Syrena (Lord Lister)/3
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Syrena |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 27.4.1939 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Tytuł cyklu: Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Następnego ranka Charley Brand aż zaklął głośno na widok Rafflesa, wychodzącego ze swego pokoju.
— Czy ci się aż tak nie podobam? — zapytał Tajemniczy Nieznajomy z uśmiechem.
— Tu nie o to chodzi, Edwardzie — odparł Charley. — Podziwiam cię. — Twoja nowa maska jest jedną z najdoskonalszych i najlepiej udanych. Mimo, że jestem twym starym przyjacielem, nie poznałbym cię, gdybym przeszedł tuż obok na ulicy.
— Zadałem sobie dzisiaj bardzo wiele trudu — odparł Raffles. — Udaję się bowiem do jaskini lwa, to jest do głównej kwatery policji. Chciałbym, aby sokole oko naszego przyjaciela Marholma nie rozpoznało mnie w tym przebraniu.
— Udajesz się do inspektora Baxtera?
— Tak jest, mój chłopcze... Moje konto bankowe zmniejsza się w przeraźliwym tempie. Muszę znaleźć sposób podreperowania go. Uważam, że inspektor policji angielskiej powinien zapłacić mi suto za wyprowadzenie w pole jego belgijskiego kolegi.
— Mówisz samymi zagadkami... Nic z tego nie rozumiem.
— Sprawa jest jasną mój drogi. Pozwól mi wypić w spokoju herbatę...
Raffles usiadł przy stole, rzucił okiem na gazetę i wstał.
— Najpóźniej za trzy godziny będę z powrotem. — Poczekaj na mnie tutaj... Podyktuję ci raport codzienny do gazet, aby moi londyńscy zwolennicy mieli rozrywkę dziś wieczorem, czytając opis mych przygód.
— Życzę ci powodzenia — rzekł Charley Brand, odprowadzając go aż do drzwi...
Inspektor Baxter przybył do biura o godzinie ósmej.
Nawet najstarsi współpracownicy nie pamiętali w całej swej karierze podobnego wypadku.
Tymczasem inspektor zabrał się poważnie do pracy. Przeszedł kolejno wszystkie biura, sprawdzając, czy pracownicy stawili się punktualnie. Następnie odwiedził areszt tymczasowy i sprawdził porządek, panujący w celach. Gdy o godzinie dziewiątej wrócił do swego gabinetu, cały Scotland Yard żywił głębokie przekonanie, że inspektor Baxter zwariował.
Tylko Marholm rozumiał powody tego nagłego entuzjazmu do pracy. Inspektor Baxter spodziewał się bowiem odwiedzin swego sławnego kolegi belgijskiego. Ale Marholm nie przejmował się tym zbytnio. Przybył jak zwykle do biura dziesięć minut po godzinie dziewiątej. Już w korytarzu usłyszał grzmiący głos inspektora.
— Nareszcie was złapałem, Marholm! — ryknął Baxter, spoglądając nań z wściekłością. — Oddawna podejrzewałem, że lekceważycie swe obowiązki i spóźniacie się do pracy. Wezmę to pod uwagę i potrącę wam odpowiednie kwoty z wynagrodzenia.
— Tere... fere — mruknął do siebie Marholm, wieszając spokojnie swe palto na wieszaku.
— Zdejmijcie kapelusz z głowy! — zawołał Baxter.
— Nie potrafię wykonywać dwuch czynności naraz, panie inspektorze! Albo zdejmę kapelusz, albo palto...
— W takim razie zaczynajcie na przyszłość od kapelusza... Przeraża mnie wasz brak wychowania.
— Czy ma pan jeszcze jakieś inne pretensje? — zapytał oschle.
— Oczywiście... Jak wam wiadomo, komisarz policji belgijskiej przyjdzie tu do nas dzisiaj, aby, zapoznać się z naszą organizacją i sposobem pracy.
— Nic o tym nie wiem. Pan szef nie był mnie łaskaw o tym poinformować.
— A gdzie byliście, u licha, kiedy rozmawiałem z nim przez telefon? Chyba zatkaliście specjalnie uszy.
— Niejednokrotnie zwracał mi pan uwagę, inspektorze, abym nie podsłuchiwał, podczas gdy pan rozmawia przez telefon...
— Trudno dziś z wami dojść do ładu, Marholm.
Marholm wzruszył szerokimi ramionami i spokojnie zabrał się do swej pracy.
— Zostawcie wreszcie te akta i posłuchajcie moich instrukcyj.
Sekretarz odwrócił głowę i spojrzał na swego szefa z zaciekawieniem.
— Wstać, kiedy do was mówię! — wrzasnął Baxter. — Wyprostować się na baczność i powtarzać: „wedle rozkazu, panie inspektorze policji“! Ale wy postanowiliście okryć mnie śmiesznością w oczach mego belgijskiego kolegi! Pamiętajcie, że będziecie mieli ze mną do czynienia... Przy najmniejszym uchybieniu zmyję wam głowę tak, jak na to zasługujecie.
— Hm... Zaoszczędzę sobie mydła — odparł „Pchla“ filozoficznie.
Wyciągnął z kieszeni swą krótką fajeczkę i począł napełniać ją tytoniem.
Baxter rzucił się na niego jak rozjuszony tygrys.
— Jeszcze tego brakowało — zawołał. — Nie dość, że zatruwacie, powietrze w mym biurze wówczas, gdy jestem sam, ale chcecie jeszcze doprowadzić do tego, aby komisarz belgijski udusił się przebywając przez kilka chwil w tej ciężkiej atmosferze... Przecież to nie tytoń, ale tabaka, którą palą tylko nędzarze i męty londyńskie!
— Nie ma pan pojęcia o tym, co to jest prawdziwy tytoń — przerwał mu Marholm. — Powtarzam panu raz jeszcze, że jest to najprzedniejszy tytoń holenderski. Tylko tak niesubtelny nos, jak pański, nie potrafi odróżnić szlachetnego gatunku od zwykłej mieszaniny materacowego włosia, morskiej trawy i zeschłych liści, które pan nazywa cygarem. Sam zapach tego, co pan pali, może przyprawić o omdlenie najsilniejszego człowieka...
— A idźcież do wszystkich diabłów! — wybuchnął Baxter. — Nie można z wami dyskutować. Zresztą w godzinach urzędowych palić nie wolno... To nie kawiarnia ani szynk... Zrozumiano?
— Wiem o tym równie dobrze, jak pan, inspektorze.
— Odpowiedzcie tylko: „wedle rozkazu“...
— Wedle rozkazu — odparł Marholm. — Będę naprawdę szczęśliwy, jeśli zwolni mnie pan od obowiązku rozmawiania ze sobą...
Inspektor mrucząc coś niewyraźnie pod nosem zabrał się po raz pierwszy chyba w życiu do czytania akt. Pracę tę pozostawiał zazwyczaj Marholmowi. Po upływie kilku chwil podniósł głowę z nad papierów.
— Cóż to za kradzież klejnotów na Oxford-street? — zapytał.
Marholm podskoczył z krzesła, wyprostował się jak struna i wypalił służbiście.
— Wedle rozkazu, panie inspektorze!
— Niech was diabli porwą! Pytam was o sprawę...
— Wedle rozkazu, panie inspektorze...
— Czy nie potraficie dać mi rozsądnej odpowiedzi?
— Wedle rozkazu...
— Do pioruna! Czy przestaniecie mnie denerwować?
— Wedle rozkazu, panie inspektorze...
— Przecież chcę usłyszeć od was odpowiedź!
— Wedle rozkazu, panie inspektorze!
Inspektor trzasnął pięścią w stół tak silnie, że atrament rozlał się, plamiąc akta urzędowe.
— Słuchajcie, Marholm... Cofam mój rozkaz i pozwalam wam rozmawiać ze mną...
— Czyżby?
— Tak jest... Jeśli raz jeszcze usłyszę tę idiotyczną odpowiedź: „wedle rozkazu, panie inspektorze“ wyrzucę was z biura!
— Wedle rozkazu, panie inspektorze.
Baxter otworzył usta i wstał, aby wykonać groźbę, gdy nagle opamiętał się, przełknął niewypowiedziane słowa i usiadł.
— Nie, mój drogi... Chcielibyście coprawda, abym was wyrzucił za drzwi ale rozmyśliłem się... Zostaniecie tutaj, za tym biurkiem...
— Wielka szkoda — mrukną Marholm. — Sądziłem, że raz nareszcie uwolnię się od pana.
Inspektor zorientował się, że w ten sposób nigdy nie dojdzie do ładu z Marholmem i rzekł:
— Oto wasza fajka... Pozwalam wam palić.
Twarz Marholma rozjaśniła się.
— Mam czasem wrażenie, że się pan zapomina, szefie — rzekł, napełniając fajkę tytoniem. — Ale trudno, jestem już do tego przyzwyczajony.
Wejście dyżurnego policjanta nie pozwoliło Baxterowi odpowiedzieć na tę ostatnią zniewagę.
— Pan komisarz Gerard, szef belgijskiej policji kryminalnej — zameldował policjant uroczyście.
W chwilę potem do gabinetu wszedł Raffles, przebrany za komisarza.
Inspektor Baxter przyjął go z uniżoną grzecznością.
— Jestem szczęśliwy, że mogę pana gościć u siebie, drogi kolego — rzekł, kłaniając się nisko. — Uważam to za wielki zaszczyt... Mam nadzieję, że organizacja naszej policji, jakkolwiek posiada pewne braki, zdoła zainteresować pana...
Marholm, który nigdy nie słyszał jeszcze tak długiego przemówienia Baxtera, spojrzał na swego szefa z zaciekawieniem.
— Zechce pan, inspektorze, obejrzeć przede wszystkim mój paszport, aby stwierdzić tożsamość mojej osoby — rzekł nowoprzybyły.
— Ależ drogi kolego... Uważam to za zbyteczną formalność — bronił się Baxter.
— My, belgijscy policjanci, staramy się zawsze postępować zgodnie z przepisami...
— Jeśli istotnie panu na tym zależy — odparł Baxter — zastosuję się do pańskiego życzenia.
Wziął do rąk paszport, rzucił okiem na jego treść i zamierzał oddać go właścicielowi, gdy komisarz znów zabrał głos.
— Chciałem pana prosić, drogi kolego, o zachowanie go u siebie. Mówiąc szczerze, obawiam się, aby mi go nie wykradziono. Już wczoraj zdarzył mi się w waszym Londynie tragikomiczny wypadek. Skradziono mi portfel, zawierający dziesięć tysięcy franków. Nie mogę sobie wytłomaczyć, w jaki sposób to się stało... Przypuszczam, że okradziono mnie na jednej z głównych ulic, gdy przyglądałem się ożywionemu ruchowi.
— Jakże mi przykro — zawołał Baxter. — Czy nie spostrzegł pan kogoś podejrzanego w pobliżu siebie? Możeby pan poznał tę osobę, gdybym panu okazał album przestępców?
— Przypuszczam, że to nie przydałoby się na nic, drogi kolego. Mam do pana jednak pewną prośbę: czy nie zechciałby pan, aż do chwili, gdy moje władze przyślą mi pieniądze...
— Ależ oczywiście — przerwał mu Baxter. — Pozwoli pan, że wypiszę natychmiast czek na pięćset funtów sterlingów, który pan zainkasuje natychmiast w naszej kasie policyjnej. Będzie pan mógł mi je zwrócić po nadejściu pieniędzy.
— Jest to sprawa przykra, lecz zmuszony jestem z grzeczności pana skorzystać.
— Wielki to dla mnie zaszczyt — odparł Baxter, wyjmując czek z portfelu.
Raffles, a raczej komisarz Gerard, włożył czek do wewnętrznej kieszeni swej marynarki i rzekł:
— Mam nadzieję, że podobna przygoda nie przytrafi mi się po raz wtóry. Komisarz policji okradziony — to istotnie sytuacja dość paradoksalna.
— Prasa nie omieszka zabarwić odpowiednio pańskiej przygody... Oni już to potrafią!
— Odczuł to pan, kolego na własnej skórze — zaśmiał się komisarz. — Czytaliśmy moc artykułów o tym, jak to Raffles wodzi pana za nos po całym Londynie...
— Bardzo proszę nie wymawiać tego nazwiska w mojej obecności — przerwał mu Baxter. — Przeżycia te zaliczam do najbardziej przykrych... Ale teraz pozwoli pan, że go oprowadzę po naszym gmachu. Po zwiedzeniu biur i więzienia, proponuję małą przechadzkę po mieście, którą zakończymy obiadem w jakiejś restauracji.
— Jestem szczęśliwy, że będę mógł zwiedzić Londyn w pańskim towarzystwie...
Obaj panowie wyszli z gabinetu.
Po ich wyjściu Marholm rozparł się wygodnie i w zamyśleniu zmarszczył czoło.
— Nie wiem dlaczego, cała ta historia wydaje mi się mocno podejrzana — szepnął do siebie — Z całą pewnością widziałem gdzieś tego człowieka... Skąd znam te oczy?
Ale Raffles potrafił genialnie zmienić swoja maskę. Marholm nie domyślał się nawet, że istnieje jakiś związek pomiędzy Tajemniczym Nieznajomym a belgijskim komisarzem policji.
W pół godziny później inspektor Baxter wrócił do biura w towarzystwie swego gościa. Bystre ucho Marholma podchwyciło ostatni fragment ich rozmowy.
— Czy pozwoli pan, że wstąpię teraz do kasy, aby zainkasować czek — rzekł Belgijczyk, stojąc jeszcze w progu.
— Oczywiście — odparł inspektor. — Ponieważ zwolniłem się dzisiaj z obowiązków służbowych...
— I tak zwalniasz się codzień od nich, bracie — pomyślał sobie Marholm.
— ...pozwolę sobie panu towarzyszyć — dokończył Baxter.
Zdjął z wieszaka palto i kapelusz i wyszedł wraz z gościem.
W godzinę później jeden z agentów zapukał do gabinetu i wsunąwszy głowę między drzwi zaanonsował:
— Pan komisarz belgijskiej policji kryminalnej...
— Jak to? — zdziwił się Marholm — czyżby zdążył już wrócić z powrotem? Wprowadźcie go.
Komisarz Gerard, autentyczny szef policji belgijskiej, wielce zdenerwowany, przekroczył próg biura.
Marholm spojrzał na n ego z osłupieniem.
— Co to ma znaczyć? Przecież to nie ten sam człowiek, który przed chwilą wyszedł w towarzystwie inspektora Baxtera?
— Kim pan jest? — zapytał głośno.
— Nazywam się Gerard. Jestem inspektorem belgijskiej policji kryminalnej.
Marholm zmierzył go wzrokiem od stóp do głów.
— Co to za żarty stroi pan sobie ze mnie?.. A może alkohol przez pana mówi? Zapomniał pan widocznie kim pan jest.
Z kolei komisarz przesiał rozumieć o co chodzi.
— Dziwne obyczaje panują w waszej głównej kwaterze — rzekł — powtarzam, że jestem komisarzem policji kryminalnej... Nazywam się Gerard.
— To już słyszałem. Proszę się wylegitymować.
— Z przyjemnością. Oto mój paszport — odparł cudzoziemiec.
Włożył rękę do kieszeni marynarki.
— Do pioruna! — zawołał — ten człowiek wykradł mi również i paszport!
— Czy i pana okradziono?
— Pan inspektor policji musi o tym wiedzieć najlepiej, ponieważ byliśmy razem aż do późnej nocy. Pan komisarz odprowadził mnie nawet do mego pokoju w hotelu.
Marholm odsunął się nieznacznie, stawiając pomiędzy sobą a nieznajomym krzesło. Pewien był bowiem. że ma do czynienia z wariatem.
— Pan się myli — rzekł. — Wiem z całą pewnością, że inspektor policji spędzał wczorajszy wieczór w domu.
— A z kim mam przyjemność rozmawiać w chwili obecnej?
— Nazywam się Marholm, jestem sekretarzem inspektora.
— Czyżby? Słabo się pan zna na zasadach grzeczności.
— Nie domyśla się pan nawet, do jakiego stopnia potrafimy być tu grzeczni.
— Gdzie jest pan inspektor?
— Sam pan widzi, że go tutaj nie ma... Ale może zechciałby mi pan wytłumaczyć, dlaczego się pan podaje za komisarza policji, skoro nim pan nie jest?
— Co takiego? — zawołał cudzoziemiec. — Otóż jestem nim. Do wszystkich diabłów!
Sięgnął po raz wtóry do kieszeni i wyciągnął z niej karteczkę skreśloną przez Rafflesa, który zawiadamiał go, że będzie mógł odebrać swój paszport u komisarza Baxtera w Scotland Yardzie.
— Dzięki Bogu — odetchnął z ulgą. — Nie zauważyłem tej kartki... Obawiałem się, że paszport ten zabrał mi pan inspektor prawdopodobnie po to, aby przechować go w bezpiecznym miejscu... Zdawał sobie widocznie sprawę w jakim stanie mnie zostawia.
— Co takiego? — zapytał Marholm ze zdziwieniem — gdzie był nasz inspektor?
— Wybaczy pan, ale to już pana nie powinno obchodzić — odparł komisarz.
Pragnąłbym się dowiedzieć o której godzinie mogę się zobaczyć z inspektorem Baxterem.
— Dziś wieczorem między szóstą a siódmą — odparł Marholm.
Umyślnie wybrał tę godzinę, wiedział bowiem, że wtedy inspektor zastanie Baxtera samego w biurze.
— Dobrze — odparł cudzoziemiec — wrócę o tej porze.
— Bardzo proszę...
Po jego wyjściu Marholm potarł czoło.
— Widocznie wariat — mruknął. — Ciekaw jestem, jak sobie z nim Baxter poradzi.
Tymczasem Raffles przybył w towarzystwie inspektora policji do jednej z najwytworniejszych restauracyj w Londynie. Nie mógł wstrzymać się od śmiechu myśląc o tym, że dopiero wczoraj, on, Raffles był tu w towarzystwie innego inspektora.
Baxter zabrał się z miejsca do picia. Raffles natomiast pił jedynie czystą wodę.
Około godziny trzeciej po południu Baxter zaprosił rzekomego kolegę do swego mieszkania. Przyzwyczajony był bowiem, do poobiedniej drzemki. Po raz pierwszy w życiu inspektor zaprosił do swego mieszkania Rafflesa... Wkrótce, w skromnym mieszkaniu rozległo się donośne chrapanie obu mężczyzn. Po niejakim czasie Raffles wstał po cichu i przekonawszy się, że Baxter pogrążony jest w głębokim śnie skierował się w stronę biurka. Otworzył szufladkę, wyjął z niej trochę kosztowności i sto funtów gotówką. Na czystej kartce papieru nakreślił kilka słów...
„Drogi inspektorze!
Przypomniałem sobie, że o godzinie czwartej umówiłem się z konsulem belgijskim. Nie chcę przerywać Pańskiego cennego snu, aby się z panem pożegnać. Zgodnie z umową o godzinie szóstej zjawię się w komendzie policji.
Przesyłam najserdeczniejsze pozdrowienia
D. Gerard.
Cicho na palcach wysunął się z mieszkania Baxtera.
— Zdarzają się w naszym Londynie rzeczy o których nie śniło się nawet filozofom — rzekł do Charleya po powrocie do domu. — Jadłem dziś obiad w towarzystwie inspektora Baxtera, po czym zostałem przez niego zaproszony do jego własnego mieszkania na poobiednią drzemkę. W czasie tej drzemki, opróżniłem mu szufladki biurka. Jestem gotów podyktować ci dokładne sprawozdanie, abyś mógł je podać do pism.
— A to niesłychana historia! — zawołał Charley Brand. — W jaki sposób ci się to udało?
— Sprawiło mi to prawdziwą przyjemność — odparł Raffles z uśmiechem po czym natychmiast zabrał się do dyktowania.
Nie podejrzewając nic złego, inspektor Baxter wrócił o godzinie szóstej do swego biura.
Gdy tylko zabrał się do przyjmowania codziennych raportów, do pokoju wszedł dyżurny funkcjonariusz i zaanonsował:
— Pan de Gerard, komisarz policji kryminalnej.
— Prosić, prosić czym prędzej — zawołał Baxter, wybiegając na spotkanie kolegi. Na widok zupełnie nieznajomej twarzy cofnął się od progu.
— Dobry wieczór — rzekł nieznajomy. — Nareszcie pana zastałem! Wygrałem zakład!...
Baxter przeraził się nie na żarty. Czego od niego chciał ten osobnik? O jakim zakładzie wspominał?
— Pan wygrał zakład? — zapytał Baxter.
— Oczywiście — zawołał komisarz de Gerard. — Nie było to takie trudne — poznałem pana, jakkolwiek wczoraj był pan znakomicie ucharakteryzowany.
— To z pewnością wariat — przemknęło przez głowę Baxtera.
Inspektor nieznacznie nacisnął guzik dzwonka alarmowego.
— Doskonale pan uczynił, zabierając moje dokumenty i pieniądze — ciągnął dalej dziwny cudzoziemiec. — Gdyby nie pan, byliby mi je z pewnością zabrali.
— Niech mi pan wreszcie powie, o czym pan mówi? — zawołał zniecierpliwiony Baxter.
Komisarz wybuchnął śmiechem.
— Nic panu nie pomoże... Na próżno stara się pan zbić mnie z tropu... Zakład wygrałem. W ten sposób nie dojdzie pan ze mną do ładu! Czy pan nie jest inspektorem Baxterem?
— Oczywiście, że nim jestem — odparł Baxter, nie spuszczając palca z dzwonka alarmowego.
— A więc mam rację — zawołał — Musiałem być wczoraj porządnie pijany.
— Jeśli pan się upił wczoraj, najlepiej byłoby dzisiaj się przespać — odparł Baxter.
— Po co?... Dziś jestem równie przytomny, jak i pan.
Pochylił się nad biurkiem Baxtera.
— Mam cię, blagierze — zawołał. — Widzę przecież mój paszport.
— Niech pan nie rusza tego paszportu — zawołał Baxter. — Ten paszport nie należy do pana.
— Jak to? Czy to nie mój paszport?
— Jest pan pijany, lub niespełna zmysłów...
— Wypraszam sobie niestosowne żarty, drogi kolego!
— Kolego! Tego już za wiele!
Dał znak ręką i dwunastu policjantów wpadło do gabinetu.
— Zabrać mi tego człowieka i do aresztu! — rzekł. — Usiłował w mojej obecności przywłaszczyć sobie cudze papiery...
— Do wszystkich diabłów!. Czy pan się stara pokazać mi na przykładzie, jak się u was w Anglii przeprowadza aresztowanie?
— To niebezpieczny oszust... Jak pan śmie podszywać się pod nazwisko komisarza Gerarda?
— Proszę mnie wypuścić! — krzyczał nieznajomy, wyrywając się z rak agentów.
— Niech mnie pan wysłucha, kolego, dodał zwracając się do Baxtera. — Uważam, że ten żart trwaj zbyt długo — proszę wydać swym agentom rozkaz natychmiastowego wypuszczenia mnie. Muszę panu powinszować kolego: pańscy podwładni wykonali rozkaz aresztowania równie szybko, jak moi policjanci w Belgii.
Inspektor Baxter potrząsnął głową.
— Proszę nie mówić głupstw. Pan wie przecież, że nie jest pan komisarzem Gerardem. Nazwisko jego musiał pan widocznie przeczytać w gazecie.
— Ja? Ani mi to w głowie... Jeszcze raz proszę pana o zaprzestanie tego niesmacznego żartu. Chciałbym otrzymać z powrotem moje papiery.
— Pańskie papiery? — zaśmiał się Baxter ironicznie. — Nie, mój drogi...
Skinął na agentów:
— Zabrać mi tego osobnika! Pijany czy trzeźwy, niech oprzytomnieje w areszcie! Przyda mu się ta lekcja. Naprzód marsz!
Komisarz policji wyrywał się rozpaczliwie. Agenci, rośli Irlandczycy, trzymali go w żelaznym uścisku. Mimo protestów i złorzeczeń zaprowadzono go do więzienia.
Baxter został w swym gabinecie, oczekując, jak to było umówione, wizyty prawdziwego komisami Gerarda.
Minęła jednak godzina ósma a komisarz się nie zjawiał. Baxter zatelefonował do hotelu „Esplanada“. Odpowiedziano mu, że komisarz nie wrócił jeszcze do domu. W tej samej chwili dyżurny policjant przyniósł mu wieczorne wydania dzienników.
— Znów wydarzyła się przykra historia z Rafflesem — rzekł. — Obawiam się, że będziemy mieli z tego powodu duże nieprzyjemności.
— My? — zapytał Baxter. — Skądże znowu? Czy gazety wymyśliły jakąś nową historię?
— Tak, inspektorze, i to historię dość niezwykłą. Słyszałem ją z ust kolegi który czytał gazetę. Moim zdaniem, trzeba czym prędzej wypuścić na wolność prawdziwego komisarza, pana Gerarda, który przebywa obecnie w więzieniu...
— Do licha! — zaklął Baxter, chwytając gazetę.
Oczy jego spoczęły na nagłówkach sensacyjnego artykułu:
„Raffles okrada belgijskiego funkcjonariusza policji! Raffles powtarza ten sam manewr wobec inspektora angielskiego!“
Litery poczęły skakać przed jego zamglonym wzrokiem... Z tłumionym jękiem Baxter opadł na fotel. Wydawało mu się, że jego mózg przestał działać. Nie, to nie do wiary! Raffles miał spać w jego mieszkaniu. Raffles miałby go okraść?
Co za hańba, co za wstyd — powtarzał sobie, ściskając oburącz głowę. Z wielkiego wrażenia nie mógł wydobyć z siebie ani słowa.
— Czy mam zwolnić pana komisarza? — wyrwał go z osłupienia głos agenta.
Wszystko wirowało dokoła niego.
— Oczywiście... I to natychmiast — odparł.
Po wyjściu agenta, począł jak oszalały krążyć po pokoju. Wreszcie dwaj policjanci sprowadzili do gabinetu komisarza Gerarda. Baxter spojrzał na swego kolegę niepewnie.
— Zaszła niemiła omyłka — rzekł cicho. — Czy może nam pan udowodnić w jakikolwiek sposób, że istotnie jest pan oczekiwanym przez nas komisarzem Gerardem?
— Ależ oczywiście — odparł Gerard — proszę udać się wraz ze mną do hotelu. Dyrektor hotelu, który zna mnie jeszcze z Brukseli, wyjaśni panu kim jestem.
— To wystarczy — oparł Baxter. — Czy pan pozwoli, że będę panu towarzyszył wraz z agentami?
— Bardzo proszę — odparł komisarz policji ostrym tonem.
Nie mógł jeszcze wybaczyć Baxterowi przyjęcia, którego tu doznał.
W godzinę później obaj panowie siedzieli razem w palarni wielkiego hotelu. Baxter budził po prostu litość. Gdy usłyszał wyjaśnienie dyrektora hotelu i zrozumiał cała potworność swojej pomyłki, nogi ugięły się pod nim.
Komisarz Gerard usiadł naprzeciw niego. W ciągu kilkunastu minut obaj funkcjonariusze policji opowiedzieli sobie nawzajem swe wczorajsze przygody.
Mały boy w liberii wniósł właśnie list zaadresowany w sposób następujący:
Wielmożny Pan Komisarz policji kryminalnej Edmund D. Gerard „Hotel Esplanada“.
Komisarz rozerwał kopertę.
„Szanowny Panie! — czytał — Przybył Pan do Londynu po to, aby zdobyć o mnie pewne wiadomości. Dlatego też postanowiłem zawrzeć z panem bliższą znajomość. Zechce Pan oddać serdeczne pozdrowienia swemu koledze — inspektorowi Baxterowi. Szczerze Panu oddany John C. Raffles, zwany Tajemniczym Nieznajomym“.
Przez kilka chwil obaj panowie spoglądali na siebie w zdumieniu. Wreszcie poczucie humoru komisarza belgijskiego wzięło górę. Roześmiał się głośno i chwyciwszy Baxtera za rękę, rzekł:
— Muszę panu coś powiedzieć, drogi kolego... Jakkolwiek obydwaj padliśmy ofiarą genialnego kpiarza Rafflesa, muszę przyznać, że nigdy w życiu nie słyszałem o równie zabawnej historii... Uczcijmy tę przygodę butelką dobrego wina.
Mówiąc to, kazał kelnerowi przynieść butelkę szampana i dwa kieliszki. Gdy jednak w rozmowie wspomniał znów o Rafflesie, Baxter zerwał się jak oparzony i tłumacząc się silną migreną, pożegnał się ze swym gospodarzem.
Następnego ranka Raffles zasiadł wraz z Charleyem Brandem do śniadania. Przerzucając poranne pisma, od czasu do czasu wybuchał głośnym śmiechem. Tajemniczy Nieznajomy lubił bowiem śmiać się ze swych własnych kawałów i cieszył się, że jego wyczyny dostarczają rozrywki całemu Londynowi.
— Czy wiesz, Edwardzie, że zamierzam umieścić tę historie w moich pamiętnikach, — odezwał się Charley Brand.
— Bardzo mnie to cieszy, mój chłopcze — odparł lord Lister. — Ale to jeszcze nie koniec. Obiecuję ci, że druga część tej historii będzie jeszcze zabawniejsza od pierwszej. Zbliża się kolej „kobiety-ryby“, dziwnego stworzenia zwanego syreną!...
— A więc nie porzuciłeś jeszcze tej myśli?
— Myślę o tym więcej niż dotychczas. Idę teraz do mej garderoby... Muszę zmienić maskę i ucharakteryzować się tak, aby, belgijski baron przyjął mnie za jednego ze swych kolegów.