Szósty pawilon/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szósty pawilon |
Pochodzenie | Nowele |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Drukarnia »Czasu« |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Палата № 6 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Przyszedł raz Michał Aweryanin po obiedzie, kiedy Andrzej Efimycz leżał na kanapie. Jednocześnie zjawił się Hobotow z flaszeczką bromu. Andrzej Efimycz podniósł się, usiadł i oparł się obiema rękami o kanapę.
— O dzisiaj — rzekł Michał Aweryanin — pan ma o wiele zdrowszą cerę, niż wczoraj. Zuch doprawdy!
— Czas, czas, poprawić się, kolego — dodał Hobotow, ziewając. — O i panu pewno dokuczyła ta nieznośna choroba.
— Poprawimy się! — wesoło powiedział Michał Aweryanin. — Ze sto lat pożyjemy jeszcze! Tak!
— Sto, jak sto, ale ze dwadzieścia — pocieszał Hobotow. — Nic to nic, kolego, nie traćcie nadziei...
— Pokażemy jeszcze, co jesteśmy warci! — roześmiał się Michał Aweryanin, klepiąc przyjaciela po kolanie. — Pokażemy! W lecie, da Bóg, machniemy na Kaukaz i przejedziemy cały konno, hop! hop! hop! Wrócimy z Kaukazu i na weselu zatańczymy, — Michał Aweryanin chytrze mrugnął okiem. — Ożenimy pana, kochanego przyjaciela naszego, tak!
Andrzej Efimycz poczuł nagle, że osad ów napływa mu do gardła; serce zabiło mu silniej.
— To gminne, pospolite! — rzekł, wstając i odchodząc do okna. — Czy nie rozumiecie, że mówicie rzeczy gminne?
Chciał mówić dalej łagodnie i grzecznie, ale wbrew swojej woli zacisnął pięści i podniósł je nad głową.
— Zostawcie mnie! — krzyknął zmienionym głosem, czerwieniąc się i drżąc całem ciałem. — Precz! Obadwaj precz!
Michał Aweryanin i Hobotow wstali z miejsc i wlepili w niego oczy z początku z pewnem wahaniem, a potem ze strachem.
— Obadwaj precz! — krzyczał dalej Andrzej Efimycz. — Głupi ludzie! Nie potrzebuję ani przyjaźni, ani twoich lekarstw, ty głupcze! Gminność! Obrzydliwość!
Hobotow i Michał Aweryanin zmieszani patrzyli jeden na drugiego, w końcu cofnęli się do drzwi i wyszli do sieni. Andrzej Efimycz schwycił flaszkę z bromem i rzucił ją za nimi; rozbiła się na progu.
— Wynoście się do dyabła! — krzyknął znów płaczliwym głosem, wybiegając do sieni. — Do dyabła!
Po wyjściu gości Andrzej Efimycz, drżąc, jak w gorączce, położył się na kanapie i długo jeszcze powtarzał:
— Głupi ludzie! Głupi ludzie!
Kiedy się uspokoił, przedewszystkiem przyszło mu na myśl, że biedny Michał Aweryanin musi się teraz bardzo wstydzić i martwić i że wszystko to jest niezwykłe, straszne. Nigdy nic podobnego nie zdarzyło się. Gdzież rozum i takt. Gdzie zrozumienie rzeczy i filozoficzna obojętność.
Przez całą noc nie mógł doktor usnąć ze wstydu i ze złości na siebie samego, a rano, o dziesiątej godzinie, poszedł do zarządu pocztowego, aby przeprosić poczmistrza.
— Nie warto wspominać o tem, co było — rzekł z westchnieniem wzruszony Michał Aweryanin, ściskając mocno dłoń jego. — Oko wyłupić temu, co stare rzeczy wspomina. Lubawnik! — krzyknął nagle tak głośno, że wszyscy urzędnicy i interesanci zadrżeli. — Podaj krzesło. A ty poczekaj! — zawołał do baby, która mu podawała rekomendowany list. — Czy nie widzisz, że jestem zajęty? Nie mówmy już o starych sprawach — mówił dalej uprzejmie, zwracając się do Andrzeja Efimycza. — Niech pan siada, proszę bardzo, mój panie kochany.
Przez chwilę gładził się po kolanie, potem rzekł:
— Ani mi przez głowę nie przeszło obrażać się na pana. Choroba nie jest nam bratem, rozumiem to. Wydarzenie wczorajsze przeraziło nas obu z doktorem bardzo i długo potem mówiliśmy o panu. Mój drogi, dlaczegoż pan nie chce zająć się poważnie swą chorobą? Czy to się tak godzi? Niech mi pan wybaczy przyjacielską szczerość — szepnął Michał Aweryanin — pan mieszka w jak najgorszem otoczeniu, ciasno, brudno, nikt niema o panu starania, tak się leczyć nie można... Drogi przyjacielu, błagamy pana obaj z doktorem całem sercem, niech pan naszej rady usłucha; niech się pan położy w szpitalu! Tam i pożywienie zdrowe, i troskliwość i opieka lekarska. Eugeniusz Teodorowicz chociaż jest mauvais ton, między nami mówiąc, ale jest wykształcony, można na nim polegać. Dał mi słowo honoru, że się panem zajmie.
Andrzeja Efimycza wzruszyły prawdziwe współczucie i łzy, które nagle zabłysły na twarzy poczmistrza.
— Szanowny Panie, niech im pan nie wierzy! — zaszeptał, kładąc rękę na sercu. — Niech im pan nie wierzy! To oszukaństwo! Choroba moja polega na tem, że po dwudziestu latach znalazłem w całem mieście jednego tylko mądrego człowieka, a i ten jest obłąkany. Zdrów jestem zupełnie, lecz wpadłem poprostu w zaklęte koło, z którego niema wyjścia. Wszystko mi już jedno, niech się co chce dzieje.
— Położy się pan w szpitalu?
— Wszystko mi jedno, chociażby w dole.
— Niech mi pan da słowo, że we wszystkiem pan będzie słuchać Eugeniusza Teodorowicza.
— Owszem, daję słowo. Ale powtarzam, wpadłem w zaklęte koło. Wszystko teraz, nawet serdeczne współczucie moich przyjaciół dąży do jednego, to jest do mego upadku. Ginę i mam odwagę przyznać się do tego.
— Kochany panie, pan wyzdrowieje.
— Poco to mówić? — rzekł Andrzej Efimycz rozdrażniony. — Rzadko kto nie doznaje pod koniec życia tego co ja teraz odczuwam. Gdy panu powiedzą, że pan ma coś w rodzaju choroby nerek i otłuszczenie serca i będzie się pan leczył, lub też powiedzą, żeś pan obłąkany, albo przestępca, to jest inaczej mówiąc, jeśli ludzie nagle zwrócą na pana uwagę, wiedz pan, żeś wpadł w zaklęte koło, z którego niema wyjścia. Będzie się pan starał wydostać i jeszcze lepiej pan zabłądzi. Poddaj się pan wtedy, gdyż niema siły ludzkiej, któraby pana wybawić mogła. Tak mi się zdaje.
Tymczasem do kraty tłoczyła się publiczność. Andrzej Efimycz, nie chcąc przeszkadzać, wstał i zaczął się żegnać. Michał Aweryanin raz jeszcze zażądał od niego słowa honoru i odprowadził go do drzwi.
Tego samego dnia, przed wieczorem, niespodzianie zjawił się u Andrzeja Efimycza Hobotow w kożuszku i w wysokich butach i odezwał się, jak gdyby nic nie było wczoraj zaszło:
— A ja do was z interesem, kolego. Przyszedłem prosić was na konsylium do chorego.
Sądząc, że Hobotow chce go rozerwać przechadzką, lub też istotnie dać mu coś zarobić, Andrzej Efimycz ubrał się i wyszedł z nim na ulicę. Cieszył się, że w ten sposób załagodzi wczorajszą winę i dziękował w duszy Hobotowi, który nawet o sprawie wczorajszej nie wspomniał, widocznie oszczędzał go. Trudno się było spodziewać takiej delikatności od tak niekulturalnego człowieka.
— A gdzież jest pański chory? — zapytał Andrzej Efimycz.
— U mnie, w szpitalu. Już dawno chciałem go panu pokazać... Interesujący wypadek.
Weszli na podwórze szpitalne i przechodząc koło głównego gmachu, zmierzyli w stronę oficyny, gdzie mieszkali waryaci. Kiedy weszli do pawilonu, Nikita według zwyczaju wstał i wyprostował się.
— Jeden z chorych ma zajęcie oskrzeli — rzekł półgłosem Hobotow, wchodząc do pawilonu. — Poczekajcie tutaj, kolego, zaraz przyjdę. Przyniosę stetoskop.
I wyszedł.