<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Syrena
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 27.4.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Między uczonymi

Profesor Fryderyk Crocker naczelny dyrektor muzeum w Londynie spojrzał ze zdziwieniem na przyniesioną mu przez służącego kartę wizytową.
„Frank Holligan, profesor archeologii“ — widniało na niej.
Naczelny dyrektor był człowiekiem mrukliwym z usposobienia i nieprzyjemnym w obejściu. Jego podwładni unikali go, jeśli to było możliwe.
— Jeszcze jeden żebrak, starający się o zajęcie — mruknął po przeczytaniu karty. — Nic u mnie nie wskóra! I tak muzea londyńskie cierpią na przerost personelu. Proszę wprowadzić tego jegomościa! — dodał głośno.
W kilka chwil później Raffles wszedł nieśmiało do pięknie urządzonego gabinetu dyrektora. W pokoju tym zgromadzono tyle arcydzieł sztuki i cennych zabytków, że czynił on na wchodzącym wrażenie sali muzealnej.
Raffles ukłonił się lękliwie i powiódł wzrokiem po znajdujących się w pokojach skarbach. Znał się na tych rzeczach. Na oko ocenił od razu wartość ich na kilka milionów.
Dyrektor zmierzył go od stóp do głów i, nie dopuszczając go do słowa, rzekł:
— Daremnie się pan fatygował, doktorze Holligan... Nie mam u siebie ani jednego wolnego miejsca.
— Bardzo przepraszam pana dyrektora, ale ja nie przyszedłem szukać pracy — odparł Raffles.
— A więc tak? — odparł dyrektor. — Prawdopodobnie przyszedł pan prosić o zezwolenie na studiowanie jakichś bezużytecznych zagadnień. Mógł się pan zwrócić z tym bezpośrednio do mego sekretarza. Mój czas jest zbyt drogi.
Dyrektor przypuszczał, że po tego rodzaju przywitaniu niefortunny gość przeprosi go z pokorą i będzie starał się jak najprędzej opuścić niegościnne progi. Ale Raffles nie ruszał się z miejsca, mnąc z zakłopotaniem kapelusz w ręce. Nie przyszedłem pana o nic prosić, dyrektorze — rzekł. — Chciałbym jedynie zaproponować panu kupno pewnej rzadkiej osobliwości.
Dyrektor machnął ręką.
— Z zasady nic nie kupujemy. Mamy dość najrozmaitszych eksponatów. Muzea nasze wypełnione są od piwnic aż pod strychy...
— Proszę mi wybaczyć dyrektorze, ale rzeczy, którą ja posiadam, nie ma żadne muzeum na świecie. Proszę mi poświęcić chwilę czasu...
— Mów więc pan szybko, o co chodzi.
Raffles zakasłał z zakłopotaniem, udając, że szuka słów. Dyrektor począł niecierpliwie bawić się swymi pierścieniami.
— Proszę, proszę tylko krótko...
— Posiadam rzecz niesłychanie rzadką... — odparł uczony, zbierając całą swą odwagę.
— Powtarza mi to pan chyba z dwadzieścia razy.
— Chciałbym, aby pozostała ona w Anglii i nie została wywieziona za granicę.
— Proszę powiedzieć wyraźnie o co chodzi.
— Otrzymałem już ofertę od naczelnego dyrektora belgijskiego muzeum bawiącego przejazdem w Londynie.
— Do licha, powiedz pan raz wreszcie o co chodzi?
— All right — odparł Raffles. — Kilka lat temu na wybrzeżu szkockim odkryłem w mieszkaniu starego rybaka największą osobliwość naszych czasów. Mam na myśli syrenę, stwór składający się w połowie z kobiety a w połowie z ryby.
— Co takiego? — zaśmiał się profesor Crocker. — Ciekaw jestem, czy nie pił pan zbyt wiec brandy od samego rana? A może jest pan niespełna rozumu?
— Pański sceptycyzm jest tu nie na miejscu. Syrena bowiem znajduje się w moim posiadaniu. Nigdybym się jej nie wyzbył, gdyby mi nie była potrzebna większa suma pieniędzy na podróż w celach naukowych.
— Niech więc pan szuka szczęścia u tego belgijskiego kolegi... Rezygnuję z osobliwości tego rodzaju. Proszę mi nie opowiadać bajek!
— Dobrze, panie dyrektorze — odparł Raffles. — Uprzedzam, że będzie pan żałował...
— To jakiś wariat — mruknął do siebie dyrektor po wyjściu uczonego. — Któżby dziś wierzył w takie rzeczy?
Frank Halligan udał się piechota do hotelu „Esplanada“. Z niemałym trudem udało mu się przekonać małego boya w liberii, aby zechciał podać kartę wizytową belgijskiemu baronowi. Boy spoglądał na niego z wyraźną pogardą. Na tle przepychu wielkiego hotelu postać starca czyniła wrażenie wprost żałosne. Raffles wsunął mu w rękę kilka pensów.
— Well — odparł boy nieco udobruchany, — zobaczę, czy będę mógł spełnić pańską prośbę.
Elastycznym krokiem pobiegł na górę i po kilku chwilach wrócił z powrotem.
— Proszę za mną — rzekł do staruszka. — Niech że pan tylko uważa, żeby nie robić dziur w dywanach tą laską i nie pluć na podłogę.
Raffles uderzyłby go chętnie za to wyzywające zachowanie, lecz opanował się i ciężkim krokiem ruszył za chłopcem.
Baron de Barrot, dyrektor muzeów belgijskich przyjął skromnego doktora z miną księcia rozmawiającego z żebrakiem.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał, nie wskazując mu nawet krzesła.
— Proszę mi wybaczyć panie dyrektorze...
— Tytułuje się mnie „Ekscelencjo“ — przerwał mu baron.
— Przepraszam, Ekscelencjo — poprawił się Raffles. — Przybywam w bardzo ważnej sprawie. Nazwisko moje musi być panu znane, albowiem jest ono cenione w całej Anglii i zagranicą. Jestem współpracownikiem pism fachowych z zakresu archeologii i historii naturalnej. Pozwoliłem sobie nawet ostatnio napisać artykuł o pańskich pracach, panie baronie, podnosząc w nich pańskie zasługi na polu organizacji muzeów belgijskich.
Słowa te podziałały na barona w sposób magiczny.
— Zupełnie słusznie — odparł prężąc się dumnie. — Dzięki mnie zbiory naszych muzeów wzbogaciły się ilościowo i jakościowo. Może zechce pan usiąść, doktorze?
— Przynęta chwyciła — pomyślał Raffles. Domyślił się wreszcie, że gościowi należy zaofiarować krzesło.
— Czy nie zechciałby pan, panie doktorze Holligan, zaofiarować mi artykułu poświęconego mojej osobie?
— Z prawdziwą przyjemnością — rzekł Raffles, wyciągając z kieszeni gazetę.
Znajdował się tu istotnie artykuł poświęcony osobie barona de Barrota. Artykuł ten podpisany był przez niejakiego doktora Holligana. Raffles nie znał go wprawdzie, lecz z całym spokojem przypłaszczył sobie jego nazwisko. Karty wizytowe kazał wydrukować na poczekaniu w pobliskiej drukarni.
Baron tymczasem pogrążył się w lekturze. Na twarzy jego o rysach ostrych i aroganckich, rozlał się wyraz błogiego zachwytu.
— Bardzo panu dziękuję, drogi doktorze — rzekł słodkim tonem. — To, co pan mówi o mnie, jest echem moich własnych myśli. Niewymownie rad jestem z pańskiej wizyty.
— Musiałem zadać sobie wiele trudu, aby zjawić się tu u pana — odparł rzekomy doktór Holligan. — Nie chcąc mieć wyrzutów sumienia zgłosiłem się uprzednio do dyrektora naszego muzeum londyńskiego pytając go po raz ostatni czy dopuści do tego, aby osobliwość o niesłychanej wartości została wywieziona z Anglii. Niestety, cena, którą postawiłem, a którą sam ongiś zapłaciłem pewnemu kolekcjonerowi, wydała się naszemu dyrektorowi zbyt wygórowana... Jestem głęboko przekonany, że ten pan nie dorósł zupełnie do swego zadania.
— Zaciekawił mnie pan — rzekł baron. — Cóż to za osobliwość, przed której nabyciem wzdraga się mój angielski kolega?
— Jest to niesłychanie rzadki okaz, zdarzający się prawdopodobnie raz na tysiąclecie, a przywieziony w wieku XVI przez rybaków na brzegi szkockie... Mówię o pół-kobiecię i pół-rybie, o stworzeniu zwanym syreną...
— Na Boga!... A więc pan miałby...
Ani jeden muskuł nie drgnął na twarzy Rafflesa.
— Tak jest, Ekscelencjo... Posiadam okaz prawdziwej syreny.
— Czy... Czy... to prawda?
— Szczera prawda, Ekscelencjo!
— Aż do dzisiejszego dnia przekonany byłem, że tego rodzaju stwory nie istnieją...
— I ja również byłem dawniej tego zdania... Żal mi tylko, że nie mogę tego fenomenu natury zachować dla naszego muzeum narodowego.
— Ile kosztuje ta syrena?
Raffles wzruszył ramionami.
— Drogi baronie... Sądzę, że całe złoto Belgii nie starczyłoby na zakupienie takiego skarbu...
Twarz barona de Barotta.okryła się purpurą. Raffles znów ugodził w jego słaby punkt.
— Myli się pan, drogi kolego... Mamy więcej pieniędzy, niż pan przypuszcza. Mogę dysponować każdą sumą byleby obiekt, o którym pan wspomina, był istotnie prawdziwą osobliwością.
— Syrena kosztowała mnie 52.000 franków, licząc w pańskiej walucie.
— Hm. — pomyślał sobie dyrektor muzeum — trochę za drogo... Żywa kobieta kosztowałaby o wiele taniej...
— Co takiego? — zapytał doktór Holligan. — Wydawało mi się, że pan baron coś wspominał o żywej kobiecie?...
— Pozwoliłem sobie na żart. Ale mówmy poważnie. Skoro posiada pan tak niesłychaną osobliwość gotów jestem zapłacić za nią czekiem. Kiedy mógłbym obejrzeć syrenę?
— Jutro rano w hotelu.
— Zgoda — odparł dyrektor muzeum. — Jestem jednak tak ciekawy, że wołałbym, aby to stało się jeszcze dziś.
— To niemożliwe — odparł Raffles. — Mam dzisiaj jeszcze kilka lekcji i dopiero jutro będę rozporządzał wolnym czasem.
Wróciwszy do domu, Raffles włożył długi blaty fartuch, jaki zazwyczaj noszą malarze podojowi.
Charley spoglądał na niego ze zdumieniem.
— Słuchaj mój chłopcze: biegnij do sklepu i kup mi z dziesięć kilo ryby, najlepiej karpie.
— Skąd ten nagły apetyt na ryby? Nigdy nie byłeś wielkim amatorem karpia?
— Dzisiaj są mi potrzebne do życia — odparł śmiejąc się, Raffles. — Wszystko to wiąże się z moją syreną.
— Ach tak — zasępił się Charley Brand — nie porzuciłeś więc tej myśli?
— Oczywiście, nie. Widzisz, że włożyłem biały fartuch i mam zamiar zmobilizować wszystkie moje talenty, aby stworzyć model kobiety-ryby...
— Chciałbym zobaczyć, jak się do tego zabierzesz.
— Nie... Najpierw musisz wykonać moje polecenie. Czas nagli, muszę bowiem już jutro pokazać ją dyrektorowi muzeum belgijskiego.
Szukając w sklepach odpowiedniej wielkości karpia, Charley łamał sobie głowę nad rozwiązaniem zagadki w jaki sposób Raffles wybrnie z tego zadania.
Gdy Charley Brand wrócił do domu, nie mógł się powstrzymać od okrzyku zdziwienia na widok potwornej postaci, leżącej na stole.
Raffles kazał mu zanieść kupioną rybę do kuchni i ostrożnie zeskrobać z niej łuski.
— Łuski te będą mi bardzo potrzebne — wyjaśnił Charleyowi. — Uważaj, abyś mi ich nie uszkodził.
Raffles tymczasem wyjął z jednej ze skrzyń głowę mumii, którą kupił ongiś od starego Araba w czasie gdy wędrował po Wschodzie. Głowa ta była znakomicie spreparowana i nosiła jeszcze wyraźne ślady piękności. Należała do Egipcjanki, zmarłej przynajmniej pięć tysięcy lat temu. Nawet włosy zachowane były doskonale. Głowę tę przyczepił do korpusu za pomocą mosiężnych drutów.
Krytycznym wzrokiem obrzucił swe arcydzieło. Mówiąc szczerze mógł być zadowolony z wyniku swej pracy. Charley Brand zjawił się wkrótce z półmiskiem pełnym łusek.
— Zaczyna się najbardziej skomplikowana część roboty, mój drogi — rzekł Raffles. — Musisz mi w tym pomóc. Trzeba będzie cały ten model powlec warstwą kleju i przyczepić doń łuski w sposób możliwie jak najtrwalszy.
Zajęło im to przeszło cztery godziny czasu. Gdy wreszcie rybi ogon syreny powlókł się zbroją z łusek, Charley Brand z podziwu uderzył w dłonie.
— Wspaniałe... Każdy właściciel budy jarmarcznej odkupi ją od ciebie z zachwytem! — zawołał.
— Szkoda, że ci panowie mają zbyt mało pieniędzy, aby mi za nią zapłacić — rzekł Raffles z uśmiechem. — Dlatego też sprzedam ją dyrektorowi belgijskiego muzeum. Musimy teraz wysuszyć nasz model: rozpalimy ogień pod kuchnią, po czym włożymy naszą piękność do pieca i zostawimy ją tam przez kilka godzin. Każ Piotrowi dołożyć węgla!
Charley udał się znów do kuchni, Raffles zaś zmieszał farbę z lakierem i posmarował tą mieszaniną łuski. W ten sposób łuski otrzymały lśniący połysk, a równocześnie patynę starości.
Wreszcie włożono dziwacznego potwora do pieca.
Raffles sam pilnował procesu suszenia. W chwili, gdy wapno wyschło już należycie, wyjął „syrenę“ z pieca i zabrał się do licznych prac związanych z jej wykończeniem.
Następnego ranka całość była już gotowa. Raffles odetchnął z ulgą. Syrena robiła wrażenie prawdziwej, doskonale zakonserwowanej mumii sprzed wielu set lat.
Lord Lister położył się spać dopiero o świcie. Umówił się z Charleyem, że obudzi go o godzinie dziesiątej.
Przed godziną jedenastą lord Lister i Charley Brand opuścili swą willę, udając się do hotelu „Esplanada“. Obydwaj dźwigali spore tekturowe pudło, w którym mieściła się „syrena“.
W hotelu zameldowali się u portiera. Dyrektor muzeum nie pozwolił im długo na siebie czekać. Nie upłynęło pięć minut, gdy mały boy zaprosił ich na górę. Ekscelencja przyjął ich w sposób niesłychanie uprzejmy.
— Jak pan widzi, ekscelencjo, dotrzymuję mego przyrzeczenia — rzekł Raffles na wstępie. — Była to dla mnie dość przykra chwila: jestem Anglikiem i serce mi się ściska na myśl o tym, jak wielką stratę ponosi moja ojczyzna. Szkoda, że taka osobliwość zostaje wydana Belgii.
— Jestem niezmiernie ciekaw... Gdyby pan zechciał pokazać mi to cudo...
Raffles wstał i zdjął pokrywę z pudła. Ludzka głowa i górna część tułowia ukazały się przerażonym oczom barona.
Widok ten oszołomił barona do tego stopnia, że przez kilka chwil nie mógł wydobyć z siebie słowa.
— To przekracza moje najśmielsze oczekiwania — wyszeptał wreszcie. — Nie przypuszczałem, że coś podobnego może istnieć! Zawsze podejrzewałem, że jest to twór zwykłej fantazji. Widzę jednak teraz swój błąd. Czy pozwoli pan przyjrzeć się temu z bliska?
— Winszuję panu, doktorze — rzekł po chwili. — Aż do obecnej chwili wątpiłem w autentyczność pańskiej „syreny“. Ale teraz wszelkie moje wątpliwości zostały usunięte. Zdaję sobie sprawę z powagi całej sprawy: jako dyrektor generalny muzeum belgijskiego, kupuję od pana tę syrenę. Będę miał do zwalczenia duże trudności. Rozpęta się burza nad moją głową! Niektórzy będą mnie uważali za łatwowiernego głupca. Ja jednak wierze niezłomnie, że mam przed sobą cud, którego nauka nasza dotychczas wytłumaczyć nie może. Jest to naprawdę pół kobiety a pół ryby!
Raz jeszcze przyjrzał się wspaniałej głowie i tajemniczym oczom mumii:
— Pomówmy teraz o cenie — rzekł. — Ile pan żąda za ten fenomen?
Raffles z zakłopotaniem począł obracać w rękach kapelusz.
— Nigdybym nie sprzedał mego skarbu, gdybym nie potrzebował tych pieniędzy na podróż naukową... Sądzę, że licząc najskromniej, mam prawo za nią zażądać 80,000 franków.
— Trochę za wiele — odparł baron. — Cena ta przekracza prawie moje fundusze dyspozycyjne.. Akceptuję ją jednak, aby panu dowieść, że gdy chodzi o nabycie dla naszego muzeum prawdziwego białego kruka nie waham się... Zaraz panu wypiszę czek.
Zasiadł do biurka i wystawił czek na żądaną sumę. Raffles z całych sił powstrzymywał się, aby nie wybuchnąć śmiechem...
— Czy zechciałby mi pan wydać dokument, stwierdzający gdzie i w jakich okolicznościach nabył pan naszą syrenę? — zwrócił się baron do Rafflesa.
— Z przyjemnością, panie baronie. — Przyślę panu odnośne pismo jeszcze dziś wieczorem.
Z tymi słowy Raffles pożegnał się z belgijskim uczonym, który go odprowadził aż do hallu.
W drzwiach hotelu Raffles omal nie wpadł na dyrektora muzeum londyńskiego. Obaj panowie spojrzeli na siebie nieprzychylnie:
— Musi pan wiedzieć, panie dyrektorze, że oddal pan złą przysługę swej ojczyźnie — zwrócił się do niego Raffles. — Syrena przeszła obecnie w ręce pańskiego belgijskiego kolegi.
— A idźże pan do diabła! — zaklął dyrektor i nie zważając na Rafflesa, skierował się prosto w stronę przedsionka.
— Jestem gotów założyć się, że londyński uczony przybywa do swego belgijskiego kolegi jedynie po to, aby wywęszyć, jak się przedstawia sprawa syreny — rzekł Raffles do Charleya Branda. — Zamierzam zawrzeć z nim bliższą znajomość. Interesuję się jego gabinetem. Znajdziemy tam sporo cennych przedmiotów, które należy zabrać i przewieźć w bezpieczne miejsce...
Wsiedli do taksówki. Raffles rzucił szoferowi adres dyrektora muzeum londyńskich Crockera.
Otworzył im drzwi ten sam stary służący, który przyjął ich wczoraj. Oświadczył, że pana nie ma w domu.
— Wiem o tym — odparł Raffles — przed chwilą rozmawiałem z nim. Zamierzam tylko przyjrzeć się dwum obrazom, które wiszą tam na ścianie. Oczywiście w waszej obecności — dodał widząc wyraz nieufności na twarzy służącego.
Staruszek zgodził się, spostrzegł jednak, że Raffles zamiast przyglądać się obrazom obserwował bacznie okna i mierzył szerokość ogrodu, znajdującego się przed domem.
Wizyta trwała zaledwie kilka minut.
— Zdobyłem potrzebne mi wiadomości — rzekł Raffles wróciwszy do Charleya, który oczekiwał go na dole. — Gabinet znajduje się na wysokości dwóch metrów a okna wychodzą na ogród otoczony dość wysokim murem. Dziwię się, że nikt z moich londyńskich „kolegów“ nie pomyślał dotąd o bliższym zapoznaniu się ze znajdującymi się tam skarbami.
— Rzadkie i cenne przedmioty powinny być własnością ogółu — dodał sentencjonalnie Charley. — To grzech i egoizm zamykać je w prywatnych mieszkaniach. Szkoda, że nie możemy temu przeciwdziałać!
— Kto wie? — odparł Raffles z uśmiechem.

Tymczasem dyrektor muzeum angielskiego dyskutował gorąco ze swym belgijskim kolegą na temat autentyczności jego ostatniego nabytku.
— Czy ośmieli się pan twierdzić — wołał baron belgijski z oburzeniem — że to nie jest głowa prawdziwej mumii młodej dziewczyny?
— Nie wiem — odparł Anglik.
— Ale niechże pan zobaczy... czoło, nos, kości policzkowe a nawet włosy wyraźnie wskazują na to, że jest to mumia ludzka...
— Możliwe — odparł Crocker. — Trudno mi jednak uwierzyć w pańskie twierdzenie...
Belgijczyk nie posiadał się z oburzenia.
— Nie dziwię się wcale, że przy takim ustosunkowaniu się do fenomenów natury, pańskie muzeum stało się jednym z najgorzej prowadzonych w Europie!
Anglik zmierzył Belga spojrzeniem pełnym wściekłości:
— Co takiego? O kim pan mówi?
— O panu — odparł baron de Barrot. — Trzeba nie mieć oczu, aby nie odróżnić prawdziwej mumii od fałszywej.
Anglik chwycił kapelusz i skierował się w stronę drzwi.
— Gdyby mi nawet pan pokazał dziesięć tysięcy kobiecych głów, jeszcze byłbym zdania, że to oszustwo... Idiota!
— Co takiego? — zawołał baron de Barrot... Pan śmiał...
Ale Anglik zdążył już wyjść z pokoju.
— Poczekaj — szepnął baron. — Pomówimy jeszcze o tym. Ten człowiek posiada niesłychany tupet... Już ja go nauczę!
Z hotelu „Esplanada“ Crocker udał się prosto do redakcji „Timesa“.
— Drogi redaktorze, mam dla pana coś wspaniałego — zwrócił się do redaktora Trappera. — Wczoraj zgłosił się do mnie pewien uczony angielski, proponując mi kupno kobiety-ryby.
— Co takiego? — zawołał redaktor. — Kobieta-ryba? Przecież to istnieje tylko w bajkach.
— Jestem tego samego zdania — odparł dyrektor muzeum. — Proszę jednak sobie wyobrazić, że bawiący obecnie w Londynie baron de Barrot, skończony tuman nabył coś, co uważa za autentyczną syrenę...
Redaktor wybuchnął głośnym śmiechem.
— To nadzwyczajne — odparł. — Natychmiast podzielę się tą wiadomością z moimi czytelnikami. Cały Londyn będzie miał z tego uciechę. — To jeszcze lepsze od ostatnich kawałów Rafflesa.
— Będę panu bardzo wdzięczny za umieszczenie tej notatki — rzekł dyrektor, żegnając się z dziennikarzem.
Baron de Barrot przeczytawszy w wieczornych gazetach ironiczne artykuły na temat jego osoby, wpadł w prawdziwą wściekłość. Gdyby miał pod ręką Crockera, byłby go rozszarpał w kawałki.
W zdenerwowaniu przechadzał się wielkimi krokami po pokoju, gdy nagle boy hotelowy zaanonsował przybycie reporterów.
Dyrektor poprosił ich skwapliwie na górę. Gdy znaleźli się w jego pokoju ściągnął zasłonę leżącą na kobiecie-rybie, zapalił światło elektryczne i zawołał z emfazą:
— Panie i panowie — rzekł — padłem ofiarą ostrej napaści ze strony pewnych wrogich mi czynników. Pragnę abyście sami przekonali się o autentyczności mego nabytku. Zapytuję więc czy włosy zdobiące tę oto głowę, są prawdziwe, czy nie?
Stojący najbliżej ciekawego eksponatu potwierdzili chórem.
— Czy te oczy, uszy, usta, są prawdziwe? — ciągnął dalej baron.
Wśród zgromadzonych dał się słyszeć pomruk potakiwania.
— A teraz uwaga: biorę nóż i odkrawam kawałek skóry na czole — rzekł baron. — Chcę ażebyście się przekonali, że pod tą martwą skórą znajduje się prawdziwa czaszka.
Baron miał rację... Dziennikarze stwierdzili to skwapliwie. Szybko zapisali coś w swych grubych notesach i poczęli żegnać się z gospodarzem.
— Przykro nam, panie baronie, że jeden z naszych kolegów skrzywdził pana w swoim piśmie — rzekli — Na czele naszego muzeum stoi osoba niepowołana, która nie potrafi zapewnić naszym zbiorom najciekawszych i najcenniejszych eksponatów.
— Zupełnie słusznie — zawołał baron de Barrot. — Mój angielski kolega odmówił przecież zakupienia syreny...
Uścisnąwszy serdecznie rękę belgijskiego uczonego, dziennikarze udali się do swych redakcyj, trzymając w zanadrzu gotowe artykuły, tchnące oburzeniem spowodu nieudolności dyrektora muzeum londyńskiego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.