiem ciele,
duch chwile dziwnych jasnowidzeń miewa:
rozumie kwiatów woń i szumy drzewa,
szmer potoków i ptaszęce trele.
I tak — gdy siedzę w ogrodzie wieczorem,
myślę, że jestem w towarzyszy gronie;
ptaki mi baśnie prawią i róż wonie —
i coraz smutniej w mojem sercu chorem — —
Ja jej nie pragnę — lecz wiem, że się zbliża;
ja jej nie wołam — lecz wiem, że nadchodzi;
choć pierś zasłaniam — ona w nią ugodzi,
legnę — i żal mi, że nie u stóp krzyża — —
Ach! już odszedłem od tych stron daleko,
gdzie krzyż dla grobów spokojnych strażnikiem,
i paść mi trzeba na pustkowiu dzikiem
z piersią rozdartą, otwartą powieką.
Pogrzeb dziś ciągnął przed oknami memi;
księża śpiewali głucho i nabożnie,
a słowa pieśni lud powtarzał trwożnie:
»Z ziemi powstałeś i wrócisz do ziemi!«
Księża śpiewali, błyszczały gromnice,
a długi pochód ciągnął się tak wolno;
już wyszedł z miasta, wiodąc ścieżką polną
trumnę w samotną cmentarną kaplicę — —
O, matko moja! wszak ty mi przebaczysz,
żem się tak młodo zerwał od twych kolan? —
Choć w czarze życia mego kipiał haczyszhaszysz,
każdy kęs chleba łzami był mi polan...
Obiegłszy ziemię, marnotrawne dziecię,
z łachmanem życia staję przed twą chatką:
szczęścia-m nie zaznał na szerokim świecie,
odkąd od kolan twych odbiegłem, matko!
Sam więc zostanę? sam już aż do końca...
Tak dobrze! dobrze! Nie potrzeba ludzi! —
mówią: szalony! — a mnie głos ich budzi
ze snu, jak gdybym czekał wschodu słońca!
Wschodu? — o, nigdy! Noc nadchodzi wieczna,
sen nieprzespany, kamienny i głuchy — — —
i sam zostanę — — w ciemność, jak w pieluchy,
śmierć mię spowije, macierz ta serdeczna!
Śmiałem się wiele i płakałem wiele,
byłem samotny, mimo, że kochany,
a pełen życia, a na śmierć skazany,
w szczęściu tęskniący i dumny w popiele.
Dzieckiem do lutni wziąłem się i pieśni,
lecz pierwszy akord strun mi rozstroił,
a jam z palcami na zerwanych roił,
i śniąc — zapomniał, że się życie prześni...
Nie pragnę życia, ani śmierci wołam,
lecz proszę-ć tylko, pierś mi nastrój, Panie!
na śpiew ostatni — potem niech się stanie
Twa wola —: harfę wyśpiewaną połam!
Roztrzaskaj harfę, ale daj jej wprzódy
pieśń w świat wyrzucić, co lodami świata
wstrząśnie i w słońce poleci skrzydlata,
wiodąc za sobą przebudzone ludy!
Przecz mnie ty, Panie, skazał na to życie?
przecz mi dał duszę wielką a niepłodną,
bezsilnie dziką i wciąż wrażeń głodną,
ciemności pełną a śniącą o świcie?...
Przecz mi Ty gwiazdy pokazał na niebie
i strącił w otchłań, kędy światła gasną,
i tęsknić kazał za gwiazd marą jasną,
i wiecznie padać, wznosząc się do Ciebie?...
Upadam ciągle — i znowu się wznoszę,
i tak mi straszna ta krzyżowa droga,
iż zapominam że wiedzie do Boga —
i końca błagam, i spoczynku proszę.
Upadam ciągle i tarzam się w pyle,
i wstaję znowu, pył otrząsam z czoła;
a krzyż mię ciśnie, a Bóg naprzód woła — —
więc idę naprzód, choć gnę się i chylę.
Żegnaj mi, świecie! Stoję na rydwanie;
dzikie rumaki targają uprzężą, —
dłużej ich trzymać już nie jestem w stanie:
dębią się, skaczą, srebrne lejce prężą...
Więc naprzód! dalej! Żegnaj, piękna ziemio!
Pędzę szalony gdzieś w nieznaną drogę, —
błyski mnie ślepią, wiatr i gromy niemią —,
a oto przepaść — — lecz wracać nie mogę!
Pytałem duszy mojej, czem jest ludzkie życie?
A ona mi odrzekła, smutna, jako zawsze:
— »Kobieta jest to z piersią wychudłą i suchą,
obok której dzieciątko obce z głodu płacze;
pień to drzewa spróchniały, na którym zielone
szybko więdną gałązki; morska jest to fala,
która ryby na piasek wyrzuca śmiertelny;
prąd to straszny, co w przepaść wodospadów niesie
łódki, by je roztrzaskać o głazy podwodne — — —
I ja lecę z tą falą, nie wiedząc, gdzie będzie
kres tej drodze i jaka mię otchłań pochłonie...
Wir i piana, — grzmot słychać wodospadu głuchy,
słychać ciągle — wciąż bliżej — słychać ciągle, ciągle...
coraz bliżej i bliżej... Już zamykam oczy;
nie! to jeszcze nie koniec! Wiem, że umrzeć muszę,
wiem, że pęknie łódź głazem podwodnym rozdarta,
nie wiem kiedy — i smutna jestem aż do śmierci...«
Grzmij, morze! Życie, życie! — Ach! gdyby twa fala
oddać mogła to wszystko, com ja w nią porzucił —
choć połowę — choć cząstkę... Grzmij, morze zachłanne!
Nie powrócisz ty, falo, nigdy swego łupu,
nie powrócisz młodości strawionej tak marnie,
nie powrócisz mi serca, które lekkomyślnie,
niby perłę bezcenną, w toń rzuciłem brudną. —
Dziś gdy chciałbym mieć skarby, jestem od nędzarza
uboższy... Życie, życie! — nie wrócisz... Grzmij morze!...
O! nie jesteś ty dobre ani złe nie jesteś,
o! nie jesteś ty straszne ani też ponętne, —
jeno puste ogromnie i czcze jesteś, życie!
Trzykroć szczęśliw, kto umiał wlać ci treść — i toń twą
myślą swoją zapłodnił! Temu rodzić będziesz
bogów z piersi swej zimnej; ten w twym szumie głuchym
harf usłyszy anielskich przenajczystsze pienia;
przed tym, jako przed królem, będziesz chodzić, życie,
w krwawej gromów purpurze, w rozświtów błękitach,
w złocie zórz wieczorowych, w snów miesięcznych bieli!...
Słabych jednak pożerasz — i szumisz... i szumisz...
O! nie jesteś ty dobre ani złe nie jesteś, —
jeno puste ogromnie i czcze jesteś, życie!...
Dziwni ludzie jesteśmy! Tworzym rzeczy błahe,
wiemy o tem, a jednak wciąż wmawiamy w siebie,
że los świata zawisnął od nich... Gonim marę,
wytwór własnej swej myśli, pragnień cień nieścigły,
co jak plama od słońca do stóp nam rzucona,
idzie ciągle przed nami: stoi, jeśli staniem;
biegnie, gdy ją ścigamy. I zawsze tak blizka,
zawsze blizka ta mara, a tak nieuchwytna...
Trzeba kłamać i wmawiać w duszę swoją własną,
że jej dzieła znikome światy uszczęśliwią;
trzeba kłamać przed sobą i wierzyć, że mara
nikła cieniu naszego — to jest cel przedwieczny...
Kto uwierzy — szczęśliwy. A gdy słońce myśli
zgaśnie i cień uleci — to nas już nie będzie.
Wiem, że dzień ten nadejdzie... Tak jak w Boga wierzę
nieskończonego, który rzeszą światów władnie
a nie troszczy się o liść, co już z drzewa leci,
ani wiatru miarkuje runu jagnięcemu —
tak wiem, że dzień ten przyjdzie... I nic mnie nie wstrzyma
wonczas, ani te bujne złotowłose łany,
co się śmieją pod słońce i życiu się cieszą,
ani zorza rumiana, która może właśnie
w tę godzinę rozplatać będzie swoje kosy...
Wiem — nie troszczę się o nic. I jedno swej duszy
radbym wszczepił hart, aby w tej pośledniej chwili,
gdy jej przyjdzie na ciała swego spłonąć stosie,
nie zadrżała. Dłoń — ślepe narzędzie — posłucha. — —
Więc przyszłaś znowu, o, słodka godzino!
którąm ja niegdyś jak oblubienicę
przyjmował suto zastawnemi stoły:
owocem ducha i nad owoc cennem
kwitnącem kwieciem, obietnicą żywą
przyszłych dostatków! Smutny dzisiaj stoję...
Ty mnie nie pytaj o dostatki moje,
ty mnie nie pytaj o me jabłka złote,
o kwiat różowy — ty się mnie nie pytaj! —
Nie śmiałbym dzisiaj zastawiać ci darów
nie najprzedniejszych, jak czyniłem niegdyś
w zbytniej ufności. — A więc smutny stoję,
choć przyszłaś znowu, o słodka godzino!
Przedwcześnie — wiem to — a jednak na duszę
mgła mi opada... Daremnie ramiona
wytężam, darmo zrywam się i mówię,
żem jeszcze drogi nie przebył połowy
do owej wielkiej przystani — ostatniej:
mgła mi na duszę opada całunem
i tak w niej tonę bezradny... Niedawno
jeszcze... ach! po co wspominać!... Niedawno
pierś mi jak wulkan wzbierała i ognie
grały w niej, walcząc z sobą o pierwszeństwo,
który ma na świat śmignąć błyskawicą...
Przedwcześnie — wiem to — a jednak na duszę
mgła mi opada gęsta, nieprzejrzana...
Idziecie za mną! — widzę was! — potężni,
młodzi i piękni, bogom tak podobni
i jak bogowie drwiący z tych, co padli.
Pójdźcie i przejdźcie po mnie! A nie iżbym
ja się pod nogi wasze kładł, — za dumny-m
i zbyt walczyłem długo, — lecz że pragnę
moc waszą poznać. Wy bogom podobni,
pokażcie, że jak bogowie jesteście
i że bez żalu podeptać umiecie
tych, co wam z drogi nie chcą ustępować...
Niech się nauczę cenić tych, co przejdą
po mojem ciele — i niech mam tę chwałę,
słusznie należną wszystkim protomachom,
choćby ginącym: żem nie przed gorszymi
padł i nie słabszych przed się puścił przodem...
Skarżyć się? — nigdy! - Nie będziesz ty miało
tego tryumfu, o zachłanne Życie!
iżbym ja płakał, zgniecion twem kolanem.
Wszak sam tak chciałem! — Sam walczyłem z sobą
i sam tak długo pętałem swe moce,
dzikie i bujne, rozhukane moce,
aż dnia pewnego usnęły — nieżywe.
Bez łzy nad grobem ich stoję. Nie były
snadź doskonałe, kiedym własną dłonią
zmógł je, pokonał, aby paść wraz z niemi...
Nie płaczę zmarłych i nie pytam: czemu? —
wiedząc, że niema na to odpowiedzi...
Jeno do suchych oczu dłoń podnosząc,
chciałbym ze źrenic ów piasek gorący
strząsnąć, co wżarł się pod krwawe powieki
i w mózg się sypie i w gardle mnie dławi
i pierś wypełnia, jak ziemia w grobowy
dół wsypywana, w którym serce leży...
Nie pytam: czemu? — Snadź nie doskonałe
były te moce i nie nieśmiertelne,
kiedy pomarły, nie mogąc wolności
zdobyć, gdy ręka kiełznała je moja...
Niech śpią w pokoju... Nie będziesz ty miało
tego tryumfu, o zachłanne Życie,
iżbym ja płakał! Bo wiem: albo nowy
duch wstanie w piersiach mych z potęgą nową,
nieposkromioną i jak płomię żywą,
albom ja trup już. Trupów się nie płacze...
Jeno do suchych oczu dłoń podnoszę,
aby z pod powiek piasek strząść gorący...
Nie tak! o nie tak! Ja cię kocham, Życie!
— a choćbym nawet nie kochał, to skłamię;
wszakże wszystko jest kłamstwem? Silniejszy-m od ciebie,
— a choćbym nawet był słabszy, to skłamię;
wszakże wszystko jest kłamstwem! Trudno jest odnaleść
tę granicę, tę krętą i zgubioną miedzę,
która dzieli w człowieczej duszy dwa królestwa:
Prawdy i Kłamstwa. Pytałem mej Woli,
która więcej wie, niźli rozum mój i serce,
a ona ze zdumieniem rzekła: Czyż jest kłamstwo?
pokąd zasięgnę — wszystko dla mnie prawdą. —
Słucham mej woli i kocham cię, Życie,
bo kochając, ja czynię cię miłości godnem.
Wszystko dałoś mi, Życie, czegom jeno pragnął —
i nie było życzenia, którebym napróżno
w sercu swojem rozbudził. Pono jest to szczęście...
Dałoś mi szały bujne, gdym chciał być szalonym,
dałoś mi spokój cichy, gdym pragnął pokoju,
miałem usta kobiece, miałem złote wino,
miałem pieśni posłuszne i posłusznych ludzi,
świat przebiegłem i miastam widział, morza, góry, —
i nie brakło mi zdrowia, ochoty ni siły,
by z twych darów korzystać... I nie wiem, dlaczego
taką krzywdę-ś mi, Życie, zrobiło, że wszystko
dałoś, czegom zapragnął...? Snadź by mnie przekonać,
żem źle pragnął i że jest wszelakie pragnienie
samo w sobie boleścią — a spełnienie pragnień
najżywszych nieprzerwanem pasmem rozczarowań,
chociażby rzeczywistość przeszła sny najśmielsze...
Słońce przez mgły i rudych wyziewów topiele
nad Paryżem wstawało, smutne, osowiałe,
tlejąc słabo, jak głownia samotna w popiele,
która członki żebraczki ogrzewa skostniałe.
Jak budzący się ze snów gorączkowych chory,
grób swój mglisty z wysiłkiem darło dłonią drżącą —
i przez ziejące w szarym całunie otwory
blade światło swe lało — starca krew stygnącą.
Ziemia w słońce patrzyła odrętwiała, niema,
jak zbudzona zaledwie ze snu kurtyzanka,
co ziewa, podsiniałe rękoma obiema
trąc oczy, które zmęczył zły sen i hulanka.
I tak słońce to stare i tak ziemia stara
w rannym brzasku złowróżbnym, rażącym ich oczy,
już konały, — a przestrzeń pusta, głucha, szara,
drżała jękiem włóczęgów tych nieba przeźroczy:
SŁOŃCE I ZIEMIA.
— O, pani moja, o, moja żono!
o, biedna Ziemio o zwiędłej skroni,
pamiętasz miłość naszą szaloną?
echa chwil zgasłych czy myśl twa goni?
Kiedym na jasne, czyste błękity
płaszcz swój zarzucał, płaszcz złotolity,
płynnego srebra łzami wyszyty,
który w promienne tulił cię zwoje:
widziałaś lico moje płonące, —
a błądzącego przez nieba lśniące
kochanka twego całunki wrzące
rozkoszą łono wzdymały twoje!
»Któż to mnie głosem ochrypłym woła?
czy to ty, Słońce, królu mój złoty?
Niestety! szronu dziś z mego czoła
nie zetrą twoje blade pieszczoty!
Zostaw mię w ciszy! — minęła wiosna,
i Śmierć mnie w otchłań ciągnie zazdrosna, —
jam już nie twoja żona miłosna
i tyś już nie mój kochanek młody!
Świątynia nasza, lazur promienny,
w sklep się zamienił ciężki i senny,
pod którym w martwej głuszy bezdennej
noc nas ogarnia i wieczne chłody...«
— O, Ziemio moja, słuchaj mnie przecie!
wspomnij minione szczęśliwe chwile!
Dziś mnie nie kocha nikt już na świecie
a tyś mnie niegdyś kochała tyle!
Więc mimo starość, co mrozi łona,
ocknij się, ocknij, piękna Uśpiona!
Jeśliś nie mumją, jeśli korona
moja nie lampą zgasłą śród cieni:
nim nas Śmierć dłonią ujmie lodową,
wzbudźmy te błogie chwile na nowo,
kiedy to Ziemia była królową,
a Słońce bogiem było przestrzeni! —
»Gdyśmy o życiu nic nie wiedzieli,
tryumfatorów w świat szliśmy krokiem,
jak dzieci małe, tacy weseli,
z szczęśliwą duszą, z pogodnem okiem!
Wiosną odziani, w świateł powodzi
nie wiedzieliśmy, tak jeszcze młodzi
że czas, okrutny starzec, co rodzi,
pożera biedne dzieci swe — światy!
Bez trosk żyliśmy gniotących barki
w pięknym ogrodzie niebios, ty — szparki
motyl ze złota i z jasnej siarki,
ja — kwiat brunatny w zielone płaty«.
— O! gdyby cofnąć to losów koło,
o, gdyby zacząć nam nowe życie
i znowu młodość szczęsną, wesołą
począć o czasu nowego świcie,
ażeby góry i morskie tonie,
łany w złocistych kłosów koronie,
wietrzyki, kwietne niosące wonie,
ciepłe błękitne nieba bez końca,
nieprzeliczone twory przyrody,
świetną harmonją brzmiące w zawody —
znów opiewały związek nasz młody,
związek szczęśliwy Ziemi i Słońca! —
»Ponad gór szczyty, nad białe chmury
zamienialiśmy całunki z złota;
lecz dziś ust naszych zwiędły purpury,
już się nie złączą, — próżna tęsknota!
Oto dziś szczyty nagie i ciemne
i bezświetliste chmury nadziemne,
a zamiast śpiewów, głosy tajemne
brzmią przez mgły gęste, ciężkie i płowe;
jest to ryk Miasta, które olbrzymie,
pełne przekleństwa, spowite w dymie,
wieści dzień pracy w bluźnierczym rymie —
bo oto Człowiek podniósł już głowę!«
Wtedy zwolna na polu martwem i zaspanem
pełen siły i życia Paryż rozwarł oczy:
jakby wody szumiące, pędzone orkanem,
potok ludzki po bruku z hałasem się toczy.
Ty z rękami czarnemi znużony od wczora,
do pracy, wyrobniku! Żar w piecach się pali —
podłą krwią żelaznego nakarm więc potwora,
wkręć swe muszkuły w jego muszkuły ze stali!
Czy słyszycie, jak potwór — z haniebnych więzieni
krwią i potem utuczon — wzdyma się i krzyczy,
wyrzygując swem gardłem wulkany płomieni?
To szalony hymn pychy, którym miasto ryczy:
CZŁOWIEK
— Moje są nieba, ziemie i wody!
precz z wyrzutami, trwogą i bólem!
Ja, Człowiek, marny atom przyrody,
chcę być niezmiernych wszechświatów królem!
Wszystkie przeszkody po drodzę zwalę!
wszak łupu w twardej szukając skale
łono-m Natury rozwarł zuchwale;
jak ona, moja macocha, srogi,
wszystkie jej skarby wydzieram z gardła!
Jam się z nią zmierzył! — i ręka karła
dumne jej siły zmogła i starła —
i na jej karku wsparłem swe nogi!
Kazałem górze, co w strop się spiętrza,
pod dłoń mą ugiąć dumnego grzbietu —
i rąbiąc drogi, w głębie jej wnętrza
wbiłem swą wolę, jak ostrz sztyletu!
W biegu nie wstrzyma mnie nawet morze!
ja oceanom pęta nałożę —
i oto czarna flota ma porze
bałwanów grzywy zwichrzone, sine.
Piorun, co z nieba groził mej skroni,
jam niewolnikiem zrobił swej dłoni —
i oto dzisiaj przez światy goni,
niosąc myśl moją, kędy ja skinę.
Dojdę do przyczyn ostatnich nitek,
wszystko, co zgadnąć można, odgadnę;
siły Materji na swój pożytek
obrócę, światem jak pan zawładnę.
Pokonam ziemię, niebo przemierzę,
wszystkich tajemnic złamię zawierze —
i nie ośmieli się nic nieszczerze
mówić lub milczeć, gdy pytać będę!
Ja Nieskończoność bez maski zoczę;
za kresy świata moc swą roztoczę,
a w gwiazd otchłanne dążąc przeźrocze,
na wóz wichrami niesiony wsiędę!
Jeśli oś świata ma być zmieniona,
ja się Atlasa zaćmić pokuszę!
zarzucę ziemię na swe ramiona
i bez stęknięcia z posad ją ruszę!
Ja, chudy karzeł, dźwigam ciężary,
jak kran olbrzymi; grzbiet mój i bary
silniejsze, niźli machin lewary,
nie drżą pod żadnych brzemion nawałem!
Znajdę sił nowych ożywcze zdroje;
a gdy wiek jeszcze potrwają znoje,
spełnią się wszystkie zamiary moje,
wszystkie sny moje staną się ciałem!
Wszystko, co zechcę, czynić mam prawo —
a ja chcę wszystko! W tyglu rozłożę
Byty i Rzeczy, myślą ciekawą
szukając, co z nich przydać się może.
Przyroda umrze? to mnie nie trwoży!
Gdy ta starucha w grób się położy,
ludzkość dość silna — nowy świat stworzy,
nad stare bogi podnosząc głowę!
Niech wszystko ginie! W mej mocy leży
ciepła i światła świat stworzyć świeży;
— wola ma nowe nieba rozszerzy
i gwiazdy na nich rozpali nowe!
Do pracy zatem! precz ze spokojem!
drzyjmy zasłony tajne na szmaty!
Choć padną jedni, drudzy przebojem
pójdą z pochodnią zdobywać światy.
Mózg mój, rachunki snując zawiłe,
równa już ziemską zmarszczoną bryłę,
nową jej postać dając i siłę...
A gdy już wolą wszechświat oprzędę
i mętny chaos myślą rozdzielę,
nurtując tajne jego topiele:
będzie w Przyrody wielkim kościele
Bóg tylko jeden — i ja nim będę!
Noc zapadła. Murzynka o czarnem wymieniu
wlała w otchłań powietrzną gęste mleko cieniu
i ciężkim pocałunkiem zawarła widnokrąg.
Pod spokojnem już niebem martwa głusza wokrąg:
nie słychać krzyku Słońca ani płaczu Ziemi.
Tylko Człowiek, nadęty pychą, żelaznemi
łańcuchami swej dumy do pracy przykuty,
w cieniach nocy z łoskotem wiedzie trud swój luty,
usiłując dzień nowy stworzyć w dzikiej pysze
z drżących, wątłych płomyków, które wiatr kołysze.
A wtem gwiazdą zakwitły czarne nieb zagony;
dwie już błyszczą, trzy, dziesięć, tysiące, miljony — :
szmaragdy i rubiny, topazy bajeczne,
pył djamentów rozsuty w mgławic drogi mleczne,
których każda cząsteczka — to wszechświat osobny,
w słońca swoje, płanety i księżyce zdobny.
I oto nieskończoność fizyczną przenika
jakaś dziwna, wpół-cicha, straszliwa muzyka,
przy której głos Człowieka pełen klątw i złości
zda się jeno dalekiem echem ech nicości.
To Gwiazd chóry śpiewały tą melodją wieczną,
że Materja jedyną istnością konieczną,
zawsze młoda i stara, bez początku, końca —
zresztą wszystko przemija: bogi, czas i słońca.
GWIAZDY:
Człowieku, ty potworku, i cóż ty tam mruczysz,
tak skulony przy słońcu, jak kot przy ognisku?
sądzisz, że przechwałkami trwogi nas nauczysz?
że twój oddech błękitom odejmie połysku?
Ponieważ mózg twój cyfry kombinować umie,
chcesz, by wszechświat czcił cały na kolanach ciebie?
Szumem pustych słów brzmiący, w swej bezbrzeżnej dumie
ty urągać zamyślasz nam, gwiazdom na niebie?
Grzbiet i chude ramiona wytężasz, nieboże,
sądząc, że świat ten, w uścisk objąwszy, posiędziesz?
Ty, coś ledwie robakiem marnym w ziemskiej korze,
mówisz, że my pomrzemy, a ty — ty żyć będziesz!
Lecz ty raczysz, litością zwycięzcy przejęty,
jeszcze nadzieją słodzić nam ten los surowy:
obiecujesz Materji obumarłej szczęty
w palcach swoich ożywić i świat stworzyć nowy?
Hej! choć z zasłon odarłeś wszechświat tajemniczy
i w błękity wyciągasz chciwych dłoni kleszcze,
Gwiazdy śmieją się z twojej wiedzy i zdobyczy:
mimo wszystko, coś poznał, ty nic nie wiesz jeszcze!
Ty się łudzisz, że błyskiem swojego spojrzenia
rozprószyłeś mrok gęsty wszechtajemnic cieśni:
gdybyś bodaj na chwilę wyjść mógł z swego cienia,
zobaczyłbyś ty tajnie, jakich mózg twój nie śni.
Ni ty, ni my, ni żadna moc zmienić nie zdoła
tego, co jest — ni dobre, ni złe, lecz bezwiedne.
Wszystko pędzi, gdzie ślepy Przypadek zawoła, —
jednodniówko, atomie biedny, ty — Nic biedne!
Przyroda w wiecznych przemian żyjąca powodzi
bez spoczynku podąża w tę fatalną drogę,
kędy przyczyn konieczność stałe skutki rodzi,
a z kolebki się prosto na grób stawia nogę.
Każda rzecz się na chwilę zjawia, życiem wzbiera,
a gdy los się odmieni, jak kwiat ścięty więdnie;
wszystko na śmierć się rodzi, by odżyć — umiera:
nie powstaje na świecie żadna rzecz bezwzględnie.
Zaprawdę! ziemia także zastygnie z kolei —
ją też, jak każde ciało, kres niechybny czeka:
jej ognisko wewnętrzne w śnieżnej lat zawiei
to wybłyska, to znów się popiołem powleka.
Oto każdy dzień siły jej zużywa, niszczy;
wkrótce straci swe lasy, powietrze i wody
i będzie jako księżyc, pełna martwych zgliszczy,
szkielet gwiazdy, trup siny w cmentarzu przyrody.
Już nie usłyszy wtedy życiowego tętna,
nie zobaczy nieb skrytych w ciemności powłoce,
pędząc w pustce samotna, wystygła i smętna
przez otchłanie milczenia i wieczyste noce.
Słońce wnet też zużyje swe samotne żary
i poblednie i pójdzie — szkielet martwy, zimny,
bezpromienne, jak Ziemia, przez głuche obszary,
niby węgiel w ognisku wypalony, dymny.
Może lecąc, jak błędny płaneta w przestworze,
gdzieś około innego słońca krąg zatoczy.
mały światek wasz z sobą pociągając może
ku gwieździe, której wasze nie zobaczą oczy!
Wreszcie cały świat zrzuci formę już znoszoną
i rozpłynie się w przestrzeń, która wszystko studzi,
deszczem pyłów na ciemne dżdżąc Materji łono,
kędy Chaos uśpiony moc Przypadku budzi.
Jeśli Gwiazdy więc cudne i nieskazitelne,
takie trwałe, że oko twe ma je za wieczne,
te olbrzymy niebieskie, nie są nieśmiertelne
ni przed Czasu niszczącym zębem są bezpieczne:
jakże możesz ty innych spodziewać się losów,
ty, którego dzień gaśnie wraz z zachodem słońca?
czemu łeb buntowniczy wznosisz do niebiosów,
chcąc uniknąć sam jeden wszystkich rzeczy końca?
Więcej znikomy, nie chciej dumą być przed niemi,
nie sądź, że świat się cały w twojej dłoni zmieści,
przeto iż się za króla masz swej matki Ziemi,
która ciebie, jak swego Benjamina, pieści!
Pomyśl, że niczem jesteś wobec niej, fantomie,
i że ona mniej jeszcze wobec nas jest przecie!
i że Wszechbyt nie zamknie się w jednym atomie
i że niema uchwytnych absolutów w świecie!
Prędzej przestrzeń się skończy, w biegu czas ustanie,
nim byt jeden pod władzę swą Ogół zagarnie —,
a czas wieczny, bez granic przestrzeni otchłanie!
więc nie skazuj się pychą na próżne męczarnie!
Nic nie zmienisz i zginiesz tak, jak zginą słońca!
darmo chcesz się mocować z przeznaczeniem srogiem:
jedna tylko Materja istnieje bez końca,
a Wszechświat duszy nie ma i nikt nie jest Bogiem!