<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Stanisław Liciński
Tytuł Szały miłości
Wydawca Wydawnictwo Polskich Zakładów Graficznych Jerzy Strowski i S-ka
Data wyd. 1923
Druk Polskie Zakłady Graficzne Jerzy Strowski i S-ka w Białymstoku
Miejsce wyd. Białystok; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


4.

I przyszło znowu bolesne, tylko już teraz pełne rozpaczy i żądzy zemsty, otrzeźwienie.
Staliński żył dni kilka w męce, pod znakiem walki woli z bólem. Pozornie był spokojnym, zimnym i obojętnym, i skrywał szczęśliwie straszną, rozhulaną, dziką, wewnętrzną burzę. Załatwiał codzienne sprawy jasno i ze świadomością, lecz zaledwo zostawał sam chwytał się za głowę, padał na kanapę, krzesło i podłogę, by z głuchym jękiem rwać włosy z głowy, szarpać ubranie, gryźć palce, ranić ręce, byle tylko na chwilę zagłuszyć wycie serca, wycie szyderczego, obłąkanego śmiechu, co mu duszę rozrywał i smagał, w nicość pędził, i kąsął z wściekłością.
Kilka razy chwytał rewolwer; zimną jego lufę przykładał do czoła, lecz wtedy zawsze — o wstydzie płomienny! — zjawiała się przed nim dziwnie blada i piękna twarz Zofji, i oczy jej patrzały weń mocno z wyrzutem smutnym, a zarazem z prośbą słodką, dziecinną, łkającą.
Serce się w nim ściskało bólem bezgranicznym, dusza padała w proch pokuty; wstydu, męki i upokorzenia, łzy palące, gorzkie spływały do oczu, a wargi gorączką spalone i popękane szeptały bezradnie:
— Jak ja ciebie skrzywdziłem... o cudna... skrzywdziłem... Męką życia winy tej nie spłacę, niczem i nigdy, o cudna... szaleniec i zbrodniarz jestem... o Boże...
I porywała go rozpacz.
Brał w ręce fotografię Zofji, w myślach o przebaczenie ją błagał, a kiedy ból znów wzrastał, wznosił się do rozmiarów strasznych, — osądzał, że niema już dlań drogi, i pragnął śmierci zbawienia.
Nadszedł wreszcie dzień pojedynku, i wstał cudny, jasny i słoneczny.
Miejsce wybranem zostało w Złotych Lipach, w cichem ustroniu zamkowego parku, czas naznaczony na wczesną godzinę ranną.
Staliński wyszedł z zamku, w towarzystwie sekundantów, dwóch młodych synów obywatelskich, i patrząc na ich młode, szczere, niepokojem i powagą nadmierną w tej chwili nacechowane twarze, uśmiechał się lekko, i myślał z goryczą.
I wy zapewne, młodzi, gonicie za złotym runem miłości, co? Eh, psia krew, nie warto, nie warto. Łatwe szczęście daje równie szybkie rozczarowanie, a prawdziwe zdobyć trzeba krwią, lub łzami i męką, lub też mieć nad sobą gwiazdę losu jasną... —
— Patrzał w bezchmurne, pogodne niebo, utonął oczyma w toni błękitu, i wreszcie zapomniał o wszystkiem. Automatycznie niosły go nogi na umówione miejsce, i bezdźwięcznie odpowiadał na krótkie pytania towarzyszy.
Wyszli na małą polankę, szczelnie z stron wszystkich zakrytą drzewami, jasną od błysków słońca, cichą i wesołą, i Staliński powiedział cicho:
— To tu. —
W tej chwili był pewnym, że tu, śmierć go nareszcie dosięgnie. Zamienił kilka zdań uprzejmych z sekundantami przeciwnika, przywitał się z przybyłym doktorem, i patrzał obojętnie na przygotowania, obojętnie słuchał rad i licznych objaśnień.
Zdjął palto, marynarkę i kamizelkę, odrzucił precz kapelusz i silnie ujął podany pistolet. Stanął na wskazanym miejscu, słuchał i wysłuchał obojętnie przemowy sekundantów, namawiających do zgody, że odmówił zgoła w ten sam sposób, jak to zrobił Zgierski, i przyjął do wiadomości, że na „trzy“ ma ruszyć do mety.
Spojrzał potem na swego, — „Bogu ducha winnego“ — w tej chwili pomyślał — wroga, i ujrzał ze zdziwieniem, że Zgierski był niezwykle blady, oczy miał nadmiernie rozszerzone i ponury lęk, i mękę niepewności w twarzy.
— Boi się — pomyślał z wysiłkiem.
— Kocha życie — przemknęła myśl druga.
Uśmiechnął się. A może — myślał — może ty masz być właśnie szczęśliwym. Może nad czołem twoim właśnie świeci gwiazda losu jasna, a ja ci mam strzałem celnym pierś lękiem ściśnioną przeszyć nagle, pewnie i zabójczo? A przecież strzelam doskonale! Nie chybiam nigdy! I twarz twoja dlatego zapewne tak blada, i serce, życie miłujące, drży i bije trwogą!
— Raz — rozległ się głuchy, niepewny głos sekundanta.
— Och, już raz! — pomyślał Staliński — I cóż ja mam zrobić? Dałem ci w twarz, więc krwią chcesz zmyć splamiony honor? Ha! ha! ha! ha! Jak bardzo, jak bezgranicznie jesteśmy dziś śmieszni! Ja wiem: ty kochasz życie. Lecz ja? —
— Dwa! — wokoło leżało zupełne milczenie, i głos sekundanta wydał się nadmiernie drżącym i krzykliwym. Echo powtórzyło: a... a... i zaraz zamarło. Słychać było, jak gdzieś niedaleko zatrzeszczały krzewy.
— Dwa! — zahuczało w myślach Stalińskiego — dwa! I cóż ja mam robić? O złote runo się bijemy, czy o głupie słowa? Oh, Boże, jak ogromnie my jesteśmy śmieszni!
— Trzy! — krzewy zatrzeszczały w pobliżu jeszcze mocniej i echo nie zadźwiękło. Staliński ruszył naprzód mocnym, wolnym krokiem, lecz nagle zachwiał się i stanął na mgnienie. Ujrzał pistolet przeciwnika wymierzony wprost w swoją głowę, i zimny dreszcz łechcący przeszył go szybko od stóp do głowy.
— Chce mnie zabić! — pomyślał ciężko i podniósł broń swoją. Wymierzył w pierś Zgierskiego — a wtedy nowy, stokroć zimniejszy i stokroć boleśniejszy dreszcz przeszedł po jego ciele. Pogubiły się naraz wszystkie myśli, zaostrzył zaś wzrok i wytężył słuch.
Szli automatycznie.
Naraz Staliński zachwiał się po raz drugi i po raz drugi na mgnienie przystanął. To, co ujrzał, było już ponad jego siły.
Zaszyta w gęstwę krzewów, o kroków kilka w bok od nich, stała Irena blada jak śnieg naokół niej, zastygła, przerażona. Oczy jej — oślepłe — wbite były w twarz Zgierskiego i płonęły zagadkowo. Widocznem było, że chce krzyknąć, że całą swą wolę do krzyku napręża, lecz przerażenie skuło jej wargi i obezsiliło ciało.
Dlaczego ona patrzy na niego nie na mnie? Dlaczego? — pomyślał ciężko Staliński, i nagle jakieś ohydne — aha! — zatrzęsło nim tak silnie, że omal nie krzyknął z przestrachu. A potem zrodził się w nim śmiech dziki, tryumfalny i zgoła mu nieznany. Poderwał rękę w górę, skierował pistolet ku czystym błękitom, i wypaliwszy, zakrzyknął.
— Życiu na vivat! —
Lecz w tejże chwili posłyszał przeciągły krzyk Ireny, łomot drugiego wystrzału, i uczuł ostry, palący ból w lewem ramieniu.
Szarpnął tem ramieniem, chciał obrócić się w stronę Ireny, chciał coś powiedzieć, lecz mgła purpurowa spadła mu na oczy, zdawała się gęścieć grubieć, cisnąć się nań i pokonywać... więc bezwładny zatoczył się raz i drugi, a potępi, bez jęku ciężko osunął się na ziemię.
Wtedy usłyszał jeszcze głosy gwałtowne, tupot szybkich kroków, — — mgła purpurowa znikła... ujrzał na mgnienie niebo nieskalanie czyste... a potem jął zapadać w głuchą, milczącą, i otchłanną noc.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Stanisław Liciński.