Szały miłości/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Szały miłości | |
Wydawca | Wydawnictwo Polskich Zakładów Graficznych Jerzy Strowski i S-ka | |
Data wyd. | 1923 | |
Druk | Polskie Zakłady Graficzne Jerzy Strowski i S-ka w Białymstoku | |
Miejsce wyd. | Białystok; Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
ST. L. LICIŃSKI.
SZAŁY MIŁOŚCI
WYDAWNICTWO POLSKICH ZAKŁADÓW GRAFICZNYCH JERZY STROWSKI i S-KA. BIAŁYSTOK. ————— 1923. ————— WARSZAWA. Wytłoczono 6.000 egzemplarzy w Polskich Zakładach
Graficznych, Jerzy Strowski i S-ka w Białymstoku.
Okładkę wykonał artysta‑malarz Józef Szperber. Składał G. Janiszewski. Odbijał Br. Szafarowicz.
|
∗
∗ ∗ |
Siostrzyczko biała — patrzysz dziś na mnie smętna i cicha, patrzysz tak, jakbyś się już zapomniała uśmiechać... A ja przyszedłem dzisiaj do ciebie, pełny nadziei cichej a promiennej, — przyszedłem dziś do Ciebie po uśmiech Twój, siostrzyczko... Ja sam uśmiechać się już nie mogę...
Mówią mi przyjaciele, że śmiech mój „brzmi cynicznie“, że twarz moja wykrzywia się rozpaczliwie a pociesznie, że śmiać się nie powinienem, a płakać mi nie wolno...
Dobrze. Nie będę się śmiał, nie będę płakał — będę Ci opowiadał „rozpaczliwe a pocieszne“ historje. Będą to nierzeczywiste halucynacje człowieka, który długie lata wierzył w szaleństwo miłości, a dziś wierzy już tylko w tryumf nadchodzącej śmierci...
Nastroje, siostrzyczko...
Odeszła odemnie moja złota bajka, pozostały jeno zwykłe sny i zwykłe słowa.
Będziemy się dziś, siostrzyczko, bawili zwykłymi snami i zwykłemi słowami. Może to będzie zabawa smutna, a może tylko tragicznie‑pocieszna...
Rudzki wyszedł z redakcji niezmiernie zmęczony, i wolno powlókł się pustemi, smutnemi plantami — bez celu. Wieczór zapadał szybki, ponury a tak wilgotny, jakgdyby w powietrzu wisiał ciężko lepki, zimny, rozproszony deszcz czy mgła, co opadała wolno na lekko ośnieżone drzewa, na ziemię miękką, błotnistą, rozmokłą.
Co chwila zrywał się głucho świszczący wichr, trzaskał, nagiemi konarami drzew, obijał się o ściany domów, i konał długim, posępnym, by rozwlekłym jękiem.
Nie było ciemno, lecz mroczno, i od tego mroku płynął przygnębiający smutek, zaczajał się jakby za każdem drzewem, i wyzierał z poza niego w oczy przechodnia głuchemi, otchłannemi ślepiami.
Począł padać deszcz naprzemian ze śniegiem. Duże, postrzępione płaty spływały leniwie poprzez ciężkie, wilgotne powietrze, kładły się na ziemi, ławkach i drzewach, lśniły chwilę niby łzy strącone, i nikły szybko, nieznacznie, miarowo.
Rudzki postawił kołnierz palta, głowę wsunął jak mógł najgłębiej w ramiona, i wlókł się coraz wolniej, coraz niespokojniej...
— Dokąd-że będzie tak? — szeptał do siebie — Kiedyż się zmieni to życie?
Dławiła go od dni kilku nieznośna melancholia. Wyżerała młodość serca monotonna praca, i gnębiła chwilowa niemoc twórcza. Potrzeba mu było słońca, swobody, wolnej przestrzeni, beztroskiego życia, potrzeba mu było oddawna, a oto... zmuszony od lat trzech samotnie iść przez życie zahartował się wprawdzie i wyćwiczył wolę, ale nie ukoił rwących pragnień serca, nie zdobył nawet względnej swobody życia.
— Niewola, wieczna niewola! —
— I dokąd? —
— Nie, psiakrew, nie dam się! Nie dam! Wezmę się w pazury woli, duszę zgwałcę, serce poranię a stworzę coś wielkiego! I będę wolny!
Zawstydził się.
— Więc chcę tworzyć — dlatego?
...Zwiesił głowę i wlókł się dalej w głuchem odrętwieniu. Czuł wielkie zmęczenie, ale nie miał ochoty ani zawrócić do domu, ani zajść do pierwszej po drodze kawiarni.
W pewnej chwili potrąciła go jakaś smukła kobieta, i wyrzekłszy: — przepraszam, — szybko przeszła dalej. Srebrny dźwięk jej głosu wpadł mu w uszy niby śpiew najczarowniejszy. Poderwał znagła głowę, i ujrzał jeszcze jej twarz gdyby twarz posągu greckiego, i oczy czarne, tajemne, kuszące. Przystanął na mgnienie zbudzony z głuchego odrętwienia, i uczuł jak silna fala krwi napełnia mu żarem serce. Drgnął poruszony i wyszeptał prawie półgłosem:
— Boże! Jakżeż piękna! —
I poszedł szybko.
Szedł za nią w odległości kilku kroków, i nasycał oczy lekkością jej ruchów, i niewypowiedzianym urokiem linji jej postaci. Kiedy skręciła w ulicę i znikła w jasno oświetlonej, pierwszorzędnej jakiejś kawiarni, wszedł za nią bez wahania.
Rozbierał się jednak bardzo wolno, oddał płaszcz i kapelusz w garderobie, i wolno przeszedł na główną salę. Targał nim nieznany dotąd niepokój.
Przystanął więc w rogu sali, zapalił papierosa, i patrzał. Nagle drgnął. Ot, tam, naprzeciwko — siedziała ona, tak! ona, piękna nieznajoma, siedziała w towarzystwie... Stalińskiego.
Rudzki patrzał na nią jak się patrzy na cudowne zjawisko, uśmiechał się, lecz nie wiedział, co z sobą zrobić.
Nagle: ach! Doskonała sposobność: przecież redaktor prosił go dzisiaj, by zajść do Stalińskiego i powiedzieć mu, aby zamówioną przez redakcję „Myśli“ pracę był łaskaw przygotować już na styczeń bo to „he! he! he! doskonale pisze, a pan młody, to go łatwiej do pilniejszej roboty namówi, niż mój redaktorski list, he, he, he...“
Ten starczy śmiech redaktora dźwięczał mu teraz w uszach niby zachęta wesoło, więc śmiało postanowił: oczywiście, mogę do niego podejść...
I podszedł.
Staliński przywitał go pierwszy uprzejmym uśmiechem, i powiedział szczerze:
— Widziałem, że stojąc tam w rogu, patrzał pan w naszym kierunku...
— Tak jest. Szukałem pana. Więc o ile pani pozwoli... —
— Ależ, proszę. —
— To jest, panno Zofjo, autor „Hymnu do słońca“, pan Tadeusz Rudzki. —
— O, bardzo się cieszę, — podała mu rękę ruchem, który go zachwycił, i wymieniła swoje nazwisko. — Proszę, niech pan siada. Pogawędzimy. —
Usiadł i patrzał na nią. Czuł, że musi patrzeć. Opanowały go już te jej czarne oczy, i zalśniła w duszy błyskawicą zachwytu piękność jej cudnej twarzy. Nie pomyślał nawet w tej chwili, jaki może być jej stosunek do Stalińskiego, bo żył jeno upojeniem chwili.
Jak przez mgłę usłyszał jej pytanie:
— Czy to prawda, że teatr miejski wystawić ma niebawem pański dramat? —
— A tak — mówił z trudem — złożyłem go dyrekcji przed miesiącem. Będzie grany w lutym.
— Będziemy panu bić brawo, co siły. —
— Obym tylko zdołał zasłużyć.
Rozmowa się urwała.
Rudzki teraz nieco się uspokoił i usiłował zapanować nad swoim zachwytem. Rozumiał, że nie może długo tutaj siedzieć, chociażby dlatego, iż jest nieproszonym gościem, lecz przedłużał chwilę rozpoczęcia rozmowy z Stalińskim. Spoglądał ukradkiem w jej twarz, i nieustanna fala płomiennego zachwytu zalewała mu serce po brzegi.
...Z jakąż-to rozkoszą całowałby te jej białe ręce, i w hymny najcudniejsze układając słowa zachwytu swego mówił o jej piękności. Śpiewałby o jej oczach gorętszych od słońca, i o swojej tęsknocie ku słońcu by śpiewał!
Nie, nie! Trzeba się uspokoić; trzeba „załatwić sprawę“ i odejść. Nie pięknie jest przeszkadzać ludziom, którzy może mają sobie coś do powiedzenia...
Aha!
Bolesne i szydercze było to: aha!
Więc zaczął mówić:
— Redaktor Zaręba polecił mi zwrócić się do pana z prośbą — patrzał na Stalińskiego, a widział jednak przed sobą jej czarne, gorejące oczy — aby pan był łaskaw pracę, zamówioną przez „Myśl“, wykończyć już na styczeń. —
— To nie tak łatwo; praca jest dość obszerna, i nie doprowadziłem jej jeszcze nawet do połowy. —
— Jednakże o ileby to było możliwem... —
— Dobrze. Dla pana Zaręby, a właściwie dla „Myśli“ chętnie popracuję. Ale spotkaliśmy się rzeczywiście w ostatniej chwili. Dziś w nocy wyjeżdżam do ojca. —
— Przeczuwając to właśnie, ośmieliłem się państwu przeszkodzić. Dziękuję więc w imieniu „Myśli“, i dłużej nie przeszkadzam — powstał, a oczy jego jakgdyby obcej, mocarnej woli posłuszne zwróciły się wolno i ciężko, i spojrzeniem opadły znowu na twarz Zofji. Błyskawica radości przecięła mu nagle duszę, i błyskawica zachwytu zmąciła do dna serce; widział jej oczy tajemne, płomienne, jak spojrzały nań z wielką uwagą nito ośmielające — o, nie! raczej kuszące. Lekka, dziwna mgła błękitna, mgła zachwytu, radości i czaru zsunęła się na jego źrenice i przyćmiła wszystko.
Z trudem uchwycił jej słowa, z trudem je zrozumiał:
— Niech pan z nami jeszcze zostanie... —
O, gdybyż! Ale wiedział, że nie trzeba, że nie można. Serce by mu z zachwytu oszalało; i wola prysła jak bańka mydlana; mówiłby wtedy rzeczy, których mówić „nie wypada“, ha! ha! ha! otwierałby serce swoje w obecności obcych ludzi, w kawiarni! O, nie! Wszak to spotkanie zresztą nie mogło być przypadkowe. On ją znów spotkać musi, jak teraz już czcić musi, — ona nie może przejść przez jego życie przelotem jednej chwili.
O, nie!
Powiedział: — Niestety, mam dziś jeszcze kilka pilnych spraw do załatwienia. —
— To trudno... Do widzenia — z dotknięcia jej ręki spłynął mu w żyły żar nowy, a zarazem poczuł, że jeszcze jest dla niej zupełnie obojętnym, przypadkowo spotkanym człowiekiem. Uścisnął dłoń Stalińskiego, i wolnym, ciężkim krokiem powlókł się ku wyjściu.
Zofja patrzała za odchodzącym, a kiedy już zniknął, zwróciła się do Stalińskiego:
— Dziwny chłopak, naprawdę dziwny chłopak... —
— I piękny jak sen. —
— O, nie. On jest piękny jak posąg, który symbolizuje potężną, ale nieziemską ideę. —
— O, Zosiu? Ażali zazdrość ma przemówić przezemnie?
Spojrzała nań tym wyrazem oczu, który całe szaleństwo jej miłości znaczył. Ukradkiem znalazła dłonią jego rękę, i szeptała cicho: — Nie, nie... Takiego człowieka nie mogłabym kochać. Ma dumne czoło, pod którem kłębią się tytaniczne porywy, i oczy, które, zda się, beztrwożnie patrzą w słońce, zuchwałe oczy Ikara. Jemu trzeba kobiety tak bogato pięknej, by go codzień innym syciła zachwytem, i tak uległej i pokornej, by kochała więcej pieśń jego i jego marzenia, by zapomniała, że ma własną duszę, i była jego niewolnicą. A ja? Ja kocham szalenie i chcę, i muszę być kochaną równie. A on, ten piękny poeta, nadewszystko kocha pieśń swoją i swe złote słońce! Ja zaś chcę, ja zaś chcę — dokończyła jeszcze cichszym, drżącym niemal szeptem — chcę, żeby mój kochanek kochał mnie nad wszystko, i pogańskim kapłanem tej miłości był. —
Staliński patrzał na nią bardzo zdziwiony. Nie, nie znał jej dotąd i nie zna zupełnie. Dusza jej jest może podobną jej oczom. Jest dziką, płomienną, tajemną? Trzeba więc umieć z jej duszy wyczarować to, co najpiękniejsze, i kochać, i być szczęśliwym?
— To dziwne. Pierwszy raz mówisz tak do mnie? —
— Może... —
— Więc mów! —
— Czytam w twoich oczach, czytam, że jeszcze za mało mnie kochasz... —
— Zofjo...! —
— Co? —
— Czy ty mnie nie wierzysz? —
— O, nie tak! O, nie tak! Ja ciebie kocham i wierzę ci, ale wiem także, że, ciebie sokole, trzeba zdobywać! —
— I...? —
— I... zdobędę! —
— Ty...! —
— Co? —
— Jestem twoim! —
Sprzęgły się ich oczy; patrzyli w siebie już nie z upojeniem, lecz wprost z szaleństwem, z dziką rozkoszą zdobytego szczęścia. Staliński czuł, że gdyby teraz musieli umrzeć, konaliby w szczęsnem uniesieniu; albowiem zdawało im się, że przeżywają w tej godzinie najpiękniejsze chwile swego życia.
Szepnęła: — Wyjdźmy. Tu nam źle jest teraz. —
— Dlaczego? —
— Ludzie patrzą. —
— Zazdrość? —
— Nie; ale szczęście jest wstydliwe. —
— Czy bojaźliwe? —
— Może tak, może nie... — podniosła się, i przechyliwszy lekko na bok głowę, patrzała weń nieco przymrużonemi, i zamglonemi oczyma. Rozchylone jej usta uśmiechały się zagadkowo, i drgały w tym uśmiechu tak pięknie, tak kusząco, że Staliński pomyślał teraz, iż choćby tylko dla jej miłości żyć warto, i czuć to trwałe szczęście. Nie podnosząc się ujął łagodnie jej rękę, i zapytał z lekkim uśmiechem:
— A gdyby tak dziś mnie zabito? —
Ech, niedobry! — szarpnęła ręką, wyrwała ją z jego uścisku, i szybko poszła ku wyjściu.
Dogonił ją w garderobie, i podając płaszcz, szeptał przysunąwszy usta tuż do jej ucha:
— A teraz wiem, że mnie kocha... Wiem, wiem, wiem... —
— Nieznośny! —
— Tylko? —
— I...? —
— I co? —
— I... i... taki mój...! —
— Pociągnął ją lekko ku sobie, a kiedy się wsparła plecami o piersi jego, szybko, gorąco, namiętnie przycisnął usta do jej szyi. Drgnęła, pierś jej zafalowała i zabłysły oczy, lecz wyprostowała się zaraz, odwróciła ku niemu twarz nieco zapłonioną, i rzekła figlarnie:
— Bojaźliwe i wstydliwe jest szczęście... —
— Może tak, może nie... —
— Ej...! —
Na ulicy owiał ich chłód i ponurość grudniowego, posępnego wieczoru. Trotuary szkliły się lepkiem, rządkiem błotem, latarnie płynęły niepewnie w otęczach mgły rudej, — a od bocznych ulic i od plant zawiewał ostry, przejmujący wicher.
Staliński spojrzał na nizko płynące zwały chmur skłębionych, spojrzał na mokre, brudne, odrapane domy, na nagie drzewka uliczne wstrząsnął się, i wyszeptał:
— Teraz powinna być wiosna. —
— Albo cudny, słoneczny, zimowy, mroźny dzień. —
— Byśmy szli w słońcu! —
— I jego blaskom z naszego szczęścia się spowiadali! —
Znów sprzęgły się ich oczy, i znów rozkosz niewymowna płomieniem objęła ich dusze.
Dopiero po długiej chwili Staliński przypomniał sobie, że przecież musi iść do drukarni, więc przywołał dorożkę, i rzekł do Zofji:
— Teraz moja pani pojedzie do domu, i tam zaczeka na mnie krótką godzinkę. —
— Dlaczego tak?
— Rozkaz! —
— O! —
— Nieodwołalny! —
— A co to będzie? —
— Mała niespodzianka.
— A to co innego! — pożegnała go długim uściskiem dłoni i jeszcze jakiemś słowem tajemnem, którego nie zrozumiał, i wsiadła do dorożki.
Patrzał za nią przez chwilę z uśmiechem, zapytując się siebie po raz niewiadomo który, jakim sposobem „to wszystko“ tak szybko się stało, i tak cudnie płynie...
W drukarni dyrektor już go oczekiwał.
— Wszystko załatwione, młody autorze. Nakład cały odesłany już pańskiemu wydawcy, egzemplarze, które pan podpisał, przesłane według adresów, za dni kilka będzie pan już sławnym. —
— Dziękuję, bardzo dziękuję. A te trzy egzemplarze, o które prosiłem dla siebie? —
— Są — podał mu trzy grube, artystycznie oprawione tomy, i wyciągnął rękę — dziękuję serdecznie za książkę, którą pan mi wczoraj z nadpisem swym zostawił. Oraz serdecznie, serdecznie winszuję; ja jestem stary, i dużo czytałem, ale tak tęgiej pracy już dawno, bardzo dawno nie czytałem. —
— Jakto? To pan już przeczytał? — Staliński się mimowiednie zarumienił, i poczuł przedsmak sławy.
— O tak, aż do końca. Może być pan dumny z swego dzieła. —
Staliński pożegnał serdecznie starego dyrektora, i z książkami pod pachą dumny, wesoły i szczęśliwy wybiegł na ulicę. Wsiadł do dorożki i kazał się zawieść do najlepszego w mieście sklepu kwiatowego. Tam kupił pęk olbrzymi róż, i pojechał już prosto do Zofji.
Dorożkarzowi rzucił suty napiwek, i wbiegał po schodach, gwiżdżąc swawolnie, niby rozbawiony dzieciak. Krew w nim grała mocną radość życia, nigdy się nie czuł jeszcze tak bezgranicznie swobodnym.
Zofja na widok jego (był nieco obłocony, i ledwo mógł utrzymać w rękach książki i pozawijane w bibułki róż pęki) roześmiała się wesoło, i gromiła go swawolnie:
— Nie trzeba mnie było zabrać ze sobą? Co?
— Nie. Czas obrzydliwy i wicher taki u-u-u-u...
— U-u-u-u — śmiała się — no, proszę zdjąć palto i na herbatę! Zaraz każę podać. — Zdjąwszy palto, i jako tako oczyściwszy odzież wszedł do pokoju. Zofji tu nie było i wkoło panowała senna, trochę nudna cisza. Staliński usiadł na kanapie i przymknął oczy. Znużony wrażeniami dnia całego z przyjemnością poddawał się nastrojowi sennemu bezładnych myśli i bezładnych wspomnień.
...A przecież to wszystko stało się zaledwie wczoraj. Na tym odczycie. W tej niewielkiej sali, którą tak bardzo lubił, i w której tak często kusiły go tajemne, dziwne oczy panny Zofji Wirejskiej. Dziś Zosi... dziś cudnej Zosi, płonącej miłością...
Wczoraj sala była szczelnie zapełniona. Staliński wszedłszy, a przybył spóźniony, wspiął się na palcach i szukał wolnego miejsca. Że jednak odczyt już się rozpoczął, siadł w ostatnim rzędzie ławek i słuchał ciekawie. Młody jakiś „filozof“ z nieprawdopodobnym zapałem opowiadał o skarbach wiedzy i poezji „mędrców Upaniszady“, i potrafił utrzymać słuchaczy w uwadze i napięciu. Wszystkich zaciekawiły nieznane im prawie rzeczy, lecz Staliński, który się tą właśnie „kwestją“ do niedawna specjalnie zajmował, jął się ukradkiem rozglądać i wresczie zobaczył panną Zofję, siedzącą na kraju ławki i również „ukradkiem“ się rozglądającą. Wysunął się cicho z ławki i siadłszy obok niej, szepnął żartobliwie:
— Przerywam uroczystą ciszę uwagi. Dobrywieczór pani.
— A, to pan! Myślałam, że pana niema, — podała mu długą, wązką, dziwnie białą rękę i na mgnienie spojrzała w oczy. To spojrzenie zawsze go niepokoiło; Zofja miała czarne, duże oczy, które chwilami mgłą zachodziły i patrzały wtedy niby dwie przyćmione mrokiem gwiazdy, to znów gorzały grą iskierek swawolnych, kuszących, płomiennych, lub spoglądały spokojnie a mocno, tajemnicze jednak zawsze i zawsze nieodgadnione.
— Dlaczego się pan spóźnił? — oczy jej błądziły szybko po jego bladej, o rzymskich rysach twarzy, zatrzymywały się na mgnienie, na wyniosłem, dumnem czole, i spadały niby dwa gorące pocałunki na jego usta krwawe, teraz mocno zacięte i ledwo, ledwo drgające. I uśmiechała się. Lekko dotknęła jego ręki i pochyliwszy się ku niemu, powtórzyła:
— Dlaczego się pan spóźnił? —
— A czemu pani pyta? —
— Et...! —
— Et..! — pochylił się tak blizko, że ustami niemal dotykał jej twarzy. Z rozkoszą patrzał na jej rozchylone, jakby pocałunków żądne usta i oczyma szukał jej oczu. Krew w nim grała jakiś hymn namiętny, i wraz z tem rozhulaniem krwi wracała dawna swoboda. Ujął silnie jej dłoń i szeptał: — Czekała pani na mnie, czekała? Co? — i nagle oczyma spotkał jej oczy. Zapomniał o wszystkiem; pił z jej oczu czarowną obietnicę, a zarazem majaczyły mu się oczy inne, dalekie i jakby obce, a tak przecież zapamiętane, tak głęboko w sercu zaryte. Szarpnął się w sobie, czując, że znów powraca dawna niewola, wyrzucił obraz tamtej precz, precz z duszy, i śnił.
Usłyszał: — Czekałam. —
Drgnął i odwrócił głowę. Siedzieli teraz obok siebie milcząc, jak gdyby spłoszeni, czy też zaniepokojeni, udając przed sobą wzajemnie, że zajęci są biegiem wykładu. Staliński wziął nawet udział w gwarnej i kłótliwej dyskusji, i zaraz wybił się na pierwsze miejsce. Miał duży dar wymowy, i głos zadziwiająco dźwięczny; zapalał się łatwo i wtedy mówił pięknie; przesuwał ręką po jasnych, wijących się w pukle włosach, i modremi, mocnemi oczyma wodził nakazująco po twarzach słuchających.
Zofja patrzała nań bez przerwy; ręką przyciskała pierś rozfalowaną, i szeptała w myślach cudne, pieszczotliwe słowa; przelatywały przez jej duszę sny różom purpurowym podobne, a ona je myślą zbierała, i marzeniem rzucała na pierś jego. Gdy wreszcie usiadł i niecierpliwie spojrzał na zegarek, zapytała na pozór spokojnie:
— Pan wychodzi? —
— Trzeba się będzie wynieść po cichutku. A pani? —
— Ja... —
— Niech pani idzie... —
— Dobrze. —
Na schodach przystanęli i roześmiali się swawolnie jak rozbawione dzieci.
— Uciekliśmy jakby w gimnazjum przed dzwonkiem. Prawda, panie? —
— Oczywiście. A teraz dokąd? —
— Przecież mnie pan odprowadzi? —
— Myślę. —
Wyszli przed bramę, lecz zaraz przystanęli spłoszeni. Uderzył w nich iście szubieniczny wicher, miotając w twarze płaty olbrzymie śniegu, i zapierając oddech w piersiach ostrym, zimnym powiewem. Wokoło było zupełnie pusto, i chwilami, kiedy wicher milknął, głucho i spokojnie. Śnieg jeno padał sennie i powoli dużemi, pierzastemi płatami, układał się bezszelestnie na drzewach i ziemi, i zdawał się zasypywać wszystko na długie, a ciche sny.
A potem znowu zrywał się podmuch wiatru, podrywał z dachów kłęby śniegu, niósł je wysoko lub nagle spychał w dół, i grał w zaułkach i uliczkach oszalałą, dziką, zimową baśń.
— O, — wyrzekła po długiej chwili Zofja — ja lubię taki wieczór —
— Tak. Ale iść prawie niepodobna. —
— Przejdziemy do rogu, znajdziemy karetkę, i odwiezie mnie pan do domu. —
— Rozkaz? —
— Kategoryczny. —
— Wobec tego słucham — ujął ją silnie pod rękę, i poczęli brnąć po kostki w śniegu, weseląc się jak dzieci. Ale wicher stawał się coraz gwałtowniejszy, ciskał w nich swą siłą niby niewidzialnym pociskiem, wżerał się zimnem w piersi, że wreszcie przystanęli bezradni, przyciśnięci do muru, nie mogąc nawet wypowiedzieć słowa.
— Zimno pani? — wykrztusił wreszcie Staliński. — Co? —
— Ba...! —
Na szczęście podjechała wolna karetka. Wskoczyli szybko do jej ciemnego wnętrza, i długą chwilę śmiali się znowu jak dzieci.
— Co? Zmarzła pani? — pytał Staliński i ujął obie jej ręce. — Jakto? A gdzież rękawiczki? —
— Zapomniałam nałożyć. —
— Zimne jak lód! —
— To trzeba rozgrzać. —
Fala krwi napłynęła mu znowu do głowy. W ciemności widział jej gorejące, ogromne oczy, widział zarys twarzy i rozchylone usta, i czuł ją całą, kwitnącą, cudną ciałem tak blizko przy sobie, tak dziwnie kuszącą i czarowną, a zarazem jakgdyby mu nieznaną, obcą i daleką... I jakiś sen szalony przypominało serce, a oczy jej gorzały gdyby oczy tamte, zapamiętane i stokroć przeklęte.
Ale już nie wiedział, co się z nim dzieje. Pochylił nizko głowę i gorąco, mocno całował jej chłodne ręce, przyciskał je do ust coraz na dłuższą chwilę, i szeptał jakieś zgoła niepojęte słowa.
A Zofja przymknęła oczy, złożyła głowę na jego ramieniu i szeptała urwanie, cicho, namiętnie.
— Ty... ty... ty... ty... —
— Co? —
— Gdzie... my... jesteśmy? —
— Kocham cię! —
— Ty! —
Wyrwała mu ręce, padła piersią na pierś jego, ustami znalazła usta. Obłędny ogień pocałunków objął ich uściskiem rozkoszy, co szaloną falą wzbierała w piersiach, rozpierała serca, i myśli zamieniała w obłąkany zachwyt; odejmowali na mgnienie usta od ust i oczyma szukali oczu; spojrzenia ich sprzęgały się ze sobą niby dwie wole, wyczarowywały z serc pieśni marzeń najpiękniejszych, zbliżały się do siebie coraz bliżej i bliżej, aż zdawały się topnieć w jednym błysku, zamierać w jednej toni rozkoszy — i wtedy znów łączyły się ich usta.
...Karetka zatrzymała się.
Zofja szarpnęła się w jego ramionach, i pchnęła ręką drzwiczki. Zimny wiew buchnął w zamglone oczy Stalińskiego, a płatki śniegu ochłodziły mu czoło. Pomógł jej wysiąść i doprowadził do bramy. Był jakby zatumaniony, lub ogłuszony silnem uderzeniem; nie czuł uścisku jej dłoni i nie widział szczęsnego spojrzenia. Drgnął dopiero, kiedy ręką musnęła twarz jego, i szepnęła cicho, a tak słodko jak echo harfy srebrzystej.
— Przyjdź! —
Spojrzał za nią, chciał zatrzymać, coś powiedzieć, ale już znikła na schodach. Zawrócił wolno i podszedł do karetki: — Do kawiarni Grossa. Jedź powoli. — ułożył się wygodnie na siedzeniu, zapalił papierosa, i popadł w głuche odtrętwięnie.
— Co to było? — krzyknął w nim wreszcie głos jakiś, i oprzytomnił zupełnie. Przesunął ręką po czole i nagle począł się śmiać cichym, półszyderczym śmiechem:
— Co to było? To było jakieś omamienie, jakiś czar, zmysłów opętanie! Przecież ja całowałem dziewczynę, której nie kocham, a całowałem ją dlatego, bo mi się zdawało, że całuję...
Co?!!
Zimny pot wystąpił mu na czoło. Może po raz pierwszy w życiu szarpnął nim strach okrutny, strach mózgu, który czuje, że schodzi na drogi obłędu. Wpił palce w ramię, skurczył się i zamarł w jakiemś nieznanem mu dotąd, zgoła przerażającem oczekiwaniu. Rozszerzonemi oczyma patrzał przez szybę na padający śnieg i widział, zaczynał pojmować „co to było?“
Widział...
Panna Irena Srokowska. Ta sama, ta sama, którą całował w parku jeszcze za czasów studenckich. Piękna jak sen, jak sen nieuchwytna, dumna jak królowa. Pokochał ją. Pokochał szaloną, namiętną miłością, do jakiej była zdolna jego młoda i szczera, mocna i burzliwa dusza. Posiadłość jej rodziców leżała tuż obok dóbr Stalińskich. Zamkowy park w Złotych Lipach łączył się z ogrodem właścicieli Srokowa. I jakąż cudną mogła być sielanka! Ha! ha! ha! Był zbyt dumnym, by stanąć w szarym rzędzie jej wielbicieli, zbyt ją kochał, by wierzyć, ze jest zwykłą, marną istotą której przyroda dała cudne ciało. I myślał...
Raz, wśród zabawy, stanowczo go wyróżniła. Pozwoliła mu uprowadzić siebie w głuchą dal parku, mówić cudne słowa, całować ręce i oczy. I powiedziała, że nazajutrz czekać go będzie w tym parku o piątej rano, koniecznie! Noc całą nie spał pijany radością. Chodził po korytarzach starego, posępnego zamku, i płakał z uniesienia, płakał, że nie ma komu powierzyć swej radości, bo matka dawno umarła, a ojciec, surowy potomek polskich magnatów, ojcem był po staremu, za pana życia i śmierci dziecka się uważał.
A skoro świtać zaczęło, poszedł do parku.
Nie przyszła.
I w kilka dni później: — Czemu pani nie przyszła? — — Bo się nie wyspałam. — — Irko! — — Panie Karolu. Proszę pamiętać, że pewne chwile nigdy się nie powtarzają. —
Ha! ha! ha!
A dzisiaj?
Z trudem się uspakajał. Przemawiał do siebie jakby do kogoś obcego, lecz wreszcie pojął, że siebie samego oszukiwać nie umie.
Tak. To było złudzenie chwili. Złudzenie chwili? Ha, ha! Lecz takie przecież złudzenia doprowadzają właśnie do erotycznego obłędu. Do szału mózgu. Do szału uczuć.
Cóż więc będzie?
Którą ja kocham? Którą ja kocham teraz? —
Przetarł oczy: — Co ja pomyślałem? Co? To przecież ohydnie śmieszne i głupie! —
Bolesny, płomienny wstyd szarpał jego sercem, gorączkę czuł w sobie i prawie majaczył.
Tak było wczoraj.
A dziś?
Dziś obudził się wczesnym rankiem zdrów, rześki i wesoły. Śpiesznie się ubierając wspominał zdarzenia dnia wczorajszego, i często uśmiechał się ironicznie. Niewątpliwie w ciągu całego dnia wczorajszego był bardzo zdenerwowanym, i utracił przez to władzę nad swym mózgiem. Ale to jeno chwilowe, i pochodzi zapewne z zwykłego przepracowania. Bo przecież dziś jest znów rzeźki i wesoły, i może pisać kilka nawet godzin, i przygotować ostatecznie obiecany redaktorowi „Myśli“ artykuł.
Ale na przyszłość trzeba się będzie takich awantur duchowych stanowczo wystrzegać; mogą doprowadzić do zgoła przykrych wydarzeń, i popsuć zupełnie życie, które się doń teraz tak jasno uśmiecha.
Trzeba być wolnym, i trzeba rządzić sobą. Bo wszystko głupstwo, główna rzecz: wola. Tak; niewątpliwie główny czynnik: wola.
Ona jest tą władzą, która daje moc zanurzania w własną duszę ostrego sztyletu badania, i samosądu. Ona pozwala na trzymanie w karbach swych namiętności, i kieruje władczo biegiem każdej myśli.
Panować zaś nad myślą własną, to znaczy ćwiczyć w sobie siłę nieugiętą, by kiedyś za pośrednictwem jej badać i opanowywać myśli innych ludzi.
Być dobrym. Nie dlatego, że się nim jest z natury, lecz tylko dlatego, że się nim być chce, że się takie a takie postępowanie uważa za szlachetne, i nie zmienia się go za żadną cenę, nawet za cenę rozkoszy, bogactwa lub sławy. Bo jakąż wartość posiada wola takiego człowieka, który uznając święcie dany sposób życia, zmienia go co chwila pod wiewem lada namiętności, pod czarem lada pokusy?
Ale Staliński wreszcie się spostrzegł, że te dzisiejsze myśli są chyba jakieś niezwyczajne.
Tak, jakgdyby szły do jakiegoś dalekiego wniosku, którego jednak, czuł to wyraźnie, nie chciał jeszcze odgadnąć. Zbudził się w nim lekki niepokój, więc właśnie dlatego zabrał się do pisania artykułu, skupił myśli, i kilka godzin pracował wyśmienicie.
Skończywszy, poczuł pewne wyczerpanie, i bardzo się tem ucieszył: pójdę do redakcji, oddam te bazgraniny, a potem będę się mógł spokojnie, spokojnie zastanowić.
Nad czem?
No, oczywiście, nad tem wczorajszem zdarzeniem.
Już miał wychodzić, kiedy do drzwi zapukano. Miejski posłaniec wręczył mu mały liścik w błękitnej kopercie, od której powiało wonią fiołkową. Usiadł na kanapie, i wolno rozcinał kopertę: To od niej! — pomyślał wreszcie, i nagle krew rozkoszną falą do twarzy mu uderzyła. Przymknął oczy, i przypomniał czar jej spojrzenia, i słodycz jej pocałunków.
A potem czytał:
— Panie Karolu! Noc minęła jak chwila, a była jakgdyby jeden złoty sen. Lecz rankiem, chłodnym i smutnym zimowym rankiem, przyszło coś jak otrzeźwienie, lub może zastanowienie. To ostatnie u kobiet, prawda, dosyć rzadkie? Lecz ja... O, panie Karolu, pan ma zbyt piękne usta, i takie kuszące oczy, że oprzeć się panu, nawet po zastanowieniu, nie można. Więc... jeżeli to nie było szałem chwili, złudzeniem godziny... to proszę przyjść do mnie.
Złote będzie tej chwili upojenie, i cudna całunków piosenka.
Lecz... jeżeli... to ja nie mam żalu. Będziemy się spotykać chłodno, lecz bez urazy.
A jeżeli... przyjdź!
— Szlachetna dziewczyna — wyszeptał półgłosem, i znów przymknął oczy. Powoli, powoli żar napełniał mu żyły, i mgłą marzenia osłaniał myśl każdą.
Nierychło się ocknął i poszedł do redakcji. Gwarno tam było, pełno i wielce „dymno“. Staliński chciał przejść wprost do gabinetu redaktora, lecz przed drzwiami zatrzymał go jakiś chudy, skromny człeczyna:
— Pan do kogo? —
— Do redaktora! —
— Nie można. —
— Dlaczego? Pierwszej jeszcze niema. Redaktor przyjmuje do pierwszej. —
— Tak; ale nie dziś. —
Staliński uśmiechnął się mimowoli. — Ten człeczyna — pomyślał — ma za zadanie nie przepuszczać tu grafomanów, — i rzekł uprzejmie:
— Przychodzę z zamówioną przez redakcję pracą, i z redaktorem muszę się rozmówić. Nazwisko moje Staliński. —
— A! To proszę, to proszę. To co innego — i drzwi otworzył.
Z za olbrzymiego, szerokiego stołu podniósł się chudy, zgarbiony, o pergaminowej twarzy, pan Wojciech Zaręba, i usiłował, okulary poprawiając, rozpoznać przybyłego.
— Pan... pan... Staliński, jeśli się nie mylę. —
— Tak jest. —
— He, he. Jeszcze się ma oczy. Proszę. Proszę siadać. —
— Dziękuję. Przyniosłem obiecany artykuł. Oto on, proszę. —
— A... a... dziękuję, he, bardzo dziękuję. — poprzez pergaminową twarz redaktora przemknął lekki grymas, który zapewne miał oznaczać uśmiech, a sucha, wązka ręka ruchem prawie chciwym zagarnęła położony na stole rękopis — O, dosyć spory.
Bardzo, bardzo się cieszę. Młodzież nasza zaczyna dosyć wydajnie pracować. Ale... ale... z drukiem, nie wiem czy będzie można pospieszyć. —
— A ja właśnie chciałem redaktora o pośpiech poprosić. Jest on nawet poniekąd koniecznym. Bliższe wyjaśnienia co do idei i myśli, w tym artykule poruszonych, znajdzie czytelnik w mej książce, która się już jutro ukaże, więc... —
— He! he! he! Rozumiem. Więc zaczniemy druk od numeru... dziś poniedziałek... jutrzejszego, tak, tak... wtorek wieczorny... tak, tak — mruczał notując coś na rękopisie Stalińskiego. Jego zapadłe, zmęczone, iście redaktorskie oczy zapłonęły na chwilę żółtym blaskiem, i znieruchomiały. A potem podniósł je znów na twarz młodego autora, uśmiechnął się niewyraźnie, i wreszcie zapytał: — Przepraszam, bardzo przepraszam. Którą to wiosnę życia liczysz pan sobie... dopiero? He! he! he! —
— Dwudziestą czwartą, panie redaktorze. —
— Śliczny wiek, najwspanialszy okres życia. To szczęście módz sobie powiedzieć: dopiero mam dwadzieścia trzy lata, dopiero! A mam tu jeszcze młodszego od pana autora. Poeta, bardzo obiecujący poeta. Jeden tomik już wydał, a od dzisiaj my rozpoczniemy druk jego powieści. Śmiała, nieco skrajna, ale piękna w młodzieńczym rozmachu. Tak, tak. Młodzież zaczyna się ruszać, panie dzieju! —
— Czy można wiedzieć, kto jest tej powieści autorem? —
— Chce go pan poznać? He! he! he. Bardzo dobrze. On tu u nas pracuje od roku. Zaraz, zaraz! — pan Wojciech wstał dość żywo z swego miejsca i drobnym starczym krokiem podreptał ku małym drzwiczkom w głębi gabinetu. Otworzył je i począł wołać krzykliwie:
— Panie Tadeuszu! Panie Rudzki! Chodź no tu pan do nas! —
Wszedł młodzieniec, lat może dwudziestu z niewielką dokładką, smukły, w miarę wysoki, o zadziwiającej wprost urodzie twarzy. Miał czoło dumnego rycerza, okolone jasnozłocistemi puklami kręcących się włosów, pod którym paliły się jasne, błękitne w odcieniu, a jak sen dziwny, dziwne oczy. Spojrzał niemi spokojnie w twarz Stalińskiego, który podniósł się ze swego miejsca i patrzał na przybyłego z zdziwionym, a szczerym zachwytem.
— Pan Rudzki, pan Staliński — przedstawiał redaktor, zacierając swe suche wąskie ręce i patrząc na młodych niemal z uwielbieniem — pan Staliński przyniósł nam właśnie artykuł z tej samej serji, co rok temu taki ruch wywołała, he! he! he! młodzi pracują. Pan Staliński przyrzekł nam, panie Tadeuszu, nową swą pracę na styczeń! —
— Na luty, panie redaktorze! —
— Ocho! Już się wykręca! Weź, no go w obroty, panie Tadeuszu! —
— Ogromnie się cieszę, że poznaję pana — Rudzki uśmiechnął się cichym, dziecinnym uśmiechem — Pańskie artykuły podbiły panu serca młodych. Tylko dotąd nie wiedzieliśmy, gdzie pan stale przebywa. —
— Rok prawie spędziłem poza Krakowem. Ale my redaktorowi przeszkadzamy, co?
— Niby to robota jest. Idźcie sobie na obiad, ja jeszcze godzinkę posiedzę. —
Pożegnali się więc z sympatycznym staruszkiem i wyszli na ulicę. Dzień był smutny i szary, a śnieg padał bez przerwy dużemi, strzępiastemi płatami. Rudzki postawił kołnierz palta, ręce zasunął głęboko w kieszenie, i powiedział znów z tym swoim dziecinnym, rozbrajającym uśmiechem:
— Zima to dla mnie najgorsza pora. Dawniej z powodu tego, że się nie miało ani dobrego płaszcza, ani porządnych butów, a dziś z powodu nastrojów duchowych. Zimą ogarnia mnie zupełna apatja, melancholijny opad sił, i tęsknota, wprost chorobliwa tęsknota za słońcem! —
— Tak. Pan zapewne nigdy jeszcze me spędził zimy na wsi, co? —
— Rzeczywiście. Wsi prawie nie znam. Jestem dzieckiem miasta. —
— A ja przeciwnie, wsi. I wie pan, tylko jesień, późna jesień działa na mnie przygniatająco. Zachwyca mnie wszystko, co żyje pełnią, swobodą i rozkwitem, a konanie jesieni wydaje mi się zawsze symbolem śmierci tego, co piękne, żywe i zdrowe, a więc i człowieka, i idei, i piękna, i pieśni. —
— Pieśni? —
— Tak. I to jest takie straszne, że wszystko, wszystko musi się zakończyć, wszystko śmiercią zginąć. —
— Pieśń nie zginie nigdy! —
— O panie! —
Staliński uśmiechnął się mimowoli, ale spojrzał na młodego poetę z nowem zaciekawieniem; zachwycały go te jasne, pełne nadziei i bezwiny oczy, i dziwną radością napełniała ta blada, prawie przejrzysta, jaśniejąca twarz; nic mu więcej nie odpowiedział, tylko idąc powoli obrzucał go co chwila cichem badającem spojrzeniem.
Doszli do zbiegu dwóch małych uliczek i tu się zatrzymali.
— Pan dokąd? — zapytał Rudzki.
— Ja? Gdziekolwiek na obiad. —
— To niech pan idzie ze mną. Jest tu niedaleko czysto artystyczna knajpa, i w niej się zbiera codzień istna czereda młodych malarzy, poetów, rzeźbiarzy, dramaturgów, jednem słowem przyszła sztuka polska. Jest to, co prawda, troszeczkę hołota, ale chłopy z sercem i mózgiem zdrowym, a nie rzadko z dużą szlachetnością. Wśród nich ma pan już wielu wielbicieli. —
— Ależ pójdę; pójdę z największą przyjemnością. —
Weszli do małej restauracji, podzielonej na dwie, dość duże, komnaty. W pierwszej było prawie pusto, z drugiej zato płynął wraz z kłębami sinego dymku gwar licznych głosów wesoły i nieskrępowany.
— Ten pokój — objaśniał z uśmiechem Rudzki — jest dla niepalących, drugi zaś to pokój nasz! —
Zaledwie przekroczyli próg tego „naszego“ pokoju powitał ich burzliwy śmiech i brzękliwy gwar:
— Witajcie kapłani Muz! —
— Witaj wschodzące słońce!
— Bądź pozdrowion synu Appolina! —
— Oby Muza twoja nigdy nie wzgardziła tobą dla pięknego Morfeusza! —
— I oby ci harfa nigdy się nie rozstroiła! —
— Silentium, panowie! — Rudzki wesoło zaklaskał w ręce — Silentium! Uczcijcie mnie do pioruna, i wysłuchajcie! —
— Zaiste godny tego! —
— Słuchajcie! —
— Pozwólcie sobie przedstawić pana Karola Stalińskiego, autora słynnych polemik filozoficznych, któregoście rok temu zgodnie wychwalali. —
Kilka rąk różnej wielkości i różnego kształtu wyciągnęło się ku Stalińskiemu. Posypały się nazwiska:
— Lipciński Józef, z profesji malarz, a z talentu leniuch! —
— Roman Saski, drugie wydanie kolegi Lipcińskiego. —
— Bajorski Wiktor, ponoć syn Appolina, lecz realnie szewca pijaczyny. —
— Będziński Mieczysław. Proszę mi wierzyć że jestem z nich najpoważniejszy, a to z tej zrozumiałej przyczyny, iż nigdy nie mam pieniędzy. —
— Ha! ha! ha! Trafił w sedno! —
— Przecież się raz przyznał. —
— Fantazję przepił. Już teraz tylko prawdę gada. —
— „Żeń się, Jasiu, żeń się!“ — zanucił Bajorski, i wnet wszyscy podchwycili:
„Będzies ty miał scęscie!
A jak się ozenis,
To się i odmienis!“
— No, a możebyśmy co tak zjedli! —
— Dobra myśl! —
Stalińskiego usadzono na honorowem miejscu, to znaczy na jedynym, niemożliwie skrzypiącym fotelu, ostrzegając żartobliwie:
— Skrzypi gorzej niż współczesna filozofia, ale to sprzęt stary i wypróbowany! —
— Niegdyś siadały na nim damy, ale że kobieta wogóle nie dorosła jeszcze do zajmowania poczetnego miejsca, więc gospodarz przeniósł do naszego pokoju! —
Staliński śmiał się swobodnie i oglądał wesołą kompanję. Obok niego siadł pan Lipciński „malarz z profesji“, i jego „drugie wydanie“ kolega Roman Saski. Coś się między sobą szeptem porozumiewali. Staliński usłyszał:
— Słuchajno, te, Lipciński! —
— Hę? —
— Centy masz? —
— Mam! —
— Zapłacisz za mnie? —
— Gotowe. —
— No, bobym cię zabił! — i odwróciwszy się wołał tubalnym głosem:
— Kelner! A dokądże ja pana będę wołał? —
To „pana“ wypowiedziane zostało tak zręcznie i komicznie, że cała obsada stołu wybuchnęła niepohamowanym śmiechem i jęła nagradzać kolegę Saskiego krótkimi, dosadnymi ucinkami:
— Roman! Koronę zarobiłeś? —
— I zapomniałeś, że w porządnem towarzystwie nikomu się nie mówi panie! —
— Ty niepoprawiona korekto! —
— A to co znowu? — Saski podniosł się i komicznym gestem nakazywał milczenie — Silentium! Moi... panowie! —
— Ha! ha! ha! —
— Panowie! Mówię. Jeżeli mnie zafundujecie czarną kawę, opowiem wam, co spotkało pierwszą edycję mej osobowości, mianowicie Lipcińskiego. —
— Zrobione. Gadaj, — wszyscy umilkli zaciekawieni, gdyż Saski słynął ze swej nieporównanej zdolności komicznego, nie tyle opowiadania, ile wymawiania, a przytem miał iście aktorski dar gestów i mimiki. Był nawet już dłuższy czas w teatrze, ale porzucił go zgorszony, twierdząc, że jest to jeden prawdziwy... kabaret. Teraz był słuchaczem Akademji Sztuk Pięknych i mistrzem w zbieraniu najrozmaitszych opowiadań z życia bezdomnych artystów.
Przechylił w tył głowę, przymrużył oczy, i począł cedzić zwolna, przez zęby:
— Chociaż rzecz się dotyczy niezwykle czcigodnego i obecnego tu kolegi Lipcińskiego, który, nawiasem mówiąc, płaci dziś za mnie obiad, nazwisko jego niechaj pozostanie w zupełnem ukryciu. —
— Ładne ukrycie. Niech cię kule biją. Ha! ha! ha! —
— Przepraszam cię. Jeżeli masz zamiar śmiać się przedwcześnie, to bądź łaskaw opuścić nasze salony. Tu niema głupich i niema sera, do którego śmiaćby się można. Tu są ludzie poważni, kapłani sztuki i wiedzy, durniu! —
— Habet! Habet! Słuchamy dalej. —
Saski spojrzał na wszystkich z udaną wprawdzie, lecz niemniej doskonałą pogardą i mruknął: — Gdybyście byli ojca i matki tak chętnie słuchali jako mnie dziś słuchacie, bylibyście dziś ludźmi. Ludźmi mówię! Każdy z was miałby już dziś kamienicę, żonę i dwoje dzieci, — dokończył płaczliwie — dwoje, bo was na więcej nie stać, durnie! —
— O... o... o..! Habemus! Mów dalej! —
— Dobrze. Otóż w pewnem mieście na pewnej ulicy, na pewnem piętrze pewnej kamienicy mieszkał sobie pewien młody malarz. Biedaczysko on był wielgachne, i czynszu przez pewien ciąg miesięcy zupełnie nie płacił. Aż tu pewnego wieczoru, pewnej jesieni i o zupełnie pewnej godzinie w zgoła pewny sposób wyrzucono go z pustego pokoju. Poszedł bez żalu żadnego do ludzi, bo był jako ten obraz stargany, co już nie zdobi żadnej brudnej ściany, i żadnej pannie jest już niepotrzebny. I poszedł ten pewien malarz do pewnego ogrodu, i tam się na pewnej położył spać ławce. Duszę on miał dumną, więc z chłodem zbrataną, i usnął sobie wkrótce snem krzepkim i zdrowym. Aż tu o pewnej godzinie tej to właśnie nocy, pewien wściekły policjant podszedł do tej ławki. Wstań pan, rzecze grobowo, tutaj spać nie wolno, jeżeli pan pijany, prześpisz się w areszcie! Zerwał się pewien malarz, oczy pewne zrobił, nadął swój brzuch chudziutki, i wrzasnął surowo: Chcesz pan, bym pana ochrzcił nazwiskiem naddrania? Jak pan śmiesz wchodzić do mnie tutaj bez pukania? —
— Lipciński! A bójże się Boga, wyzwij go na florety! —
— Tajemnice twego życia odsłania! —
— Z policjantami cię brata! —
— Bo sam się z nimi doskonale zna! — Lipciński śmiał się wraz z innymi wesoło, i szepnął do Stalińskiego: — Pan, zdaje się, trochę nas... podziwia. Ale niech się pan nie dziwi. U nas tem szczersze humory, im bardziej w kieszeniach pusto.
Istotnie humory były nadzwyczajne. Zwrócono się teraz do Bajorskiego, by opowiedział cokolwiek z redakcyjnych zdarzeń, a ktoś objaśnił Stalińskiego:
— On pracuje w „Dniu“, Jak pan wie, wielce to konserwatywna i jezuicka gazeta. Bajorski codzień nam obiecuje redaktora zwymyślać, ale że mu nieźle płacą, więc siedzi, bo go i tak wszystkie jej idee nic a nic nie obchodzą. —
— A cóż on tam robi? —
— W dziale krytyki pracuje. —
Bajorski „chłopak mały i brzyćki”, jak go powszechnie nazywano, lecz o miłym głosie i łagodnym wyrazie oczu, był nieco zakłopotany:
— Bójcie się Boga, chłopcy! Cóż ja wam opowiem? Okropnieście się dziś rozbestwili! —
— Cóż znowu? Gadaj mały! —
— Ale przypadkiem nie wierszem! —
— Ani prozą! —
— Więc jak, do djabła? —
— A... stylem biblijnym! —
Projekt się spodobał. Bajorskiego, który usiłował protestować, ostro zakrzyczano:
— Czarną kawę stawiamy! Gadaj! —
— A nie, to fora ze sali! —
— No, raz, dwa, trzy! —
— Nakręć go, Będziński! —
Będziński bez wahania spełnił swe zadanie. Stanąwszy poza krzesłem Bajorskiego, nachylił się i udając ręką ruch kręcenia korbą, drugą zasłonił usta i wydobył z gardła dźwięki chrypliwe, świetnie naśladujące chrzęst nakręcanej sprężyny. Śmiech buchnął ogólny, i gdy wreszcie Będziński wyprostował się zmęczony a zadowolony, posypały się znowu okrzyki:
— Gotów! Teraz może gadać! —
— Pan Bóg Adama lepiej nie nakręcał! —
— A Adam Ewę! —
— Silentium! Bajorski już gada! —
Jakoż rozpoczął: — Onego czasu w grodzie czcigodnym i sławetnym żył, moje wy raki zatracone, człek mądrością stary, a włosami siwy. Miłością Boga się cieszył, a poważaniem wśród ludzi. Piastował zaś w mężnej dłoni swej godność cną i wielką, albowiem był redaktorem „dnia”, czyli służył Bogu, a czcił jezuitów. I do onego to męża cnót wybranych przyszła w dnia słonecznego południe niewiasta, w leciech już mocno podeszła, atoli cnoty trwałej i starej, i znaczenia niemałego. I rzekła głosem, nad który słodsze są najlichsze miody: „Redaktorze! Oto nowelka młodziutkiego chłopca, lecz piękna jak poranek wiosny. Utoruj autorowi drogę do sławy, wydrukuj”. Odpowiedział redaktor: „Uczynię zadość słusznemu żądaniu”. Rękopis ruchem dostojnym zagarnął, dłonie zacnej niewiasty ucałował, i kartę na sowite honorarjum wydał. Lecz oto nowelkę przeczytał sekretarz. „Głupia. Co z nią zrobić?” „Do kosza” odpowiedział spokojnie redaktor. „Ba, lecz zapłacona!” A wówczas ze zgrozy podniosły się na głowie siwe włosy redaktora, i głos jego zabrzmiał niby dźwięk straszny trąby jerychońskiej: „Co?! Zapłacona?! Do dzisiejszego numeru!” Amen. —
— Będziński! To pewnie twoja nowella! —
— Milcz, synu nędzy! —
W tejże chwili do pokoju wszedł gość nowy, którego powitano ogólnym, przychylnym gwarem.
Był to, szeroko już znany, pan Jan Sroka, człek niezwykle chudy i niezwykle wysoki, i — o! ironio! — obdarzony głębokim, równym basem. Basem tym zapanował nad ogólnym gwarem:
— Dzieci! Dzieci! Mam piękną nowinę! —
— No? —
— Otóż uważacie, sieroty bezdomne, sprzedałem dzisiaj pracę za 400 koron! —
— Vivaat! —
— I sto już naprzód wziąłem! —
— Zmądrzał! Sroka! Zmądrzałeś! —
— I zapraszam was dzisiaj do teatru, a później na czarną kawę! —
— Vivaat! —
— Porządnyś chłop, Sroka. Ale nie zmądrzałeś! —
— Jeszcze nie znasz wartości monety! —
— Ha! ha! ha! —
Sroka dopiero teraz spostrzegł Stalińskiego i podszedł doń natychmiast, uprzejmie uśmiechnięty:
— Bardzo mi przyjemnie uścisnąć dłoń pańską. Znam pana już dawno z widzenia, i z prac jego. Ja też troszeczkę filozofją... Sroka jestem. —
— Staliński. I mnie równie miło... —
— A jak pan do nas trafił? —
— Pan Rudzki mnie wprowadził. —
Rozmawiali chwilę. Potem zrobiono gwar i hałas, płacono ze drwinami, i wreszcie cała gromadka wysypała się na wąską ulicę. Staliński jął się żegnać, tłomacząc się pilną sprawą, i uroczyście przyrzekł „obiadować” w „knajpie małej grandy”.
Było mu dziwnie rzeźko i dziwnie wesoło. Idąc powoli pustemi uliczkami, uśmiechał się ustawicznie na wspomnienie wesołej gromadki, i mimowoli przypominał wiersz Staffa:
„Zresztą się gwiżdże i śni. Któż dziś jeszcze jada?
Stróż bram — zamiejskich ogrodów nie strzeże...
Tam jest przyjemny dzień złoty, noc blada.
Słońce na obiad, księżyc na wieczerzę”.
Uśmiechnął się znowu, a potem wyszeptał w nagłem przypomnieniu: złote będzie tej chwili upojenie, i cudna będzie całunków piosenka...
Czy możliwe, czy możliwe jest szczęście?
Krew w nim zagrała przypomnieniem wczorajszej rozkoszy, i zamajaczyły przed nim czarne, tajemnicze, namiętne oczy Zofji. Widział ją przed sobą, jakgdyby w zjawieniu, smukłą i pyszną w każdej linji ciała, czuł jej oddech na swej twarzy, i usta jej na swoich.
I poszedł.
Otworzyła mu sama; zaledwo zamknął drzwi za sobą, otoczyła mu ramionami szyję, i oczyma znalazła jego oczy:
— Przyszedł... i... i... co? —
— A co? — ujął ją pod ramiona, przechylił i dotykając wargami jej ust, wyszeptał urywanie: — Jesteś cudna jak sen, jak bajka, jak dziw... —
— Twoja. —
— Moja? — przymknął oczy, bo szał ogarniał go już pijany, szał z jej upojnego spojrzenia idący, szał nagły, mocniejszy od woli. Więc przechylił ją bardziej jeszcze i przywarł ustami do ust jej gorących.
Przegięła mu się w ramionach, wyprężyła w niemej rozkoszy, i odrywając na mgnienie usta od jego ust, szeptała coś niezrozumiale.
A potem kazała mu zdjąć płaszcz, i poprowadziła do niedużego, ale niemal z przepychem urządzonego pokoju. Panował tu półmrok łagodny, gdyż okna zasłonięte były długiemi, ciężkiemi osłonami; unosił się w powietrzu śliczny zapach róż, które zwieszały się lekko z wazonu, stojącego na małym stoliku; całą podłogę zaścielał gruby, turecki dywan.
Było tu dziwnie cicho. I jakiś czar zmysłowy zdawał się unosić w powietrzu, czar niepewny i cichy, czar zwodny.
Staliński przystanął zdumiony, milczał długą chwilę, aż wreszcie, prawie mimowiednie, zapytał:
— Czy pani mieszka sama? —
Lekki żartobliwy uśmiech zaigrał na ustach Zofji, i zalśnił w jej przecudnych oczach. Podeszła szybko do stolika, na którym stały róże, wzięła cały ich pęk w dłonie, wtuliła w nie twarz i szepnęła cicho:
— Sama. —
— A rodzice? —
— Na wsi. Tu, niedaleko pod Krakowem, mamy wioskę. Ojciec mój stale w Wiedniu, jest tam sztabowym pułkownikiem, mama na wsi, a ja, ponieważ, wywalczyłam sobie zupełną swobodę, w Krakowie, zresztą i to jest mieszkanie rodziców, lecz ten i następny pokój należą wyłącznie do mnie. A teraz, czy dość wyjaśnień? —
— Oh, aż zanadto! — chciał podejść do niej, lecz uciekła i pogroziła mu figlarnie palcem: — Proszę tam usiąść — wskazała mu maleńką kanapę w rogu — i czekać cierpliwie. —
— A co to będzie? —
— Jeszcze pan nie siedzi? —
— Już! —
Usiadł na wskazanem miejscu, i przechyliwszy w tył głowę patrzał na nią, czując, że obejmuje go powoli senne, spokojne upojenie, i że oczy jego zasnuwać zaczyna srebrzysta, jasna mgła. Poprzez mgłę tą widział, jak Zofja, zebrawszy wszystkie z wazonu róże, cicho podeszła ku niemu, uklękła przed nim i cały pęk róż rzuciła mu na piersi. Oczy jej czarne gorzały prawie złotym blaskiem, a usta szeptały ciche, zgoła nieuchwytne jak szmer daleki, wyrazy. Nachylił się ku niej, ujął jej obie ręce w swe dłonie, twarz przysunął tuż do jej twarzy, i szeptał oszołomiony:
— Jak w bajce... Jak w cudnej bajce... —
— I złote będzie tej chwili upojenie... — nie dokończyła, i nagłym porywem zarzuciła mu ręce na szyję. Burzyła się w niej krew namiętna, i szalało pijane szczęściem serce. Zerwała się z kolan, padła mu na piersi, i ustami znalazła usta.
Mijały chwile szybkie niepostrzeżenie, i słodko jak dziecinny sen. Zatracił się w pamięci świat cały i dziwaczność życia, a żyła tylko pamięć ostatniego pocałunku i ostatniego, cichego westchnienia. Dzwonił rytm krwi w sercach dziką pieśń szału rozkoszną, i dzwoniły w duszach przedziwnie upojne nadzieje.
W pewnej chwili Zofja odchyliwszy głowę, wpatrzyła się w twarz jego jakby badającem spojrzeniem i zapytała cicho i nieśmiało:
— Więc ty mnie naprawdę kochasz? —
Staliński patrzył w jej oczy, patrzył w te czarne zagadkowe tonie, i z wyczerpaniem, z męką wsłuchiwał się w siebie; jakiś głos usłyszał tajemny, groźny i złowieszczy, lecz głos ten zerwał się tak nagle i umilkł tak szybko, że nie zagłuszył sobą szczęsnego upojenia. Patrzył na cudny zarys jej ciała, na prześliczne, wymarzone, zda się, jej piersi linje, słyszał jej głos urwany, szczęścia i słodyczy pełen, i myślał, że oto kocha do szaleństwa, że oto danem mu jest szczęście, dla którego chwili umrzeć nawet warto, i śnił.
— Kochasz? —
Oparł czoło o jej czoło, ręce jej zarzucił sobie na szyję i szeptał cicho, stanowczo namiętnie:
— Kocham... Kocham... Kocham... —
— Ty... —
Reszty domówili znów złączonemi ustami. Zatracać się poczęli w tej nieprzeczuwanej nigdy rozkoszy, i nie wiedzieli, czy to krew gra w ich sercach ten hymn radosny, czy też dźwięk nieznany rytmicznie skądś dolata.
Bo pieszczota ust przez usta stawała się coraz dłuższą, coraz namiętniejszą, aż zamieniła się w rozkosz jedyną, ślepą i głuchą na wszystko.
Staliński począł tracić panowanie nad sobą; widział w oczach Zofji zgodę i pożądanie, czuł w calem jej ciele władcze prężenie rozkoszy, i wiedział, że jeszcze chwila...
Lecz Zofja już oprzytomniała. Łagodnie odsunęła go do siebie i rzekła cichutko:
— Oszaleć można. Ty, ty, ty! Kochanie! —
Ujął znowu jej ręce i ucałował je lekko, łagodnie. Potem rozpoczęli rozmowę poważną jak dwoje przyjaciół, zamieniając tylko od czasu do czasu krótkie palące spojrzenia. Około czwartej Zofja oświadczyła, że musi iść na wykład, i że wobec tego trzeba ją odprowadzić. Przez miasto szli weseli, szczęśliwi, uśmiechnięci, obrzucając się ciekawemi spojrzeniami, i dziwiąc się niejako, że jest im tak dobrze we dwoje, i że tego dawniej nie przypuszczali. Przed uniwersytetem rozstali się umówiwszy się, że się spotkają o piątej w kawiarni.
Tak; to wszystko było dzisiaj, i oto znowu jest u niej, i znowu...
Drgnął.
Lekka dłoń dotknęła jego czoła. Wzniósł głowę i oczyma jeszcze zamglonemi, jeszcze prawie sennemi spojrzał na Zofję. Stała tuż przed nim z lekko odchyloną głową, z ustami jakby pocałunku proszącemi, i żarem w swych czarnych, tajemnych oczach, ubrana teraz w lekką, domową szatę, kusząca i piękna, jak nigdy. Nigdy jeszcze tak słodkie w obietnicach i tak kuszące w żarach nie były jej oczy, nigdy jeszcze usta jej nie były tak purpurowe, a linia piersi i bioder tak piękna jak marzenie.
Staliński patrzał na nią jak zaczarowany. Nie było w nim pożądania, lecz jedno upojenie i bezgraniczne zachwycenie.
Skamieniały uśmiech szczęścia zastygł na jego twarzy, i oczy jego znieruchomiały.
A Zofja łagodnym ruchem wyjęła z jego ręki dwie wspaniałe róże, o których on zapomniał, i przyłożyła je do warg gorących. A potem ujęła jego rękę i położyła sobie na twarzy. Oczy jej szukały jego wzroku, lecz on miał spuszczone powieki.
— Co tobie? — zapytała.
— Jesteś tak piękna, że mnie onieśmielasz. —
— Jam twoja. —
— Moja! —
A na ten przyzyw zarzuciła mu ręce na szyję, oplotła ją niemi niby zwojami płomieni, i ustami do ust przywarła.
— Twoje serce! — szeptał po chwili, wtulając głowę w jej piersi, pijany szałem i sczęściem pijany.
Garnęła się cała ku niemu, cicha jakaś i niezmiernie tkliwa, i nie broniła mu żadnej już pieszczoty.
„ — I jesteś serca mego radością, weselem i szałem, i duszy mojej pieśnią jedyną, słoneczną — krew moja gra tętnem krwi twojej, i oczy moje błyszczą dzisiaj jako twoje oczy!
— Wola moja stała się silną i prężną — tyś ją nasycił płomieniem rozkoszy i pieszczoty twojej i wola ta pragnie, bym z dnia na dzień, z chwili na chwilę stawała się piękniejszą — dla ciebie tylko dla ciebie...! —
I wola ma przyzywa cię..! —
Jeżeli usta moje szepczą we śnie, to szepczą o tobie, — jeżeli ramiona moje szukają we śnie, to szukają ciebie — radości serca mego, i szale, szale pieśni duszy mojej!
Kocham cię!
Pozatracały się wszelkie myśli moje, pozatracały się wszystkie wspomnienia, i jesteś we mnie, tylko ty... i ty... i ty...
Kocham cię!
Gibkie i piękne jest moje ciało, spragnione usta moje, i zaczarowane oczy! Prężą się moje piersi w niemem pożądaniu, i wola moja silna, przyzywa, przyzywa cię!
O... przyjdź...! —“
List wysunął się z bezwładnie opuszczonej ręki, i oczy Stalińskiego pobiegły ku oknu. Tu, w wielkiej, lecz zacisznej starego zamku komnacie buczał i trzaskał wesoły w kominku ogień, a tam, za szybami, stał blady dzień styczniowy, i pozdrawiał go pokłonem olbrzymich, ośnieżonych konarów i gałęzi drzew, sypiąc na ziemię lśniące, zamarzłe, srebrne płatki śniegu.
I była zupełnie bezgraniczna cisza.
Gdzieś, z dalszych komnat płynęły jeno zaledwo uchwytne tykania zegarów, i szmery miękkie, przyciszone, które zdawały się być koniecznem echem sennego milczenia. Staliński słyszał bicie własnego serca, słyszał dzwonienie leciuchne tętna krwi w swych skroniach, wyczuwał całym sobą ten spokój dobry i miły, a jednak nie był w stanie zebrać swoich myśli.
W głębi serca czuł dotkliwy, palący ból, który wzrastał chwilami, napełniał mu piersi, i łuną wstydu rzucał się do twarzy.
Przypomniał sobie swe ulubione powiedzenie: wola, główny czynnik wola, — wstał i obchodził pokój wolnymi, ciężkimi krokami. Gruby, staroświecki dywan, zaścielający całą podłogę, pochłaniał odgłos tych kroków, i cisza panowała bez przerwy niezmienna.
„ — I jesteś serca mego radością... —
Drgnął i przystanął; purpurowe falą krwi wstało przypomnienie; przymknął oczy, i ujrzał ją przed sobą jak wtedy, w ten ostatni wieczór, jak wtedy...
— Zofjo... wyszeptał i ocknął się natychmiast.
Wyraz szyderczej goryczy osiadł na ustach jego, i ból zdradziecki znów uchwycił serce. Podszedł powoli do okna, przyłożył czoło do zimnej szyby, i patrzał w cudny park zimowy.
Drzewa poczęły się przed jego oczyma zasnuwać powoli w jakąś mgłę błękitną, na gałęziach zapalały się w śniegach jarzące, złote światła, niebo chyliło się, chyliło coraz niżej, aż wreszcie znikło, wszystko, lecz tylko na mgnienie.
Kiedy znów przewidział, miał przed sobą świetną balową salę, pełną pięknych kobiet, i wesołych mężczyzn.
Zwodne tony muzyki szły z niewiadomej strony, rozpryskiwały się po sali, przelewały i drżały srebrzyście, niby najbardziej kusząca pobudka, cicha, nieuchwytna, a jednak namiętna.
Wczorajszy wieczór.
Przekleństwo!
Wiedział, że ona tam będzie, wiedział, że nie należy tam iść, a jednak pojechał.
O, cudniejszą była, niż kiedykolwiek!
Złote jej, przebogate włosy, w których paliły się chwilami przebłyski jarzących, dziwnych iskierek, jeszcze nigdy tak ślicznie marmurowego nie ocieniały czoła, i jeszcze nigdy tak mile i figlarnie nie opadały puklami na brwi dumnym łukiem zarysowane, na bielsze od śniegu skronie, i nad jej oczy... oh! oczy!
Te oczy, które umiały tak królewsko patrzeć, które w swych toniach błękitnych błękitne krzesały błyski, — te oczy, co wzgardą umiały podeptać, a pokusą w szał pędzić zaślepioną duszę... te oczy, te przeklęte, te nad wszystko upragnione oczy!
Gdyby był wiedział!
Gdyby choć w części zdawał sobie sprawę, jaka w nim straszna moc wspomnienia, jakie ognie i szały wzniecą w nim jednem spojrzeniem te oczy przeklęte, uciekłby, uciekł, jak się ucieka przed obłąkaniem, przed męką!
O! Klątwa!
A było to takie proste, i takie z początku wesołe! Przyjechał na ten bal, z czołem dumnem, jasnem młodą sławą, cieszył się życzeniami i entuzjazmem znajomych, cieszył się tem, że go tu wszyscy lubią, cenią i poważają, i że wśród młodzieży pierwsze zajął miejsce.
W duszy miał czarowne wspomnienie Zofji, w sercu tęsknotę za nią, i uśmiech szczęścia na twarzy; był wolny, swobodny, pewny siebie, dumny.
I takim stanął przed nią.
Zbliżał się do niej jak do starej znajomej, bez drżenia i przeczucia w sercu, owszem, z chęcią leciutkiej zemsty za doznane przed laty upokorzenia; wokoło płynęły w wirze tańca pary, szalała upojna muzyka, i grała weselem w żyłach jego stara krew szlachecka.
Lecz panna Srokowska podniosła nań oczy; śmiałemi oczyma je spotkał, wyzwanie, zda się, zuchwale przyjął, i pozostał chwilę jakgdyby przykuty.
Z oczu tych wsączał mu się w żyły czar mocny a zgubny, jakby najsłodsza trucizna, w niwecz obracał swobodę jego i wolę, i czynił go znów jej niewolnikiem.
— Wyjechał pan od nas nieznany, a powrócił sławny, — powiedziała wreszcie Irena, przypominając mu w ten sposób o wielkiem powodzeniu jego pierwszego dzieła. Usiłował się uśmiechnąć, chciał powiedzieć coś dowcipnego, lecz oczu od niej nie mógł oderwać, nie mógł pojąć, co się z nim dzieje, dlaczego czuje takie bezgraniczne szczęście, i zarazem taki straszliwy, dręczący niepokój.
— Tak pan dziwnie patrzy... — powiedziała znowu, uśmiechając się z ledwo uchwytną ironią. Drgnął wtedy i skłoniwszy nizko głowę, wyszeptał:
— Jest pani tak piękną, że można zostać poganinem. —
— O, panie... —
Poprosił ją do walca.
I wszystko w sercu jego runęło, wszystko zamieniło się w szał krwi purpurowy, w oszalałe poczucie sczęścia, że oto ją ma w ramionach, że może patrzeć bez końca w jej oczy, i szaleć sercem, i szaleć!
Unieść ją w bór ciemny, pachnący, na miękkim złożyć mchu, i śpiewać jej baśń o duszy swej, o miłości, o ogromnem szczęściu!
Hej!
Niegrzecznie, że mnie pan dotąd nie odwiedził... — szepnęła, gdy odprowadzał ją na dawne miejsce.
Będę. —
Ścisnęła mu ukradkiem rękę, i szepnęła cicho, zaledwie uchwytnie:
Bądź! —
Oszaleć! — — —
Staliński ciężkim krokiem odszedł od okna. Opuścił się bezwładnie w głęboki fotel, skulił się w sobie, i patrzył w ogień kominka.
Potem podniósł porzucony list, i znów czytał:
„Pozatracały się wszelkie myśli moje, pozatracały się wszystkie wspomnienia, i jesteś we mnie tylko ty... i ty... i ty...
Kocham cię! — “
— Pozatracały się wszelkie myśli moje — — — wspomnienia — i jesteś tylko ty... ty... ty... — powtórzył bezdźwięcznie i przymknął powieki.
Kto to pisał?
Zofja... Zofja... Zofja...
Ha! ha! ha! ha! Zofja?!
Co się ze mną dzieje? — chwycił się za głowę, porwał się z miejsca, i biegał po pokoju.
Ból, żal, gniew i wstyd nim targały.
Co się ze mną dzieje? —
Ochłonął wreszcie. Powrócił znów do listu, i czytał uważnie do końca; w przypisku było:
„A wiesz? Bawi tu pan Rudzki, który przyjechał na święta do swych znajomych. Poznałam go nieco bliżej. Właśnie taki, jak ci mówiłam, i mam wrażenie, że on będzie wielkim. Jego dusza to jeden płomień pieśni, jego serce to jedno jej umiłowanie...“
I co ja jej napiszę?
Co? Co? Co?!
Nie! Nie!! Tak być może, ale nie ze mną! Nie: będę igraszką! Przenigdy! Nie będę!
Zofja?! Ona mnie kocha...
A ja?!
Głuchą pustkę miał w sercu, a wściekły niepokój w duszy. Nie wiedział dziś o sobie nic. Tak, nic. Może to tylko gra nerwów i zdarzeń, a może to coś straszliwego, co siłą nieznaną rozerwie mu serce?
Oh! Poco?!
Poco było opuszczać tę cudną, która go ukochała ponad świat cały, poco? poco? poco?!
Oddała mi wszystko... Zofja...
Drgnął do głębi poruszony, i szybko wyszedł z komnaty. Przeszedł długi szereg sal, narzucił palto na ramiona, wyszedł na terasę.
Był blady, ale piękny, styczniowy dzień.
Staliński nasunął kapelusz na oczy, pochylił nizko głowę i poszedł w cichy, pusty, stary park zamkowy.
Już zdali witał go uroczysty szum, niby dalekie a srebrzyste granie; z sennej ciszy wyłaniały się najpierw echa pojedyncze, szmery urwane, łudzące, które wolno, bardzo wolno zdawały się łączyć w pieśń jeszcze, jeszcze nieuchwytną, jakoby dopiero ze snu się budzącą, i dźwięków swych przecudnych srebrzystemi echami próbującą.
Więc przycichał pusty park chwilami, i stał nieruchomy, zamarły w swej chłodnej, zimowej, przepotężnej krasie.
Mroczne aleje milczały dumnie, pyszniąc się rzędami wspaniałych, starych drzew, które, zdałoby się, śniły w milczeniu swe królewskie, dawne sny.
Czyste, błękitne niebo poczęło ciemnieć, skupiać się jakgdyby w sobie, i stawać się groźniejszem, dalszem. Tu i tam wykwitały już z niego gwiazdy samotne, jarzyły się czerwonem prawie światłem, i próżno posyłały swe skąpe promienie w głębie mroczniejącego parku.
Olbrzymie konary i mocne gałęzie posępnych drzew prastarych, srebrzące się dotąd nieskalanym śniegiem, teraz lekko, lecz coraz szybciej poczęły błękitnieć. Mrok, piastun snów i stróż marzeń tajemnych, wypełzał z swych dziennych kryjówek, i bezszelestnymi kroki szedł alejami, otaczając się osłoną mgły utkanej, zda się, z błękitno‑srebrzystych pajęczyn.
Aż wreszcie spłynęła prawie nagle noc smutna i posępna.
Ciemność głucha zaległa park cały, w całun szat swych czarnych spowijając krzewy, i jeno bielił się na ścieżkach śnieg przejrzysty niby ostatni symbol ostatniego światła.$
Jeno tam, wysoko, ponad wierzchołkami drzew najdumniejszych rozciągała się bezgranicznie kopuła niebios ciemna, drgająca już teraz gwiazd miljardami, i, zda się, swą głuchą tonią bezdenną jak morze.
I nagle, na toń tego morza padł błysk trwały, niby poświata, echo dalekiego światła.
Błysk ten, z początku mglisty i jakby niepewny, wzrastał i wzmacniał się z każdą chwilą, jaśniał, purpurowiał, aż wreszcie stał się czysto‑złotym.
I wtedy ukazał się, król nocy a zimy kochanek, zdrajca snów i marzeń tajemnych, uśmiechnięty jak mieszczanin, księżyc.
Tysiącem zaigrał promieni, tysiącem zajaśniał odblasków i jął je chyżo rozsyłać po głębiach pustego parku.
Jakby złocisto‑srebrzysty sznur rozkwitnął blaskiem w uśpionych alejach, znacząc swój ślad po ziemi białemi, drgającemi plamami, — jakgdyby snopy chłodnego, rozpryśniętego w drobne blaski światła, pokładły się na drzewach, srebrząc śnieg, wsączając weń miljardy płonących błękitnie iskierek.
Staliński doszedł już na sam kraniec parku. Przystanął, wsparty ręką o mur niziutki, resztkę dawnego, obronnego muru. U stóp miał srebrną taflę zamarzniętego strumyka, która szkliła tajemnie, odbijając w sobie szmat pociemniałego nieba, i lekko drżące gwiazdy, i rozblaski złote księżyca.
Była cisza tak zupełna, że słyszał ogromnie dalekie naszczekiwania psów, i chwytał uchem każdy szelest parku, rozróżniał najsłabsze odgłosy.
Przed nim, za nim i wokoło niego dumały prastare drzewa, nad nim świeciły złote i milczące gwiazdy, i pusto było, cicho, samotnie i mroczno.
Godzina, w której wstają serca zapomniane sny.
Godzina, w której dusza, jeżeli bólem krwawa, skarży się światu i płacze.
Godzina, w której poznaje się rozkosz najwyższą: zapomnienie, i wita się z uśmiechem: wspomnienia lecz tylko niewinne, sny lecz tylko białe, dawne, beznamiętne.
Godzina, w której odnajduje się w sobie tajemnicze światy, uczy się czytać we własnem wnętrzu, i kocha się wszystko, co milczące, kuszące a nieodgadnione.
I godzina, podczas której rodzi się w sercu bezmierna tęsknota, potężniejsza od wszystkich uczuć, i boleśniejsza od najsroższych ran, i zarazem tak upojna i tak w rozkosz uniesienia bogatą, jak żadna rozkosz miłosna.
Do uszu Stalińskiego doleciał znagła szmer jednotonny, ustawiczny i jakby się zbliżający. Szmer ten nie szedł od strony zamkowego parku, lecz z wprost przeciwnego kierunku. Osłonił więc ręką oczy i spojrzał w srebrnie jaśniejącą aleję, biegnącą od strony srokowskiego dworu. Aleją tą szła samotna, ciemna postać, szła wprost ku strumykowi, czyli wprost ku niemu.
Staliński opuścił rękę, i opuścił głowę; szalona nadzieja chwyciła jego serce, i targała niem gdyby wicher maleńką krzewiną. Rozgorzałemi oczyma patrzał w zimną taflę lodu, i szeptał prawie-że głośno:
— A gdyby to była ona... ona... ona... —
Poderwał głowę.
Ona!
Panna Irena Srokowska stała przed nim, może o dziesięć kroków, przegrodzona jeszcze od niego srebrzystą taflą strumyka, i patrzała weń, — spostrzegł to zaraz, — z uwagą. Lecz stał nieporuszony.
— Czy to pan, panie Karolu? —
— Ja. —
— I cóż pan stoi tak nieporuszony? —
— Albowiem w noc taką widywałem dotąd tak piękne, lecz tylko zjawiska. —
— Romantyk! —
— Nie! —
— Więc? —
— Imię moje obecne: tęsknota. —
— A ja sądziłam, — odrzuciła śmiało — że raczej nadzieja. —
— Złudna? —
— I nie, i tak —
— Jednakże... —
— Lecz raczej nie... złudna... —
Stalińskiemu pociemniało w oczach; z trudem przebył zamarznięty strumyk, i niepewnym, ciężkim krokiem podszedł ku Irenie. Ujrzał najpierw jej oczy — teraz, w tej chwili kuszące, wzywające, dziwne, i nie wiedząc, co czyni, ujął jej rękę, i podniósł do warg gorejących. Całował, a od tej ręki spływał mu w usta żar coraz większy, coraz upojniejszy, i szałem osłaniał mu oczy.
W pewnej chwili wolną ręką Irena musnęła twarz jego, szepcząc:
— Noc cudna, i gorące twoje pocałunki... —
— Kocham cię! —
Pozwoliła mu się wziąć w ramiona, i sama podała mu usta.
Oszalało w nim serce, i krzykiem uniesienia wzbierały piersi. Szedł w proch i w pył cały byt niedawny, waliły się w nicość wspomnienia, me istniał nikt, tylko on, ona, i ta noc srebrzysta.
Oszalałą grała i dziką pieśń krew wzburzona w żyłach, a blaski oczu krzyczały płomieniem: — ... o...! rozkosz!... o... szczęście!... —
A kiedy przegiął ją w ramionach i, odrzucając w tył głowę, po raz drugi ujrzał jej oczy błękitne, znieruchomiał nagle, bo te jej cudne oczy były teraz inne, zgoła inne, groźne jakby i zupełnie nieprzytomne.
Staliński wyskoczył z sani przed jedyną w tem miasteczku „jaką taką“ „cukiernią i kawiarnią“. Był zmęczony bezsenną nocą, i dość zmarznięty bieganiną po miasteczku podczas dziesięciostopniowego mrozu.
Wszedł więc szybko do wnętrza, i znalazłszy sobie miejsce w pierwszym pokoju, tuż przy drzwiach wiodących do tak zwanej damskiej sali, usiadł i kazał sobie podać czarnej kawy.
— Ta czarna kawa to świetna rzecz — pomyślał — gdyby nie ona, jużbym się chyba nie umiał uspokajać... —
A istotnie od kilku dni działo się w nim coś złego i szyderczego. Ów „sen biały zimowego parku“, jak nazwał swe ostatnie spotkanie z Ireną, opanował mu duszę zupełnie, i serce rzucił w wir i rozkosz szału.
Popełnił przez te kilka dni już wiele niedorzeczności. I jedną... zapewne podłość. Oto zmusił się do napisania listu do Zofji, listu, który usiłował być szczerze miłosnym, chociaż jej postać, jej płomienna miłość i zupełne oddanie się jemu, gdyby w mgły ciężkie już się zasunęło.
Żył w nieustającej gorączce, karmił duszę niemilknącem ni na mgnienie marzeniem, i śnił, że marzenie to już, już jawą się stanie.
A na myśl tę zrywała się w nim cała fanfara uniesień, zatracały się ostatnie wspomnienia i wyrzuty, padała w nicość cała przeszłość i wszystko, co z nią związek miało, był tylko szaleńcem, którego wiara płonęła w zachwycie: ona da zapomnienie o wszystkiem, ona wszystko zastąpi!
...Wychylił duszkiem szklankę czarnej kawy, zawołał o drugą.
Serce mu biło rozszalałym rytmem, i krew huczała, i znowu był pijany nadzieją. Drgnął, usłyszawszy nagle głos...
Co to?!
Tak. Niewątpliwie. To jej głos; była, tam, w drugim pokoju, i rozmawiała z drugą kobietą. Ale jest tam także jakiś mężczyzna.
Staliński wstał szybko z swego miejsca, obrócił się i ukradkiem spojrzał.
W drugim pokoju, w głębi tuż pod ścianą, siedziała, bokiem do niego zwrócona, panna Irena Srokowska, której oczy, spostrzegł to oczywiście natychmiast, uparcie były zwrócone w twarz młodego człowieka, siedzącego obok niej w pozie niedbałej, z nudą nawet na smagłej, dumnej, energicznej twarzy. Był to pan Roman Zgierski, człowiek bardzo bogaty, dość wykształcony, chorujący na „anglika“, a mający rzeczywiście szalone powodzenie u kobiet. Obok siedziała jakaś podżyła dama, której Staliński nie znał.
Cofnął się na dawne miejsce, lecz siadł tak, iż mógł, niewidziany, doskonale ich obserwować, a nawet słyszał rozmowę:
— Noce zimowe mają to do siebie — mówiła panna Irena — że urokiem swym równie upijają, jak wiosenne noce księżycowe. —
— Czy pani już tego doświadczyła na sobie? — Staliński byłby przysiągł, że Zgierski uśmiecha się teraz swym „angielskim sposobem“.
— O, tak — głos Ireny zabrzmiał leciutką ironją — i nie tylko ja! —
— No, i... kto? —
— Nie pan. —
— Bah, o tem wiem. —
— A chciałby pan wiedzieć więcej? —
— Jeżeli można... —
— To nie można! —
— A co można? —
Czerwone płatki zaigrały w oczach Stalińskiego w szalonym wprost pędzie; ujrzał jak Zgierski ściskał ukradkiem dłoń Ireny, i palił jej odsłoniętą szyję rozpalonemi oczyma; a ona uśmiechała się kusząco, nie odbierała mu ręki z uścisku, i ze śmiechem mówiła:
— Czasem wszystko, a czasem nie. A żeby było zawsze, to trzeba... —
— Zdobyć! —
— Tak. —
— Pokonać, poniżyć, zwalczyć, zmiażdżyć! —
— Tak. —
— Tak jak teraz... —
— Tak. —
Zgierski ściskał dłoń Ireny mocniej, mocniej i mocniej.
— Chryste...— szepnął Staliński, i poczuł, że krew zbiega mu do głowy, że rozsadza mu ją okropnem swem biciem, podczas gdy w sercu czyni się pustka przerażająca, głucha i zimna jak śmierć.
Wpił palce w marmurowy blat stolika, zagryzł do krwi wargi i patrzał.
A w miarę, jak patrzał, w miarę, jak podziwiał misterne, tajne pieszczoty rąk Ireny i Zgierskiego, ból wściekły gryzł mu serce, i szyderczy, rozpaczliwy gniew miotał się i wył w duszy:
— Więc byłem tylko igraszką nocy, która upija jak wiosenne noce księżycowe?...
Ha!
Całowałem twe usta, by ci sen twój bardziej rzeczywistym się stawał?
I dlatego?
Tylko dlatego?!
Zemsty! — zawyło w nim nagle tak strasznym bólem, że jęknął głucho; jęk ten go ocudził. Zadzwonił:
— Płacić! —
Lecz w chwili, gdy już zapinał futro, wyszli oni troje. Irena zatrzymała się natychmiast, i odpowiedziawszy na jego ukłon wesołem mrugnięciem oczu, zawołała: — Pan tu? Doskonale! Pójdziemy wszyscy do kinematografu! —
— Wybaczą państwo — skłonił się powtórnie — byłem w mieście za sprawami ojca, i muszę zaraz wracać, ojciec na mnie czeka. —
Wyszli.
Zimny, chłodny uśmiech zastygł na twarzy Stalińskiego.
Kiwnął na swoje sanie, i zwrócił się znów do Ireny:
— Śnieg pada. Będzie można usnąć i śnić wśród tej jazdy. —
— Bo? —
— Pani pyta? Taka jazda jest czasem... —
— Bardziej upajająca niż noc zimowa w parku, — dokończyła z śmiechem i zuchwale.
— Która upija... —
— I? —
— Pjani wszak nie wiedzą, co czynią. —
Iskierki gniewu i łuna rumieńca. Irena przygryzła lekko usta, a potem, przysunąwszy się blizko ku niemu, szepnęła cicho:
— Nie jestem jeszcze pobita. Wszak sen stokroć lepszy od rzeczywistości. —
— O, tak, pani. Lecz przebudzenia bywają rozpaczą. —
— Czyżby? — oczy jej zaigrały tysiącem wesołych, szydliwych iskierek i usta rozchyliły się lekko odsłaniając rząd równych, ostrych by drapieżnych zębów. — Istotnie? —
— Czasem tak, czasem nie, — wskoczył do sanek, i kłaniając się, zawołał wesoło:
— Bajkowe sny bywają czasem. w kinematografie. Wesołej więc zabawy! —
— Dziękujemy. —
Staliński widział, jak Zgierski ujął Irenę pod ramię, pochylił usta blisko do jej ucha, a potem oglądnął się za nim wesoło świecącemi oczyma.
— Jasiek! Prędzej!! —
Jasiek świsnął biczem, i krzyknął wesoło. Konie zerwały z miejsca jakby wiatr młodzieńczy, i sanki sunęły ulicą lotem lekkiej łódki.
Staliński postawił wysoki kołnierz futra, wtulił głowę w ramiona, i przymknął powieki. Jakże mile chłodził mu twarz rozpaloną ten ostry wiatr świszczący! Jakże mile odczuwał chłód spadających mu na policzki wielkich płatków śniegu!
Uspakajał go pęd szybki, i niejako porządkował myśli.
Wkrótce wyjechali poza obręb małego miasteczka. Wkoło były głuche, białe, równe, śnieżne pola, po których wiatr hulał swawolny, a w dali widać było las czarny, i poza nim ledwo, ledwo rysujące się gór szczyty.
— Jak dzień stoi jasny, to góry ślicnie widać! — odezwał się Jasiek.
— Tak, pamiętam. —
— Panic juz u nas dawno zimą niebył. Zawse latem. —
— Tak, zimą nie byłem trzy lata. —
— Jej-jej! A wio! — trzasnął z bata, a kiedy dzielne rumaki poniosły jak wichrem, zakrzyknął „w głos, z pod serca“: — A... a! A... a! Kulig! Kuligiem! —
— To wy tu jeszcze czasami tak jeździcie? — krzyknął doń Staliński.
— A bo nie, prze pana — odparł Jasiek, odwracając się swobodnie, bo koni „pańskich“ był zupełnie pewnym — Łońskiego roku to z dziesięć razy gromadą jeździliśmy. Najlepi ci było, jak z tańców, z Zawad, wracali. Buh, w lesie przykazali stanąć, śnieg ubić, i jazda tańcować. Do rana! O, szkoda, prze pana, że panica nie było — nie wiedział, czy ma mówić Stalińskiemu paniczu, czy już jaśnie panie, wybierał więc coś pośredniego. — Wesoło się bawili, oj... rozkosnie! —
— No? — pytał zaciekawiony.
— Eh! Duzo gadać! A ta panna ze Srokowa to wszyćkim głowy zawracała. —
— No? Komuż tak? — przymknął oczy, by Jasiek nie dostrzegł ich wyrazu — Opowiedz! —
— Oj! Uśmiałem ci sie, uśmiał! Siedze se w saniach i czekam, bo to ociec panicza niby mazura prowadzili, a tu idzie ta panna ze Srokowa, i jakiś pan co ja go nie znam. Całujom sie raz i drugi, to ja se myślę, będom zaręcyny. E, gdzie tam! Nie minęłoć i pół godzinki, a już sie z drugim w tem samem miejscu całowała. Hi, hi, hi, hi! —
Zimny dreszcz przeszył Stalińskiego od głowy do stóp samych. Otworzył rozgorzałe oczy, przymknął je znowu i powiedział:
— A jedź, no, jeszcze lepiej! —
— Dobra! Po kawalersku! —
Sanie pomknęły jak wicher.
Pęd powietrza chłostał go po twarzy coraz mocniej i mocniej swym ostrym powiewem, a serce rozrywał ból dziki. Krew w nim się buntowała jakiemś strasznem, wciekłem oburzeniem, uderzała do głowy spienioną, zda się, falą, mąciła myśli, i wyła pieśń dziką, niepowstrzymaną, gwałtowną:
Mieć ją tu!!! Rzucić jej w twarz słowa szydu niby najcięższe kamienie, zmusić te jej dumne oczy do psiej uległości, na kolana ją cisnąć przemocą, by z trwogi drżała jako liść osiki, chwycić ją za te złote włosy i szarpać, i bić, i włóczyć!
Niechby pobladły te wargi rubinowe, dla pocałunków, dla wszystkich ha! ha! ha! dla wszystkich stworzone, niechby krzyczały z bólu, wstydu i upokorzenia, niechby wymawiały słowa błagań, próśb i zaklinań!
Mieć ją tu! Tu na tej drodze!!
A gdyby się uśmiechnęła, gdyby spróbowała bezczelnie urągać swoim dumnym wzrokiem, rzucić nią o ziem, zabić! — — —
Ból, którego możliwości nawet nie przypuszczał, targał nim całym, rzucał go na samo dno przerażenia, wyszydzał, chłostał, wyśmiewał.
Gorący jak płomień wstyd buchnął mu do twarzy, gorycz i żal po brzegi wypełniły duszę.
Więc był tylko igraszką?
Igraszką od samego początku do samego końca?! I on ją kochał? On szalał za tą kobietą, która dawała mu pocałunki wtedy, gdy tego się domagała jej krew wzburzona czy też wyobraźnia, całowała go, jego właśnie, bo innego nie było pod ręką!
Ha! ha! ha! Ironia! Ohydna, wściekła, głupia i stara ironia!
Płomienny wstyd przepełniał mu już serce, wylewał się za brzegi, stawał się wprost do niezniesienia fizycznym bólem. Jeszcze bardziej skulił się w sobie, skupił i na mgnienie zastygł. To, co w tej chwili sobie uświadomił, co nagle i niespodziewanie pojął, napełniło mu duszę mroźnem przerażeniem.
Więc to tak?!
Więc to ból tak, i tylko ból przemawia?
Więc ja ją jeszcze kocham?
Potworne!
A jednak...
A jednak wiedział, że gdyby don przyszła, gdyby spojrzała mu w oczy z cichą, wzywającą prośbą, uśmięchnęła się słodko i łagodnie, na ziemię rzuciłby się przed nią, stopy jej i kolana całował i żebrał, żebrał o miłość.
— Nie chcę! — krzyczało w nim tysiące głosów dumy — Nie chcę! —
Postanowił, że dziś jeszcze nieodwołalnie wyjedzie.Obserwuj
Lecz ból w nim wył; płakała podeptana miłość i splugawiona tęsknota. Krzyczało oszołomione serce, i wzywała duma:
— Nie poniżaj się! Wyrzuć ją precz z serca, jak się wyrzuca to, co niepotrzebne! Gdybyś był nawet gorszym, niż jesteś, nie godna ona ciebie. Za ból twój serdeczny, niech będzie przeklęta!
Przeklęta! —
— Prze pana, to już! —
— A... a... dobrze. — Staliński podniósł się ciężko, rzucił okiem na Jaśka i spienione, pomęczone konie, uśmiechnął się i powiedział:
— Dziękuję ci, Jasiek. Jechałeś w takt mojej krwi. —
Jasiek spojrzał na niego nieco zdziwiony, ale poczuwszy w ręku „papierek“, gwizdnął wesoło i zakrzyknął:
— E, to jeszcze nic, prze łaski pana. Jak bedzie kulig, to wtencas pojedziem. Bartosa weźmiem i wronego! — i trzasnąwszy z bicza zawrócił pędem do stajen.
Staliński zaś, zapytawszy lokaja o ojca, skierował się wprost do jego gabinetu.
Stary pan Mateusz Staliński był zagasającym już wtedy u nas typem polskiego szlachcica, który w rodzie swym „licząc senatory i hetmany“, czuje się nieco obco na dzisiejszym świecie, i patrzy na ludzi jakgdyby na skarlałych potomków „ludzi, co rządzili“.
Rostu był pan Mateusz potężnego, atletyczne miał ramiona, plecy i szyję, i choć sobie już liczył lat z górą osiemdziesiąt, trzymał się prosto i dumnie, czuprynę gładził gęstą a siwą, i lubiał podkręcać białego wąsa.
O jakichś dumach bojowych mówiła twarz jego w bruzdy poorana, i wielką zadumę zdradzały dumne, modre oczy. Po nim to wziął syn krwi namiętność i dumę rodową, cześć dla danego słowa, serce twarde na bole, lecz na krzywdę czułe, i byłby może przyszłym ojca portretem, gdyby mu czasy współczesne nie „zmodernizowały nerwów“.
— Załatwione wszystko, ojcze — rzekł po przywitaniu — i wszystko w największym porządku. —
— Zmarzłeś? —
— Ależ nie! Nawet się zagrzałem! Kazałem jechać po kawalersku. Droga doskonała.
Możnaby saneczkami szarżę przez wioski urządzać — silił się na ton wesoły i swobodny, by nim wrący niepokój zagłuszyć, patrzał w surową, jakgdyby mocną ręką rzeźbioną twarz ojca, i myślał: takim być!
A pan Mateusz uśmiechał się, patrzał na syna z bezgraniczną choć skrytą miłością, śmiał się zadowolony i mówił: — Ha! ha! ha! Ciebieby do ułanów! —
— Gdyby polscy byli! —
— Muszą być, Karolu, i będą! Ty jeszcze doczekasz! —
— Daj Bóg! —
— Musi być! Musi dać! Przecierpieliśmy. Jeno się krzepko trzeba wziąć za dłonie! —
Oczy Karola niespokojnie błądziły po ścianach obszernego pokoju. Słowa ojca przypominały mu jego przyszłe obowiązki, i jakby natchnęły otuchą.
Wzniósł się w sobie i pomyślał: przecierpię.
— Kiedy jedziesz? —
— Dziś, ojcze. —
— O, a to dlaczego? —
— Z powodu tej pracy dla „Myśli“. Sądziłem, że będę ją mógł tu wykończyć, lecz okazało się, że brak mi pewnych źródeł, które znaleźć mogę jedynie w Krakowie. Zajmie mi to czasu nie więcej nad dwa tygodnie.
Potem wrócę na czas dłuższy. —
— Bardzo dobrze. Pracuj, pracuj rzetelnie na obranej drodze. Ród twój nie ma za sobą ludzi małych. Wszyscy byli wybitni, lub, co zresztą najgorzej, średni. Twoja pierwsza książka — dodał z lekkim, lecz poważnym skłonem głowy — zrobiła na mnie dobre, i duże wrażenie. Cieszę się i jestem zadowolony. —
To była pochwała, w pojęciu pana Mateusza i jego syna, najwyższa.
To też Karol zaczerwienił się jak chłopak, wstał szybko i podszedł do ojca:
Twoje słowa, ojcze, są mi najdroższym darem i uznaniem — całował jego ręce, jaśniejąc obudzoną dumą.
...Tak! Tak! Praca jest przedemną owocna i dobra. Szały serca nie wypełnią życia, a zatracić jeno mogą moc męskiej tężyzny...
Jakże był zadowolony, że już ojca uwiadomił o postanowionym wyjeździe: teraz cofnąć się już nie może, chociażby cudowne nawet nęciły pokusy.
Słowo szlachcica to stal, postanowienie to skała, mawiał pan Mateusz i Staliński nauczył się czcić te słowa.
— O, — zawołał nagle ujrzawszy nieznany mu dotąd portret na ścianie — a to co, ojcze? —
Portret wyobrażał młodą kobietę w stroju balowym drugiej połowy XVIII stulecia, piękną i smukłą, i dumną jak królewna.
— To? Jedna z twoich pra czy praprababek. —
— Jakże? Nie znałem jej dotąd? —
— Nie była w naszych rękach. Wykupiłem. —
— Ah, tak. —
— A wiesz? Dość ciekawa była jej historja. —
— Słucham — powiedział Karol zaraz, wiedząc, jak ojciec lubi namiętnie opowiadać historje dotyczące ich rodu. Zresztą, chciał nawet prosić o to opowiadanie, byle jaknajdłużej rozrywać myśl własną. Usiadł w wygodnym fotelu, popatrzył raz jeszcze na portret, i pochylił głowę na znak, że słuchać gotowy.
Jakoż pan Mateusz wkrótce rozpoczął:
— W którym to było roku, nie pomnę. Wiek osiemnasty. Żył w tym zamku nasz przodek, w późniejszych latach wojewoda Michał Staliński, a żył samotny, w kawalerskim stanie. Braci i sióstr nie miał, dobra były duże, zamek pusty, no więc pora nań przyszła. Zakochał się nasz Michał w tej oto dzieweczce, Annie Rogacińskiej, szlachciance dość majętnej i pięknej, jak widzisz. Wpadł, jakto mówią, po uszy, i wnet ci zrozumiał, że z tego afektu nie wybrnie. Panna, nie to, żeby była dumna, ale swoich zamiarów zgoła nie zdradzała. Rodzice się już zdeklarowali, kawaler był gotów, a ona raz tak, raz nie, a ty, chłopie, włosy z czuba rwij, i wodą zimną gorące gaś afekta. Ha! ha! ha! Ale Michał łeb miał na karku nie od parady. Widząc, że sobie z panną nie poradzi, bratów szlachtę sprosił, winem spoił, i napad na dwór Rogacińskich zrobił. Ty, mówi, Anno, cnotę twoją chowasz, a ja ci ją taki szabelką odbiorę. I istotnie pannę z rodzicielskiego domu porwał i do zamku przywiózł. —
— No dobrze. A co potem? —
— Potem? A bój że się Boga, Karolu! Toć potem ona sama chciała jego żoną zostać! —
— Ha! ha! ha! A sprawy nie było? —
— Zapili winem przy ślubie. A potem co rok przez lat sześć zapijali, bo sześciu synów owa panna miała. —
Znalazłszy się w swoim pokoju Staliński znów w zadumę popadł. Powierzchnia duszy jakby się uspokoiła, lecz czuł ustawiczny, głęboki niepokój, i ból utajony, przybity.
Długą godzinę chodził po pokoju.
Potem wśród papierów wyszukał list Zofji, siadł przed kominkiem i czytał:
„— I jesteś serca mego radością, weselem i szałem, i duszy mojej pieśnią jedyną, słoneczną, krew moja gra tętnem krwi twojej, i oczy moje błyszczą dzisiaj jako twoje oczy.
Woła moja stała się silną i prężną, tyś ją nasycił płomieniem rozkoszy i pieszczoty twojej, i wola ta pragnie, bym z dnia na dzień, z chwili na chwilę stawała się piękniejszą dla ciebie, tylko dla ciebie!
I wola ma przyzywa cię!
Jeżeli usta moje szepczą we śnie, to szepczą o tobie, jeżeli ramiona moje szukają we śnie, to szukają ciebie, radości serca mego! I szale! Szale pieśni duszy mojej!
Kocham cię!
Pozatracały się wszelkie myśli moje, pozatracały się wszystkie wspomnienia, i jesteś we mnie tylko ty, i ty, i ty!
Kocham cię!
Gibkie i piękne jest moje ciało, spragnione usta moje, i zaczarowane oczy! Prężą się moje piersi w niemem pożądaniu, i wola moja silna przyzywa, przyzywa cię!
O..! przyjdź...“
— Zofja... — wyszeptał i przymknął powieki.
Z ciemności, która zaległa przed jego oczyma, poczęło się wyłaniać jakieś widmo, zjawisko, jaśnieć, nabierać kształtów i życia, stawać się wizyjną osobą, która, zda się, nie tylko, że żyje, ale i odczuwa, i ma swoją wolę.
Naraz Staliński drgnął i napół podniósł się w fotelu. Jego nadmiernie teraz rozszerzone oczy wpatrzyły się zakamieniale w punkt jeden, i trwały tak nieruchomie straszne, dzikie i pełne rozkoszy.
Bo oto, w mgle wizyjnej, miast wywoływanej Zofji, z uśmiechem kuszącym na rozchylonych do pocałunku ustach, pochylona i jakby drżąca zjawiła się panna Irena.
— Przeklęta — cyknął Staliński, gryząc do krwi wargi.
Zofja wróciła do Krakowa przed połową stycznia.
Radosny, rozentuzjazmowany nastrój jej duszy poszarzał nieco i zatlił się pewnym niepokojem, pod wpływem ostatnich listów Stalińskiego. Nie były chłodne, lecz nie były też tak płomienne jak jego pocałunki, nie były obce, lecz jakby nieco dalekie i mało bardzo znane, i miały w sobie niepokój, czy trwogę, czy ból...
Nie wiedziała...
Ale czuła, a właściwie przeczuwała, że coś mu się stać musiało, że serce jego targa się w jakimś niepokoju i drży, i przez to nieco się od niej oddala. A na tę myśl serce jej zapalało się płomieniem mściwego gniewu, i pierś się burzyła namiętnie:
Kto jest przyczyną jego niepokoju, kto? O, potrafiłaby go odsunąć, pokonać, przegnać precz za progi!
Niechby przyjechał i ból swój jej opowiedział, z niepokojów i trosk się wyspowiadał. O gdyby! Umiałaby go w sen odpoczynku ukołysać, czarem pieszczot zapomnienie dać, pocałunkami żar w jego oczach od nowa obudzić...
I w zapamiętaniu tej swojej jedynej miłości żyła niejako w ustawnym śnie marzenia, w ustawnem, a coraz niecierpliwszem, coraz bardziej pragnącem czekaniu.
Serce jej nie znało już dzisiaj innych uczuć i innych porywów, prócz wspomnień najdokładniejszych o nim, prócz marzeń najczarowniejszych, prócz snów najpłomienniejszych o nim.
Dusza jej zaniosła się w ten zaświat swój i zdziwiona niem i zaczarowana trwała w nieustannem niejako zachwyceniu, bielała i stawała się coraz bardziej skrytą, namiętną i tajemniczą.
Miłość — weszła do niej — niby wiosna w las...
Wszystko, co było w pączkach, wszystko, co żyło ciche i rozkwitu z trwogą oczekujące, wszystko, co niedawało znaku ni mocy ni piękna swego, — rozbłysło nagle siłą urody niepojętej, rozpłomieniło się barwami przecudnemi, i jęło lśnić i błyskać niby łąka ranną rosą pokryta w promieniach wschodzącego słońca.
To dla niego, to tylko dla niego! — szeptały radośnie jej usta, — dla niego pieśń rozkwitu mej duszy, dla niego serca zachwyty i czary, myśli i marzenia, sny i uniesienia!
Dla niego to wszystko, dla niego i tylko dla niego!
Miłość dla niego! Wiosna mego ciała dla niego! Piękne są moje nogi, piękne piersi, piękne me ramiona i szyja, i oczy najpiękniejsze!
Dla niego! dla niego! dla niego!
Oh! tylko dla niego!
Szła do swego pokoju, siadała na „pamiętnej“ kanapce, przymykała oczy, i zapadając w upojny stan rozmarzonego snu, po raz niewiadomo już który przeżywała wszystkie spędzone tu z nim chwile...
Śnieg padał za oknami dużemi płatkami, powiew wiatru szybami podzwaniał żałośnie, huczał głucho i monotonnie odgłos życia miasta, — a ją otulała dobra, błogosławiona cisza — i z serca wykwitał powoli purpurowy marzenia kwiat...
O gdyby...
O gdyby już tu był...
Gdyby mogła widzieć jego jasne oczy, słyszeć bicie serca w ciszy, w oddech się jego z rozkoszą wsłuchiwać, — i całować, całować, bez końca całować...
O gdyby...
O gdyby już tu był...
Wzięłaby pęk róż w rękę, klękłaby u kolan jego tak jako wtedy, lecz miast te róże rzucić mu na piersi, wtuliłaby w nie usta, przymknęła rozgorzałe oczy, i cicho cichutko szeptała:
Całuję róże białe i purpurowe, całuję namiętnie, by tylko one, prócz ciebie, rozkosz tych pocałunków znały! Weź teraz te róże do domu swojego — i zachowaj je, o miły! Może kiedyś, kiedyś, po latach zbyt długich, zaschnięty płatek znajdziesz w kartach książki i pomyślisz z szczęsnym wspomnienia uśmiechem:
— Ona całowała ten płatek... A były jej usta cudne, od róży cudniejsze, słodkie, czarowne, pragnące! —
A potem każdą różę całując po kolei, podnosiłaby do ust jego, wargi jego nią niby pieszczotą muskała, i oczyma całowała oczy jego...
O gdyby
O gdyby już tu był...
...Bez końca odczytywała krótkie listy jego.
Pod słowa proste, a nawet czasem szare, podkładała potęgę swojego uczucia, rozjaśniała je tajemnem znaczeniem marzenia niby czarodziejskim znakiem, i ufała, kochała wierzyła...
Szły dni...
Tęsknota jej rosła, potężniała i piękniała, i była niby kwiat wieczny, kwiat rozkwitem swym ustawno jaśniejący, i przepychem cudny, i pokusą mocny...
Rozkoszą była ta tęsknota i męką serdeczną, bólem i radością jasną, godziną snów błękitnych i marzeń płomiennych, chwilą uniesień, buntu, pieśni i upadku...
Zanosiła się jej dusza w zaświat swój radośnie, i tylko przemocą ściągana wracała do zwykłego, szarego dnia bytu. Ale wówczas w oczach jej tajemnych pozostawał żal cichy i głęboki, i wyraz jakgdyby bardzo dziecinnego zdziwienia i trwogi.
Wyraz ten zawsze widział w jej oczach Rudzki ilekroć przychodził na krótkie do niej rozmowy.
A pokochał ją on młodem sercem swojem silnie i namiętnie, pokochał, jak kochają ci ludzie, którzy raz tylko w życiu kochać mogą, i szalał za nią chwilami w obłędzie, i modlił się do niej modlitwą cudowną — kochał do zatracenia.
Lecz przychodził do niej cichy i spokojny, nawet na pozór dosyć obojętny, niby przyjaciel życzliwy a szczery, który lubi i ceni jej towarzystwo, zachwyca się poufną i szczerą rozmową.
Rozumiał, że miłości jej łatwo nie zdobędzie, i nie okazywał też swojej, szczęśliwy, że choć w oczy jej spojrzeć może z uśmiechem, ustami ręki jej dotknąć łagodnie, i hymny duszy swojej cicho jej spowiadać...
...A że pieśni te tęsknotę śpiewały serdeczną, że były pełne ognia jasnego i żaru snów płomiennych, więc słuchała ich chętnie o zmroku godzinie, i dziękowała mu długim, przecichym uśmiechem, który łaską błogosławionej zorzy w duszę jego spływał, i serce jego namiętne na dni wyczekiwania hartował.
Był w tej jego miłości blask słońca gorący, kiedy, widząc, że nie uważa, patrzał na twarz jej długo oh! długo, postać jej całą wielbiącem a płomiennem obejmował spojrzeniem, i zaklęcia szeptał żarów pełne, i oszalałe pożądaniem słowa.
A był w tej jego miłości chłodny blask księżyca, kiedy znużony daremnem czekaniem, umęczony dziką pieśnią rozkochanej duszy, patrzał na nią z bólem nieledwie, z łagodną, spokojną prośbą. Melancholia była wtedy w jego cudnych oczach, i chmura zadumy na czole. Uśmiechał się — a z uśmiechu tego szła gorycz i żal, oddanie i pokora, nadzieja, i jeszcze, jeszcze nieuchwytne zwątpienie...
Dnia pewnego utrudzony monotonną pracą, znużony i do dna stęskniony za nią, przyszedł, i ujrzawszy ją cudną a tajemną, jak zwykle, nie uśmiechnął się na przywitanie i nie podniósł na nią serdecznego wzroku. Jakaś gorycz nagła i niewytłomaczona zalała mu nagle duszę, i ścisnęła serce. Siadł me powiedziawszy słowa, i patrzał uparcie w fantastyczne rysunki i linie tureckiego dywanu, zaścielającego całą podłogę. Myślał, że to przecież dobrze jest mieć dużo pieniędzy, robić tylko to, co piękną i szlachetną pracą (bo i ta przecież, wbrew przysłowiom, poniżyć może człowieka), móc kupować piękne kwiaty, zasypać niemi pokój — i marzyć wśród nich upojną wonią pijany, dumać, dumać i snuć najpiękniejsze sny...
Myślał tak, i dziwił się, że tak właśnie myśli, dziwił się swym nowym, marnym pragnieniom, i czuł się dziwnie sam, dziwnie od tej, tak blizko od niego stojącej, daleki, i tak bardzo, bardzo znużony...
Zofja stała przy oknie przeglądając przyniesioną przez Rudzkiego książkę, i miała jak zwykle, zadumę na swem bladem czole, czar i tęsknotę, tajemniczość w oczach.
Spojrzała wreszcie w stronę swego gościa, i zapytała żartobliwie, lekko:
— Poeto słońca! Skąd chmury na czole twojem? —
— Wicher je nawiał północny, a raczej wściekła, nudna, przeklęta praca redakcyjna. —
— O zdziwiła się Zofja — a snów dziś nie było? (Snami nazywała krótkie utwory Rudzkiego, które jej stale odczytywał).
— Miałem. —
— Więc proszę powiedzieć. —
— Rudzki spojrzał na nią długo, smutnie i z goryczą, a potem, przymknąwszy oczy, i lekko odchyliwszy głowę, jął mówić z pamięci, cicho i tęsknie, do wtóru snom swoim, do rytmu swej krwi.
...Dziś znów sen miałem...
Ponad górskie stoki,
Nad ośnieżone ostrych skał krawędzie,
Z chmur czarnych walcząc potężnym nawałem,
Krwią purpur barwiąc zszarpane ich boki —
Wschodziło słońce.
Na jego przyjście — wieścił się cud wszędzie:
Szczyty strzeliste spłonęły błękitnie,
I białe zbocza rumieńcem gorące
Stały się znagła — jak zjawy przecudne!
Potworne kłęby płynących wkrąg chmur
Zastygły w złocie i w ogniach purpury,
Powietrzem pędził promienisty sznur,
Zawisł na szczytach i owinął góry!
O morze świateł! Ty piękno nie: złudne!
Kiedy moc twoja jako kwiat rozkwitnie,
Pieszczotom słońca swój kielich oddając —
O morze świateł — panujesz nad głuszą!
Pustynie tobą wraz stają się ludne,
Ręce się prężą — nie dosięgną. Szczytnie
Panujesz światło. — o sny me — o duszo...!
— — — Wschodziło słońce...
Nad doliną cichą.
Zawisnął promień — i wnet śle swe gońce:
Promyki małe na kropelkach ros
Grają podzwonne — cicho — cyt, — cicho... cyt...!
Leciuchny płynie srebrzystej gry głos,
Szemrze i płynie w różowy hen świt...
Cicho... cyt... cicho... cyt...
Kwiaty się budzą i szmerem — upojnie —
Ślą sobie dźwiękiem pozdrowienia srebrne...
Motyle wstały. Płyną, płyną rojnie
Barwne, szemrzące, cichutkie powiewne...
Cyt... grają perły: na perełkach ros:
Wydzwania promień swój przedziwny głos:
Za dawnych, dawnych lat
Gdy żyła wiara złud,
Jak pięknym był ten świat..!
Jak łatwym wszelki cud...! — — —
— — — Wiatr się obudził... Postój straszny gończe:
Nocą ty szybuj na lot...!
Zerwał się wicher! Jak pustynny grzmot
Runął nad góry w promieniste słońce!
„Hej! ty się zaćmij jasno — gorejące,
Ty nie graj i nie dzwoń na świt!“.
...Noc... Wicher chmury skłębił w czarne zwoje,
Zakrył wraz słońce i promieni roje
Rozpędził jakby w myt...
... o... słońce...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Noc. Wicher wyje; a w chwili milczenia
Deszcz w okno moje dzwoniąc gwarzy słowo:
W śnie co się marzy, nic w życiu nie zmienia, —
Jeno noc czarów jest iście różową...
Umilkł nagle, jakgdyby coś chciał jeszcze powiedzieć; otworzył szeroko przymknięte dotąd oczy i patrzał długo, długo w dal dziwną, w dal nieistniejącą, tęsknotę miał w tych jasnych, chociaż gdyby łzami przyćmionych lekko oczach, i ból utajony. Nie patrzał na Zofję; nie chciał zobaczyć w jej oczach tęsknoty, by nie pomyśleć, że ona tęskni, tęskni nieodwołalniej niż on i bardziej może, lecz tęskni za... innym...
Trwało milczenie.
Zofja, siedząc przy oknie, z opuszczonemi wzdłuż ciała rękami, drgnęła nagle, i Rudzki usłyszał jej szept tęskny i cichy, a prawie niezrozumiały:
— Jeno noc czarów jest iście różową... —
— Co, pani? —
Odwróciła głowę, i spojrzała nań z łagodnym, życzliwym uśmiechem:
— Pan — rzekła poważnie — cierpi wprost na nieuleczalną tęsknotę za słońcem, co? —
— Nie wiem — odpowiedział powoli, jakby ważąc słowa — nie wiem, czy nieuleczalną. Lecz to wiem, że zima mnie przygniata, męczy, zima — urwał, chciał powiedzieć „serca“, lecz nie miał odwagi.
Patrzał na nią, jakby patrzał na owo „upragnione słońce“...
A Zofja, która żyjąc w swym zaświecie czaru, miłości jego nawet nie podejrzewała, rzekła swawolnie, z uśmiechem:
— Poeto, pan powinieneś się koniecznie zakochać... —
— Zakochać? — opuścił głowę i zadrżał dość silnie — a może się już zakochałem? —
— O... —
— Może... —
— To pewnie — uśmiechała się wesoło, nie spostrzegając jego wzruszenia — ma pan już jaki sen miłosny? —
— Może... —
— Oh, proszę powiedzieć! Ja tak lubię miłosne poezye. —
Patrzał na nią lekko przymrużonemi oczyma, do których wolno, wolno nabiegały łzy. Ręka mu drżała nerwowo, i pierś z trudnością chwytała powietrze. Pochylił ciężko głowę, wpatrzył się znowu w fantastyczne desenie dywanu, i począł mówić tak, jak szły same słowa, jak je krew wzburzona z serca wyrzucała:
Zapomnieć o tem? przecie to sen jeno,
Że ktoś na serce ukojne kładł dłonie, —
I dążyć znowu, gdzie mnie czucia żenią,
Za tym rozkazem, co mi w duszy płonie?
Zapomnieć o tem? Choć te cudne oczy
Świecą nademną w zwątpienia pomroczy,
A uścisk dłoni pali jak tęsknica,
A sen ten o niej duszę wciąż zachwyca!
Zapomnieć o niej? Więc zatrać się w świecie!
Potargaj różę biedną i jedyną!
A kiedy los ci i resztę rozmiecie,
To powiedz wtedy, że to twoją winą!
Zapomnieć ciebie? Jesteś tak rozrzutna,
Żeś mi nie patrząc — kwiat rzuciła cudny!
Z twego uśmiechu — dusza moja smutna,
Z twego spojrzenia — sen śni mi się złudny!
Z twego uśmiechu... Pomnij, że nie trzeba
Żadnej radości wieścić nadaremno...
Z twego spojrzenia... — Żal bierze, gdy z nieba
Zniknie słoneczko... i wokoło ciemno...
Z twego uśmiechu... pomnisz, ty: jedyna...
Gdy sen się w duszy...
Głos mu zadrgał, zafalował, napełnił się łzami — i zamilkł. Twarz poszarzała smutkiem niepokojem, i spłoszone oczy szukały jej oczu...
Lecz Zofja nie zrozumiała.
Głos Rudzkiego był w jej zaświecie głosem jej własnym, i słowa jego wolą swej miłości posyłała w dal... ku niemu...
Przysłoniła głowę ku szybie, patrzała w niebo szare i smutne, z którego sypały się bez przerwy srebrne płatki śniegu — i szeptała: nie zapomnieć, nie zapomnieć, nie zapomnieć mi nigdy o tobie...
Rudzki spojrzał na nią nagle szeroko otwartemi oczyma.
Nie wiedział, co znaczy jej milczenie, lecz pojął, że mówił nadarmo...
Pochylił więc jeszcze niżej, niż poprzednio, głowę, i słuchał buntu myśli, co wrzały niesfornym, swym głosem:
Oh! mieć ją!
Jedną, jedyną jej miłość posiadać... to wszystko....
Oh! mieć ją!
Za jedną, jedyną godzinę jej miłości zapłacić męką lat, cierpieniem choćby nawet życia całego, za jedno jej spojrzenie kraść i zabijać, za jeden jej pocałunek palić, niszczyć i mordować!
Nieznane mu dotąd straszliwie mocne podniecenie buchnęło do mózgu, zalało go krwi falą, i wzniecać jęło przerażające, okrutne obrazy.
Ściągnął swoje brwi królewskie, zaciął wargi, naprężył całą siłę woli — i ocknął się do dna wyczerpany.
Spojrzał na Zofję...
Stała nieporuszona, z czołem opartem o szybę, z rękoma opuszczonemi bezwładnie wzdłuż posągowych linji swego ciała.
— Tęskni — wyszeptał nieledwie z rozpaczą.
Wstał cicho, bezszelestnie przesunął się przez pokój, przy drzwiach dopiero przystanął i tam się odwrócił.
Wzrok jego pełen był żalu, smutku i goryczy...
Ona ma swoje wspomnienia cudne i sny płomienne i nadzieje złote... a ja?...
Poszedł w noc chmurną, wietrzną i zawiejną, i szeptał cicho przeklinane słowa:
...Melancholia, tęsknota, smutek; zniechęcenie...
„Czyż nigdy?
O, czyż nigdy nie mam ujrzeć w oczach twoich znaku zrozumienia mojej za tobą tęsknoty?
Tęsknoty, która duszę moją do cna przepaliła, do najtajniejszych jej głębi, z marzeń mych górnych i snów płomiennych szary popiół zmierzchów czyniąc, noc w duszy mojej głuchą rozpościerając, noc, której jedynym brzaskiem świetlistym jest słaba, wątła jak ostatni blask zachodu — nadzieja?
Czyż nigdy?
O, czyż nigdy, oczy twoje nie błysną ku moim radośnie, nie obnażą promieniem swoim bolesnej mej tajemnicy, i głębi swych tajnych, czarownych, cudownych głębi czyż nigdy nie rozjaśnią?
Oczy twoje w duszę mi się oświeciły niby dwie gwiazdy przewodnie, lub niby dwa błędne, leciuchne płomyki złote, co świecą i drgają i sypią łagodnym rozbłyskiem by ciche, nienazwane latarenki ludzkiej, serdecznej tęsknicy...
O oczy twoje!
Są niby dwie czarowne otchłanie, w których miłość moja tonie z cichą wiarą, z ufnością, z rozkoszą, z nadzieją!
O oczy twoje!
Patrzę w nie, patrzę oszalały, szukam w nich wyznania rozkoszy, a oto tajemny ich błysk sny moje precz płoszy, i męką moją w ból krwawy zamienia.
Czyż nigdy?
O czyż nigdy nie mam zaznać pieszczoty twych oczu, na myśl o której szaleje me serce, płomienieje dusza, i pada, pada na dno marzeń zatracenia.
Oh, oszaleć!
Te oczy, te twoje cudne oczy...
Czyż nigdy?“
— Nigdy! nigdy! nigdy! — zdawał się odpowiadać cichy szmer melodii, — nigdy, o nigdy, o nigdy — sączył się szmer skrzypiec srebrzysty, — nigdy, o nigdy — szeptały flety żałośnie...
Rozpoczęła się nowa tańca figura, i Rudzkiego na czas pewien rozdzielono z Zofją. Półprzytomnem spojrzeniem powiódł po olbrzymiej sali, obrzucił niem nową swą tancerkę, uśmiechnął się niedbale, i znów jej szukał oczyma...
Szalała cicho muzyka, szalała obłąkanymi tony, pieściła melodyą lekką gdyby mgła wieczoru, obiecywała czary i rozkosze, rozmarzała upojeniem cudnem, usypiała cicho, cicho, w sen długi, namiętny...
Sala w oczach Rudzkiego przedłużać się jęła w nieskończoność, ściana jej tylna opadała zwolna, odchylała się jakgdyby niewidzialnie, — — — i odsłaniała coraz większy, coraz bardziej w przestrzeń nieskończoną rosnący płat gwiaździstego, zciemniałego nieba i jakąś dal błękitną srebrną osnutą poświatą — i jęła go kusić ku sobie swą ciszą otchłanną, i blaskiem swoim czarownym nieznanym...
Z błękitnych mroków wykwitała, i niby kwiat cudowny rozkwitła postać jej nad miarę ukochana, i nad miarę piękna, i nad wyraz wszelki kusząca...
„O oczy...! Ażali nigdy już, istotnie przenigdy, nie będę mógł w ciemnych ich głębiach ujrzeć wyznania rozkoszy?
Ażali nigdy już ręce twe białe niby lilii kwiaty, nie dotkną mego oblicza, i żaru czoła mego pieszczotą cichą, senną, łagodną nie ochłodzą?
Płonie serce moje, płonie niby żagiew świętego ognia w pogańskiej świątyni, bo pogańską dzisiaj jest ma myśl i dusza.
Do ciebie się modlę jako do jednej wartości tego bytu, ty bóstwem mojem jesteś, ty moim początkiem i końcem.
Ciebie czczą tylko dzisiaj moje pieśni, i ciebie tylko jedną znają — o słońce mojej duszy i tęsknoto straszna, rozpaczna!
I ażaliż nigdy?
Oh, czyż to możliwe, byś nigdy nie obdarzyła mnie miłosnym uśmiechem, byś nigdy nie pojęła, że pieśń mej duszy do ciebie należy, tobie hołdy bije, i tobie jedynej jest pokorna, tobie pokorna pieśń moja dumna, samotna, wyniosła!
Czyż to możliwem jest, by zgasło moje słońce, by padła w proch pieśń moja dumna, i by, leżąc w pyle, w rozpaczy tarzało się serce?!
Oh! Czyż to możliwe, bym zapomniał o śnie najpiękniejszym, by mi zgrzyt marzeń w obłęd rzucił duszę, i urągliwe szyderczo zawyło nadem ną słowo: nieszczęście?
Czyż nigdy?
O, czyż zaiste nigdy oczy twe mej bezmiernej me pojmą tęsknicy?
Oczy, twe oczy... —
I znów zmieniła się figura tańca.
Zofja znalazła się znowu przy nim, i Rudzki uczuł jej pytający wzrok na sobie uczuł lekki uścisk jej dłoni — i skłonił się głęboko:
— Pani.... —
— Ślicznie gra muzyka... —
„O tak, o tak! ślicznie gra dziś ta przeklęta, balowa muzyka! Lecz czyż nie piękniej śnią twe cudowne oczy, które mnie nie widzą, zaledwo racząc spostrzegać? Czyż nie upojniejsza linja twego ciała, twój krok polotny, i lekkie nachylenie głowy?
Na kolana przed tobą, nawet na kolana! O jeden twój uśmiech żebrać jak o łaskę, o jeden uścisk jakby o zbawienie!
A gdybyś usta twe cudne ku mym nakłoniła ustom, gdybyś pożarem rozkoszy napełniła me żyły, stałbym się pieśni olbrzymem.
O cudna ty, niedościgniona, nieznana, daleka!
Każ: niewolnikiem twym będę. Rozkazuj: tyranem się stanę i świat ci cały do stóp gdyby krwawą różę cisnę. Powiedz: poemat stworzę, który będzie wichrem dusze ludzi porywał, serca przepalał i rozkoszą sycił. Każ: miasto spalę, ludzi w pień wytracę, i na straszliwych gruzach miłość ci straszną opowiadać będę. Rozkazuj: wolę mą do mocy natężę i życie twoje zmienię w jedyną cudowną przygodę, w szał jedyny, w świat marzeń, snów, upojenia. Powiedz: miłość moją w płomień śmierci obrócę i popiołem u stóp twych szarym się położę.
Jeno mi nie mów, że nigdy...
Jeno niech oczy twoje przewidzą cudowne, i spojrzą na mnie swej łaski promieniem.
Jeno niechaj się usta twoje raz ku mnie uśmiechną, i serce twe na moim zabije.
O nie patrz na mnie! Tęsknotę widzę w oczach twoich, tęsknotę, której nie znam i której nie rozumiem...“
Skończył się taniec.
Muzyka zamilkła w echowym akordzie, i czar prześnionej chwili jął konać wolno w cichych, coraz rosnących pogwarach.
Rudzki stał przed Zofią z opuszczonemi powiekami, pod któremi gorzały straszliwe żary oczu, z bladą twarzą i lekkim uśmiechem. Płomienne fale uniesienia szły ustawno przez jego duszę, szły wichrem świetlistym, ból niosącym i płomień‑piosenkę...
Skłonił się przed nią jeszcze poważniej, niżeli przed chwilą i wyszeptał z trudem:
— Pani... —
— Dziękuję, bardzo dziękuję... —
Nie podniosła oczu.
Odszedł. Przeciskał się z chmurą na czole pomiędzy tłumem par, nie widział spojrzeń kobiet płomiennych, nie słyszał szeptów wzywających, nie słyszał i nie widział nic.
W duszy jego był szał, a w sercu krzyk tęsknoty...
Wszedł do bufetu. Lecz i tu było rojnie i gwarnie. Usiadł w kącie samotny, objął rękoma głowę, zadumał się głęboko, cicho i boleśnie:
„Czemu, oh, czemu on musiał ją właśnie pokochać, i to pokochać z tak szaloną siłą? Czemuż musiał duszę swą oddać bezgranicznej miłości, i ustawnym, niekończącym się, jednozasadnym marzeniem?
Dlaczego los postawił go na jej właśnie drodze i postawił w taki sposób, że cofnąć się już niepodobna? Bo przecież można wprawdzie nie widywać jej, można siłą się zmusić do słusznej obojętności, ale jakaż siła przemożna wyrzuci z duszy jego jej obraz cudowny, jakaż zuchwała potęga sięgnąć się do serca ośmieli, rozerwać je i wyrwać z jego serdecznego wnętrza kwiat tej miłości płomienny?
Więc niema, niema ratunku?
Czyż nigdy?“
Ciężka mgła osunęła się na mózg jego wyczerpany, i usunęła na chwilę, wymiotła wszelkie myśli. Przymknąwszy oczy, miał zdolność widzenia tylko jej twarzy, a zjawa ta cudowna, upojna i w najdrobniejszym znana mu już szczególe, wsączała w żyły jego siłę zawsze nową, podniecała go prawie do najwyższego stopnia naprężenia, i tysiące, tysiące nadziei złudnych i bogatych w sercu zapalała.
Więc się ocknął; sennemi oczyma powiódł wokoło po grupach mężczyzn i kobiet, uśmiechał się w odpowiedzi na wyzywające, kuszące uśmiechy, a jednocześnie myślał z naprężeniem:
„Nic nie dzieje się w życiu i w duszy człowieka na darmo, nic go nie spotyka bezprzyczynowo, każda sprawa rozpoczęta musi mieć swój jakikolwiek koniec.
Więc...
Musi się skończyć? To musi się jakoś skończyć!
Męka jego nie może trwać niezliczone dni i noce, i musi się skończyć albo krzykiem ostatniej, okrutnej rozpaczy, albo oszalałą pieśnią bezgranicznego, bezmiernego szczęścia!“
Jasna nadzieja runęła mu w twarz radosnej krwi falą, zaćmiła oczy mgłą napół błękitną, dała swobodę uśmiechu, i spokojność duszy.
Wstał raźnie, i przeszedł znowu na salę balową; wydała mu się teraz, niezwykle piękną, barwną i ożywioną, uśmiechał się do znajomych radośnie, chwalił muzykę i urządzenie balu — i ustawno, gorączkowo szukał jej oczyma.
Rozpoczął się właśnie tak zwany walc błękitny; Rudzki stanął w kącie sali i słuchał muzyki. Powoli, powoli czar namiętnych tonów wsączał się mu w żyły, kołysał mu krew w senne, cudowne omdlenie, rozmarzał żar oczu w zamglone spojrzenie, i tysiące, tysiące złotych budził w sercu nadziei.
— Panie Tadeuszu! Może pan ze mną... —
Poderwał głowę, i na twarzy jego zamigotała nieopowiedziana radość. Skłonił się przed Zofją głęboko, czując, że drży cały, i łagodnie lecz mocno ujął ją w ramiona.
Poniosły ich srebrnodźwięczne tony namiętnej, lubieżnej nawet melodii, na dusze im mgłę rzuciły pajęczynową, i z serc wyczarowywać jęły najtajniejsze ich sny, i najpłomienniejsze marzenia...
Owiał ich czar.
Zofja lekko przechyliła głowę, półprzymknęła oczy i nieuchwytnie coś do siebie szeptała. Śniła się jej inna nierównie upojniejsza chwila i zapominała na mgnienia, kto ją dziś niesie w ramionach.
A serce Rudzkiego prawie oszalało.
Zuchwałej szept nadziei zapalił je w żagiew płomienną, i tętnem krwi gwałtownej wygrywał hymn słoneczny:
Zbliża się, zbliża już cudu godzina, godzina snów spełnienia, i marzeń uroku! Spali się już miłości przeczysta bezwina, którą widzę, olśniony, w tajemnem twem wzroku. Zbliża się, zbliża chwila oszołomień, chwila szałów obłędnych, straszliwych uniesień! Godzina dojrzewania piękniejsza niż jesień, niżeli śmierć mocniejsza jak słoneczny płomień! Szaleństwem się zapalą, ogniem staną oczy, pożarem serca nasze, a płomieniem dusze! Serce moją krwią żywą niby pieśnią broczy, myśl moja żyje wiecznie w wirach w zawierusze! O gdybyś ty me serce znała, ty cudowna. Gdybyś znała mą duszę kochającą słońce! Gbybyś znała, jak niczem jest potęga słowna, a jak wielkie są żary mej krwi pałające!! O gdybyś! Dusza moja jest twym niewolnikiem, pieśni moje już tylko ciebie znają jedną, serce moje się stało szalonem i dzikiem dla ciebie umrzeć, zabić — dziś mi wszystko jedno! Za jeden twój całunek — niech śmierci tysiące! A za jeden twój uścisk — całych światów prochy! Tyś jest pieśń moja, życie; tyś mój kwiat i słońce! Słoneczny dziś ja jestem ja co znałem lochy! Jestem piękny swą siłą, jestem jasny, dumny, kocham wolność przez ciebie i wolność dla ciebie! Roztrącam lud ten gnuśny, znużony i tłumny, upadam do stóp twoich — i żyję! Jam w niebie! —
Szalała muzyka cicha, i szalało w nim coraz bardziej serce. Poczuł nagle, jak Zofja zadrżała mu w ramionach, przegięła się i całym ciężarem wsparła o jego ramię.
— Co, pani? —
— Nic, nic! Taniec mnie tak znużył. Niech mnie pan odprowadzi do krzesła. —
Nie odpowiedział nic, lecz jej nie wierzył. Szybko zwrócił oczy za kierunkiem jej spojrzenia, i omal nie wybuchnął głuchym zgrzyto śmiechem.
Tam — na końcu sali — o framugę drzwi oparty niedbale, stał dziwnie blady, jak gdyby po przebytej chorobie znużony, lekko uśmiechnięty Staliński i patrzał w stronę Zofji uparcie i dziwnie. Była w tym jego wzroku i tęsknota cicha, i ból ostry gwałtownie zduszony, i jakiś wspomnień szał, i pokorna prośba...
A w oczach Zofji ujrzał Rudzki swą nieznaną mu tęsknotę, obcą dawniej i daleką, lecz dziś już okrutnie i jasno znajomą. Dziki, zgrzytliwy śmiech zawrzał nagle w jego sercu, biczował je z szyderczą rozkoszą, i w obłęd bólu i rozpaczy nieuchronnie pędził.
Odprowadził Zofję do krzesła i skłonił się lekko, niedbale. Na twarzy miał uśmiech zimny lecz do dna wnikliwy, a w oczach wyraz, któryby można odczytać:
„Wiem i uciekam. Już jestem niepotrzebny...“
Odszedł.
Stanął w drugim kącie sali i śledził ją uparcie. Na oczach miał mgłę prawie-że fizycznie ciężką, na twarzy wyraz obojętny, a w duszy śmiech rozpaczy:
Ha! ha! ha! ha! Prawdę mówiły słodkie, salonowe tony. Bezczelnie kłamała serca nadzieja, bezczelnie kłamała rozkochana dusza, głupie i dziecinne wszystkie były marzenia, głupie sny i najgłupsze nadzieje!
Ha! ha! ha! ha!
Melancholjo! płyń! Smutku! hej, przybywaj!
— Tęsknoto! Oto-ć serce twoje! — A ty mocarne zniechęcenie powróz mocny wiąż.
Ha! ha! ha! ha!
Ja kocham, kocham słońce, a w duszę mą wpuściłem miłość‑mrok, miłość‑noc, i miłość‑przekleństwo!
Ja kocham, kocham wiosnę, a oto więdną bezsilnie mów moich płomienne kwiaty, w proch szary idą gorące marzenia, i dziką pieśnią jesiennych wichrów napełniona dusza!
Przeklętą po wieki niech będzie ta chwila, w której ją poznałem, przeklętą, przeklętą, przeklętą — oh! i tak bardzo błogosławioną, święcie błogosławioną...“
Gorączka piekła mu usta, i gorączka falowała w krwi. Lecz twarz miał na pozór obojętną, i spokojne nawet miał oczy, które, poprzez ciężką swą mgłę, uparcie na nią patrzały.
Widział, jak Zofja w pewnej chwili szybko z miejsca wstała, i zbywszy krótkiem słowem zbyt natrętnego sąsiada, poszła wolno ku drzwiom przeciwległym.
Jakby wolą obcą i mocarną zmuszony wlókł się wolno za nią w odległości może dziesięciu kroków, jak lunatyk przesunął się przez bufet, przeszedł dwa jeszcze półciemne pokoje, i w progu trzecich drzwi nagle się zatrzymał. Wstyd płomienny i nieludzka męka wybiły się na twarz jego, drżącą ręką odchylił portjery, spojrzał i cofnął się natychmiast.
Potoczył się na ścianę by silnie uderzony, zakrył twarz i szepnął chrapliwie:
— Więc to jednak prawda... —
Ujrzał bowiem Zofję siedzącą na kanapie, szczęśliwą, radosną i piękną, tak piękną, jakiej sobie nigdy jeszcze nie umiał wyobrazić. Gorejące jej oczy nie miały już w sobie tęsknoty, lecz szał miłości radosny, ręce jej, te dłonie cudne, białe, od lilii pięknych piękniejsze, spoczywały w rękach Stalińskięgo, a głowa jej opartą była na jego ramieniu.
Głuchy dźwięk niby dźwięk dzwonu przeszył mu serce boleśnie.
Nigdy!
Oh! Nigdy, nigdy, nigdy!
Ocknął się, wyprostował i wyszedł na salę. Obrzucił złym wzrokiem wir par roztańczonych, muzyka wydała mu się śmiesznie banalną i nudną, sala marną, odrapaną i starą, zgrzytnął zębami i wpadł do garderoby.
Chwycił płaszcz i kapelusz, rzucił jakąś monetę i wybiegł na ulicę!
Krzyku, gwaru, hałasu, wrzasku — wyło w nim coś opętanym głosem, i czuł istotnie, że tylko to właśnie może mu dać chwilowe zapomnienie.
Zawołał dorożkę, i kazał się wieść na skraj miasta, nad Wisłę.
Tam odnalazł znajomą mu z opowiadań nocną kawiarenkę, wszedł z uśmiechem zadowolenia w jej ciemne, brudne, głuchym gwarem bulkocące wnętrze, usiadł w kącie przy małym stoliku, i kazał sobie podać wódki.
A potem sennym, ospałym wzrokiem rozglądał się dokoła, uśmiechał się lekko, zgrzytliwie i snuł złe, gryzące jadowite myśli.
Naprzeciw niego, przy fortepianie, którego struny wydawały chrapliwe, rozstrojone dźwięki, siedziała młoda, tęga dziewczyna, o twarzy zniszczonej już bytu nędzą, o oczach szeroko rozwartych, jakgdyby wiecznie czemuś się dziwiących, o ustach pełnych jeszcze i czerwonych, zapewne od karminu, skrzywiony w rodzaj uśmiechu, a zdradzających tem skrzywieniem ból, wstyd i pogardę. Palce jej rąk zgoła już automatycznie biły w brudne, wyszczerbione klawisze, — a te wiecznie dziwiące się oczy biegały niespokojnie po sali, czepiały się twarzy półpijanych gości, szukały zda się, odpoczynku lub czegoś miłego.
Lecz wkoło był jeno gwar, hałas, krzyki chwilami zupełne rozuzdanie.
Obok stolika Rudzkiego siedziało dwóch ludzi, nieokreślonych co do wieku i stanu, pijących już trzecią butelkę wódki, a mimo to, jak pomyślał Rudzki „przeraźliwie trzeźwych“.
Jeden z nich miał twarz aktora, w której płonęły ogniem czarne, duże oczy, czoło bohatera bezczelnie dumne i bezczelnie jasne, a ręce i ruchy złodzieja. Rudzki słyszał jego zgrzytliwy, syczący prawie śmiech, i twardym głosem wypowiadane ostre, krótkie słowa:
— Miłość, ha, ha, miłość, mój przyjacielu! Jesteś jeszcze zupełnie naiwnym, albo też porządnie już pijanym, skoro z taką czcią wypowiadasz to głupie, ohydne słowo! Gdzie jest na tym świecie jaka miłość, ha, ha, ha, miłość...?! Za dwie, mój drogi, za trzy czy też za tysiące koron jest zawsze to samo, to samo! Ha! ha! ha! Tobie się zdaje, że dziewiętnastoletnia dziewica może pokochać pierwszą, żywiołową miłością? he, he, he! Jej się tylko ciebie chce! Rozumiesz? Jej ciało pragnie twego! I wierz mi, że drugi z łatwością może cię zastąpić! Przyjdziesz do swej najdroższej i powiesz: nie mam nic, lecz wielbię i kocham cię. Pójdź. Będziemy żyli ubodzy i cisi, lecz razem. A drugi pan taki, co potrzebny w każdym dramacie, przyjdzie i powie: O pójdź ze mną piękna! Ja ci dam pałac i bogactwo, skarby i złoto, i rozkosz obłędną ciała! Ha! ha! ha! Jak myślisz, za którym pójdzie dziewiętnastoletnia dziewica, której serce czy też może zgoła co innego płonie pierwszą i ha! ha! ha! żywiołową miłością? — Rudzkim wstrząsnął zimny, bolesny dreszcz, i serce zawyło bólem. Nie spuszczał oczu z mówiącego i słuchał z chorobliwie usilną i złą ciekawością.
A towaszysz swego pana, o minie aktora, słuchał również z ironicznym uśmieszkiem na twarzy. Jego twarz o grubych, brutalnych rysach drgać się zdawała tym dziwnym uśmiechem, a wielkie, klocowate palce bębniły nerwowo po blacie stolika.
Mruknął: — znów dramat nieistniejący układasz, mój drogi... —
Pan o twarzy aktora zaśmiał się chrapliwie: — He, he, he! Nie tak, nie tak, naiwny dzieciaku! Z życia ci mówię kawały, z prawdziwego życia! No, i jak ci się zdaje, którego wybierze dziewica? —
— Zależy... —
— Ha! ha! ha! Zależy? Mówisz, że zależy? A to ci się udało: są idealistki, powiadasz, są! No, może i są, lecz te trafiają zazwyczaj na drani, drani, rozumiesz, i zostają he! he! he! albo samobójczymi trupami, albo samobójczemi duszami. Dusze się im gubią, rozumiesz, a odnajdują w swej potędze ciała. Zresztą, widzisz, bywają najrozmaitsze romanse, nieraz bardzo głupie, ale zarazem niezwykle ciekawe. Kochałem się ja za młodu w jednej, prze pięknej panience i ona mnie pierwszą ha! ha! ha! słowo ci daję, że pierwszą i żywiołową pokochała miłością. Całowaliśmy się w wiosennym ogrodzie, opowiadaliśmy sobie baśnie o swych duszach w noce księżycowe, i omal, omal nie oddaliśmy się sobie! I pomyśl: ja byłem biedny, a mój rywal był bogaty. Ona mnie kochała, nie? i jego nawet nie lubiła. I została jego żoną ha! ha! ha! ha! —
— Są i inne kobiety... —
— Głupstwo! Ona chodziła co tydzień do spowiedzi, i była bardzo skromna, i miała bardzo dobre serce. W trzy lata od dnia, w którym została mężatką, spotkaliśmy się i, i zawiązaliśmy romans! Przychodziła do mnie na całe noce i ha! ha! ha! co tydzień chodziła do spowiedzi. —
— Przestań... —
— Nudzi cię? —
— Nie! Ale jesteś tak rozgoryczony... —
— Cóż znowu? Głupstwo! głupstwo, kochanie. Któżby tam wierzył w jakieś wieczne miłości? Są marcowe zakochania, majowe pocałunki, czerwcowe śluby, i październikowe rozczarowania. Nie? —
— Może tak, może nie... —
— Nie bądź głupim; mój drogi, tylko nie bądź głupim. Człowiek to jest ładne zwierzę, któremu się udało machinę mózgu do doskonałości doprowadzić, lecz goni do dziś dnia, zupełnie tak samo jak zwierzę, za ową słynną, pięciominutową rozkoszą. —
— Pleciesz... —
— Może. Lecz wiesz, jaką miałem raz w życiu przygodę? Zapragnąłem pewnej kobiety, a kiedy ona pokazała mi stanowczą figę, poszedłem do kabaretu, i rankiem byłem już... uspokojony. —
— Oh, mój Boże! Jak ty strasznie jesteś rozgoryczony... —
— Ha! ha! Kpij sobie ze mnie, a z pewnością lepiej mi pomożesz, niżeli współczując. Człowiek jest zwierzę, a jakiś waryat wymyślił duszę, ta, psiakrew, potrzebowała urość w straszną potęgę, potem się jej zachciało skrzydeł Ikara i złotego runa błękitnej dusz miłości. A to w rzeczywistości całkiem nie istnieje, i ot, masz całą tragedję! —
Umilkli.
Rudzki ocknął się jakgdyby z snu ciężkiego, powiódł po ich twarzach ciężkim, bijącym wzrokiem, a potem opuścił na piersi głowę.
Wypita wódka szumiała mu we krwi, a sercem jął targać od nowa dziki, gwałtowny, rozbestwiony ból:
...Teraz zapewne ona jedzie z nim karetą, i ręce ich są złączone, i gorąca mowa ich oczu, i słodkie pocałunki....
Opowiada mu o swojej tęsknocie, głowę jego ciśnie do swej piersi i... szaleć! szaleć! ręką swą białą pieści jego włosy.
Dusze ich nucą pieśń tryumfalną, krew huczy szałem w żyłach, prężą się ręce ku sobie, i piersi cisną do piersi...
— Proszę pana —
— Co? Co? co? co? —
Przed nim stała dziewczyna o zdziwionych oczach, z proszącym gestem dłoni: — Ja gram... —
— A... a... dobrze! — dał jej koronę i obrzucił palącym, gorączkowym wzrokiem. Patrzał na jej pięknie jeszcze zarysowane piersi, na bujną linię biódr i nóg zgoła zgrabnych, na twarz jej bladą i znużoną, i te zadziwione, ogromne, łzawe oczy i jakaś myśl szalona rodziła mu się w głowie:
— Pani tu codzień gra? —
— Tak — uśmiechnęła się blado i przysunęła ku niemu — taki pan dziwny! — szepnęła nieśmiało.
— Tak. A zna pani...? — wymienił nazwę walca, pod melodję którego tańczył ostatni raz z Zofją. Oczy mu jeszcze bardziej rozbłysły, i usta coś szeptać zaczęły.
— Znam. —
— Proszę mi zagrać. —
— A pan tu długo zostanie? —
— Choćby do rana. —
Odeszła.
Grała, jak może nigdy jeszcze grać się jej nie zdarzyło, i odwracając co chwila te swoje zdziwione oczy ku niemu, uśmiechała się blado, lecz już niewymuszenie.
A Rudzki pochylił znów głowę, pił wódkę z rosnącem pragnieniem, i puścił wodze myślom, które się stawały coraz bardziej szalone, dzikie i opętane.
Chrapliwe dźwięki rozstrojonych strun fortepianu grały w takt niby echo, i burzyły do dna już, do dna umęczoną duszę.
...Hej! kto na drodze, kto? Zmiażdżyć, zniszczyć, w ziem wdeptać! Do niej po trupach dojść, i jeśli nie będzie pokorną, biczem jej nagie plecy schłostać, męką jej duszę upić, i mieć! Tu ją zakuć w ramiona, i rozkosz pić!
Ha! ha! ha! Dla jednej kobiety tracić duszę, serce męczyć, i niewolnicą czynić swą pieśń?
O spojrzenie jej błagać?
O całunek się modlić?
Zmusić ją! Męką z duszy jej miłość wydrzeć, do stóp ją swych rzucić, i na nagą patrzeć dumnym palącym wzrokiem.
Piersi jej kwitnące pocałunkami spopielić, do serca się dostać i krew jego żywą pić, szałem i rozkoszą pić!
Ha! ha! ha! ha...!...
Chrapliwe tony fortepianu naraz zmilkły, i szalone myśli Rudzkiego zerwały się, niby zbyt naciągnięta struna, syczącym, zgrzytliwym śmiechem.
Wzniósł oczy i patrzał...
Widział zdziwione, łzawe oczy, widział twarz znużoną rozjaśnioną jeno promieniem uśmiechu, wodził oczyma po zarysie jej piersi i całego ciała, i słuchał z przerażeniem, jak skarży się jego, dotąd niepokalanie dumne i jasne i wiosenne serce:
Odzież, o gdzież, marzeń siła i zdrój ożywczy, gdzież hejnał haseł młodzieńczych, i moc potężnej nadziei?
Żali więc już nigdy?
Czyż nigdy?
O, czyż nigdy nie mam ujrzeć w oczach twoich znaku zrozumienia mojej za tobą tęsknoty?
Tęsknoty, która duszę moją do cna przepaliła, do najtajniejszych jej głębi, z marzeń mych górnych i snów płomiennych szary popiół zmierzchów czyniąc, noc głuchą w duszy mojej rozpościerając, noc, której nie oświeca już naw et najniklejszy promyk zwodniczej nadziei...?
Czyż nigdy?
O, czyż nigdy oczy twoje nie błysną ku moim radośnie, nie obnażą promieniem swoim bolesnej mej tajemnicy, i głębi swych tajnych, czarownych, cudownych głębi czyż nigdy nie rozjaśnią?
Oczy twoje w duszę mi się wświeciły niby dwie gwiazdy przewodnie, lub niby dwa błędne, leciuchne płomyki złote, co świecą i drgają i sypią łagodnym rozbłyskiem, by ciche, nienazwane latareńki ludzkiej, serdecznej tęsknicy...
O oczy twoje!
Są niby dwie czarowne otchłanie...
Patrzę w nie oszalały i nie znajduję wyznania rozkoszy, a tylko błysk surowy, dziwny i tajemny, który sny moje najcudniejsze w nicość szarą pędzi, i mękę moją w ból dziki, krwawy, szaleńczy zamienia!
Czyż nigdy?
Oh, nigdy, nigdy, już nigdy, i nigdy!
I patrzał. —
Sennym, zamglonym wzrokiem widział twarz dziewczyny o zdziwionych oczach, widział jej uśmiech wabiący, i sam się bez wysiłku uśmiechał.
Skinął na brudnego człowieka, który się tu kelnerem nazywał, zapłacił rachunek i wstał ciężko z miejsca.
Dopiero teraz poczuł, że w płaszczu jest mu niezwykle gorąco, że wargi palą go niby dwie pięczęcie, nogi są ciężkie jakgdyby z ołowiu, a ręce drżą lekko, ustawno.
Wstrzymał z trudem śmiech zgrzytliwy, i podszedł szybko do dziewczyny o zdziwionych oczach.
Spojrzała nań radośnie, szepnęła nieśmiało:
— Co panu jest? —
Więc znać po mnie, że cierpię, więc widać? — pomyślał z rozpaczą, lecz spojrzawszy na znużoną twarz stojącej przed nim dziewczyny, uśmiechnął się szczerze, bezradnie:
— Tak. Boli... tu... —
— To źle. Chce pan zapomnieć? —
— Chcę! —
— Ze mną zapomnie pan... na chwilę. —
— Omal nie wybuchnął strasznym i złym śmiechem szydu. Lecz znów spotkał oczyma jej ogromne oczy, ujrzał, jak piersi jej silnie falują, i lekko ująwszy jej rękę, szepnął:
— Ty... dziwna... —
— I... ty... —
Pochylił ciężko głowę, by ukryć łzy. Gryzł wargi. Ściskał pięście. Szedł za nią wolno, ciężko, na pół ślepy i na pół pijany, i szeptał z nieprzytomnym śmiechem:
...To melancholia, smutek, rozpacz, zniechęcenie...
Stała w mrocznej bramie starego domu i czarnemi, palącemi oczyma patrzała przed siebie. Ciemną chustę zarzuconą miała na głowę, — duża ta chusta szerokiemi fałdami okrywała prawie całą jej postać. Jasne miała czoło, jasne pogodne lica i krwawe wargi namiętnie skrojone, i błyskające purpurą nad błyskającymi śniegiem zębami. Stała, niedbale oparta o mur ramieniem, i bez uwagi patrzała w głąb pustej ulicy. Cicho było i jeszcze mroczno, choć niebem szły już blade fale świtu. Chłodny wiatr zawiewał od Wisły niedalekiej i muskał jej twarz co chwila. Wtedy dziewczyna uśmiechała się prawie radośnie. Uśmiech ten zaiste twarz jej piękną czynił. I rozświetlały się w tym uśmiechu jej czarne, mroczne oczy, i bardzo kusząco rozchylały się jej purpurowe wargi.
Ciszę uliczki zamącił znagła odgłos twardych, lecz niepewnych kroków. Odgłos ten echa obudził, i trwał, zbliżając się widocznie. Dziewczyna spojrzała w tę stronę, i patrzyła zrazu bez ciekawości. Po chwili jednak na twarzy jej odbiło się żywe zajęcie. Wystąpiła z mroku bramy i o mur zewnętrzny domu plecami się wsparła. Patrzyła uważnie i bez uśmiechu. Może nawet z rodzącą się zadumą.
O kilka kroków od niej zatrzymał się młody człowiek i trwał w nieruchomości. Głowa jego opuszczoną była na piersi, i oczy wbite w ziemię. Kołnierz palta wysoko nastawił, ręce głęboko zasunął w kieszenie, pochylił się i zgarbił. Uszu dziewczyny dobiegło nagle jego ciche lecz ciężkie westchnienie i dziewczyna drgnęła wtedy jakgdyby poruszona.
A młody człowiek wyprostował się i ruszył naprzód krokiem teraz równym i pewnym. Zdjął kapelusz i oczy wzniósł ku górze. Zbliżył się, już oto podchodził.
Wtedy dziewczyna drgnęła po raz drugi.
Ujrzała oto twarz jego, twarz piękną, bladą, pełną zastygłego bolu. Ujrzała czoło dumnego rycerza, okolone jasno‑złocistemi puklami kręcących się włosów, pod którym paliły się jasne, błękitne w odcieniu, a teraz nadmiernie rozszerzone, zastygłe w bolu oczy. Ujrzała wargi purpurowe, usta jakgdyby tylko do pocałunków stworzone, a teraz mocno zaciśnięte gdyby w pieczęć milczenia i uporu.
Przechodząc, nie spojrzał na nią. Poszedł dalej w kierunku Wisły, i szedł coraz prędzej. Dziewczyna poszła za nim. Widziała, jak wszedł na most, oparł się o poręcz żelazną i jął patrzeć w wodę. Znała urok i potęgę tej wiślanej wody. Nie widząc jeszcze, wiedziała teraz, że woda ta czarna jest i posępna, i posępnie łyska grzbietami fal pienistymi, i ponuro szumi i dzwięczy rozbijającymi się o siebie krami ostrych lodów. Słyszała ten śpiew złowrogi i mowę jego dobrze rozumiała. Śpiew ten bardziej kusząco do bólu ludzkiego przemawia, niż najczarowniejsza pokusa rusałek. Śpiew ten umie o wszechukoicielce śmierci opowiadać, dobrą łaskę fal zimnych wychwalać, marność życia złowrogo wypominać, i o końcu, o końcu koniecznym pamiętać.
Więc może...
Zimna fala uśpi rychło żar serca serdeczny, zimna fala zetrze żar z czoła palący, zimna fala ostudzi ogień w żyłach wrący, i ukoi, ukoi na wieki. Przeminie, przeminie ból, przeminie pamięć, wszystko przeminie. A zimna fala tajemnicy tak wiernie duchowa.
Więc może...
I dziewczyna drgnęła po raz trzeci. Postąpiła kilka kroków naprzód. Lecz młody człowiek zeszedł z mostu, minął wylot uliczki i na brzeg się wolno skierował. Tam usiadł. Na jakimś głazie, czy wielkim kamieniu. Kapelusz odrzucił, głowę wsparł na ręku i patrzał w ciemne fale.
A wokrąg czyniło się jasno. Poranek wstawał rzeźki i wesoły, i wolno, powoli uweselał fale. Jęły jaśnieć widocznie dla oka, jęły brać w siebie oczyszczający się nieba błękit, jęły, rzekłbyś, szumieć mniej złowrogo. Lecz jednocześnie silniejszy wiatr się obudził. Mroźny wiew zaśmiał się w uliczkach, i dął bez przerwy, wytrwale. Dziewczyna szczelniej w chustę się owinęła, podeszła jeszcze kilka kroków i głośno zawołała:
— Panie, ej, panie! —
Młody człowiek nie drgnął nawet. Rzeka wołanie pochwyciła i w zimnych falach szyderczo zatopiła. Było milczenie. Lecz po chwili znów wicher śmiać się zaczął. Dech jego stawał się z chwili na chwilę mroźniejszym, i chłodem lodowym przepajał powietrze. Dziewczyna drżała teraz z zimna. Na twarzy jej odbiło się onieśmielenie, mimo to raz jeszcze zawołała:
— Panie, ej, panie! —
I znów głos jej pochłonęły fale. Wówczas nagłem postanowieniem wiedziona zeszła na brzeg szybko i ręką dotknęła ramienia siedzącego. Nie poruszył się, nie odwrócił głowy. Więc w twarz mu spojrzała. Ta piękna, blada twarz, w bolu zastygła twarz spojrzała na nią jakby niewidzącemi oczyma. Dotknęła jego ręki. Ręka ta była zimna jak lód.
— Panie! Pan zmarznie! —
Nie było odpowiedzi.
Wówczas dziewczyna chwyciła obok leżący kapelusz, nałożyła go na głowę nieruchomego i ujęła go pod ramiona. Próbowała go dźwignąć. Lecz to się nie udało. Opuściła więc ręce bezwładnie i szepnęła:
— Zapamiętał się. —
I pochyliwszy się, jęła wołać prosto w jego twarz i z krzykiem: — Panie! Wstawaj pan! Tu pan zmarznie! Słyszy pan, czy nie?! —
I wreszcie załopotały ciężko jego powieki i jakiś brzask zrozumienia obudził się w jego nieruchomych oczach. Poruszył lekko głową i cicho, cicho wyszeptał:
— Proszę mnie tu zostawić. —
— A jakże!? Widzicie go! — radośnie a krzykliwie odpowiedziała dziewczyna. — Zostaw go tu na mrozie, kiedy już do cna zimny! Dalej! Wstawaj pan! Już! Prędzej! —
— Proszę mnie tu zostawić — powtórzył słabym głosem. — Mnie tu dobrze. —
— Dobrze?! A jak pan zmarznie, to co? I tak pan tu zostanie, aż do trupiarni nie wezmą. To także będzie dobrze? —
— O, wtedy będzie dobrze — odparł i opuścił głowę.
Dziewczyna oniemiała. — To się zapamiętał — pomyślała znowu, i przemówiła prawie z oburzeniem:
— To tak?! I panu nie wstyd? Pan z miasta, ubrany jak się patrzy, pewnie uczony, i o takich rzeczach pan myśli? I Boga się pan nie boi?! —
— Boga?! — w głosie jego drgnęło jakoby zdziwienie.
— A cóż to? Może Boga niema? Bóg jest i wszystko widzi. No, chodź pan, chodź! Bo odejdę! —
— Więc proszę odejść. Mnie tu dobrze — z uporem powtórzył.
Dziewczyna odeszła. Ale odeszła tylko kilka kroków. Wróciła znowu i łagodnie ująwszy jego rękę, szeptać zaczęła:
— Naprawdę pan tu zmarznie. Poco?! Życie to już takie jest, i chłop powinien być mocny. I jeszcze mądry, jak pewnie pan. A Bóg wszystko widzi i sprawiedliwie waży. Tak mi jeden ksiądz mądry powiedział. Chodź pan, chodź! Ja tu niedaleko mieszkam. Zagrzeje się pan, a potem pan pójdzie, gdzie pana wola. Chodźmy. —
I ku radosnemu zdziwieniu dziewczyny Rudzki uśmiechnął się i wstał. Poszli.
Drogę całą przebyli w milczeniu. Przeprowadziła go przez mroczną bramę, przez długie, zawalone gruzem, podwórze, i wprowadziła do ciemnej sionki małego, parterowego domu. To jakieś drzwi kluczem otworzyła i pchnęła go lekko, łagodnie do wnętrza. Wszedł. Miłe ciepło twarz mu owionęło. Chciał usiąść, lecz w panującym tu mroku, nie widział krzesła. Poczuł nagle zupełny zawrót głowy, jakaś mgła sina zafalowała przed jego oczyma, bezwładnie się na ścianę potoczył. Zwikłały mu się myśli, zaćmiła się świadomość, i już, już przytomność miał utracić, gdy oto uczuł, że podtrzymują go jakieś silne a miękkie ramiona, jakiś ciepły oddech twarz mu owiewa, i jakieś gorące wargi błądzą po zimnem, przemarzniętem czole.
Usłyszał szept: — O, tu, tu niech pan usiądzie. Zdejmę panu kapelusz, i trzeba, żeby pan płaszcz zdjął i buty. Łatwiej się panu nogi rozgrzeją. Herbaty zaraz zgotuję. —
— Gdzie ja jestem? — z trudem zapytał.
— U mnie. —
— A ty kto? —
— Dziewczyna. Taka sobie dziewczyna z miasta. Co panu po nazwisku? —
— A jak ci na imię? —
— Zośka. —
— Jak?! —
— Zośka, mówię. —
— Zośka... Zośka...
— No, co? Co? Widzi mnie pan? Bardzo pan zmarzł? Niech pan zdejmie płaszcz i buty. Położy sie pan tu, na tej kanapie. Okryję pana ciepło, nogi chustką owinę. Zaraz będzie lepiej. I herbaty zgotuję. No, co? —
— Zośka, Zośka... —
Patrzał na nią mrugając powiekami. Stała tuż przed nim, kolanami o jego wsparta kolana, już bez chusty na plecach, wysoka w miarę i silna w swych kształtach, które, choć mocno rozwinięte, piękne i młode miały linie.
Uśmiechała się teraz wesoło. W czarnych oczach świeciła radość dziecinna, na jasnych licach lekkie wykwitły rumieńce.
— No, proszę wstać — szeptała — o, tak. Zdejmiemy to zmarzłe płaszczysko, o, tak.
A teraz proszę tu podejść... — podprowadziła go do kanapy, a gdy się położył, podsunęła mu poduszką pod głowę i zabrała się do zdejmowania butów.
— Ja sam, ja sam — wyszeptał sennie — zostaw, Zośka... —
— Leż pan, jak panu dobrze — odparła wesoło. Za chwilę już okryła go kołdrą, nogi mu chustą owinęła, i zaglądając w oczy szepnęła:
— Dobrze? —
— Bardzo dobrze. Dziękuję. —
— Aha, nareszcie! — rozśmiała się bardzo dźwięcznie. A nogi nie palą? Nie szczypią? —
— Palą. —
— A widzi pan! Nie mówiłam? No, nic. Zgotuję herbaty. Co pan tam chciał zmarznąć na śmierć, czy co? —
— Może... na... śmierć... Może... —
— Panie! Przez co? —
— Ty, Zośka, kiedy kochałaś? — patrzał na nią oczyma, w których płonęła gorączka.
Nie zaraz odpowiedziała. Długą chwilę patrzyła w płomień spirytusowej maszynki, poczem naraz drgnęła, podeszła ku kanapie i siadła obok niego.
Ujęła jego rękę, pieściła ją.
— To przez to? — zapytała wreszcie.
Kiwnął głową.
— Zdradziła pana? —
— Nie! —
— Umarła? —
— Nie! —
— Więc co? —
— Nie kocha mnie i koniec. —
— Ohu! A mówił pan z nią? —
— Nie! —
— Jakto?! —
— Ona kocha innego. Wiem. Widziałem. Wiem napewno.
— Aha. Teraz już wiem. —
Zaległo milczenie. Syczała tylko spirytusowa maszynka. Naraz Rudzki drgnął i poruszył się niespokojnie. W oczach jego zapłonął znowu świt przytomności a razem i lęk. Uniósł się nieco i wyszeptał:
— Ale co ja teraz zrobię? Co ja zrobię? Co? —
— Cicho, dziecko, cicho — ułożyła go znowu i pocałowała w czoło. Po chwili podała mu szklankę herbaty. Wypił ją chciwie. Szepnął:
— Zimno mi. —
— Ba! Dobrze będzie, jak pan nie zachoruje. Zaraz. Najlepiej, żeby pan zaraz usnął. —
— Spać? Nie mogę. —
— Uśniesz, dziecko, uśniesz. Przytulę cię, ukołyszę. — Zsunęła z nóg buciki i położyła się obok niego. Uniosła jego głowę i złożyła u siebie, na piersi. Usłyszał równe tętno jej serca i równy oddech. Miłe ciepło rozlało się po jego żyłach. Uczuł, że obejmują go gorące, miękkie ramiona, że oplątują go gorące, silne nogi. Dziecinnie się uśmiechnął. Coś szepcząc usnął niemal zaraz, z głową na piersiach nieznanej dziewczyny.
— Nie! nie! Nie zaprzeczy! Tobie istotnie coś bardzo dolega, widzę ból i smutek w twoich oczach, niepokój wyczuwam w drgania twoich ust i rąk i całego ciała. Ciebie coś spotkało, coś czy ktoś cię ukrzywdził, a ty to ukrywasz przedemną. —
Zofja trzymała ręce Stalińskiego w swoich rękach, pieściła go łagodnie i lekko, oczyma twarz jego znużoną muskała, i mówiła cicho, tamując niepokój: —
— Od dwóch tygodni, od czasu twego przyjazdu to zauważyłam. Jesteś tak dziwnie znużony, a przecież nie może cię nużyć tak sama jeno praca. Co tobie jest, Karolu, co? — puściła jego ręce i ujęła twarz jego silnie w obie dłonie — o, czemu te oczy takie zamroczone, czemu w kątach ust ten skurcz bolesny? o, czemu? No, powiedz! Ja ci dam tyle rozkoszy — szeptała zapłoniona — że musisz zapomnieć o zawodach i rozczarowaniu, bo miłość wszystko zwycięża. Karolu! —
Uśmiechnął się blado, pochylił głowę i dotknął jej ust leciuchno: — Nic, nic, Zofjo, nic, nic. Ot, małe zmartwienia... —
— Powiedzieć trzeba, przyznać się. To ulży. —
— To już minęło, minęło. Tylko teraz tak jestem niespokojny... —
— No, a co, co się stało? —
Staliński leniwym ruchem sięgnął do kieszeni, i wydobył z niej telegram. Nic nie mówiąc, podał go Zofji.
„Ojciec pański ciężko zaniemógł. Doktór nie robi nadziei. Proszę przyjechać. Cieński — plenipotent.“
Pobladła nieco, lecz spojrzawszy na ukochanego pobladła jeszcze bardziej. Oczy Stalińskiego sucho, gorąco błyszczące były jak głuche i martwe. Gdzieś tylko na dnie ich palił się płomyk zły niepokoju i jakgdyby trwogi. Oczy te, z pewnością, widziały coś bardzo, bardzo dalekiego...
— Jak on ogromnie musi kochać swego ojca — pomyślała nagle.
Lecz Staliński nie myślał o ojcu...
— Kiedy jedziesz? —
Drgnął, jakby obudzony, spojrzał na nią zgoła nieprzytomnemi oczyma i powiedział z trudem i powoli:
— Nie wiem. Pewno w nocy. Odtelegrafowałem Cieńskiemu: Czy nie lepiej? Jaka choroba? Wezmę specyalistów. Odpowiedzieć zaraz. I czekam. —
— A dawno wysłałeś ten telegram? —
— Przed godziną — spojrzał na zegarek i ciężko podniósł się z kanapy — już pójdę.
Może jest odpowiedź. —
— Pójdę z tobą. —
— Nie. Idź lepiej do kawiarni Grossa. Będę tam za pół godziny. W domu tylko powiem służącemu, żeby, gdy telegram przyjdzie, przyniósł mi go do kawiarni.
— Dobrze — zgodziła się posłusznie i odprowadziła go do przedpokoju. Tu, gdy całował na pożegnanie jej rękę, musnęła mu dłonią czoło, i szepnęła nieśmiało:
— Trzeba mieć nadzieję, Karolu... —
— Tak... —
— I wiedzieć, że ja... — nie dokończyła i szybkim, gwałtownym ruchem chwyciwszy jego rękę, przycisnęła ją do ust swych gorących. Ból jego był jej bólem, trwoga jej trwogą, i niepokój jego serca drżał mocno w jej piersiach. Nie wiedziała, jakim sposobem ukoić jego nerwy, i czyniła to, co kazał instynkt serca.
A Stalińskiemu gorący rumieniec buchnął płomieniem do twarzy, objął ją i gorąco przytulił do siebie, i całując jej oczy, usta i szyję, szeptał namiętnie i w tej chwili szczerze:
— Ty, ty, ty. Jedyna moja, skarb mój złoty, jedyna... —
Lecz, kiedy znalazł się na ulicy, kiedy go przejął chłód smutnego, szarego dnia lutowego, poszarzała mu natychmiast dusza, zapomniał o jej trwałej, płomiennej miłości, zapomniał o chorobie ojca, która go przecież tak boleśnie, tak nagle zaskoczyła, — i wiedział i myślał i śnił już tylko o jednem:
Pojedzie — więc znowu ją zobaczy!
Zrywał się w mm od nowa szalony wicher namiętności, wrzał znowu bunt i wstyd palący przeżytego upokorzenia, i nieśmiało rozkwitały niepokonane dotąd niczem sny i marzenia porpurowe, a serce biło dzwonem mocnym, i, zdawało się, wierzyć, ufać i nowe, coraz nowe kować cud‑nadzieje.
Marzył — że duszę jej jednak posiędzie, i potęgą swej miłości piękną nad podziw uczyni.
Marzył — że w cudu prześlicznej godzinie usta swe ku ustom jej przyciśnie, wierząc święcie, iż jest teraz jedynym kochankiem, jedynym serca jej płomieniem, jedynym jej panem i jedynym niewolnikiem.
Śnił — że ona pierwsza zarzuci mu ramiona na szyję, i wyzna spłoniona: skrzywdziłam cię, lecz teraz dopiero cię kocham.
Śnił — że pójdą razem w noc księżycową i baśnie swych dusz opowiadać będą.
Marzył — że staną się świętą Dwujednią, i w miłości swej moc posiędą, by innym szczęście rozdawał.
Śnił i marzył — i dusza mu płonęła. Zapominał o wszystkiem, o wszystkiem, znał tylko swoje marzenia.
Służący powiedział mu, że telegramu dotąd nie było, lecz podał mu natomiast kartę pocztową z dość pięknym widokiem zimowego w noc jasną ogrodu.
Przeszedł do gabinetu i stanął przy oknie.
Podniósł kartę do oczu, lecz nie mógł przeczytać. Radosne przeczucie zamgliło mu wzrok, i burzą we krwi huczało.
Wreszcie: „Pozdrowienia niewdzięcznikowi z zawalonego śniegami Srokowa I. S.“ — przeczytał raz, drugi, i trzeci — i nagle wszystkie o niej wspomnienia runęły przed jego pamięcią szybkim, lecz jasnym i wyraźnym lotem.
Igraszką mam znowu być? Igraszką?
Otrzeźwiał z swych płomiennych marzeń boleśnie, otrzeźwiał tak nagle i tak zupełnie, że ze śmiechem ironicznym potargał kartę, i skrawki rzucił bez gniewu do kosza, i zapaliwszy papierosa jął chodzić spokojnie i wolno po pokoju.
— Bóg ci dał — myślał bez goryczy — aż nazbyt cudne ciało, lecz poskąpił woli i rozumu. Nerwy i wyobraźnia to główne twego życia czynniki, a zachwyt nad własnem ciałem uśpił, a może nawet zabił w tobie duszę. Cóż z tego, że twój pocałunek rozkoszą swą może oszołomić, pokonać, rozżarzyć i onieprzytomnić? Cóż z tego, że za uścisk twych ramion w chwili szału życiemby się człowiek nie wahał zapłacił! Cóż z tego, że jesteś tak piękna i tak kusząca? Cóż z tego, że oczy twoje płoną i gorzą i blaskami sieją, gdy to jest tylko blask czczej wyobraźni?
Gdy w tobie niema duszy, gdy twe piękno nie umie kochać, tak, że gdy zwiędniejesz, już niczem łudzi nie będziesz nawet zajmować. Ofiar boskich ci złożyć nie można, boś ich nie jest godną, o piękna, a miłość boską byłaby ofiarą. Więc niech ci biją czołem ci, co duszę w tobie widzą, niech szaleją za tobą ci, którym zaślepły rozumu i godności oczy, panuj nad tymi, którzy nie czują bicza twej głupoty, i nie wiedzą, żeś pusta i wietrzna, że nie znasz, co kochać, a nie wiesz, co szanować. Z ust twoich piją ci, którzy „po drodze“ w czas twej wyobraźni gry, — wybacż więc piękna i upojna, bezwinna wprawdzie lecz niemniej głupia, że ja do nich od dzisiaj należeć już nie będę. —
Uśmiechnął się żartobliwie, w albumie wyszukał kartę wyobrażającą „królowę pustoty“, i nakreśliwszy adres Ireny, napisał zamaszyście: Niewdzięczny nie zapomniał, lecz już zapomina. K. S. i zawołał służącego:
— Wrzuć tą kartę i zawołaj dorożkę. Pojadę do kawiarni Grossa. W razie, gdyby przyniesiono telegram, Weźmiesz dorożkę i przyjedziesz po mnie. —
— Słucham. —
Strapiona mina poczciwego sługi, który go znał od dziecka, przypomniał mu znowu ojca chorobę, i ogarnął go nagły niepokój.
Wyszedł na ulicę, i oczekując dorożki, wodził oczyma po szarem, smutnem niebie, po ośnieżonych dachach brudnych, poszarzałych domów, po szczytach wież kościelnych, wreszcie po twarzach nielicznych przechodni, idących opieszale i wolno, i jak się mu zdawało, z troską i tęsknotą w oczach.
— Smutni są ludzie, i smutnym brak każdy lub koniec rozkwitu — pomyślał z nagłą goryczą, i opuścił głowę.
Przybyła wreszcie dorożka, i już miał wskoczyć do niej, gdy zatrzymał go za ramię stary i poczciwy sługa:
— Proszę pana, proszę pana — mówił ze łzami w głosie — a ja czy będę mógł pojechać? —
— Ależ oczywiście. Przygotuj się, i jak tylko przyniosą telegram, bierz dorożkę i przyjeżdżaj po mnie. Wezwiemy telefonicznie potrzebnych doktorów, i jeśli nie będzie szybko pociągu, pojedziemy automobilem. —
— Dzię... dziękuję panu. —
— No, no, mój drogi... Ruszaj! — krzyknął ostro na woźnicę, bo nagły niepokój znów go pochwycił za gardło, i łzy się zakręciły w oczach.
— Niemożliwe, niemożliwe! Ot, zasłabł sobie staruszek — myślał o ojcu z rosnącą tkliwością — pewno się przeziębił na polowaniu, albo coś takiego — usiłował zagłuszyć w sobie w zrastającą trwogę, i jakieś mocne surowe przeczucie.
Ja też nie jestem z mózgiem w porządku — pomyślał po chwili ze złością — ojciec mi chory, pracę mam pilną, i Zofja, Zofja... a oto głupstwa mi się jedne głowy trzymają. Czekaj-że, ja się z tobą rozprawię — pomyślał gniewnie o Irenie — ty mnie jeszcze nie znasz, o nie! Ja potrafię twą dumę poniżyć, i prawdę po staropolsku wyrąbać. Zobaczymy, jeszcze zobaczymy... —
Zmusza mnie by myśleć o niej wyszeptał półgłosem i zagryzł silnie wargi. Pomyślał, że najlepiej będzie, gdy powie ojcu Zofji, o błogosławieństwo poprosi, ożeni się i wyjedzie na kilka miesięcy. To mu da zupełne zapomnienie i zupełną zmianę.
W kawiarni Zofja już na niego niecierpliwie czekała. Spojrzała mu bystro w twarz, kiedy całował jej rękę, i rzekła:
— Nie było telegramu. Co? —
— Nie było. —
— A powinien już być? —
— Powinien nie powinien; od zamku do kolei pięć kilometrów. Więc dużo zależy od drogi. —
— Ale się trochę uspokoiłeś, co?
Spojrzał na nią z prawdziwą wdzięcznością. W każdem jej spojrzeniu, każdym słowie, ruchu niemal każdym spostrzegał jej miłość bezgraniczną, i był zarazem dumnym z jej posiadania, i niespokojny, że on jej jeszcze nie ukochał tak bardzo, i wstyd czuł głęboki, że czasem... udawał.
Ujął więc ukradkiem jej obie ręce, ścisnął mocno, i szeptał namiętnie:
— Przy tobie jestem spokojny i mocny i szczęśliwy. O Zofjo, jaki ja byłem głupi, że cię opuszczałem... —
— A widzisz... —
— I ty mnie kochasz, kochasz wciąż i bardzo!? —
— Coraz więcej, Karolu, coraz więcej. Aż mnie trwoga chwyta. Twoja radość jest moją radością, twój ból moim bólem, i czuję i myślę razem z tobą, ty... mój... jedyny... —
— Zosiu! — nie zważając na ludzi podniósł jej ręce do ust i całował gorąco. Pełne nadziei miał teraz serce, i pełną dumy i rozkoszy duszę. Ty — szeptał mimowiednie — ty masz duszę i to tak piękną duszę. Ty mi dasz nie tylko rozkoszy raj, ale i władzę woli, i moc siłom, i zapomnienie sercu. Ty mi będziesz gwiazdą i pieśnią życia mego, ty mi zastąpisz wszystkich, i wszystko, wszystko... Dasz radość, moc i zapomnienie dasz... —
— Dam! — powiedziała cicho lecz tak mocno, z taką wiarą w darzącą potęgę swej miłości, że drgnął do głębi poruszony, i patrzał na nią z cichem, prawdziwem, szczerem uwielbieniem.
— Dam — powtórzyła po chwili — bo kocham cię nie przez to, że ty mnie kochasz i że ty mi dajesz rozkosz najbardziej upragnioną, lecz zgoła niezależnie od tego. Kocham cię, bo do duszy mojej przemówiłeś ty pierwszy, tyś pierwszy wskazał myślom mym drogi, i pierwszy, pierwszy, ty, ty, ty kochanie, dotknąłeś ustami mych ust i ramionami ciała mojego. Och, ty... —
Umilkła i jeno rozbłysłemi oczyma znalazła oczy jego. Spojrzeli w siebie tak jak za pierwszym razem — poważnie, badająco, długo.
Przez twarz Stalińskiego przeleciał lekki skurcz bolesny, i zagasił uśmiech ust rozchylonych. Lecz Zofja łagodnie, wolno nachyliła się ku niemu i szepnęła kusząco, tajemnie:
— O wszystkich złych snach zapomniesz... —
— Zapomnę... —
— Jedyny... —
— Cudna... —
Zofja pochyliła wtedy twarz ślicznie zaróżowioną, i szepnęła ledwo uchwytnie:
— Nachyl się ku mnie... —
— Co? —
— Pamiętasz... wtedy...? —
— Zosiu, a co? Czy... żałujesz...? —
— Nie... Ale... — pochyliła twarz jeszcze niżej na piersi, i wziąwszy jego rękę położyła ją sobie na sercu — bije? —
— Bije... dla mnie? —
— Tylko dla ciebie! A takbym chciała, takbym chciała... —
— Zosiu... co? —
— Ty... wiesz... — zarumieniła się jeszcze gwałtowniej i twarz szybko zakryła rękoma. Oddychała głęboko i nierównie, i poprzez palce patrzała uparcie w twarz jego ukochaną.
Zrozumiał.
Żar buchnął mu w żyłach, a jednocześnie objęło go zdziwienie głębokie:
Więc chciała zostać matką? Rozkwit jej tego się domaga, a ona czuje, że nią jeszcze nie jest. To już kobieta.
— Zosiu! —
— Co? —
Ujął mocno jej rękę i spojrzał serdecznie w oczy:
— Kiedy poznam twych rodziców? —
— Za miesiąc będę w Krakowie. —
— Więc uśmiechnął się sam tą myślą prawie zadziwiony — zaraz po świętach wielkanocnych będzie nasz ślub, dobrze? —
— Karolu! —
— Nie chcesz? —
— Chcę, chcę, chcę! — twarz miała tak rozjaśnioną jak słońce o świcie, i taki blask szczęścia w oczach, że głowę pochylił zachwycony. Pieścił łagodnie jej rękę, muskał oczyma jej postać wiośnianą, i szeptał upojony: —
— Szczęście moje... szczęście... szczęście..: —
— I kłopot przyszły — rzuciła figlarnie.
— Kapelusze, suknie, stroje i zabawy...
— Kawiarnia, bilardy, wyścigi, cygara... —
— O. Co to, to nie! Najwyżej... cygara... —
— Oho, żebym tylko nie zapamiętała! —
Było im wesoło i swawolnie jak zgodzonym dzieciom. Staliński zapomniał już o wszystkiem, czuł się szczęśliwym i mocnym.
— Proszę pana. Telegram. —
Drgnął i natychmiast wstało w sercu surowe przeczucie. Patrzał chwilę na kelnera mrugając oczyma, i wreszcie wyciągnął rękę, która drżała, wolno i jakby leniwie:
— Daj pan. Kto przyniósł? —
— Jakiś starszy człowiek. Czeka w garderobie. —
— Dobrze. Proszę zaczekać. — rozerwał depeszę.
Zofja patrzała na niego z uwagą i zapartym oddechem. Bała się, by los temu, tak przez nią ukochanemu człowiekowi, nie zadał ciosu zbyt strasznego, by on, jej Karol, nie zachwiał się bezsilny i zrozpaczony, nie cierpiał i nie drżał obawą śmiertelną.
Chwyciła go za rękę, kiedy zadrżał od stóp do głowy i pobladł tak bardzo, jakby krew wszystka zbiegła mu do serca. Chwyciła i drugą jego rękę, w której zmiął depeszę, i szeptała już przez łzy prawie:
— Karolu, Karolu... Co? co?... Boże... —
— Panie — zwrócił się do kelnera, a głos jego świszczał i rwał się chrapliwie proszę zatelefonować do garażu Tańskiego. Niech przyśle automobil z dobrym szoferem na pięć godzin jazdy. Zaraz! Prędko! —
Staliński opadł ciężko na kanapkę i zamknął oczy. Po długiej chwili sięgnął po w odę, całą szklankę wychylił tchem jednym, i ujął ręce Zofji:
— Ty — rzekł zduszonym, bezdźwięcznym głosem — zostałaś teraz mnie.. — jedyna... —
— Jakto?! Umarł!? —
— Umarł — powtórzył głucho Staliński, zatrząsł się, pochylił — i nagle dwie duże, ciężkie, powolne łzy stoczyły się po jego bladem jako śnieg obliczu.
„... Albowiem nie będzie miał swobodnej myśli człowiek, dopóki nie zdobędzie woli. Dopóki władzy w sobie nie uzyska, władzy, która żądze wstające biczuje, która jeno rozumowi i słusznej dumie posłuszna, Boga rozkazy zna, a pokusą gardzi. Poniżeniem jest pełzać u stóp tych, którzy z nami igrają, bowiem nie należy za chwilę szczęścia zwodniczą płacić swej dumy rozbiciem, nie wolno bowiem sił marnować na pościgi za barwnym motylem.
Więc to ci rzekę, przyjacielu, a ty mi wierz, że bez wyrobionej woli człek jest zabawką losów i ludzi. Siły nie posiada by zmysły wziąć w karby, mocy nie posiada, by pokonać rozpacz. A mówi, że wolnym chce być.
Pomnij-że, człecze, i pomnij-że dobrze, że wolność, jak i wszystko na świecie, zdobywać potrzeba, a zdobytej strzedz jako oka w głowie.
Więc to ci rzekę...“
Staliński ruchem niecierpliwym odrzucił na stół starą księgę, podniósł się i wolno jął chodzić po pokoju. Na jego znużonej i bladej twarzy znać było zupełne już wycieńczenie, a rozszerzone bezsennością oczy gorzały gorączkowo.
Więc jak to się stało właściwie? — pomyślał i przystanął u okna.
Jak człowiek, którego wysłano w głuchą siedzibę przyzwyczaił się do braku książek i teatru, nowej myśli i nowej wiadomości, wygód życia i lepszego jadła, — wróciwszy nagle za głowę się chwyta w zdziwieniu, że czas długi mógł przeżyć bez kultury i piękna i wrażeń, — tak i Staliński zastygł w osłupieniu, kiedy znowu zobaczył Irenę.
Jak mógł żyć bez jej widoku — tak długo.
Oh! bo z dniem każdym stawała się piękniejszą. Zdawało się, że jej niezwykła uroda nie będzie nigdy w pełni rozkwitu, gdyż każdy, który ją zobaczył, mówił: ona będzie jeszcze piękniejszą. I mówił prawdę. Dzień każdy odnajdywał w niej nowy, cudowny szczegół‑kwiat wspaniałej urody.
Kiedy Staliński, po pogrzebie ojca, urzędownie objąwszy bogate po nim dziedzictwo, objeżdżać musiał sąsiadów „gdyż tak było przyjęte“, jedną z pierwszych swoich wizyt skierował właśnie do dworu w Srokowie.
Był w ten dzień niezwykle znużonym, i cały przygnębiony niespodziewaną i ciężką swą stratą, i nie myślał całkiem o tych, do których jechał, zamknięty w sobie, chłodny i obojętny.
Tymczasem... Przyjęła go najpierw Irena. W długiej, domowej, fałdzistej szacie była tak miłą i ładną, i tak zarazem niezwykłą, że mimowoli się uśmiechnął i spojrzał uważnie w jej oczy.
Odpowiedziała mu spojrzeniem długiem i prawie pokornem, dziwnie mocno ścisnęła jego rękę, i powiedziała bardzo ciepło i bardzo serdecznie:
— Cieszę się bardzo, że pana widzę. Chociaż wolałabym nie widzieć pana całkiem, niż po tak wielkiej stracie... —
— Więc naprawdę? — zapytały jego oczy i otrzymały złudną, nie — złudną, lecz cudownie zadawalniającą odpowiedź.
Został w Srokowie dnia tego do późnej godziny, i chociaż nie uległ już jej przemożnemu, słodkiemu czarowi, to jednak czuł, że coś ich znowu — na chwilę czy na długo może — i silnie związało. —
Odszedł od okna i usiadł znowu w wygodnym, staroświeckim fotelu; był spokojny już i prawie obojętny; myśli jego układały się jasno, wyraźnie i logicznie.
Nie stało się między nami nic, i nic się więcej już stać nie może. Nie kocham jej, piękność jej tylko odurza mnie jeszcze. Lecz i to minie. Czeka mnie inne, jasne i swobodne życie.
Tak! Czuł, że przez te dwa tygodnie od śmierci ukochanego ojca, spoważniał i zjednoliciał niezwykle. Jakaś duma w nim wstała poważna, myśl o obowiązku zbudziła się uroczysta, i zrozumienie potrzeby hamulca stało się niemilknącem.
Hardo więc spojrzał w wnętrze własnej duszy, i hardo postanowił:
Prosto, dumnie i szlachetnie. Tak kazał ojciec. Innej drogi nie znam.
Napisał do Zofji, że przemógł już ból cierpienia, i że chociaż żal w nim jeszcze żyje, to jednak patrzy w życie jasno i z wielką ufnością. Że zrozumiał już teraz, że przed silną nawet przeszkodą cofać mu się nie wolno, lecz iść hardo naprzód drogą jasną, prostą i szlachetną. Że ją uważa za swoją towarzyszkę, za najwierniejszego przyjaciela, i za pieśń swojej duszy radosną.
Otrzymał od niej odpowiedź tak cudownie miłości pełną, tak jasną, tkliwą i serdeczną, tak pełną bezgranicznego oddania i wiary, że, pośród czytania, łzy radości i dobrego wzruszenia stanęły mu w oczach, i serce podniosło się nową wiarą i nową otuchą.
Nareszcie — pomyślał — skończyły się dni walk próżnych i głupich rozmarzeń.
Żył teraz prawie samotnie ibył spokojny, ufny, i szczęśliwy. Sprawy majątkowe, które go w Złotych Lipach na czas dłuższy zatrzymywały, starał się załatwiać prosto, pilnie i sprawiedliwie. Otoczenie poznało w nim natychmiast godnego następcę zmarłego, i umiało go uczcić i uszanować. Staliński stawał się twardy w czynie, spokojny w myślach i sądach, stanowczy wolą, i, gdy sądził, że trzeba surowy. Kiedy codzień o zmierzchu szedł starym swym parkiem, by dumać i odpocząć, uśmiechał się na myśl o swej nowej pracy i obowiązkach, i przypominał częste zdanie ojca: Stalińscy umieją pracować, i pracę cenią. Ale są hardzi i nie znoszą żadnej najdrobniejszej kontroli. Sami osądzą siebie, lecz sądzić ich — niebezpiecznie.
Staliński przypomniał sobie te słowa, i cicho się uśmiechał. O ich słuszności zresztą prędko się przekonał.
Przyjechał raz do Złotych Lip, pan Roman Zgierski, ten sam, który „robił anglika“, był niezwykle bogaty, i szalone miał powodzenie u kobiet, (mówiono, że ostatnio u Ireny Srokowskiej, z którą podobno miał już być po słowie), przyjechał konno i sam, grzeczny i chłodny, lecz z widocznym gniewem:
— Pan — rzekł w toku rozmowy do Stalińskiego — rzeczywiście podniósł zapłatę robotnikom ogrodowym? —
— Tak. —
— Czemu? —
— Byli za mało płatni. —
— Zamało? Alei, panie. Na kilkanaście mil wokoło nikt nie pomyślał o podnoszeniu płacy, więc, logicznie sądzę, twierdząc, że jest dostateczną. —
— Może u innych tak, lecz u mnie nie — odpowiedział Staliński powoli i z naciskiem, lecz pan Zgierski nie zrozumiał, lub też może udając anglika, udał, że nie rozumie:
— Istotnie. U pana jest park tak wspaniały, że nie dziwię się, iż chcesz go pan również w wspaniałym utrzymać stanie. Lecz, proszę mi wierzyć, że nietylko ja, ale i wszyscy wokoło sąsiedzi, uważają, że podnoszenie płacy było zgoła, zgoła zbytecznem. Robotnicy teraz podnoszą głowy i mruczą. Oh, to było zupełnie zbytecznem, panie! —
— Czy było zbytecznem, czy nie, to pozwoli pan, ja sam to już rozważyłem. Sąsiadom zaś moim odpowiedzieć mogę, że majątek mój i robotników znam, i jeśli raz wydam rozporządzenie, to jest ono nie do zmienienia. —
Pan Zgierski odjechał więc chmurny i niezadowolony, Staliński zaś idąc alejami parku, przypominał sobie słowa ojca i cicho się uśmiechał.
Park zamkowy kochał jak żywą istotę. Znał wszystkie jego najtajniejsze skrytki, znał wszelkiej pory czary i uroki.
Jego drzewom rozpłakanym najdziwniejszym szumem skarżył się w czas pierwszych, młodzieńczych zawodów, między jego krzewy w godzinę pachnącej wiosny niósł swoją radość i duszy wesele, tu pierwszy raz marzył i śnił, rozpaczał i tworzył nadzieję.
Tu dumał o przodkach swych, rycerzach groźnych, surowych, tu przeszłość ojczyzny poznał z ksiąg sławnych, i tu po raz pierwszy zagorzał uczuciem płomiennej ku ziemi swej miłości.
Codzień więc o zmierzchu przychodził „rozmawiać z parkiem“. Uroczyściała mu wtedy i bielała dusza, wywyższało się potężnie serce, i czuł siły napływ i młodości rozkwit.
Pewnego popołudnia, że stał na świecie dzień jasny i mroźny, wyszedł wcześniej, niż zwykle, i przeszedłszy za kraniec parku, w zadumie, zabrnął w głąb srokowskiego ogrodu.
Kiedy się ocknął, był już bardzo blizko dworu, więc spiesznie zawrócił, nie chcąc być spostrzeżonym, i zatrzymał się dopiero nad brzegiem strumyka.
Było to miejsce tak dla niego boleśnie pamiętne!
Usiadł na pniu ściętego drzewa, wsparł głowę na rękach, i zadumał się głęboko...
Myślał, dlaczego tak dziwnie piękną i tak dziwną w postępowaniu jest panna Irena.
Czy ona śni o rycerzu jasnym, i w oczach każdego go szuka?
Czy też ponosi ją krew namiętna, grająca wieczne pragnienie rozkoszy?
Czy też miłości pragnie oszalałej, i ciągle, ustawne cierpi rozczarowania?
Czy kiedykolwiek kochała go, czy kiedykolwiek pragnęła ust jego?
Zapatrzył się przed siebie na ośnieżone drzewa i krzewy, zasłuchał się w pogwar myśli, i zastygł wkrótce w spokojnem zadumaniu.
Nagle posłyszał szelest kroków, lecz nim zdążył odwrócić głowę, jakieś ciepłe, miękkie dłonie zakryły mu mocno oczy — i zaległo wcale interesujące, zdradzieckie milczenie.
Po długiej chwili zdecydował się Staliński — rozbawiony nieco — ujął w swoje silne ręce te drobne miękkie dłonie — i jął je ściskać coraz mocniej i mocniej:
— Aha — wyrzekł swobodnie — ciekawy jestem, kto pierwszy się odezwie? —
Milczenie.
— Dziś jest zgoła zimno, lecz futro me wyśmienite. Tych rączek pachnących tak prędko nie wypuszczę. —
Rączki próbowały się uwolnić silnemi szarpnięciami. Lecz Staliński trzymał mocno. Wiedział już, kto to jest, bo zresztą to nikt inny być nie mógł, i nagle krew wszystka zbiegła mu serca. Zgubny płomień od nowa rozpalał się w żyłach i zaciemniał myśli. Wyszeptał:
— Rączki zmarzły. Czyż można rozgrzać je pocałunkami? —
— Ah! Rozgrzej pan, do licha! Bo przecież tak długo nie może trwać... — srebrno‑dżwięczny, wesoły śmiech Ireny rozperlał się w czystem powietrzu, i zagrał nagle w jego sercu niby echo radosnej piosenki. Odsunął jej ręce od swych oczu i pokrywał je gorącymi pocałunkami. Stała przed nim z namiętnym uśmiechem na rozchylonych ustach, i szepnęła po chwili przeciągle, kusząco:
— A usta ma gorące jak płomień... i oczy też... —
— Ty... cudna... —
— A może... —
— I dziwna... —
— Na pewno... —
Przyciągnął nagle jej ręce, przyciągnął tak nagle i silnie, że zachwiała się i opadła bezsilnie na jego kolano.
Z uśmiechem, który go już mógł w piekło zaprowadzić, zarzuciła mu ręce na szyję, przycisnęła się doń namiętnie i śmiała się tym swoim, srebrnym, polotnym śmiechem, który się rozperlał po parku, wracał ledwo, ledwo uchwytnemi echami i serce mu napełniał szałem, rozkoszą, upojeniem.
Przechylił nagle w tył głowę, zaśmiał się również i zapytał zuchwale:
— Będziesz moją? —
— Nie wiem... —
— Nie kochasz mnie? —
— Jeszcze nie. Mnie trzeba zdobywać! —
— Z biczem? —
— A może... —
Ogarnął go szał.
Ustami znalazł jej usta, wpił się w nie namiętnie, cisnął ku sobie jej cudowne ciało, cisnął aż do bólu, i szeptał urywanie:
— Ja... ciebie... chcę! —
— Dosyć! —
— Nie! Masz zbyt piękne usta! —
— Dosyć! Puść... —
— Nie! —
— Dosyć — szeptała coraz cichszym głosem i bezwładnie zwisała mu w ramionach. Oczy jej zasnuły się mgłą rozkoszy, a usta stały się płomienne, purpurowe, drgające i krwawe. Patrzała weń prawie pokorna, i bardzo zdziwiona, i nieco przerażona. Drgnęła, gdy nagle wpił się w nią oczyma, i szepnął zduszonym głosem:
— Zabiję cię! —
— Oh... czemu? —
— Kochaj mnie! —
— Nie... wiem... —
Staliński nagle oprzytomniał. Łagodnie uwolnił się z jej objęć, bo jeszcze ciągle ramionami opasywała mu szyję, wstał, chwycił garść śniegu i wytarł nim sobie rozpalone skronie. Potem spojrzał na nią krótko, uśmiechnął się blado, i powiedział:
— Co to było? —
Irena patrzyła weń z tym samym ciągle uśmiechem, rozpalonemi i rozszerzonemi oczyma, aż wreszcie klasnęła lekko w ręce, i zawołała półgłosem:
— Ja pana dotąd jeszcze nie znałam... —
— I teraz pani mnie jeszcze nie zna, ale i ja panią nie znam... —
— Więc... —
— Dlaczego pani... — nie dokończył i spojrzał na nią zdziwiony. Miała wyraz lęku w oczach, i gorycz w uśmiechu. Dokończyła zuchwale, lecz cicho:
— Dałam się panu całować, co? —
— Tak. —
— Nie wiem. —
— Panno Ireno...! —
— Ja nie wiem. Ja tak muszę. Ja w tej chwili pragnęłam pańskich pocałunków ponad wszystko w świecie... —
— A teraz? —
— Ja nie wiem. Może pana kocham, może nie... —
— Nie rozumiem, nic nie rozumiem... —
— Niech pan nie myśli. To się samo wszystko musi rozjaśnić. —
— Ale to się może okropnie skończyć! —
— Panie Karolu! —
— Złote runo — ha! ha! ha! ha! złote runo — wybuchnął nagle zgryźliwym, szyderczym śmiechem — złote runo mojej miłości. Co będzie? —
— Panie Karolu! panie Karolu! Niech się pan uspokoi? Pan mnie istotnie kocha? —
— Ha! ha! ha! Nie wiem. Dziś istotnie nie wiem. Ale kochałem panią prawie do szaleństwa! —
— Boże... —
— Tak! tak! tak! tak! A ty? —
— Panie Karolu... cicho, cicho, spokojnie — delikatnie ręką pieściła rękę jego — ja wiem, że ja jestem zła i śmieszna, ale ja taką już jestem. Ja muszę kogoś pokochać tak szalenie, bym po za nim świata nie znała. Ale to musi być ktoś strasznie mocny, dymny, straszliwy i silny. Żeby mnie mógł rzucić o ziemię, ciągnąć za włosy w gniewie, ale żeby mnie kochał do obłędu, tak! —
— Ty dziwna... —
— Jeżeli mnie pan kochasz lub pokochasz, to będziesz musiał stargać wszystkie węzły i być moim, rozumiesz? —
— Dobrze — powiedział nagle — ale ty? —
— Ja? Ja też. Moje ciało jest piękne, lecz nerwy stalowe. Jeśli ciebie pokocham... —
— Dobrze. Dobrze. Lecz nie śmiej. Z nikim!! —
— O... co za błyski w oczach! O! Gdybym ja cię znała! —
— Poznasz! Lecz tymczasem musisz szanować moje prawo do ciebie! —
— Prawo? —
— Tak! —
Spojrzenia ich zderzyły się nagle i zda się, szczęknęły niby dwa brzeszczoty. W żyłach Stalińskiego burzyła się szałem krew. Oczy rozszerzone nadmiernie raz pierwszy zwyciężyły czar i urok jej oczu.
Irena pochyliła głowę i szepnęła ulegle:
— Dobrze. —
Pocałował ją chłodno w rękę, i mówił:
— Więc tak: będziemy się często widywać, i poznawać coraz lepiej, lecz ani ty, ani ja nie będziemy czynili nic takiego, coby nam mogło zagrać na nerwach zgrzytliwie, coby popsuć nam mogło piękno naszego stosunku, i słodycz wzajemnego poznawania. Tak? —
— Tak. —
— Ja ci, z mej strony, daję na to słowo uroczyste: że aż do czasu rozstrzygnięcia nie będę znał żadnej kobiety innej, żadnej. I żadnego snu, żadnego marzenia, prócz snu i marzenia o tobie. A ty? —
Milczała. Oczy jej były nieruchome i jakby zagasłe. Patrzała niemi w jakiś punkt nieistniejący długo i niezrozumiale. Nagle poruszyła się lekko i polotnie, podeszła znów blizko i szybko do niego, położyła mu dwie ręce na ramionach i wyszeptała:
— A jeśli nie dopełnię? — usta jej złożyły się do przedziwnego, dotąd mu zupełnie nieznanego uśmiechu, i drżały szybko choć nieuchwytnie. W oczach jej łopotał teraz lęk ukryty, i lśniły zuchwałe, nawet drwiące blaski. Tak była niezwykłą ta mieszanina lęku i zadrwienia, że Staliński pomyślał na chwilę, że ona z niego drwi. Zerwał się w nim na myśl tą wicher gwałtownego śmiechu i gniewu zarazem, szał od nowa buchnął mu do serca, i brwi mu się ściągnęły groźnie i stanowczo. Nie zdradzając najlżejszym ruchem swojego wzburzenia, wpił tylko w twarz jej rozpalone, rozgorączkowane oczy, i wyszeptał wolno, okrutnie:
— Wtedy zabiję cię! —
— Ty?! —
— Tak. —
— To już mnie kochasz? —
— A ty? —
— Może, może, może. —
— Ireno! —
— Mocny jesteś zdaje mi się, że mocny jesteś — zarzuciła mu znowu ręce na szyję, i czarownie blizko zbliżyła ku ustom usta — musisz być zawsze taki, nie inny. Pamiętaj! —
— Bo? —
— Bo zadrwię z ciebie, wyśmieje cię! —
— O... —
— Nie śmiej się! Śmiech kobiety to straszna broń. —
— Śmierć ją wytrąca. —
— O... la, la, la, la, la, la... a...— zanuciła cicho i jeszcze bliżej się ku niemu przygarniając, szeptała kusząco, coraz ciszej i coraz namiętniej — patrz na moje usta. Czyż nie są usta cudne? A moja szyja? A czoło? A skronie? I ty byś zabił!? No, no... — chyliła się coraz bliżej i bliżej, a kiedy już wargi jej niemal ust jego dotykały, wyrzuciła krótko, gwałtownie: — pocałuj! pocałuj... —
— Ty! —
Całował.
Dzika rozkosz rozpierała mu piersi, i dzika moc wstępowała w żyły. Sępiemi spojrzeniami spadał na jej czoło, usta i szyję, i szeptał nieprzytomnie:
— Jeśli... zdradzisz... bić będę... po ziemi włóczyć.., za włosy... ty... —
— Kochasz! —
— A ty? —
— Może tak, może nie... — uchyliła się nagle z jego objęć, i wykonała przed nim ukłon przedziwnie śliczny i powabny — jutro przyjść proszę do nas przed wieczorem. Tak? —
— Tak! —
— A może, może, może, może... — posłała mu ręką jeszcze jeden pocałunek, i znikła szybko pomiędzy drzewami.
Stał długą godzinę w miejscu nieruchomy, bez myśli i bez świadomości, bez najmniejszego nawet odruchu woli. Buchał w nim tylko i huczał szał mocny, radosny, gra w duszy hymn tryumfalny, dziki i wiosenny.
Miał w sobie jej duszę dziwną, napół naiwną a napół dziedzięcą, dziką i złą, kuszącą i tajemną. Miał w sobie tę duszę niby pieśń najdroższą, oddychał nią, i pragnął nad nią zapanować.
O późnym wieczorze powrócił do zamku, długo błądził po mrocznych korytarzach, a kiedy się wreszcie udał na spoczynek, usnął natychmiast snem twardym bez marzeń, mocnym lecz nużącym.
Obudził się wczesnym bardzo rankiem, i usiadł na łóżku.
Różowy cień leżał już na oknie, i lekki blask różany sączył się strugą do wnętrza pokoju. Zapalił papierosa, ułożył się wygodnie i patrzał w jaśniejące okno. Blask różany powoli potężniał, wytryskiwały w nim chwilami róże purpurowego brzasku, i złociły się pierwsze, świetliste, jasne sploty.
Szyby jęły się nurzać w błękitnym rozblasku, a pokój cały opływał dziwną mgłą pajęczą, drżał w niej mrokiem leciuchnym, i jaśniał, rozweselał się niejako srebrzystą poświatą. Już teraz widocznym był za szybami płat błękitny nieba, na którem konając drżał blady płomyk zapóźnionej gwiazdy, drżał coraz niklejszy, aż nagle zaginął.
A wtedy buchnął nagle błysk potężny, złoty, rzucił się w okno falą rozdrganych promieni, i snopem światła zalśnił na podłodze.
Dzień to wstawał mroźny, jasny i wesoły, życiu sprzyjający i siejący radość.
W duszy Stalińskiego wichrem zerwało się gwałtownym wspomnienie dnia wczorajszego. Serce jego bić jęło niby dzwon rozhukany, miotać się w ciasnej; klatce piersiowej, tętnić hymnem krwi rozpalonej, krzyczeć niejako o wolność, swobodę, o szał. Przez całe jego ciało sączył się dreszcz przeżytej rozkoszy, rwał się w jego żyłach rozigranem tętnem, snem oszałamiającym ciskał się do mózgu, i oczy zasłaniał mgłą jasno błękitną.
Opadł na łóżko zgoła wyczerpany, dyszał ciężko, a jednak czuł, jak straszliwa moc rozpręża mu ramiona, zapala krew w żyłach, i huczy w rozdętych piersiach, i gra w oszalałych myślach.
— Jeśli zdradzi mnie, zabiję! —
wyrzucił głośno, i zęby mu głucho zaszczękotały, Zerwał się z łóżka i podbiegł do okna...
Słońce już wychyliło na świat oblicze swoje promienne, i park zalśnił w jego światłach całym swym przepychem zimowej urody. Śnieżne łąki kwitły miast pękam i kwiatów, świetlistymi rozbłyskami zmarzniętego śniegu, płonęły tysiącami jasnych odurzających oczy barw, lśniły się tak zmiennie a cudnie, jak oczy rozkochanej radość swą śpiewające.
Dumne stare drzewa stały nieruchome, szeroko rozpościerając swe ośnieżone, srebrzyste konary, i sypiąc, co długą chwilę, rojem iskrzących płatków z poruszanych lekkim wiatrem poranku, gałęzi. Nizkie zaś, a rozłożyste krzewy podobne już wprost były do przedziwnie fantastycznych bukietów, pyszniących się cudowną, rażącą oczy bielą, na której wytryskiwały ustawno nito malutkie płomyki, nito strzępiaste, błękitne iskierki, wystrzelające nagle a raźnie i wesoło — stubarwne, polotne i przedziwnie zmienne.
Cały zaś park, jak okiem sięgnąć, błyszczał od potęgi promiennego słońca, które wschodząc coraz wyżej na pogodne niebo, utracało zwolna swój ogień purpurowy, i poczynało siać promieniami, utkanymi z najczystszego złota.
Staliński odwrócił wreszcie zmęczone blaskiem oczy, i przymknął je na chwilę. I wtedy, w nagłem, szybkiem przypomnieniu, ujrzał ten sam park, skąpany w blaskach nocy księżycowej, i osnutą w przesrebrzone mroki postać Ireny, stojącej nieruchomo.
I wszystko to, co po tem, i w kilka dni później się stało.
Zagrało mu w duszy echo bolesnego wstydu i upokorzenia, serce skurczyło się nagle smagnięte biczem złego, hardego przeczucia.
— Niemożebne, to niemożebne — wyszeptał zbielałemi wargi — wtedy nie powiedziałem jej nie stanowczego.
Lecz teraz, lecz teraz... —
Otworzył oczy.
Zatruta wczorajszym szałem krew od nowa tryumfalnym hymnem zahuczała, spieniła się w sercu, Wspomnienie i nadzieja rozkoszy rzuciło na wszystko, co przeszło, zasłonę, i grało w jego duszy hardem, pewnem siebie, zdobywczem uczuciem.
Ubrał się śpiesznie, i wybiegł do parku.
Z uczuciem niepohamowanej, młodzieńczej radości wdychał w płuca świeże, ostre powietrze poranku, pokrzykiwał sobie z pełni piersi hucznie i wesoło, i biegł niesiony falą rozhulanej krwi i rozhulanej możnej wyobraźni.
Zachciało mu się nagle zwiedzić wszystkie najtajniejsze ustronia parkowe, do których najrozmaitsze przywiązane były wieści i legendy, z tą myślą, że tam ją wszędzie kiedyś oprowadzi, i wszystko, wszystko co przeżył opowie.
Pamiętał szczególnie malutką, misternie z giętkich drzew splecioną altankę, którą lubiała niegdyś jego matka, i tam też szybko się skierował.
Szedł brzegiem strumyka, oddzielającego park jego od srokowskiego ogrodu, i dumał i marzył radośnie.
Do ustronia, w którem widniała malutka, cała ośnieżona, i błyszcząca w słońcu srebrzyście altanka, dochodził wązką ścieżką, gdy nagle przystanął zdziwiony.
Do uszu jego dobiegło słów kilka, wypowiedzianych twardym męskim głosem, i idących nieuchronnie z wnętrza tej właśnie malutkiej altanki.
Staliński pochylił się, skurczył i cały zamarł w usilnem słuchaniu.
Twarz jego poczęła zwolna tracić barwę i znak życia, bladła, kamieniała zda się, w maskę gniewu, wściekłości i bolu, i zastygała w straszny wyraz buntu i szaleństwa. Oczy jego rozszerzyły się, ale nie płonęły, odbijając w sobie zimny odblask śniegu — surowe i głuche jak śmiertelna trwoga.
W pewnej chwili poruszył się jednakże, zrobił kilka, szybkich jak myśl, kroków, i dopadłszy do tylnej ściany altanki, przyłożył do niej oczy.
Tak; nie mylił się; tam stał Zgierski, a obok niego Irena.
— Pani — mówił twardym i zimnym jak lód głosem Zgierski — musi się stanowczo i zaraz zdecydować. Ja nie należę do romantyków, i nie chcę, rozumie pani, nie chcę stawiać się na rozkazy pani o tak wczesnej porze, jak np. dzisiaj, po to tylko, by się zachwycać uśmiechem pani i otrzymywać jednotonną odpowiedź: nie wiem. Powiem kiedyś... Ja nie pragnę pani pocałunków, lecz pragnę pani całej. Nie pragnę chwili szalonej ułudy, jak jakiś romantyk Staliński, lecz trwałej rozkoszy i trwałego szczęścia... —
Staliński nie widział twarzy mówiącego. Oczy jego przysłoniła mgła krwawo‑purpurowa, a serce tłukło się tak mocarnie w piersiach, że mimowiednie przyciskał je co siły rękoma.
Jak on śmie? Cisnęło się mu na wargi — jak on? strzelić w łeb... psu... cham... — szalały myśli, lecz zgłuszył je wszystkie naraz srebrny śmiech Ireny:
— Ach, jak wy wszyscy jesteście śmieszni, panie Zgierski, śmieszni! Tak bardzo wam się śpieszy do tego ołtarza? A potem? Nuda, teatr, cyrk i baletnice! O... panie, ja jestem bardzo młoda, i mnie się nie śpieszy... —
— Więc poco pani kazała mi dziś przyjechać? —
— Bo pana lubię. A samej nudno chodzić rankiem po parku... —
— Panno Ireno! —
— Co? —
— To tylko... dlatego? —
— A... tak... —
— To trzeba było wziąć sobie Stalińskiego — syknął z wściekłością przez zęby — on bliższy sąsiad, niż ja, i równie dobrze mnie, zapewne, całować. —
Staliński, niemal nieprzytomny, rękoma uchwycił młode drzewko, i ścisnął je co siły, co było wściekłości we krwi jego żył.
Nabiegłemi krwią oczyma widział, jak Irena, śmiejąc się dźwięcznie i wesoło, dłonią zakryła Zgierskiemu usta, i podczas, gdy on tą rękę chciwie, drapieżnie całował, szeptała swawolnie, kusząco:
— Ja szukam, panie, ja szukam... A może pana znajdę... —
— Pani mnie zawsze do takiej szewskiej doprowadzi pasyi... —
— A widzisz... poskromicielu... —
— Nie drwić! To można tylko z romantykami Stalińskiemi, i innymi, no nie ze mną! —
— Ho, ho, ho... —
Staliński puścił drzewko, i zatoczył się bezwładnie.
Co? co on powiedział? — huczało mu w mózgu, i rzężało w gardle. Nabrał nagle w płuca orzeźwiającego, ostrego powietrza, wyprostował się i skoczył na próg altanki:
— Dzieńdobry państwu, dzieńdobry — głos jego giął się i łamał — witam serdecznie w moim pięknym parku. Tu owszem, owszem, można romansować, lecz przypominam panu, panie Zgierski, że ze mnie drwić nie wolno! Szewska pasya, która pana porywa, jest, proszę mi wierzyć, właściwością... chamów! —
— Co? Coś pan powiedział? — Zgierski ocknął się z osłupienia i rzucił się ku Stalińskiemu. Lecz ten już jego nie widział, widział jeno bladą, przerażoną twarz Ireny, jej płonące oczy i drżące lekko wargi. Wściekły ból chłostał mu serce, a gniew straszliwy jął zaciemniać myśli. Odwrócił się nagle do Zgierskiego, z twarzą na śnieg zbielałą, i mruknął głucho, przez zęby:
— Pan wyjdzie. Ja chcę być sam... —
— Pan się zapomina. Ja pana... —
Nie dokończył; ręka Stalińskiego, którego owionął nagle gniew wściekły i dziki, wymierzyła mu w twarz raz silny, palący, hańbiący.
Irena zachwiała się nagle, krzyknęła i opadła na ośnieżoną ławkę.
Staliński zaś ukłonił się jej głęboko, zmierzył Zgierskiego, który szedł znów ku niemu schylony, nieprzytomny, ponurym, krwawym wzrokiem, i wyrzekł tchem jednym:
— Wybaczy pani; gniew uniósł mnie. A panu zbliżać się nie radzę, jestem bardzo silny. Zresztą, dam panu pole, wszędzie, i o której pan zechcesz, godzinie. —
Odszedł.
I przyszło znowu bolesne, tylko już teraz pełne rozpaczy i żądzy zemsty, otrzeźwienie.
Staliński żył dni kilka w męce, pod znakiem walki woli z bólem. Pozornie był spokojnym, zimnym i obojętnym, i skrywał szczęśliwie straszną, rozhulaną, dziką, wewnętrzną burzę. Załatwiał codzienne sprawy jasno i ze świadomością, lecz zaledwo zostawał sam chwytał się za głowę, padał na kanapę, krzesło i podłogę, by z głuchym jękiem rwać włosy z głowy, szarpać ubranie, gryźć palce, ranić ręce, byle tylko na chwilę zagłuszyć wycie serca, wycie szyderczego, obłąkanego śmiechu, co mu duszę rozrywał i smagał, w nicość pędził, i kąsął z wściekłością.
Kilka razy chwytał rewolwer; zimną jego lufę przykładał do czoła, lecz wtedy zawsze — o wstydzie płomienny! — zjawiała się przed nim dziwnie blada i piękna twarz Zofji, i oczy jej patrzały weń mocno z wyrzutem smutnym, a zarazem z prośbą słodką, dziecinną, łkającą.
Serce się w nim ściskało bólem bezgranicznym, dusza padała w proch pokuty; wstydu, męki i upokorzenia, łzy palące, gorzkie spływały do oczu, a wargi gorączką spalone i popękane szeptały bezradnie:
— Jak ja ciebie skrzywdziłem... o cudna... skrzywdziłem... Męką życia winy tej nie spłacę, niczem i nigdy, o cudna... szaleniec i zbrodniarz jestem... o Boże...
I porywała go rozpacz.
Brał w ręce fotografię Zofji, w myślach o przebaczenie ją błagał, a kiedy ból znów wzrastał, wznosił się do rozmiarów strasznych, — osądzał, że niema już dlań drogi, i pragnął śmierci zbawienia.
Nadszedł wreszcie dzień pojedynku, i wstał cudny, jasny i słoneczny.
Miejsce wybranem zostało w Złotych Lipach, w cichem ustroniu zamkowego parku, czas naznaczony na wczesną godzinę ranną.
Staliński wyszedł z zamku, w towarzystwie sekundantów, dwóch młodych synów obywatelskich, i patrząc na ich młode, szczere, niepokojem i powagą nadmierną w tej chwili nacechowane twarze, uśmiechał się lekko, i myślał z goryczą.
I wy zapewne, młodzi, gonicie za złotym runem miłości, co? Eh, psia krew, nie warto, nie warto. Łatwe szczęście daje równie szybkie rozczarowanie, a prawdziwe zdobyć trzeba krwią, lub łzami i męką, lub też mieć nad sobą gwiazdę losu jasną... —
— Patrzał w bezchmurne, pogodne niebo, utonął oczyma w toni błękitu, i wreszcie zapomniał o wszystkiem. Automatycznie niosły go nogi na umówione miejsce, i bezdźwięcznie odpowiadał na krótkie pytania towarzyszy.
Wyszli na małą polankę, szczelnie z stron wszystkich zakrytą drzewami, jasną od błysków słońca, cichą i wesołą, i Staliński powiedział cicho:
— To tu. —
W tej chwili był pewnym, że tu, śmierć go nareszcie dosięgnie. Zamienił kilka zdań uprzejmych z sekundantami przeciwnika, przywitał się z przybyłym doktorem, i patrzał obojętnie na przygotowania, obojętnie słuchał rad i licznych objaśnień.
Zdjął palto, marynarkę i kamizelkę, odrzucił precz kapelusz i silnie ujął podany pistolet. Stanął na wskazanym miejscu, słuchał i wysłuchał obojętnie przemowy sekundantów, namawiających do zgody, że odmówił zgoła w ten sam sposób, jak to zrobił Zgierski, i przyjął do wiadomości, że na „trzy“ ma ruszyć do mety.
Spojrzał potem na swego, — „Bogu ducha winnego“ — w tej chwili pomyślał — wroga, i ujrzał ze zdziwieniem, że Zgierski był niezwykle blady, oczy miał nadmiernie rozszerzone i ponury lęk, i mękę niepewności w twarzy.
— Boi się — pomyślał z wysiłkiem.
— Kocha życie — przemknęła myśl druga.
Uśmiechnął się. A może — myślał — może ty masz być właśnie szczęśliwym. Może nad czołem twoim właśnie świeci gwiazda losu jasna, a ja ci mam strzałem celnym pierś lękiem ściśnioną przeszyć nagle, pewnie i zabójczo? A przecież strzelam doskonale! Nie chybiam nigdy! I twarz twoja dlatego zapewne tak blada, i serce, życie miłujące, drży i bije trwogą!
— Raz — rozległ się głuchy, niepewny głos sekundanta.
— Och, już raz! — pomyślał Staliński — I cóż ja mam zrobić? Dałem ci w twarz, więc krwią chcesz zmyć splamiony honor? Ha! ha! ha! ha! Jak bardzo, jak bezgranicznie jesteśmy dziś śmieszni! Ja wiem: ty kochasz życie. Lecz ja? —
— Dwa! — wokoło leżało zupełne milczenie, i głos sekundanta wydał się nadmiernie drżącym i krzykliwym. Echo powtórzyło: a... a... i zaraz zamarło. Słychać było, jak gdzieś niedaleko zatrzeszczały krzewy.
— Dwa! — zahuczało w myślach Stalińskiego — dwa! I cóż ja mam robić? O złote runo się bijemy, czy o głupie słowa? Oh, Boże, jak ogromnie my jesteśmy śmieszni!
— Trzy! — krzewy zatrzeszczały w pobliżu jeszcze mocniej i echo nie zadźwiękło. Staliński ruszył naprzód mocnym, wolnym krokiem, lecz nagle zachwiał się i stanął na mgnienie. Ujrzał pistolet przeciwnika wymierzony wprost w swoją głowę, i zimny dreszcz łechcący przeszył go szybko od stóp do głowy.
— Chce mnie zabić! — pomyślał ciężko i podniósł broń swoją. Wymierzył w pierś Zgierskiego — a wtedy nowy, stokroć zimniejszy i stokroć boleśniejszy dreszcz przeszedł po jego ciele. Pogubiły się naraz wszystkie myśli, zaostrzył zaś wzrok i wytężył słuch.
Szli automatycznie.
Naraz Staliński zachwiał się po raz drugi i po raz drugi na mgnienie przystanął. To, co ujrzał, było już ponad jego siły.
Zaszyta w gęstwę krzewów, o kroków kilka w bok od nich, stała Irena blada jak śnieg naokół niej, zastygła, przerażona. Oczy jej — oślepłe — wbite były w twarz Zgierskiego i płonęły zagadkowo. Widocznem było, że chce krzyknąć, że całą swą wolę do krzyku napręża, lecz przerażenie skuło jej wargi i obezsiliło ciało.
Dlaczego ona patrzy na niego nie na mnie? Dlaczego? — pomyślał ciężko Staliński, i nagle jakieś ohydne — aha! — zatrzęsło nim tak silnie, że omal nie krzyknął z przestrachu. A potem zrodził się w nim śmiech dziki, tryumfalny i zgoła mu nieznany. Poderwał rękę w górę, skierował pistolet ku czystym błękitom, i wypaliwszy, zakrzyknął.
— Życiu na vivat! —
Lecz w tejże chwili posłyszał przeciągły krzyk Ireny, łomot drugiego wystrzału, i uczuł ostry, palący ból w lewem ramieniu.
Szarpnął tem ramieniem, chciał obrócić się w stronę Ireny, chciał coś powiedzieć, lecz mgła purpurowa spadła mu na oczy, zdawała się gęścieć grubieć, cisnąć się nań i pokonywać... więc bezwładny zatoczył się raz i drugi, a potępi, bez jęku ciężko osunął się na ziemię.
Wtedy usłyszał jeszcze głosy gwałtowne, tupot szybkich kroków, — — mgła purpurowa znikła... ujrzał na mgnienie niebo nieskalanie czyste... a potem jął zapadać w głuchą, milczącą, i otchłanną noc.
Po dniach ciężkiej męki, po nocach szału, gorączki i rozpaczy, owładnęła Rudzkim, by śmiertelne znużenie, zupełna głucha apatja.
Do Zofji chodził jak najrzadziej, bo pocóż widzieć oczy jej napełnione łzawą tęsknotą, pocóż sycić duszę urodą jej bladego oblicza, które ból jakiś tajony zdradzało, pocóż wskrzeszać mękę serca i myśli szał, i dusić się groźną rozpaczą, i dławić okrutną beznadzieją, i cierpieć, i cierpieć bez końca?
Więc wybiegał z redakcyi natychmiast po ukończeniu pracy, unikał kolegów, druhów i znajomych, zamykał się w swym pokoiku, rzucał na łóżku, i paląc papierosa za papierosem, starał się nie myśleć o niczem.
Lecz potem nadeszły noce męki, noce gorączkowego, bolesnego, tworzenia — męki — tworzenia — rozkoszy i ogromnej, łkającej tęsknoty.
Znikał z przed oczu ciasny i nizki pokoik, otwierało się przed nim niebo cudne, rozżagwione zorzami świateł barwnych, barwami mówiących.
Słowa szły ku niemu same, niewzywane, splatały się tak dziwnie, że stygnął w zdumieniu, odsłaniały w sobie tajnie i sny cudowne, rozpłomieniały mu duszę, zachwycały serce, i paliły mózg myślą ogniową.
Godziny mijały zgoła niespostrzegane, zatapiały się w przeszłość głuchą bezszelestnie, zostawiając mu w duszy żar spopielałych marzeń, popiół ukochany i święty, który mógł dowolnie w płomień od nowa zamieniać, jeśli odczytywał z przejęciem to, co napisał.
W duszy jego rozesłał się płaszcz cudny, purpurowy, zakrył lśnieniem swem wszystko, i w godziny owego tworzenia dawał mu szczęście zupełnego zapomnienia.
W przeciągu czterech tygodni napisał nową powieść, zaniósł ją do wydawcy i sprzedał bardzo korzystnie. Dziwił się temu bardzo, zapomniawszy, iź powieść jego pierwsza, którą „Myśl“ drukowała, cieszyła się już dużem uznaniem, premiera zaś jego dramatu zbliżała się coraz bardziej i budziła szczere zainteresowanie.
Ale sprawy te wróciły go znowu do życia.
Zerwał się w nim gwałtowny ból rozczarowania, zbudziła się od nowa mocarna tęsknota, i rozkwitnąwszy nowym, gorejącym kwiatem, owładnęła mu duszą boleśnie.
Lecz do niej jeszcze nie poszedł.
Trzymał się usilnie w karbach swojej wyrobionej woli, i chociaż czasem podlegał gwałtownym, ostrym wybuchom rozpaczy, wydawał się na pozór, jak dawniej, spokojnym, dumnym, serdecznym i cichym.
Pewnego dnia, kiedy radosne, weselne promienie słońca rozświeżyły mu nieco duszę, przypomniał sobie nagle swą „koleżeńską grandę artystyczną“, i poszedł do owej knajpy, w której tak wesoło niegdyś spędził czas Staliński.
Przyjęto go z wielką, burzliwą radością, usadzono na honorowem miejscu, i witano jakgdyby zmartwychwstałego:
— Synu Appolina — wołał płaczliwie Lipciński — już malować zacząłem obraz, przedstawiający cię jako burżuja! —
— O, istotnie, istotnie — dodał Roman Saski — już myśleliśmy, żeś dla nas stracony. O, Boże, wołałem nieraz w poczuciu zgrozy wielkiej, cóż ty czynisz, cóż wyprawiasz w tym świętym Krakowie? Jeżeli taki Rudzki burżujem zostaje, to cóż zrobi taki suchy, taki wysoki, kochany nasz Sroka! Zarobił bidaczysko, ten rak zatracony, nowe tysiąc koron, i nawet sobie kołnierzyka nie kupił, ani butów nie naprawił! O Boże!
Buchnął śmiech ogólny, i swą swawolną brawurą orzeźwił duszę Rudzkiego. Ściekał ręce ich silnie, uśmiechał się przyjaźnie, wesoło.
— Coś robił? — zapytał go bez śmiechu, i oczy wszystkich niego poważnie, pytająco.
— Napisałem drugą powieść — odpowiedział wesoło — i, zdaje mi się, że Appollo jest ze mnie zadowolony. —
— A... a... a...! —
— Vivaat! —
— Sprzedałeś? — zapytał Sroka.
— Tak. —
— Za wiele? —
— Za 800 koron. —
— Jak na dzisiejsze czasy, to doskonale. —
— Vivaat! —
— Niech żyje! —
Porwano go niespodzianie na ręce, i z krzykiem obnoszono po ciasnym pokoju.
— Czarną kawę stawiam, — krzyknął, uczuwszy, że z nadmiernej wesołości zaczynają go szczypać i potrącać, a kiedy go wreszcie puścili, zakrzyknął wesoło:
— Pójdziemy wszyscy do Grossa, panowie, do Grossa. Chcę gwaru, muzyki i śmiechu! —
— Napluć na troski, ha! ha! ha! —
— Śmiać się to jeszcze najlepsze! —
— I tworzyć! —
— W zimnym pokoju! —
— Ha, ha! ha! i tylko w bieliźnie! —
— No, dosyć, dosyć, panowie! —
— Idziemy! —
Na ulicy Rudzkiego zatrzymał nieco Sroka, i ująwszy go pod ramię, pytał wolno, z ukrytą ciekawością:
— Słuchaj! O czem pisałeś? Co za powieść? W jakim byłeś stanie? —
— W jakim byłem stanie — powtórzył cicho Rudzki i przesunął ręką po czole i oczach — wiesz, to dziwne; ty mi pierwszy zadajesz to pytanie, i jest ono dla mnie zupełnie nowe. Nie starałem się dotąd zrozumieć, w jakim byłem stanie... — umilkł, lecz widocznem było, że myśl jego usilnie pracuje.
Pochylił głowę głęboko na piersi, idąc coraz wolniej, oddychał jednakże ciężko i nierówno. Wstały w nim bowiem nagle płomienne wszystkie wspomnienia, zalśniły mu w duszy rozżagwioną gwiazdą, rozpaliły w nim od nowa serce, które znużeniem usnęło, i szły przez ciało szybkimi dreszczami, tak jako wtedy... w ten balowy wieczór...
W jaskrawych obrazach wstawały sny szału przeminięte, duszę owijały i wielokroć przepasywały niby wstęgą świetlistą, palącą, wskrzeszały w pamięci godzinę uniesień, zachwyceń, aż wreszcie stały się od nowa tą nieprzebraną w mocy, bolesno‑rozkoszną, mocarną tęsknicą, którą się jego głodne życia serce żywiło przez dni tak długie...
Spopielałe, zda się, już żary, które miał już za nikłe, i wygasłe, zapalały się teraz od nowa złociście i wystrzelały w toniach jego duszy niby cudowne kwiaty płomienne, odurzające wonią i blaskiem oślepiające.
Więc nie zmarła jeszcze miłość, i sen, i tęsknota...
Więc przepalała mu jeszcze duszę skargą piołunną i goryczy pełną, więc padała ustawno pocałunkami do stóp jej pokorna i cicha, i łkała szeptami prośby i zachwytu, huczała obłędem i szałem, i konała w omdleniu głuchem otrącana, śmieszna, bo nawet niepostrzeżona...
Więc żyła w nim jeszcze tęsknota za pieszczotą jej rąk najwiotszą, za długiem jej tajemnem spojrzeniem, za słowem choćby jednem, za jedyną, jedyną jeszcze łaską...
— Aha — mruknął Sroka — no! mów-że nareszcie! —
Lecz Rudzki nie słyszał.
Gdyby oślepiająca, gwałtowna błyskawica padła mu w duszę nagłe zrozumienie. W świetle jej rozbłękitnionem rozgorzały cudnie płomienne kwiaty snów i tęsknoty, uśpione myśli nabrały nagle jakiejś wielkiej mocy, świetlisty wicher tej mocy rzucił je w mózg falą zachwytu, uniesień i ekstazy, a serce zabiło tryumfalnie, od szału męki zwolnione, a szałem tęsknoty mocarne i jasne i pieśnią rozśpiewane.
Więc to tak?
Więc to tak? — śpiewał w nim zachwyt głęboki — więc nademną świeci tak wspaniała gwiazda!
Więc ta miłość dotąd odtrącona, więc ta krwawa serdeczna za nią tęsknota dała mu moc tworzenia, dało mu siłę zwalczania wszelakich trudności, dała mu mękę straszną a stokroć błogosławioną, która z serca wyrwała kwiat snów purpurowy, pozwoliła mu zamienić go w słowa, i w cudu godzinie tworem, dziełem piękna uczynić!
Więc — to miłość i tęsknota za nią rzuciła mu na oczy mgłę czarów błękitną, uśpiła serce, by na czas pracy o wszystkiem zapomniało, a duszy dała lot olbrzymi, wolny, lot ponadchmurny, skierowany w słońce!
W słońcu się ukąpała jego dusza, w słońcu rozgorzał twór jego wyobraźni.
Tęsknota mocarna dała mu siły nowe, które krew w jego żyłach w ogień zamieniły, pędząc ją w hymn tryumfalny, dziki, o swobodzie, swobodzie grający!
Błogosławioną niech będzie więc ta godzina, w której ujrzały ją zachwycone oczy, i pokochała do szaleństwa dusza!
Tęsknotą tworzyć wśród szału, a dzieło nocy bezsennych do stóp jej rzucić w zachwycie!
Nowa, cudownie zachwycająca mu duszę nadzieja, owionęła mu twarz jasną radością. Wezbrało mu łzami szczęścia serce, załkało w zachwycie: — Oh! tak być musi! tak! Przez nią mi dano tworzyć, i przez nią otrzymam szczęście! Męką twórczą zachwycę jej duszę, pięknem stworzonem zdobędę ją całą!
Bo wolną jest ma dusza w godzinie tworzenia, wolną jak wichr, a dumną jak orzeł! —
— Miałem wtedy wolną duszę — powiedział nagle, podnosząc rozgorzałe oczy na chudą twarz towarzysza.
Sroka drgnął, spojrzał nań krótko i bystro, i wskazał z uśmiechem szydu na środek wązkiej ulicy.
Rudzki mimowoli zwrócił oczy w wskazanym kierunku, i przystanął na krótkie mgnienie.
Ujrzał rzecz najzwyczajniejszą, a jednak... jednak przecież dziwną.
Chudy, zbiedzony koń, wyciągnięty w okropnym wysiłku, z skórą, która prężyła się wprost tylko na samych kościach, z oczyma po ludzku smutnemi, po ludzku pełnemi męki i goryczy, ciągnął, chrapiąc, jęcząc i prychając, wóz ciężko ładowany żwirem, ciągnął zapadając chudemi nogami za kopyta w błocie, przystawał na mgnienie chwiejąc się, lecz spadał mu wtedy na plecy tęgi raz bicza, kierowanego ręką niecierpliwego chama‑robotnika. Wyprężał wtedy biedny koń swe nogi‑patyki, wytężał w bolesnem wprost wycięczeniu, i wlókł się dalej cichy i cierpliwy, smutny po ludzku, istotnie po ludzku smutny.
Rudzki drgnął i spojrzał znowu na uśmiechającego się szyderczo Srokę. Ten zaś ujął go znowu pod rękę, i szepnął głucho i zgryźliwie:
— Tak, tak. Tak samo, i to doskonale tak samo bywa, mój drogi, z człowiekiem. Zaprzęga się do jarzma życia, ciągnie swój wóz ładowny podobno do celu, a kiedy mu się już siły wycięczą, i krew w żyłach ostygnie, popędza go nielitościwie głupi bicz‑los i smaga, i śmieje się, śmieje szyderczo. I wtedy dopiero poznaje człowiek, że ciężarów ciągnąć nie ma po co, i że, zdaje się, celu żadnego też niema. —
— Mój drogi, gorycz zawsze goryczą, a prawda prawdą zostanie. Można sobie zdobyć pewną wolność życia a już bezwątpienia wolność swej myśli i duszy.
— Zdaje ci się. Praca życia nakłada takie jarzmo... —
— Może tylko fizyczne... —
— O nie! I moralne. Ani się spostrzeżesz, kiedy myśli twe niewolnikami trosk codziennych się staną, kiedy dusza twoja z bolesnym jedynie trudem poprzez mroki przebijać się będzie mogła, kiedy wiosna zamieni się w jesień konania...
Rudzki przystanął i ruchem tym nagłym zatrzymał również towarzysza; twarz jego była blada bladością, która jaśniała, a oczy gorzały dzikim buntem, gniewem, śmiałością i dumą:
— Ty jesteś rozgoryczony, Sroka — wyrzekł głuchym głosem — ty jesteś rozgoryczony, smutny, i znużony pewnie. Jakżesz to bowiem ma być? Jak? — łuna rumieńca rozgorzała mu nagle w twarzy różową falą — Ja? Ja, artysta, ja, który kocham wiosnę, słońce i szlachetność, ja, który wśród szarego życia i walki o chleba kęsek, śnię sny przedziwne i dumne, ja mam pewnego poranku paść w proch, i myśli me niewolnikami uczynić? Hej! Nie dam się, przenigdy, nie dam! Tu — w sercu mam ogień i moc i siłę wytrwania! Szarą jest wszelka teorya, szarą i marną i płonną, zielonem tylko i jedynie drzewo życia duszy. Nieszczęście mnie może obalić na mgnienie, zabić może, lecz me uczyni nigdy niewolnikiem. Wolę mam, wolę mą jak kochankę kocham, a ona pragnie słońca. I kto ci to powiedział, kto ci tą myśl małą w duszę wrzucił, że ty możesz być niewolnikiem? Człowieku! Kto raz o tem pomyśli z trwogą, ten się już bezwątpienia chwieje! Duszę złapać w pazury woli, i słabość wyrwać, chociażby w męce strasznej, ale z korzeniami! —
Sroka patrzał na niego uparcie, i cicho się uśmiechał. Na chudej jego i suchej twarzy nie znać było żadnego wzruszenia, słuchał, jakgdyby te słowa już raz... gdzieś... kiedyś słyszał.
Kiedy Rudzki umilkł, oddychając szybko i urwanie, ujął go znowu pod rękę i poprowadził dalej powoli.
Wreszcie rzekł: — Ty jeszcze jesteś bardzo, bardzo młody... —
Rudzki szarpnął się zaraz gwałtownie, niecierpliwie: — Artysta, któremu się dusza postarzała, powinien sobie w łeb strzelić stanowczo, lub szewcem zostać, bo nie jest już artystą. Pluję na takiego artystę! Kto chce książkami swemi udawadniać ludziom, że życie jest nędzne i nic warte, jest śmieszny, bo nie zna życia. Artysta jest na to, żeby ludzi pracą swą uszlachetniał, i zagadki ich duszy rozjaśniał, i Piękno im wskazywał! Niema sztuki dla sztuki, bo sztuka córką życia jest, i winna nad niem górnie polatywać! Płonąć winna, ona — symbol słońca! Ogniem być winna świętym, wspaniałym, ofiarnym. Nie sztuka, przez kobietę zostać oszukanym, z głodu przymierać, i mówić, że życie jest psie! Ze skargą się nie godzę, ale wielbię bunt. Ciemnie duszy rozjaśniać rzecz godna artysty, ale słowem się bawić to tylko kuglarstwo. Tęsknotę swoją śpiewać, to znaczy czar duszy ludziom darem rzucać, ale zepsutą krwią pluć to rzecz suchotnika. W oczy nędzy spojrzeć śmiało, i krzyczeć i wołać, pracą całego swego życia wołać, drogę ku lepszemu wskazując, to piękno, to moc. Ale o nędzy mówić, i rozpaczać jeno, to słabość i próżny płacz. Mnie nie wzruszają łzy, lecz ten, który płacze. Nie będę opisywał łez, lecz duszę tego, który płacze. Nie będę opisywał, jak on płacze i jak krzyczy, lecz dlaczego płacze. Duszą jestem i duszę opisuję, żyję i o życiu mówię. Ludźmi nie gardzę, ale zło w nich nienawidzę. Życia nie przeklinam, ale przeciw jego nędzy stoję hardo, buntownie i walczę! Żyję pełnią duszy. Kocham wiosnę i słońce, a jeśli ma jesień ma być niepogodna, zdychać pójdę pod płot i zdechnę! Bo kto raz uczuł, że słońca jego dusza pragnie, ten niech kona szybciej, nim dusza uwiędnie! —
Umilkł znowu. Złapał chciwie powietrze w przemęczone płuca. Rumieniec wolno blednął i niknął z jego twarzy, lecz gorzały, paliły się oczy. Patrzał niemi uparcie w twarz towarzysza, i czytał, zda się, w tej twarzy. Był w stanie tym, podczas trwania którego wola ducha jest niepokonana.
Sroka zrozumiał to zaraz, i zrozumiał zarazem, że Rudzki w takim właśnie stanie pisał swą powieść ostatnią. W milczeniu więc uścisnął jego rękę, i rzekł po chwili z silnem drżeniem w głosie:
— Rozumiem cię. Tak pisałeś. Ty, jeśli nie zwyciężysz, zginiesz. —
— Wiem. —
— I... —
— Walczę, jeżeli nie zwyciężę, to zginę przed... klęską. —
— Duma? —
— Nie. Bynajmniej. Lecz zrozumienie, że byłem za słaby. —
— Więc ty wierzysz? —
— W nieśmiertelność Pieśni, która jest godłem duszy. A jeżeli się ulegnie zwątpieniu, i godło to w prochu jego unurza, czyn taki mści się strasznie. —
— Jak? —
— Nie wiesz? Zabija dumę duszy. —
— Co to znaczy? —
— Rzuca duszę na pożarcie żądzom, małości i udawaniu. Udawaniu! Taki człowiek udaje, że jeszcze ma duszę. —
— Ty... jesteś... dziwny... —
— Nie. Zwyczajny. Tylko... sam. —
Sroka chciał go jeszcze o coś zapytać, lecz wchodzili właśnie do kawiarni. Lipciński już wybrał stolik w zacisznym kąciku, już rozporządzał się kelnerem, i był niezwykle wesoły:
— Stawiam wódkę! — zwrócił się do wszystkich. — Byście wiedzieli jak kocham was, o bracia! A wódka, moje wy raki zatracone, to wielki, prawdziwie wielki wynalazek. Pod wpływem jej, słuchajcie artystyczne mózgi, widzę w mojej modelce, która jest chudą i niezgrabną, kobietę tak piękną, że ogłupiałyby wasze sympatyczne gęby.
— Ciszej, ciszej! Lipciński! Tutaj dużo ludzi! —
— Ludzi? Przepraszam cię, Saski, co mnie obchodzą ludzie? Nasza granda artystyczna będzie wkrótce sławną grandą! Sroka wydał nową powieść, Rudzki napisał także, i dramat mu wystawią już za dwa tygodnie, ja daję cztery obrazy na wystawę! Więc co? Więc nie mogę swobodnie zachowywać się w kawiarni? Ludzie? Ci sami może, którzy kupią me obrazy? I oni będą mnie może uciszać? Mnie? — zrobił tak bajeczną minę, że nikt już nie mógł wstrzymać się od śmiechu.
Wypito przyniesioną wódkę z humorem, i Rudzki kazał podać jeszcze raz:
— Dla wszystkich! Na drugą nogę! Bobyście inaczej skakali zbyt niepewnie! —
— Słusznie! słusznie! — Bajorski miał poważną minę przed kilkoma godzinami spadłeś z marzeń nieba, więc, byś znów nie uleciał, ciężkim być potrzeba. —
— A... a...! —
— Nieba, potrzeba... Czy ty nie byłeś przypadkiem w Częstochowie? —
— Nie jeszcze. Ale pojedziemy wkrótce z Będzińskim Mieciusiem! —
— Mój drogi — odburknął Będziński — poczekaj jeszcze lat choćby trzydzieści. Jak już będę firmą, to będę się mógł z tobą włóczyć po Częstochowie.
— Phi! Ja, gdy będę z firmą, pojadę do Rzymu. —
— Nie. Nie warto. Trza do Egiptu. —
— A już najlepiej: na gruzy Babilonu. —
„Granda“ rozbawiła się.
Rudzki patrzał na nich lekko uśmiechnięty, i był zupełnie zadowolony. Nadzieja śpiewała ustawno w jego sercu, a bez troski humor towarzyszy wydał mu się dzisiaj dziecinnie wesołym i dziecinnie śmiesznym.
Przysunął się ku memu Sroka, i zapytał cicho.
— A powiedz mi jeszcze, mój drogi, czy sztuka życiu istotnie potrzebna? —
Rudzki z trudem pokrył uśmiechem zdziwienie. Spojrzał w twarz Sroki, dziwnie dziś bladą i jakby ponurą, i powiedział szybko: — Sztuka jest koniecznym, nieodwołalnie koniecznym przejawem bujnego życia. Jest tem pięknem bytu, które trwa i rozwija się wyżej i wyżej ku szczytom, i nie może, i nie będzie już zbiorowego życia bez sztuki, jak niema miłości bez tęsknoty. —
— No, dobrze. Sztuka upiększa życie, chce pchnąć je ku formom doskonalszym, idzie wciąż naprzód i naprzód. Dobrze — mówił zamyślony — ale np. jakim przejawem jest satyra, taka, którąby napisał jakiś wielki, słoneczny poeta? —
— Satyra chłoszcze teraźniejszość. Satyra widzi piękniejszą przyszłość, i w poczuciu tej pewności, chłoszcze współczesność. Satyra to jest wiara w lepsze, wyrażona w pewnej śmiejącej się, jadowitej formie. —
— No, tak, tak, tak — szeptał już niecierpliwie — ale powiedzże mi, jaką ma być tu przyszłość? Czy będzie istotnie taka niewyobrażalnie słoneczna? —
— Będzie — oczy Rudzkiego zabłysły od nowa — ale jaka? Czyż można wiedzieć, jakie są granice ducha ludzkiego, i jakim będzie jego pyszny rozkwit? —
Lipciński, który słuchał ich rozmowy, zaśmiał się nagle wesoło i rzucił przez zęby:
— Panowie! Moi panowie! Powiedzcież mi więc, czy za dwa wieki, będą dawać artystom za darmo buty? —
— Idź do dyabła! Też „witz“. —
— Wyrwał się! —
— Filip z konopi! —
— Przepraszam, bardzo was przepraszam. Sprawa jest ważna i zgoła i zupełnie, że się tak chmurnie wyrażę, paląca. Oto ja niezwykle lubię, nie, kocham piękno, nie znoszę nic brzydkiego na sobie i wkoło siebie, a oto buty mi się zdarły, i nie mam pieniędzy, by kupić nowe. I nie wychodzę przez to tygodniami na ulicę. I myślę: nie jestem łajdakiem, pracuję pilnie po kilka godzin dziennie, czasami pracuję z strasznem wytężeniem, którego, nie zna żaden, doskonale nawet płatny, biuralista, zapalam się, trawię siły, by stworzyć coś pięknego, tworzę — powiódł po nich wszystkich wzrokiem poważnym, mówiącym: nie kpię, lecz oni to już dawno zrozumieli — i w rezultacie nie mam zaco kupić chleba. Więc trza iść do roboty, pracować podwójnie: na chleb, i dla swej sztuki. Czyli umrę o kilka lat wcześniej, niż powinienem. Tak? —
— Tak — powiedział któryś niepewnym głosem.
— A cóż mi zedrze przedwcześnie siły: moja praca artystyczna, dobrowolna, święta, z powołania, czy ta przymusowa? —
Milczano. Nikt nie odpowiadał. Cień padł na twarze i zamroczył oczy. Bezszelestnym lotem okrążała ich młode głowy najzwyklejsza troska młodych, biednych kochanków sztuki, troska męcząca jak zły sen, jadowita i trująca radość.
Saski mruknął: — A tak; tak było, jest i będzie. Ludzie się znają dopiero wówczas, kiedy oddasz im skończone dzieło, lecz póki je tworzysz, nie wierzą ci, często wyśmiewają, i możesz sobie zdechnąć podczas tego świętego tworzenia. Co kogo to obchodzi? Przyjdą inni. Zapłacze nad grobem twoim twój druh, zapłacze krwawo, krzywdę twą boleśnie odczuje, i dram at napisze. Ludzie będą bić brawa i dawać pieniądze. Ha, ha, ha, ha — zaśmiał się krótko, zgrzytliwie.
— Saski — szepnął ktoś jakby z prośbą w głosie, i znowu padło dręczące milczenie. Przerwał je znowu Lipciński. Nachylił się nad stolikiem i począł mówić szybko, gorączkowo:
— Jesteście głupcy: ty i ty, wy, my wszyscy. Dlaczego Rudzki przymierał trzy lata z głodu, kiedy mógł z łatwością napisać jeden z tych śmiesznych, erotycznych romansów, które na poczekaniu dla śmiechu układał? Co? Dostałby za to tysiąc koron, i mógłby spokojnie pisać swój wymarzony poemat. Co? Dlaczegoś tak nie zrobił? Bo się w tobie młoda buntowała dusza, nie chciałeś talentem handlować, ludziom nerwy erotyczne za pieniądze drażnić, boś wierzył i wierzysz, że sztuka to sprawa święta, boska. I wytrwałeś! Ale czy świat oceni to w tobie? Bynajmniej! Nikt nie dba o duszę artysty, kupuje się jego książki, bo sprawiają rozkosz! Więc czoła do góry młodzi! Dusze nasze samotne i dumne. Lecz my kochamy ludzi, i pracujemy dla świetlanej zorzy! Wypijemy zdrowie ludzi, panowie! Kelner, wódki! Dla wszystkich! —
Kelner skwapliwie spełnił rozkaz, lecz żadna ręka nie chwyciła za kieliszek.
Milczeli przygnębieni, przeżuwając myśli pełne goryczy, zgarbieni i niepewni. Nagle Rudzki, który wydawał się najposępniejszym ze wszystkich, uderzył dłonią w blat stolika, i chwycił za kieliszek:
— Dalej młodzi! Precz z hydrą głupich myśli! Zdrowie przyszłości panowie! Zdrowie wiary naszej w cud przemienienia porządku świata, w świetlisty, jasny cud!
— Postój, o postój, buntowny gończe! — zaśmiał się znowu Lipciński. — Wypijemy, oczywiście że wypijemy! Pozwólcie tylko, że przypomnę wam pewną zasadę: mam kochać ludzi, dobrze: kochać szczerze! Lecz duszy mojej nie otworzę dumnej! Wzrok tłumu chciwy nigdy nie odbierze wyznania męki! Ją niosę do trumny! Mam śpiewać ludziom? Śpiewam! Niech pierś pęka! Niechaj krew wszystką utoczę z pod serca! Ale niech wolną będzie moja ręka, i niech nie słyszę co mówi szyderca! Mam skonać z głodu? Niech konam samotny! Myśląc, co życie moje było warte, i com wyśpiewał w piosence polotnej. że pieśń zostanie, i... eviva l’arte! —
Chwycił za kieliszek i wypił do dna. Poszli w milczeniu za jego przykładem, i próbowali odnowa powiązać nici swobodnej rozmowy.
— Gadaliście bardzo dużo — powiedział Bajorski — a zapomnieliście o jednem jeszcze pięknie naszego życia: o miłości. —
— Zakochałeś się? —
— Może. —
— Bój się Boga: to się błyskawicznie odkochaj. Dziś oficerowie w modzie, nie artyści; to pierwsze; a po drugie kto za artystę‑bidaczka zatraconego wyjdzie? —
— Chyba, że romans z mężatką! —
— Tak zwany trójkąt małżeński? —
— Zrywanie złotego runa, już raz porządnie naderwanego! —
Rudzki podniósł się ciężko ze swojego miejsca, i bąknąwszy: przepraszam was, zaraz wrócę, poszedł w głąb kawiarnianej sali.
Szarpał się w tej chwili w ostrej, wewnętrznej męce, której w tak dziwny sposób doznawał po raz pierwszy, a więc odczuwał ją bardzo silnie.
Walczyły w nim bowiem dwie potężne moce, dwa nastroje, z których każdy staćby się mógł tonem zasadniczym życia, walczyły głucho uparcie, namiętnie.
Wiosenna nadzieja i słoneczna tęsknota duszy brała się za bary i groźnem przeczuciem wielkich rozczarowań, które niosło z sobą smutek i apatyę, gorycz i śmiech zniechęcenia.
Przesuwał się wśród stolików niecierpliwie, szybko, chciał zostać jak najprędzej sam, zupełnie sam, gdy nagle...
— Panie Tadeuszu, proszę na chwileczkę... —
Drgnął i na mgnienie zastygł.
Widział ją znowu; widział jej twarz bladą, widział uprzejmy uśmiech na tych krwawych wargach, widział jej cudne, te tajemne oczy i fala szczęścia runęła mu do piersi.
Podszedł, skłonił się głęboko, lecz słowa nie mógł na razie wymówić.
— Niech pan usiądzie na chwileczkę. Dlaczego pan tak dawno u mnie nie był? —
Usiadł, i patrzał w jej oczy. Serce mu poczęło bić szybko i nierówno, i znów w rytmie tej krwi bijącej, usłyszał namiętną melodyę:
„Czyż nigdy?
O, czyż nigdy nie mam ujrzeć w oczach twoich znaku zrozumienia mojej za tobą tęsknoty?
Tęsknoty, która duszę moją do cna przepaliła, do najtajniejszych jej głębi, z marzeń mych górnych i snów płomiennych szary popiół zmierzchów czyniąc, noc w duszy mojej głuchą rozpościerając, noc, której jedynym brzaskiem świetlistym jest słaba, wątła jak ostatni blask zachodu — nadzieja?
Czyż nigdy?“ Odwrócił od jej twarzy oczy. Inaczej nie byłby w stanie ni słowa powiedzieć. I tak zresztą mówił z wielkim trudem:
— Pisałem, pracowałem. Napisałem nową powieść. To było tak, że musiałem być sam... —
— Pracował pan? I zapewne — lekkiem skłonieniem głowy wskazała stolik zajęty przez jego towarzyszy — dziś pan obchodzi uroczystość szczęśliwego pracy skończenia? —
— Tak to wygląda — usiłował się uśmiechnąć — lecz to nie uroczystość. Ot, takie wspólne, kawiarniane posiedzenie w czas smutków, goryczy, a najrzadziej szczerego wesela... —
— Dlaczegóż — to tak? —
— Wszyscy oni, ci moi towarzysze, szarpią się z życiem w dość trudnych zapasach. Przychodzi więc godzina zniechęcenia. Dziś właśnie była taka... —
— Lecz pan? Pan nie może być... zniechęcony? —
Znów podniósł na nią oczy.
I zaraz zmąciły się myśli, zabiło trwogą serce. W oczach Zofji zobaczył głęboko utajoną trwogę — o kogo? o kogo? o kogo? — i wyraz tej słodkiej, przedziwnej tęsknoty, o której znaczeniu prawie że zapomniał.
Nadzieja blednąć poczęła. Tylko krew jeszcze grała namiętną swą melodję:
„O, czyż nigdy oczy twoje nie błysną ku moim radośnie, nie obnażą promieniem swoim bolesnej mej tajemnicy, i głębi swych tajnych, czarownych, cudownych głębi czyż nigdy nie rozjaśnią?
Oczy twoje w duszę mi się wświeciły niby dwie gwiazdy przewodnie, lub niby dwa błędne, leciuchne płomyki złote, co świecą i drgają i sypią łagodnym rozbłyskiem, by ciche, nienazwane latarenki ludzkiej, serdecznej tęsknicy...”
A mówił głośno: — ja nie jestem zniechęcony, i moi towarzysze też zapewne tego o sobie powiedzieć nie mogą. Lecz, jest co innego, coś, co może być gorszem nawet od zniechęcenia. My, tak jeszcze młodzi, jesteśmy już znużeni.
— Dlaczego? —
— Zrozumiałe: zbyt ciężko trzeba zdobywać każdy krok naprzód, każde posunięcie się w życiu. Artyści, dziwnem zrządzeniem losu, są większością ubodzy, biedni nawet, i rzuceni jak na łup w fale huczącego, miejskiego gwaru i ruchu. O chleb trudno, początkowe prace nic nie przynoszą, połowa więc tylko dobija do brzegu. Lecz dobijając, jeszcze się chwieje na myśl o tych, co utonęli. —
— Pan to wszystko powinien zwyciężyć, poeto hymnu do słońca! Pan... silny! —
Rudzki zadrżał, spojrzał na nią, zamarł i zastygł w zachwycie. W oczach jej ujrzał promień tak jasny, jakiego ujrzeć nigdy się nie spodziewał.
Za to, żeby módz teraz, w tej chwili, paść do jej nóg, i stopy jej całować, chętnieby połową życia zapłacił!
Ale widział wkoło wesołe, roześmiane twarze, słyszał tony instrumentów, które stroiła orkiestra, czuł jej dziwnie badające spojrzenie na twarzy, i przechyliwszy się tylko poprzez stolik, spojrzał jej mocno całym sobą w oczy, i powiedział:
— Zwyciężę! —
Drgnęła.
Rudzki nie wiedział, dlaczego Zofja drgnęła. Czy ujrzała w jego oczach coś, czego jeszcze nie znała, czy zrozumiała ukryty znak jego tajemnego szeptu, czy też może poczuła się nagle obcą mu i daleka, i pożałowała słów swoich gorących, czy też może... przeciwnie...
Nie wiedział.
Lecz ten ruch jej napoił go zachwytem, i w zburzył mu znowu do dna rozhulane serce. Widział, jak oczy jej gasły stopniowo, szarzały, ciemniały znowu ową tajną, mocarną tęsknicą...
„Oczy twoje!
Są niby dwie czarowne otchłanie, w których miłość moja tonie z cichą wiarą, z ufnością, z rozkoszą, z nadzieją!
O oczy twoje!
Patrzę w nie, patrzę oszalały, szukam w nich wyznania rozkoszy, a oto tajemny ich błysk sny moje precz płoszy, i mękę moją w ból krwawy zamienia.
Czyż nigdy?
O czyż nigdy nie mam zaznać pieszczoty twych oczu, na myśl o której szaleje me serce, płomienieje dusza i pada, pada na dno marzeń zatracenia“.
— Pan koresponduje, panie Tadeuszu, z panem Stalińskim, prawda? —
— Co? co? co? co?
Co?
Straszliwy śmiech zawył mu nagle w sercu. Więc to dlatego? dlatego? dlatego ona mnie zatrzymała? To znaczy... że byłem jej znowu na chwilę potrzebny. Jak wierny niewolnik...
Śmiech huczał mu w sercu, wył i pluł plugawemi słowy.
Ale to tylko w sercu...
Na twarzy miał uśmiech uprzejmy, głos obojętny, chłodny lecz spokojny:
— Tak jest. Lecz na mój ostatni list, wysłany dość dawno, nie mam dotąd żadnej odpowiedzi. —
— Więc pan o niczem nie wie? —
— To znaczy?
— O śmierci jego ojca... —
— Wiem. —
— I o jego pojedynku... —
— Nie pierwszy raz słyszę. —
— Tak, miał pojedynek — wyrzekła głucho i leży chory, raniony. Niech pan do niego napisze, panie. Trzeba go trochę rozruszać. —
— Aha! —
Zrozumiał.
Było to to samo przeraźliwe: aha!, które po raz pierwszy posłyszał tu, w tej samej kawiarni, kiedy rozmawiał z nią po raz pierwszy.
Zrozumiał. Oh, doskonale to pojął:
Ona musiała to, chociażby tylko to, głośno wypowiedzieć, bo ból i niepewność szarpie i męczy jej duszę.
A on?
„Oh, oszaleć!
Te oczy, te twoje cudne oczy...
Czyż nigdy?“
Nigdy! Nigdy! Nigdy! huczało mu w sercu, i mąciło myśli. Wstał ciężko z krzesła, skłonił się jej głęboko, pocałował w rękę:
— Dobrze. Napiszę. A teraz już pójdę: czekają na mnie. —
— Pan jest bardzo dobry, panie Tadeuszu — szepnęła cicho — proszę o mnie pamiętać. —
— Zawsze. —
Czuł, że z tego słowa żywa krew trysnąćby mogła. Pobladł na tą myśl, zachwiał się prawie, i skłoniwszy się jeszcze raz, odszedł szybko.
Burza w nim wrzała, i czuł, że w jakikolwiek sposób musi ją wyładować.
Podszedł szybko do dość milcząco zachowującej się artystycznej gromadki, i rzucił przez zęby, z półironicznym uśmiechem:
— Cóż do djabła! jeszcze tu u was chmurno? Kelner! Wódki dla wszystkich! Będziemy pić, granda! —
Spojrzeli na niego zdziwieni. Zamienili się szybkiemi, porozumiewawczymi spojrzeniami, i Saski powiedział łagodnie:
— Siadaj, Tadek. Nie szalej. Poco się mamy upić? —
— Ja ładnie muszę wyglądać — przemknęło Rudzkiemu przez głowę — skoro ten już zauważył. Usiadł i mówił chrapliwie, a zdawało mu się, że mówił swobodnie:
— Właśnie, że się chcę upić dzisiaj! Upić, do dyabła, i śmiać się!
— Co tobie jest?
— Wódka jest! —
Kelner stawiał właśnie tacę z kieliszkami na stole.
— Wódka jest — powtórzył sennie, i nagle przesunął ręką po czole — poczekajcie, coś mi się klei... — przymknął oczy, poczem rozchylił je rozgorzałe. Śmiech huczał i wzbierał mu w sercu, i cisnął się na usta. Wykrzywił je jakimś dziwacznym uśmiechem, i jął mówić z cicha, lecz głucho, ostro, przejmująco:
— Wódka jest, chłopcy! Los mi wpędził ducha
W otchłań pragnienia! Żar mi w sercu bucha!
Wódka jest, chłopcy! Chcę śmiać się i upić,
Wypędzić myśli, zapomnienie kupić!
Śmiać się i bawić! Niechaj świat się wali,
Niechaj-że w duszy ból jak płomień pali,
Niechaj się serce z tęsknoty rozpęknie —
Śmiać się najlepiej! Może się człek zmyli
I wpośród śmiechu trwogą swą zajęknie
I wtenczas — w krótkiej jako mgnienie chwili
Pozna, że lepiej... śmiać się! Ha! ha! Przecie
Śmiech jeszcze jeden nie zgłupiał na świecie!
Wódka jest, chłop... —
Spojrzał nagle na zdziwionych i zaskoczonych, obłędnie rozszerzonemi oczyma, zachłysnął się, zachwiał, i opadł twarzą na marmurowy blat stolika.
Rzucili się ku niemu wszyscy naraz, — czuł ich poczciwe dłonie na swej obolałej głowie, — słyszał ich wzruszone, drżące niespokojne głosy, chciał podnieść się, uspokoić, lecz mu zbrakło siły. —
Dwie pałające łzy spłynęły mu wolno z oczu, i sercem jął szarpać spazm ostry, gwałtowny, palący...
A teraz — zbudziła się jakaś myśl rozpaczna — co będzie? Znów to samo? Znów?
Znów... ta przeklęta melancholia... smutek... zniechęcenie...
Stał przed nią z wysilonym uśmiechem na twarzy, ze smętku blaskiem w zmęczonych oczach i podawał jej pęk kwiatów świeżych, przed chwilą na ulicy kupionych.
— Dobry wieczór... — cicho przemówił.
— To pan? Tak pan dawno, dawno u mnie nie był. Co się z panem dzieje? —
— Nic. —
— A te kwiaty dla mnie? —
— Dla... pani. —
— Jeśli dla pani, to nie dla mnie. —
— Jakto? —
— Dotąd mówił mi pan zawsze ty... —
— No, ale jeśli ja jestem pan... —
— No, pewnie! Ja jestem taka sobie prosta dziewczyna, a pan... —
— Cóż ja? —
— A pan? Pan mądry, uczony, sławny! —
— Sławny? Dlaczego sławny? —
— O, ja już wiem. Przecież pan powiedział mi swoje nazwisko, i ja już dziś wszystko wiem. Pan napisał śliczną powieść i wiersze i dramat, wiem. A cóż ja? cóż ja? Czyżbym śmiała?
— Więc niechże panna Zośka weźmie te kwiaty, i zawrzemy przyjaźń. —
— Jakto? —
— Ja będę mówił Zośce ty, ale pod tym warunkiem, że i Zośka mnie będzie ty mówiła. —
— Kiedy nie będę śmiała... —
— Proszę popróbować. —
— No, dobrze... — zawołała wesoło popróbujemy! Ale niech pan... ale pamiętaj! —
— Cóż-to ja mam pamiętać? —
— Jak mnie kiedy wyśmiejesz! —
— Nigdy cię nie wyśmieję. Dlaczego? Jestem ci bardzo wdzięczny... —
— E... tam! Wdzięczność... —
— I bardzo mi dobrze u ciebie. —
— To czemu tak rzadko przychodzisz? —
— Pracowałem bardzo dużo. Pisałem. —
— A do niej chodziłeś? — zapytała cicho i nieśmiało.
— Nie. —
— Ani razu? —
— Ani razu. —
— Aleś ją widział? —
— Raz w kawiarni. Przypadkiem. —
— I co? —
— I nic — odpowiedział twardo.
— Daj te kwiaty... — powiedziała cicho, opuszczając powieki na rozgorzałe oczy — wstawię do wody, żeby nie zwiędły. To naprawdę dla mnie kupiłeś? —
— Naprawdę. —
— Naprawdę? —
— Zośka, ja nie kłamię nigdy. —
— Wierzę ci — szepnęła po chwili, wstawiając kwiaty do prostego, szklanego wazoniku — więc mi odpowiedz jeszcze na jedno... —
— Słucham cię Zośka. —
— Naprawdę dobrze ci u mnie? —
— Dobrze. Zośka, nawet bardzo dobrze. —
— To przychodź często — szepnęła jeszcze ciszej, i nagle, gwałtownym przyklęknąwszy ruchem, chwyciła jego rękę i przycisnęła do warg swych rozpalonych. Szarpnął się zaskoczony i zawołał drżącym półgłosem:
— Zośka, co robisz? Zośka..! —
Pozostała w miejscu nieruchoma. Spostrzegł, że drży. Więc ujął jej głowę i podniósł ku sobie.
W jej czarnych, cudownych zaiste oczach ujrzał dwie duże, dwie jasne łzy. Wargi jej purpurowe drżały w jakiemś dziwnem skrzywieniu, które może w tej chwili usiłowało naśladować uśmiech. Kiedy spostrzegła zdziwione zamroczenie w jego smutnych oczach, zadrżała dreszczem gorącym od głowy do stóp i przymknęła oczy. Lecz z pod powiek spuszczonych wypłynęły dwie łzy i wolno, bardzo wolno stoczyły się po zbladłej twarzy.
Rudzki drgnął:
— Co z tobą, Zośka? — przemówił łagodnie.
— Nic, nic... Nic. Tylko takbym chciała, takbym chciała, żeby tobie było tylko dobrze. —
— Zośka..! —
— No, nic, nic... Już będę wesoła. —
Ujął ją pod ramiona i podniósł. Uśmiechnęła się. Uśmiech to był napół radosny, a napół jeszcze smętny, lecz rozjaśnił i upiększył jej twarz pobladłą. Nieśmiało, ręką drżącą dotknęła twarzy Rudzkiego, i wyszeptała nagle:
— No, pocałuj mnie na tą przyjaźń, i na to przymierze... — szept ten był jednak tak cichy i szybki, że Rudzki nie zrozumiał.
Uśmiechnął się, objął ją łagodnie ramieniem i zapytał:
— Cóż tak szepczesz, Zośka? Zaklęcia może? —
— A może zaklęcia — śmielej już odpowiedziała dziewczyna — a może. —
— Toś ty czarodziejka? —
— Ja? O, nie. Chyba ty.
— Dlaczego? —
— A takeś się zjawił tu, w tej uliczce niewiadomo skąd, i teraz już bez ciebie nie... — urwała i zarumieniła się.
— Co, Zośka? —
— E, nic... Nie patrz tak na mnie... nie patrz... — nibyto uchylała się od jego wzroku i od jego uścisku, a jednocześnie piersią wsparła się o ramię jego, kolanami ścisnęła jego nogę, i z trudnością już opanowywała drżenie swego rozpalonego ciała.
— Ja źle na ciebie nie patrzę — rzekł Rudzki i wolną ręką ujął jej drżącą rękę.
— No to mnie już puść. Dam ci za to... herbaty. —
— Herbaty nie chcę. —
— A co chcesz? —
— Powiedz mi, coś szeptała przed chwilą, czarodziejko tej ciemnej uliczki. —
— Dobrze, powiem ci poeto dziwny z miasta, ale nie będziesz się gniewał? —
— Nie. —
— Napewno? —
— Napewno. —
— Więc... więc... więc chciałam... —
— Cóż? Cóż ty mnie się boisz, Zośka? —
— Nie... Tylko... —
— No, co? Powiedz! Przecież nie jestem straszny. —
— O..! Straszny! Także coś! —
— Więc? —
— Tylko... —
— No, co? —
— Więc dobrze. Powiem. —
— Słucham. —
— Chciałam, żebyś mnie pocałował na znak przymierza — wyrzuciła gwałtownym szeptem.
Uśmiechnął się. Był to uśmiech cichy i smutny. Rozkazem woli wstrzymał kurcz bolesny, który już się rodził na jego twarzy. Silniej przycisnął ją ramieniem, zniżył głowę i dotknął jej ust wargami. Lecz wtedy Zośka zarzuciła mu ręce na szyję, przywarła doń całem swem młodem, bujnem i gorącem ciałem, i jęła w pocałunku jakgdyby wypijać z ust jego słodycz i rozkosz? siłę? czy zapomnienie? omanienie czy czar?
Zatoczyli się naraz i w uścisku padli na kanapę. Rudzki doznał nagle uczucia wielkiego zdziwienia. Oto z pocałunku jej, który był dlań w pierwszej chwili przymusem prawie i gwałtem, jęło teraz sączyć się w jego żyły rzeźkie i swobodne ożywienie. Ucisk jej piersi jędrnych i pełnych żaru budził w nim dreszcz nieznany. Wyczuwał wspaniałe kształty jej młodego ciała, czuł na sobie gorący oplot jej silnych nóg, i nagle drżeć począł dreszczem, który nie był dreszczem, li tylko zmysłowej podniety. I ujrzał jej oczy. Czarne i mroczne, a światłami jakgdyby grające, blasku pełne czystego i szczerego, żaru pełne i tęsknoty, mówiące jawnie, krzyczące miłością. Wtedy zrozumiał, i jego serce zmęczone przeszył nagły lęk. Minęło ożywienie, minął dreszcz, minęła słodka niemoc.
I Zośka wstała. Wstała, lecz zatoczyła się. Oparła się ręką o stół i pochyliła głowę.
— Nie gniewasz się? — — zapytała po chwili, niezrozumiałym prawie, zadławionym szeptem.
— Nie, Zośka, nie... — podszedł do niej, ujął łagodnie jej rękę i pocałował. Drgnęła. Drgnęła znowu silnie od głowy do stóp. Tymczasem on jej rękę zatrzymał w swej dłoni. Patrzał ze zdziwieniem na tę zgrabną i doskonałą w kształcie dłoń pięknej dziewczyny, i teraz dopiero zauważył z przykrością, że była pokłuta, w kilku miejscach skaleczona jakby od wbicia igły, chropowata i jakby zmęczona.
— Musi ciężko pracować — pomyślał wtedy i nagły żal targnął nim boleśnie. Po raz drugi tę biedną dłoń pocałował.
A Zośka drżąc, szeptała bezradnie.
— Co robisz? Co robisz? Ja taka prosta dziewczyna, a ty?! Co robisz? —
— Cicho, Zośka, cicho... To znak przymierza — odpowiedział łagodnie i serdecznie pocałował ją w czoło. — A teraz — rzekł z nagłem ożywieniem — siądziemy sobie grzecznie i poczytamy. Przyniosłem ci tę powieść, którą tak bardzo przeczytać chciałaś. Masz czas? —
— Mam. —
— To ci poczytam głośno. Chcesz? —
— Chcę! Bardzo! —
— Więc czytamy. —
— Czekaj. Usiądź tu. O, tak. Teraz ja usiądę na tym stołeczku i oprę głowę o twoje kolana. Można? —
— Dobrze Zośka. —
— I daj mi swoją rękę. O, tak. — Ustami lekko, lekko muskała jego palce. A on otworzył książkę i chwilę trwał w zadumie. Smętny, i jakby leciutką ironią zabarwiony uśmiech przesunął się po jego twarzy. A potem ten „poeta z miasta“ czytał „dziewczynie z uliczki“ swą pierwszą powieść, pełną dobrej złudy, dobrej wiary i świętego, młodzieńczego zapału.
— A co? Nie ładnie tu? —
— Ślicznie, poeto. —
— A widzisz! —
— To ty właśnie to miejsce opisujesz w swojej powieści, prawda? —
— W której? — z roztargnieniem Rudzki zapytał.
— A w tej, co się teraz w „Myśli“ drukuje. —
— To ty ją czytasz? — zdziwienie drżało w jego głosie.
— No, pewnie! Zapłaciłam prenumeratę za trzy miesiące i teraz codziennie mam gazetę. —
— I podoba ci się? —
— Strasznie! —
— No, no! — uśmiechnął się teraz wesoło. — A moje poezje także czytałaś? —
— Nie — odpowiedziała ze szczerym smutkiem — ten tomik bardzo drogi. A obiecywałeś mi przynieść... —
— Przyniosę ci jutro napewno. —
— I poczytasz głośno? —
— Poczytam. —
— O, to dobrze. Tylko przyjdź dopiero po szóstej. —
— Dlaczego? —
— Bo dopiero o szóstej jutro kończę robotę.
— Dlaczego tak późno? —
— Muszę. Nie starcza. —
Wrócili do miasta w milczeniu. Kiedy przechodzili przez most, Zośka ujęła jego rękę i szeptem zapytała:
— Pamiętasz? —
— Pamiętam.
Ale smutny był i niespokojny. Przed bramą zatrzymał się:
— Muszę iść do miasta — rzekł — więc do jutra. —
— Myślałam, że wstąpisz — szepnęła ze smutkiem — chociaż na herbatę. —
— Nie dziecinko. Jutro. —
— Dobrze, jutro — szepnęła pokornie, ale kiedy odszedł, łzy zaraz zaćmiły jej oczy.
— Jeszcze nie zapomniał — wyrzekła półgłosem.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Zośka! Ty płakałaś... —
— Nie, nie. —
— Zośka! Umówiliśmy się, że będziemy sobie zawsze mówili prawdę. Więc powiedz...
Milczała.
— Zośka, tak było? —
— Tak.
— Więc? —
— Tak. Płakałam. —
— Dlaczego? Kto cię skrzywdził? —
— Nikt. Tak się złożyło...
— Co się złożyło? —
— Widzisz. Ja zarabiam dosyć, żeby wyżyć. Ale w ostatnich czasach mało było roboty, bardzo mało. Teraz nasz zakład dostał robotę, ale pani powiedziała, że wypłata będzie dopiero w sobotę...
— Więc zostałaś bez pieniędzy? tak?
— Tak. —
— No i wielka parada! Pożyczę ci.
— Nie chcę, Tadziu, nie chcę! Ach, pocom ja to wszystko powiedziała?
Patrzał na nią ze szczerem zdziwieniem. Uśmiechnął się. Powiedział łagodnie:
— Zośka... Zośka... Zaczynam cię nie rozumieć...
— Daj spokój, Tadziu, daj spokój. —
— Nie dam spokoju, Zośka... Zresztą proszę cię bardzo, ubierz się. Jestem bardzo głodny, nie jadłem jeszcze dzisiaj obiadu. Chodź, pójdziemy razem na obiad — powiedział, tłumiąc uśmiech, i udając ton suchy i surowy.
— Dobrze — odpowiedziała cicho i jakby pokornie.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Po obiedzie poszli do kawiarni. Zośka ubrana w szary, zgrabny płaszczyk i z szarym kapelusikiem na swej pięknej główce, wyglądała świeżo i uroczo. Mocnym blaskiem gorzały jej czarne, duże oczy, i tajemniczy uśmiech raz wraz rozchylał wargi i twarz jej kusząco rozświetlał. Niemal bez przerwy patrzała w twarz Rudzkiego, i zadawała mu co chwila naiwne, szczere pytania:
— Tadziu, kto ten pan, który się teraz kłaniał? —
— Zastępca redaktora „Myśli“. —
— Ach, to on pewnie bardzo bogaty? —
— Nie.
— A ty dużo teraz zarabiasz?
— Teraz? Tak, bardzo dużo.
— Wystarcza ci?
— Aż nadto. Rozpożyczyłem nawet dużo kolegom. —
— A matki nie masz? —
— Umarła.
— A ojciec? —
— Umarł.
— Rodzeństwa nie miałeś? — już z lękiem zapytała.
— Miałem siostrę. Umarła. —
— Ach... Tadziu... —
— Cóż? — uśmiechnął się blado. — A twoja matka żyje? —
— Nie. Umarła. —
— A o}ciec? —
— Umarł. —
— Siostry? —
— Jedna z mężem w Ameryce, druga... druga puszcza się we Lwowie. —
— Co robi? —
— Puszcza się we Lwowie. Nie chcę jej znać. — twardo powtórzyła dziewczyna.
— Widzisz... — smętnie uśmiechnął się Rudzki — tacy jesteśmy sami... we dwoje... —
— Sami... we dwoje... — powtórzyła jak echo, i nagle się zarumieniła.
Rudzki nie wiedział jednak, dlaczego się zarumieniła.
Odprowadził ją potem do domu. W bramie chciała mu ręce zarzucić na szyję, policzkiem się do twarzy jego przytulić i szepnąć:... chodź... będziemy tacy sami we dwoje..., ale nie śmiała. Szepnęła tylko:
— Pocałuj mnie na przymierze i na dobranoc... —
— Zosik! —
Pocałował ją w usta, i odszedł. A ona pozostała w bramie z niepokojem w sercu, z żarem w żyłach i z bezmiarem miłości w duszy.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— Zośka, co robisz w sobotę wieczór? —
— A bo ja wiem! —
— A ja wiem. —
— No, no! Widzisz go, mądrala! — podeszła do siedzącego, i zwyczajem swoim oparłszy się kolanami o jego kolana, pochyliła się i musnęła ustami jego czoło. — Lepiej przyznaj się, co robiłeś w nocy. Blady jesteś, oczy masz podsiniałe...
— Pisałem Zośka. —
— Znowu?! —
— Cóż robić? Piszę nowy dramat, i tak mi się dobrze pisze... —
— Ale obiecywałeś mi, że nie będziesz nocami pisał. Przecież ci doktór wytłumaczył dokumentnie jak ci to bardzo szkodzi — mówiła napół żartobliwie, a napół gderliwie. — Piersi masz słabe, i serce do niczego! —
— Do niczego? — blado się uśmiechnął.
— Przecież o zdrowiu mówię — bąknęła rumieniąc się na jakąś myśl tajną, a po chwili już silnie zadrżała i przycisnęła silniej kolana do jego kolan — przyrzekałeś poprawę, poeto. —
— Jak rzucę redakcyę, to będzie lepiej. Będę miał dużo czasu. —
— A kiedy rzucisz? —
— Za równe dwa miesiące.
— To wtedy zaczniemy się uczyć?
— Już i teraz się uczymy — uśmiechnął się Rudzki łagodnie — jak tam z dzisiejszą lekcją? —
— Wszystko gotowe, panie profesorze — odstąpiła i złożyła mu ukłon głęboki a komiczny — tylko... —
— Tylko? —
— Tego zadania matematycznego nie zrozumiałam. —
— I...? —
— I nie zrobiłam. Gniewasz się? —
— O, bardzo. Chodź tu, dostaniesz po łapkach. —
— Oj!
A kiedy podeszła, objął ją lekko i usadził obok siebie na kanapie. Usiadła tak blizko, że ramieniem wsparła się o jego ramię, i drżeć lekko poczęła. A on spokojnym i równym głosem zaczął opowiadać dzieje Polski za Kazimierza Wielkiego.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Do pracowni krawieckiej na Grodzkiej, w której pracowała, wpadł w godzinach rannych zupełnie niespodziewanie i wywołał ją na korytarz:
— Zośka, masz tu bilet. Dziś wieczór grają po raz pierwszy mój dramat. Początek o wpół do ósmej. Przyjdziesz?
— Ach, przyjdę.
— Zadowolonaś?
— Bardzo. —
— Chcesz jutro iść za miasto? Mam ochotę na długi, długi spacer.
— Chcę! Chcę!
— Jestem jutro u ciebie o trzeciej. Dobra? —
— Dobra!
— A dziś? — rzuciła za nim, lecz już nie dosłyszał. —
— Nie! nie! Ja myślę, doktorze, że jutro już wyjść mogę. To przecież głupstwo, ta rana. Konna jazda orzeźwi mnie, oświeży! — Staliński siedział w głębokim fotelu, z twarzą bladą i zapadniętemi oczyma, z lewą ręką zwieszoną na czarnej opasce, patrzał uparcie w wielki ogień, palący się w kominku, i mówił cichym, sennym, chociaż niecierpliwym głosem. Czasami odwracał głowę, i patrzał na jasny, słoneczny za szybami dzień, wzdychał wtedy głęboko i wstrząsał się nerwowo, by za chwilę popaść znowu w tępe zadumanie.
Doktór Marecki obserwował go pilnie i z uwagą, gładził spokojnie swą długą, zupełnie już siwą brodę, uśmiechał się i odpowiadał:
— Można, można się ostatecznie troszeczkę przejechać. Rana już zupełnie prawie zagojona, więc niema niebezpieczeństwa. Tylko pan, panie Staliński, jest niezwykle, niezwykle zdenerwowany... —
— Wiem, wiem, czuję to dobrze. Lecz nie myśl źle o mnie, doktorze. Walczę usilnie i zaczynam już wolno, lecz pewnie zwyciężać. Stalińscy mają silne łby, silne ramiona i harde dusze, doktorze. —
— Wiem — zgodził się Marecki, uśmiechając się lekko — lecz mają także niezwykle czułe serca. —
— Czułe... naco? —
— Nie na wdzięki niewieście nie, nie. Wiem dobrze panie, drogi filozofie, że ciebie nie lada piękność zachwyci, i nie lada porwie fantazja. Lecz, jeżeli się dąży do pewnego celu, panie Karolu, trzeba nie tylko siebie trzymać w karbach, ale i swoje złudy, nie tylko swoje serce, ale i cudze serce... do czasu — doktór pogładził brodę, i zaśmiał się w nią łagodnie i z cicha.
Staliński spojrzał mu w twarz przenikliwie. Cóż do dyabła pomyślał — o czem on właściwie mówił? Przecież nie może wiedzieć...
— Jak pan to pojmuje, doktorze? — zapytał, siląc się na uśmiech.
— Bardzo prosto, nadzwyczajnie prosto. Wy, młodzi, macie dzisiaj niezwykle silnie, w kierunku chorobliwym, rozwinięte nerwy, i na tle tem panuje u was ponad niemal wszystkiem siła, wybujała siła wyobraźni. Zdarzenia pewne, które w istocie czasami żadnego nie mają znaczenia, wyolbrzymiacie do wielkiej wagi, wierzycie w to, i logicznie z tej wiary snujecie nić dalszego postępowania! I spotyka was rozczarowanie, i sami dajecie rozczarowanie. —
— Mów, doktorze. Słucham z ciekawością. —
— Ot, tak mi się tylko wyrwała uwaga! —
— Nie, nie. Mów, doktorze. Daj jakiś przykład. —
— Przykład? No, dobrze, przykład. Więc weźmy choćby... —
— Z miłości... —
— He, he, he. Jesteś pan młody, młody... Zresztą to jest istotnie bardzo ciekawa dziedzina, bardzo. — Marecki pogładził znów swą piękną brodę, uśmiechnął się i chwilę namyślał. Staliński wstał z swego miejsca, podszedł ku niemu z pudełkiem cygar w ręku, i częstując, powiedział swobodnie:
— Cygaro, doktorze... I będziemy rozmawiać przy wonnych dymu smugach...
— Nastrojowość, nastrojowość... No, dobrze, zdenerwowany filozofie. Dobrze. — Zapalił cygaro, popatrzał na jego żarzące się brzeżki jakgdyby z wielką uwagą, i wreszcie rozpoczął powoli: — Tak, z pewnością dziś za bardzo żyjecie mózgami.
Zbytnio wierzycie swojej wyobraźni, zbytnio kochacie własne nastroje, jesteście przeczuleni, hardzi czasem, ale niemal zawsze wichr zdarzeń może na strunach waszych serc wygrywać, co mu się żywnie podoba. A za mało, za mało obcujecie z pięknem, z mocą, z dumą i wolą przyrody. Przyroda to jest księga tajemna, w której przeczytać można rytm całego życia, jego tajnie, wskaźniki, rady, cele i dążenia. Życie z przyrodą daje wolność duszy, hardość sercu, myślom dumę i pewną szlachetność, ciału hart, odwagę, zuchwałość. Żyjąc z przyrodą można być wiecznie młodym, zawsze pragnącym i nieustraszonym. —
Umilkł na chwilę, obrzucił swego słuchacza badającym wzrokiem, uśmiechnął się, popiół z cygara starannie otrząsnął, i mówił dalej równo, melodyjnie, spokojnie i jakby rytmicznie:
— Wola przyrody mówi człowiekowi, że ma być silnym, nieustraszonym i szlachetnym. Silnym, by burzom jako dęby i skały stawiał czoło harde, by czuł się panem możnym, niezależnym i szedł śmiało wciąż dalej i wyżej. Nieustraszonym, by każdej chwili na godzinę był gotów ostatnią, by nie przypuszczał nigdy możliwości przegranej, by nie marzył bezsilnie, lecz życzenie swe piękne w lot w rzeczywistość zamieniając, umiał obalić przeszkody, i tryumfalną pieśnią wybuchnąć. Szlachetnym, by wszemu stworzeniu śmiało mógł patrzeć w oczy, by nie drżał w nocy ciemnej, by każdej chwili mógł sobie powiedzieć: otom ja, człowiek, najpiękniejsze z stworzeń. A gdy taki człowiek kocha, to kocha jak wiosna. Szał jego jest jak pył słoneczny, myśl niby promień złoty, słowo jak potok huczący w górach, rozkosz jak rozkwitanie dziewiczego boru. —
Doktór umilkł znowu.
Staliński nie patrzał na niego. Oczy jego utkwione były w gorący blask płonącego w kominie ogniska, i w oczach tych świeciły dwie duże, wstydliwe łzy.
Lecz poczuwszy na sobie spojrzenie doktora, odwrócił szybko głowę i popatrzał w okno:
— Słucham — rzekł nieco zaduszonym głosem.
— A gniew takiego człowieka nie jest jak orkan burzy‑niszczycielki, któryby się mógł w nim urzeczywistnić dopiero jako oszalała zemsta, lecz jako milczący opór wspaniałego dębu, który wie i zna, co to piękna duma.
— Doktorze — szepnął Staliński.
Marecki zaśmiał się dobrotliwie: — Oj leczyćby was wszystkich w górach, lasach, w borach. Bo czemuż się tak w miłości męczycie? Dla młodych wiosna, płomienny śpiew i zuchwałe życie! Rzeczywistość nie wyobraźnia! Jawa nie dręczący sen! Namiętny, szczery uścisk, życie nowe rodzący, nie ułudny czar! —
— Doktorze — powtórzył Staliński.
Doktór uśmiechnął się rozbrajająco. Odłożył na kraj stołu cygaro, palce obu rąk zanurzył w swoją gęstą brodę, rozczesywał ją, i mówił powoli:
— Za czasu mojego pobytu w Krakowie, przywieźli mi raz młodzieńca w stanie zupełnie nieprzytomnym, śmiejącego się i płaczącego naprzemian dzikim, strasznym płaczem. Co się stało? Pytam. Powiadają jego koledzy, że wrócił do domu pozornie spokojny, jak zwykle, tylko bardzo blady i z gorejącym wzrokiem. Powiedział, że go głowa boli, i położył się na kanapie. Długą chwilę leżał zupełnie spokojnie, nagle krzyknął, chwycił się za głowę, i jął się śmiać strasznie, okropnie. Skoczyli do niego: co ci jest? co ci jest? Odepchnął ich i począł wyć, i płakać. Znieśli go do dorożki i przywieźli do mnie. Kazałem im wszystkim wyjść, młodzieńca, który miał twarz sympatyczną, tylko w chwili tej bólem skrzywioną, i łzawe, dziecinne oczy, ułożyłem na kanapie i dokładnie zbadałem. Był z natury wątły i słaby, i wstrząs nerwowy, który go dosięgnął, dziw, że go nie zabił, lub w szaleńca nie zmienił. Bardzo silnymi środkami udało mi się go nieco uspokoić, następnie go uśpiłem. Spał mocno całą noc. Rano zastałem go już ubranego, siedzącego na oknie, z papierosem w ręku. Powiedziałem mu na przywitanie, że lepiej, jeśli przestanie na czas pewien palić. Rzucił zaraz papierosa, uścisnął mi rękę i powiedział cicho, dźwięcznym, ale bardzo teraz drżącym, pod działaniem nerwów, głosem: — Dziękuję doktorowi bardzo, bardzo. Dano mi raz biczem w duszę, plunięto mi w duszę. Wiem: jakaś choroba. Ale, zda się, przetrzymam. — Pogłaskałem go po twarzy, bo przecie stary jestem, spojrzałem mu w te dobre, jasne oczy, i powiedziałem serdecznie: — Przetrzymasz pan, przetrzymasz.
Tylko powiedz, mi pan, jesteś sam winny? — Daję panu słowo honoru, ze niema we mnie winy. Skrzywdzono mnie, i koniec. — Dobrze, młodzieńcze. Kto jest bez winy, ten ma siłę. Przetrzymasz pan. ten, kto pana skrzywdził, nie był w stanie zbrudzić pańskiej duszy. Wiary, nadziei i woli! —
Potem zbadałem go dokładnie. Drżały mu ręce jak listki na wietrze, tłukło się serce, rozpacznie się tłukło, ale w oczach prócz bólu była harda duma. Czem pan jest? zapytałem. — Piszę, ot, tworzę trochę — zarumienił się jak dziewczyna.
Postanowiłem chłopca usilnie ratować. Zapisałem najlepsze lekarstwa, potem poprosiłem na śniadanie, i rzekłem:
— Pojedziemy sobie na spacer, hen, w pola; tam mi pan opowiesz, co pana spotkało.
— Musiał czuć już do mnie duże zaufanie, bo kiwnął mi głową przychylnie. Chciał się nawet, biedaczysko, uśmiechnąć, ale to jeszcze mu się nie udało. Musieli go skrzywdzić strasznie, pomyślałem. —
Doktór odetchnął głęboko, i sięgnął po cygaro.
— Nie nudzę pana? — zapytał.
— Ależ doktorze. — Staliński wstał i uderzył w dzwonek — proszę przynieść wino i ciasta powiedział do lokaja — winem, doktorze, będziesz sobie odświeżał usta. —
— A, dobrze. Opowieść będzie dosyć długa — zapalił zagasłe cygaro, i mówił teraz ciszej i jakby z większą, skupioną uwagą:
— Pojechaliśmy więc na ten spacer. To było wiosną. Liczyłem więc też dużo na czar pól, cudność nieba, i upojną woń powietrza, które powinny oddziałać ożywczo na zgnębioną duszę mojego młodzieńca. Lecz był on głęboko zamyślony, ręce mu się trzęsły ustawno, i usta drżały febrycznie. Syknął, chwycił się nagle za głowę, i wyrzucił gwałtownie, przez zęby: — Wiesz, co mi zrobiono, doktorze? Wiesz, wiesz, wiesz? — Ująłem go za ręce, uspokajałem wzrokiem: — Spokojnie, panie, spokojnie. Mów pan, to panu ulży, ale staraj się pan mówić spokojnie. — — Dobrze, dobrze, doktorze, tylko mi nie przerywaj! Choćbym nawet krzyczał! Bo inaczej może się wrócić... to... wczorajsze... — Zgodziłem się i czekałem cierpliwie.
Młodzieniec gryzł wargi, i widziałem, że całą siłą woli wstrzymywał jęk, który mu rozrywał piersi. Drżał chwilami, jak w febrze, i rzucał wokoło błędnemi, ostremi spojrzeniami. Wreszcie zerwał z głowy kapelusz ruchem porywczym, odgarnął z czoła jasne, złociste w słońcu, włosy, i rzekł strasznym, przenikliwym szeptem: — Złota struna mej wiosny pękła! Znasz pan, doktorze, taki zgrzyt? Oh, to jest coś ohydnie strasznego! Taki zgrzyt marzeń... — I znowu umilkł na długą, dręczącą chwilę. W powietrzu była woń wiosny upojna, śpiewały wysoko, wysoko skowronki, i lśniły się tak cudnie wokoło złociste żary porannego słońca. Lecz on tego wszystkiego nie widział, nie spostrzegał. On był w wnętrzu swojej duszy. I drżał. —
Doktór przerwał znowu na chwilę, gdyż wszedł lokaj z winem i ciastami. Podany kieliszek wypił powoli, przegryzł ciastkiem, a kiedy lokaj napełniwszy na nowe kieliszki, zniknął bezszelestnie, obrzucił cały pokój powolnem spojrzeniem, zapalił już po raz drugi zagasłe cygaro, i ciągnął swe opowiadanie:
— Pewną część historyi mojego młodzieńca jestem zmuszony pokryć milczeniem, gdyż przyrzekłem mu zupełną tajemnicę. Wyjaśniam więc tyle: między nim a pewnym człowiekiem, którego nazwiemy panem X., wywiązała się przedziwna walka. Pan X. szukał zemsty na moim młodzieńcu, który go w pewnej politycznej sprawie zdemaskował i w gniewie w twarz uderzył, i zemścił się zaiste straszliwie. Młodzieniec mój, nazwijmy go dla uproszczenia Jankiem, zakochał się w tym czasie w pewnej kobiecie, która nie była wolną, gdyż była rozwódką, i postanowił zdobyć jej miłość za drogą choćby cenę. — Jakże ją miałem zdobywać? — opowiadał mi w ten cudny ranek wiosny — jakże? Dusza moja była pełną wiary i ufności, płomiennych snów i cudownych marzeń. Śniły mi się loty nadchmurne, potężne, wspaniałe sny o potędze, więc postanowiłem złoto to mej duszy do stóp jej rzucić w darze, tak, w darze! Oh, bo kochałem ją ponadwszystko! Dusza rozkwieciła mi się majową pieśnią o niej, serce na widok jej dzwoniło tryumfalnym echem, i czuło moc dziwną, purpurową moc możności tworzenia! Nie widziałem w jej oczach obłudy i zdrady, nie widziałem w niej tylko pragnienia zmysłowej rozkoszy, za świętą ją miałem i jasną, poganinem byłem, który czcił w niej bóstwo! To to... stał się twórczy sen. Napisałem rzecz piękną, może nigdy w życiu tak pięknej już nie napiszę, i nazwałem ją „Wiosną“, „wiosną życia“, życia mej duszy i jej duszy, mej oszalałej, przecudnej miłości! Rękopis zaniosłem jej i powiedziałem: nim oddam to ludziom w druku, przeczytaj to, ty pani! To przez ciebie, z ciebie i dla ciebie stworzone! —
Doktór odetchnął głęboko i pochylił głowę. Ręka jego błądziła niespokojnie po siwej brodzie, i oczy unikały oczu słuchacza.
Staliński wstał znowu, podsunął mu wino, i szepnął łagodnie:
— Doktorze, jest pan wzruszony. Proszę chwileczkę odpocząć. —
— E, nic, nic! Tylko żal. Zal, gdy się młode serca zbytnio zapalając, tarzają później w męce, bólu, prochu. Są takie dusze, jak dusza tego mojego Janka, które żyją pod znakiem ponurej, ciemnej gwiazdy. Sny ich najpiękniejsze skazane są na to, by gorzały dla osób nic wartych, i zamieniały się w godzinę przewidzenia w rozpacz nagłą, bijącą jak piorun. Ten piorun, jeżeli nie przetnie życia, lub nie sprowadzi obłędu, zabija zwykle wiosnę młodej duszy. Tak było z moim Jankiem. Pokochał kobietę, która była kobietą złą, przewrotną i lubieżną. Kobieta ta zawiodła się na nim. Nie dał jej tej fizycznej rozkoszy, której żądała, więc go odtrąciła. Uczyniła to w sposób brutalny. Więc uciekł od niej. i szarpał się w męce. Kiedy zaś przyszło głuche, pełne rozpaczy, wyczerpaniem i znużeniem zrodzone uspokojenie, wspomniał, że pozostał mu po jego miłości, sen słów: „wiosna życia“. Zapragnął ją ludziom oddać, i zapragnął ją sam raz jeszcze przeczytać. Tak mi o tem Janek opowiadał: — Szczęście prysło, lecz został jego utrwalony sen. Poczułem wprost dziką miłość do swojego tworu. Rękopis był jeszcze u niej. Napisałem prośbę o zwrot. W odpowiedzi otrzymałem od niej bilecik, proszący mnie, bym sam zechciał własność swoją od niej odebrać. Nie miałem żadnego złego przeczucia. Byłem zimny, chłodny, obojętny, wiedziałem doskonale, że żadnego ona już na mnie nie zrobi wrażenia. Jak przez sen pamiętałem, że przy pożegnaniu rzuciłem jej w twarz dzikiego gniewu słowa, i że ona spojrzała na mnie oczyma wprost zwierzęcemi, i zawyła jak suka zraniona: głupcze! pożałujesz! Lecz te słowa nie wzbudzały we mnie ni najmniejszej trwogi, miałem dla nich jeno chłodną wzgardę, bo wierzyłem jeszcze, jeszcze wierzyłem, że ta kobieta ma duszę! —
Doktór sięgnął drżącą ręką po kieliszek, wypił go wolno do samego dna, kiwnął głową Stalińskiemu, który mu kieliszek na nowo napełnił, i powiedział cicho:
— W tym momencie mój Janek rozpłakał się jak pokrzywdzone, niesłusznie ukarane dziecko. Nie uspokajałem go. Wiedziałem, co to się dzieje. Złote runo, wy młodzi tak to nazywacie, złote runo miłości nie dało mu szczęścia, a zraniło przeboleśnie duszę. To płakało jego serce, i płakała duma jego młodej duszy.
Potem podniósł na mnie te swoje jasne, półdziecinne oczy, łzy otarł szybko i wstydliwie, i mówił gorączkowo, nieskładnie, chwilami nieprzytomnie
— Wchodzę... Rozumie doktór...? Miast niej, przyjmuje mnie pan X. Obłęd! Za serce chwycił mnie obłęd! Ból! Gniew! Rozpacz! A pan X. bawił się niedbale rękopisem mojej „wiosny“, mojej, doktór rozumie? Bawił się! Mój złocisty, mój świetlisty sen w tych plugawych, złych rękach zdrajcy, chama! Przekleństwo! Zrozumiałem wszystko. W jeden błysk myśli. On był teraz jej kochankiem; ona mu dała zemstę... ty, ryknąłem bezprzytomny, ty! chamie! Oddaj to! To święte! O, że ja przy sobie nie miałem broni! Że nie mogłem mu strzelić jak psa w łeb plugawy! Bo przecież zresztą byłem wobec niego bezsilny. On miał nasze papiery w ręku, on mógł w jednym dniu wpędzić setkę młodych do więzienia. I on czuł tą swoją przemoc szatańską. Bawił się tym moim rękopisem, bawił, jak się można bawić łaską, i śmiał się zimno, wężowo, radośnie: No, i cóż, młodzieńcze? Co będzie? Rękopis dostaniesz wzamian za napisanie odwołania twej skargi i zarzutu, wzamian za wolność wrócenia mego między wasze spiski. Siadaj i pisz! — Oniemiałem. Chwyciłem się poręczy ciężkiego fotelu i drżałem. Może myślał, że tym fotelem chcę rzucić w niego. Wyjął rewolwer i zmierzył we mnie: Tu śmiał się znowu — zaciszna willa. Nie słyszy nas nikt. Zresztą... cóż się wahać? Napisz! Powieść ładna, przeglądałem... sława cię czeka... napisz... dostaniesz rękopis. Tylko bez krzyku. Jesteś bezsilny. Ja mam wasze papiery, ha! ha! ha! wasze papiery! Jeśli mrugniesz przeciw mnie, wszyscy twoi przyjaciele marzyć będą dalej za kratkami. Ha! ha! ha!
Widziałem tylko jego twarz, i jego oczy. Piołunna ślina wezbrała mi w ustach. Wykrztusiłem:
— Podlec! —
— Więc nie?! —
Widziałem, jak palce jego lewej ręki, ten szczegół wybornie pamiętam, zacisnęły się kurczowo wkoło mego rękopisu, a palce prawej koło rewolweru. Widziałem jego oczy. Szatańskie. Patrzały w ogień kominka, w bok, o dwa kroki od niego. Nie zrozumiałem nic. Zimno, ohydne zimno rozlało się w mym mózgu, i bryła jakby lodu poczęła go cisnąć. Okropny, nieludzki strach, że oszaleję. Jakieś wycie w sercu i jakieś dzwony w uszach. Ból rozsadza głowę. Obłęd. Pragnienie czegoś, coby wyzwoliło...
Wrzasłem: nie! lecz to nie był krzyk, to było wycie mej rozpaczy. Postąpiłem krok ku niemu, i powiedziałem powoli, okropnie: Chamie — chamie — chamie...!
Pchnął mnie w pierś tak silnie, że padłem bezsilny w fotel, i... o nie! jeśli jest piekło, to ja je przeżyłem — ujrzałem jak mój rękopis w padł w płomienie ognia na kominku.
O Boże! o Boże! o Boże! Żali można przeżyć coś okropniejszego?
Teraz już nie było mnie, był mój szał! Wpadłem na niego jak wicher, lecz on był silny, ten sercowy cham! Kiedy odtrąciłem go i rękoma sięgnąłem w płomienie, wyciągnąłem już tylko kartę tytułową, która była z grubego kartonu. Rozsypała się w mych palcach w popiół, i w nic...
A on na mnie patrzał. Wyprostowałem się zwolna, wiem, że miałem siłę zabić go w tej chwili, i nagle zacząłem się śmiać.
Podszedłem tak blizko ku niemu, że twarzą dotykałem twarzy. I wtedy... szał mój zebrał się w piołunną ślinę.
Plunąłem mu w twarz: Podlec!
Wiem, że ręce moje sięgnęły do jego szyi by drapieżne szpony, że okropna siła była we mnie... okropna... Odskoczył, wyciągnął rękę zbrojną tym głupim rewolwerem, któryby, jeśliby sprawiedliwość istniała na świecie, winien być w mojej ręce, i wystrzelił...
Przeleciała kula tuż koło mej skroni... wszystko we mnie ucichło... zagasłem. Potem... nie wiem... to już. — Pochylił się gwałtownie na moje ramie, spojrzałem mu w twarz, zbielała. Mój Janek zemdlał.
Doktór Marecki westchnął głęboko i ciężko, sięgnął po świeże cygaro, dodał z smutnem przejęciem:
— To test najfatalniejsza historja, jaką znam wogóle. I niestety prawdziwa, prawdziwa.
— A Janek? Cóż dzisiaj?
— Żyje. Tworzy. Ale wiosnę życia zabito w nim bezpowrotnie.
— I bezkarnie...
— Tak. Dziwnie podłe złożyły się losy. I teraz pomyśl pan: czy nie należy panować nad sercem? Czy nie należy miłości do kobiety okuć w żelazne kajdany poznania? Zanim powiesz sobie: kocham ją, powiedz: poznałem ją i taką, jak jest, kocham. Szczęście winno się oprzeć, nie na wyobraźni, lecz na rzeczywistości. Inaczej niema szczęścia. Jest złuda, szał, i w końcu zła rozpacz.
— Tak.
Długą chwilę siedzieli w zadumie.
Doktór podniósł się wreszcie ze swego miejsca, przeszedł się raz i drugi od okna do ściany, uśmiechnął się tym swoim starczym, rozbrajającym uśmiechem, i powiedział:
— Ot, rozgadałem się. Ale widzisz pan, filozofie, nie wiem dlaczego, historja tego młodzieńca tak głęboko tkwi w mej pamięci. Może być, że dlatego, iż obserwowałem w nim później, przez szereg długich tygodni, powolne, powolne konanie wiosny jego młodości. Stawał się poważnym i smutnym, uśmiechu prawie nie znał, a jeśli się śmiał, to w śmiechu tym było chwilowe zapomnienie, lub zgoła przymus. Zachodziłem do niego często, gdyż zamieszkał w tej samej kamienicy. Jeszcze wierzyłem, że ocknie się w nim zdrój ożywczy beztroski, swawoli i buty młodzieńczej, lecz to się nie stawało. Siedziałem raz u niego w pewne popołudnie i czytałem, on pisał. Skończył właśnie w ten dzień dramat, który cieszy się dziś dużem uznaniem. I wtedy mi powiedział: Zgrzyt marzeń, doktorze... W myślach mych panuje teraz żelazny mus logiki. Nie umiem już marzyć, tylko mi jeszcze jedyna została tęsknota. Zrozumiałem wówczas, że duch jego zwyciężył ból, lecz nie zdołał wskrzesić zabitej swej wiosny. Nie umiał już marzyć... I wtedy też, kochany filozofie, wyrwało mi się pierwszy raz to zdanie, które ci już powiedziałem: szczęście powinno się oprzeć na rzeczywistości. Inaczej niema szczęścia. Zjawia się zgrzyt marzeń, i zabija wiosnę duszy. A bez wiosny duszy pozostaje człowiekowi tylko jedno szczęście.
— To znaczy? —
— Poświęcenie, lub twórcza praca. —
— A pan, doktorze? —
— Ja? ja? — doktór uśmiechnął się dobrotliwie — ja już jestem stary. —
Zaległa na mgnienie cisza.
Staliński patrzał w płonący na kominku ogień, i w zamyśleniu bawił się cygarem. W pewnej chwili podniósł na doktora zamroczone oczy, i powtórzył powoli, z uwagą:
— Szczęście powinno się oprzeć na rzeczywistości. Inaczej niema szczęścia. Inaczej — przerwał i wstrząsnął się nerwowo.
Doktór Marecki podszedł doń szybko, i obie ręce położył mu na ramionach:
— Ot, — uśmiechnął się po swojemu — niepotrzebnie zabawiłem dziś pana tak ciężką historją. —
— Ależ... —
— Tak, tak, pojmuję. Panu X. chętnieby pan teraz kazał ściąć głowę. —
— Na pal wbić — uśmiechnął się blado Staliński — tak; ostatnie słowa doktora dużo mi dały do myślenia, dużo... —
— Proste są, proste, drogi filozofie. Tylko pan jesteś bardzo młody... Ale to dobrze, to bardzo dobrze. —
— Albowiem?
— Młodość siłą. Swobodą. Potęgą. Wiarą nawet. Dla niej świat otworem. Ją niech nie obchodzą i gnębią sentencye i rozumowania, dla niej bowiem życie. —
— Życie... — powtórzył jak echo Staliński, i znowu popadł w głuche zadumanie.
Doktór przeszedł pod okno, spojrzał w ciemniejące już powolnym zmierzchem niebo, pogładził brodę, i spojrzał na zegarek:
— Już czas na mnie — powiedział — więc do miłego widzenia. —
— Już doktór mi ucieka? —
— He, he, trzeba. Więc rękę trzeba gimnastykować, jak powiedziałem, jutro można wyjechać na spacer, ale lepiej powozem, a za tydzień przyjedź, drogi filozofie, do mnie na obiad... —
Staliński ściskał serdecznie dłoń doktora: — Z największą przyjemnością, z największą... —
Odprowadził go do schodów, prowadzących w przedpokój zamkowy, zamienił jeszcze kilka słów uprzejmych, i wrócił do gabinetu.
Zapadał zmierzch. Na przeciw okna palił się jeszcze na niebie złoty pas zachodu lecz szarzał coraz szybciej i szybciej, zasypywany nito popiołem lekkim, co by mgła smutna, szeroko rozwłóczona, zesuwał się z głębin nieba cichy, jednotonny a niepokonany.
W pokój wpełzały długie, ciemne cienie — pierwsze zwiastuny nadchodzącej nocy — snuły się wolno po kątach i ścianach, a oknem zdawało się wsączać błękitnawe światło, mrok cichy, pajęczynowy, dobry, otulający.
I cisza...
Nieskończona leciuchnymi głosami szemrająca, cisza...
Od dnia swego pojedynku, Staliński godzinę zmierzchu polubił ogromnie. Dawała mu zupełnie, głuche zapomnienie, myśli zdawały się gasnąć, ginąć czy rozpływać, nie odczuwał nic i nic nie myślał, odpoczywał w zupełnej beztrosce serca i duszy.
I teraz więc, jako zwykle, położył się na kanapie, zapalił papierosa, rękę zdrową zarzucił pod głowę, i leżał nieruchomo.
Przymknął oczy, lecz po chwili otworzył je znowu.
Znać, myśl jakaś uparta weszła mu do duszy, bo ostra bruzda przecięła mu czoło, i oczy błysły niespokojnie.
Odrzucił papierosa, patrzał chwilę na rozpryśnięte iskierki na podłodze, a potem pochylił głowę, i wyszeptał wyraźnie, powoli jakgdyby słowa szeptane chciał pojąć i zrozumieć:
— Szczęście powinno się oprzeć na rzeczywistości. To znaczy... na tem, co istotnie w duszy jest... —
— A ja? — mruknął po chwili.
Lecz myśli rozpierzchły się.
Usypiała je dobra cisza zmierzchu, i otulał w sen mrok półbłękitny. Staliński przymknął oczy, wyciągnął się wygodnie, i leżał nieruchomy.
Z pokoi dalszych nadleciał tupot kroków. Na podłodze błysło nagłe odbicie chwiejnego światła, i do gabinetu wszedł szybko lokaj, z świecznikiem zapalonym w ręku. Minę miał prawie tajemniczą i błyski figlarne w oczach.
— Proszę jaśnie pana... —
— Co? —
— Przyszła w tej chwili panna Irena ze Srokowa, i... —
— Co? Czyś ty przypadkiem... — Staliński zerwał się z kanapy i patrzał na lokaja gorejącym wzrokiem. W myślach miał zupełny zamęt, a w sercu niespokojną trwogę. Nerwowo sięgnął po papierosa, i powtórzył ostro:
— Czyś ty... —
— Nie, proszę jaśnie pana. Mówię prawdę. Panna Irena mówi, że ma ważną i niecierpiącą zwłoki, sprawę. —
— Do... dobrze. Idź, przeproś, że sam nie wychodzę, i przyprowadź ją tutaj. —
— Słucham. —
Staliński, drżąc, pozapalał świece, machinalnie poprawił na sobie ubranie, oparł się o stół i czekał.
Zamęt w myślach trwał. Rozumiał tylko jedno: co to może być...?
Minęła długa chwila.
Irena weszła szybkim, pewnym krokiem, skinęła lokajowi niecierpliwie głową, a kiedy ten znikł, zamknęła drzwi i podeszła blizko ku niemu:
— Już dawno chciałam przyjść do pana — powiedziała cicho.
Usiłował przez chwilę nadaremno zapanować nad drżeniem warg, i nie mógł pojąć, co się właściwie dzieje, i co on ma uczynić.
Wreszcie...
Ciężka chmura przewaliła się przez mózg, i wolno się rozpłynęła. Skłonił się poważnie, chłodno, uścisnął jej drżącą nieco rękę, podsunął fotel:
— Raczy pani usiąść. Przyznaję, że jestem zaskoczony... Bo czemuż mam zawdzięczać tą, zaiste ekscentryczną, wizytę pani? —
Irena usiadła.
Czuł, że usilnie szuka oczyma jego oczu, więc stał nieruchomy, z opuszczoną głową, i z opuszczonemi ma oczy powiekami. Miał w sobie chłód i obojętność, ale i to rozumiał doskonale, że jedno jej spojrzenie wystarczy, by krew od nowa buchła żarem w żyłach, i szałem jej kuszących obietnic upiło się serce.
A miał już tego dość.
Oh! dość — i stanowczo dosyć. Igraszką być...? nie! Albo mieć ją całą, albo odtrącić. Tak.
— Zmienił się pan... — wyrzekła po chwili.
Zmądrzałem, chciał odpowiedzieć, lecz rzekł uprzejmie:
— Zdziczałem trochę. Od trzech tygodni żyję zupełnie samotnie... —
— O, wiem. Mówią o panu. Wszędzie o panu mówią. Zgierskiego nazywają błaznem... —
— Czy pani przyszła mi to powiedzieć? —
— Nie! — wstała nagle, i zaśmiała się swobodnie swym srebrnodźwięcznym śmiechem.
— Niechże pan odkryje te swoje błyszczące oczy! Musiały mieć teraz w sobie prześwietną ironję... —
— Pani... wesoło...
— A panu?
— Nie... do czego...
— Przecież... przyszłam...
Staliński szarpnął się nagłe. To już trudno, przemknęła gwałtowna myśl, i podniósł na twarz jej oczy.
Lecz oczu jej nie ujrzał.
Irena stała, niedbale bokiem oparta o fotel, z pochyloną głową, z oczyma zakrytemi, i z rękoma jakgdyby bezwładnie opuszczonemi wzdłuż wymarzonych linji swego cudnego ciała. Pierś jej falowała szybko i nierównie, i płomyki różanego rumieńca przebiegały co chwilę poprzez jej pobladłe oblicze.
Rumieńce te, co chwila rozpływające się w bladości jej twarzy, były tak nieodgadnione, że Staliński nie wiedział: krew jej wzburzona co mgnienie przynosi, czy to też tylko odbicia płomyków świec płonących...
A wzruszenie, jakieś dziwnie mocne, i łagodne przecież wzruszenie, szło mu od serca do mózgu, i na wargi się cisnęło słowami pełnemi słodyczy.
Przemógł się jednak, i tylko zapytał:
— Po co?
Nie poruszyła się.
Podniosła nań dopiero wtedy oczy, kiedy wiedziała, że już na nią nie patrzy. Zawiodła się bowiem. Była pewną, że chwyci ją w ramiona, a on pozostał spokojny. Czy kochała go? Może, lecz pewniej nie. Zaciekawiał ją jednak bardzo, i kusił zarazem. Gdyby był silniejszym, gdyby umiał użyć brutalności, gniewu i podniety, zdobyłby ją z pewnością. Pokonana, zmiażdżona byłaby już tylko wierną niewolnicą.
Lecz teraz, mimo, że czuła się silną na mgnienie, poczuła się wobec niego winną.
Spytała:
— Czy pamięta pan naszą umowę w parku?
— Tak.
— A dlaczego pan o niej zapomniał?
— Pani ją złamała, Ireno!
— Może tak, ale właściwie nie... Panu się więcej zdawało...
— Jakto?! Mnie się zdawało?! Tam w altance mnie się zdawało? Mnie się zdawało, że ten robiący anglika tchórz całował ręce pani? Jakto?! — patrzał jej prosto w oczy szyderstwem, gniewem i buntem. Śmiał się: — Duma moja została śmiesznie, śmiesznie pobitą. Dałem w twarz człowiekowi, który mi potem przestrzelił rękę, na szczęście nie tą, która go uderzyła, bobym dziś pomyśleć mógł, że to znak tajemny. A pani wie, dlaczego on mi przestrzelił rękę?
— Nie...
— Idąc wtedy do mety, myślałem: on się boi, on kocha życie. I ujrzałem oczy twoje, pani, jak w obłędzie trwogi na nim spoczywały, więc... wypaliłem w powietrze. A on wtedy, tchórz przypomniał sobie o palącym policzku, i zmierzył... dobrze. — Myśląc pod moim adresem: głupcze! masz dumę! Lecz ja drwię z twej dumy. Tak oto zachował się ten bohater, o którego oczy pani trwogą krzyczały!
— Nieprawda! On mnie nigdy nic nie obchodził! Nigdy!
— Ejże...
— Panie Karolu...
Opadła na fotel. Wargi jej drżały, i struchlało serce. Poczuła dziś jego siłę. Ujrzała ją w jego oczach. Żałowała, że przyszła tu... szalona...
A on mówił już nielitościwie:
— Igraszką pani byłem. Wiem. Lecz to nie dosyć. Zawierzyłem pani. Ty moją dumę wyśmiałaś. A dziś? Cóż za szalone przedsięwzięcie! Przecież ja mogłem teraz panią unieprzytomnić i wziąć!
— Wiem.
— Lecz nie chcę!
— Oh!
Piękna kobieta dostała w życiu po raz pierwszy biczem. Poczuła się małą, bezbronną, pokonywaną i... chytrą...
Podniosła więc swoje cudne oczy, w tej chwili do poranku świeżego podobne, łzami niby rosą lekko przyprószone, i zapytała cicho:
— Czy pan już syty... zemsty?
Staliński omal się nie zatoczył.
Burza krwi w mgnienie ucichła, serce się stało... czułe. Ujął gwałtownie jej rękę, pocałował i powiedział ciężko:
— Przepraszam. Lecz nie zawsze panuje się nad sobą.
— ... i... co teraz będzie?
Lecz tym głosem, tym ruchem, tem pytaniem i tem spojrzeniem zdradziła się Irena. Staliński natychmiast zrozumiał, że ona z nim znowu gra, wyprostował się, uśmiechnął, i powiedział z lekką ironią:
— Spokojne, grzeczne rozstanie.
— Tylko?
— Tylko!
— A nasza umowa?
— Requiescat in pace.
— A ja przyszłam poto, by właśnie zmartwychwstała...
— Cuda się w naszym wieku już nie dzieją.
— Miłość czyni cuda.
— Czyżby pani mnie kochała?
— Jeszcze... nie...
— Więc...
— Więc wszystko ma być skończone dlatego?
— Wszystko... nie. Lecz szczęście musi być oparte tylko na rzeczywistości.
— A rzeczywistością?
— Gra wyobraźni pani, Ireno. Lecz póki serce pani milczy, i ja będę milczał.
— A gdy się odezwie?
— Będę słuchał.
— I więcej nic?
— Może tak, może nie...— i Staliński opuścił głowę. Nie! nie mógł już patrzeć na nią. Czar jej oczu był taki przemożny! Szept tak kuszący... a serce tak chłodne...
— Czy mam odprowadzić panią? — zapytał.
— O nie! Wracam parkiem. Tam są, panie, takie kuszące miejsca, panie...
— Jest również jedno, które mej krwi trochę pochłonęło, a krew odstrasza, pani...
— Pan się boi?
— Nie! Tylko... ochłodłem...
— O, czy jak moje ręce, panie, wtedy? Wie pan?
— Oczywiście. Tylko to było... wtedy...
— A dzisiaj?
— Umiem ogrzewać nie tylko pocałunkami, lecz i... biczem... — i znowu przymknął oczy. Fale płomiennego dreszczu szły przez jego ciało, i jeszcze chwila...
Usłyszał trzask drzwi. Spojrzał. Ireny już nie było.
Skoczył ku drzwiom. Przystanął. Słyszał oddalające się głosy jej i lokaja.
Chwiejnym krokiem powrócił do stołu i padł bezwładnie w fotel.
...Więc tu była? była! była tu!
Słyszał jej śmiech srebrzysty, i słyszał oddech jej wzburzonej piersi. Widział blask jej oczu cudnych, widział jej opuszczone wzdłuż ciała bezwładne ręce, rozumiał, że...
Oh! mógł ją zakuć w ramiona, mógł ustami błądzić po jej twarzy, i mógł paść na dno szału, w wir opętanej straszliwej rozkoszy.
Czemu więc? Czemu? Oh, czemu?
Kto wierzy głupim starczym, idjotycznym sentencyom? Kto? Kto powiedział te komiczne słowa „szczęście winno być oparte na rzeczywistości“, i kto im uwierzył?
Ha! ha! ha! ha!
Szczęście! Ha! ha! ha! ha! Godzina cudu, szału, i błędnych upojeń! A potem choćby na dno!
Choćby śmierć!
— I spodlenie własnej dumy — syknął mu jakby jakiś głos do ucha, że zerwał się z miejsca gwałtownie, i podejrzliwie rozejrzał po całym pokoju.
— Zofja — syczał ten sam głos po chwili.
Podszedł do okna i przyłożył czoło do szyby... Ona tam idzie... tam... tamtemi alejami... Idzie cudna, uśmiechnięta, i pewno myśli o nim, i pewno śmieje się, że nawet jej nie pocałował.
— Zofia — syczał głos.
...Bo dla jednego jej pocałunku warto zabić warto umrzeć nawet, a za godzinę szału bez żalu skazać się na męki...
— Zofja...
Ocknął się wreszcie. Zrozumiał. To przemówiło sumienie.
I już chwilę potem siedział, znów przy stole, i trzymał w ręku fotografję Zofji. Myślał z natężeniem.
Nie było drogi wyjścia.
Nie kochał jej.
To było straszne i prawdziwe: nie kochał jej i nawet już nie pożądał.
A głos jakiś szeptał: Szczęście musi być oparte na rzeczywistości. Inaczej go niema. Inaczej jest zgrzyt marzeń, i zła później rozpacz.
Zawiniłem. Jak ciężko zawiniłem.
A wspomnień śpiew szemrał cicho:
I jesteś serca mego radością, weselem i szałem, i duszy mojej pieśnią jedyną, słoneczną krew moja gra tętnem krwi twojej, i oczy moje błyszczą dzisiaj jako twoje oczy...
Wola moja stała się silną i prężną — tyś ją nasycił płomieniem rozkoszy i pieszczoty twojej — i wola ta pragnie, bym z dnia na dzień, z chwili na chwilę stawała się piękniejszą dla ciebie, tylko dla ciebie..!
I wola ma przyzywa cię!
Jeżeli usta moje szepczą we śnie, to szepczą o tobie, — jeżeli ramiona moje szukają we śnie, to szukają ciebie — radości serca mego! i szale! szale pieśni duszy mojej...
Kocham cię!
Pozatracały się wszelkie myśli moje, pozatracały się wszystkie wspomnienia, i jesteś we mnie tylko ty... i ty... i ty...
Kocham cię!
Gibkie i piękne jest moje ciało, spragnione usta moje, i zaczarowane oczy! Prężą się moje piersi w memem pożądaniu, i wola moja silna przyzywa, przyzywa... cię!
O... przyjdź...
Złote będzie tej chwili upojenie...
I słodka... słodka... całunków piosenka...
Przekleństwo!
Zerwał się z fotelu i zastygł natychmiast.
Ratunku! huczały w nim myśli — ratunku to trzeba koniecznie ratunku! Szczęście może być oparte tylko na rzeczywistości, ale ja nie mogę, nie mogę jej...
Siadł znowu, chwycił pióro i papier listowy, jął szybko pisać:
„Panno Zofjo!
Proszę przyjąć te słowa z tą samą odwagą, z jaką ja je piszę. Zdarzenia życiowe przygniotły mnie i zmieniły, i takim, jakim teraz jestem, nie śmiałbym stanąć przed Tobą. Taki, jaki jestem, nie jestem w stanie dać Pani szczęścia, które przecież oparte być musi na rzeczywistości, ale nie na złudzie.
Zniknę na czas pewien z oczu Pani, ale się szczęścia nie wyrzekam. O nie! Jeno nie jestem teraz Pani godnym, bo rozbite są moje uczucia.
Proszę nie mieć mnie za podłego, bo jestem tylko słaby. I proszę wierzyć tak, jak ja wierzę, że kiedyś wszystko się naprawi!
... Jakgdyby ciężkie westchnienie przepłynęło naraz przez całą, szczelnie wypełnioną, widownię. Ze sceny padały słodyczy pełne, czarem przecudnym młodości przesycone słowa, i piosenką swą rzewną o miłości mówiły, o pięknie, o tęsknocie szeptały mocarnej.
Wolno, wolno ginęła w sercach jawa szara dnia rzeczywistego, rozpływały się w zapomnienie zmęczenia, troski, niepokoje, — — a zakwitał w duszach czar wspomnień najpiękniejszych, zakwitał czystym, wonnym, jasnym kwiatem, którego szały nie znały błota życiowego, nie znały pyłu mogilnego piasku.
Godzina ta zeszła na duszę, która mocą swą wskrzesza ufność i wiarę w ponadchmurne loty, która przypomina chwile życia najgórniejsze, budzi uśpioną biel żądzy dobra i szlachetności, wywyższa, oczyszcza, zachwyca.
Godzina ta zeszła na duszę, która tęsknotę ożywia zwykle wyśmiewaną, świętą ją i nietykalną czyniąc, władzę jej dając potężną, by śmiało panowała.
Ukorzyły się dusze.
Wspominały w sobie to, co miały najpiękniejszego, rozumiały, że klejnot to najdrogocenniejszy, i skargą łkały za dni zmarnowane...
Za wzgardzoną, odtrąconą pieśnią dziś zatęskniły, za wyśmianą nadzieją w dal słały wspomnienia, za podeptane uczuć kwiaty, za dni zmarnowane łkały...
I ciężkie westchnienie raz wraz przepływało przez całą widownię...
... Zofja poczuła nagle w piersiach rwące łkanie, a w oczach palące łzy. Cofnęła się szybko w głąb loży, i oddech przytaiła...
... Cicho, cicho...
Niech się uspokoi rozhulane serce.
Tam, na scenie, mówią tak przedziwne rzeczy, odbywa się tak rzewna, a tak słodyczy i tęsknoty pełna historja, że można jej słuchać by baśni czarownej, można wybierać słów i myśli najpiękniejsze perły, i bawić się niemi by klejnotami barwnymi...
Czemuż nie wierzyć w ten czar poezji przedziwny, czemuż nie uwierzyć?
Bo chociaż w nieznanej stronie świata przebywa szczęście zaklęte, to czyż nie można o niem marzyć i śnić?
... Cicho, cicho...
Niech się uspokoi rozhulane serce.
Zofja przymknęła oczy. Z pod zaciśniętych jednak powiek spłynęły wolno dwie gorące łzy, i by dwa rozżarzone węgielki spadły na jej purpurowe wargi.
Niema go!
Ten krzyk serca był wszystkiem, był wszystkiem...
Niema go!
Przymknęła oczy, bo ten ostatni akt dramatu Rudzkiego, począł ją męczyć boleśnie. Przed jej duszą przesuwał niejako dzieje jej marzenia, mącił jej myśli, targał sercem, a czarował duszę.
Przymknęła więc oczy, i słuchała jeno...
A w takt melodyjnych, rytmicznych słów płynących ze sceny, jęły w niej wstawać wszystkie z nim przeżyte chwile, wszystkie szczęścia nadzieje, marzenia, rozkosze i sny...
Niema go!
Jest gdzieś daleko, i pisze czasami, miał jakieś przejścia, jakiś pojedynek, — i czemuż, czemuż nie powrócił do niej?
Czemuż jego listy są tak smutne, głuche i ponure, czemuż miłosne słowa ich są tak blade, i wypowiadane nawet najgorętszym szeptem, brzmią niby echo, dalekie, milknące echo?
Niema go!
A serce tak woła za nią, za tą rozkoszą jego obecności, tak wzywa płomiennie, i tak gorzeje wieczystą ofiarą!
Czyż on nie słyszy tego śpiewu, tego wzywania, tego ustawnego krzyku!?
... Cicho, cicho...
Uspokój się serce rozszalałe.
Otworzyła oczy i spojrzała znowu na scenę.
Akt dobiegał końca.
Pod melodyę cichą, polotną, srebrzyście i śpiewnie łkającą, rozperlały się w ciszy zupełnej i do serc wnikały, słowa:
— Na samotnej, samotnej mogile
Róż dzikich zakwitł purpurowy krzew...
A nad nim, w słonecznym drżąc pyle
Barwny niby rozkoszy i wyznania śpiew,
Motyli polata rój...
O śpij, o śpij, kochanku mój...
Słońcu służyłeś bez trwogi,
Za wolność przelałeś krew!
O cześć ci! Cześć twego ducha sile!
Święte twą stopą podeptane drogi!
I święty, w którym padłeś, rozszalały bój!
... O śpij... śpij... zabity kochanku mój...
O śpij...
Święte me usta, boś ty je całował,
— I pocałunkiem nie muśniesz ich już,
Święte me ciało, boś ty je miłował,
... I święty ten wianek z róż...
O, śpij, kochanku! W słonecznym śpij pyle,
Tyś zawsze o słońcu śnił,
Więc na tej twojej samotnej mogile,
Napiszę krwią mą: Synem słońca był!
... o... śnij...
Ta dziewczyna na grobie kochanka ostatnią śpiewa piosenkę. Przebija się, i umiera bez żalu, bo jakże pięknym był jej życia sen!
... Opadła zasłona i zabłysły światła.
Zofja, jak zresztą wiele osób, siedziała bez ruchu. Serce jej ścisnęło się boleśnie, i na nowo zajęczało skargą.
Baśnie... baśnie... baśnie... dają ludziom sny.
Pięknym był sen tej dziewczyny, pięknym sen samotnych godzin poety.
A ja?
Och, niema go! —
Próżno łomoce krew w żyłach, próżno pali się serce, w pustkę się prężą ramiona!
Niema go! —
Teatrem wstrząsnął nagle rumot zgodnych burzliwych oklasków. Na scenie ukazał się Rudzki bardzo blady i z gorejącemi oczyma, i patrzał, zda się niepojęcie zdziwiony na kwiaty, które mu podawano, na bukiety, które padały do stóp jego, — patrzał długą chwilę jakgdyby nic nie rozumiejąc.
Przez twarz Zofji przebiegł nagle uśmiech pełen goryczy. Zerwała sobie z piersi różę białą i z rozmachem rzuciła ją na scenę.
Poczem wstała szybko i wybiegła z loży.
Różę białą chwycił Rudzki w lot. Nie przeczuł, nie wiedział od kogo pochodzi, lecz stała mu się naraz drogą, tajemną, kochaną.
Obrzydły mu nagle oklaski i krzyki, skłonił się raz jeszcze poważnie lecz chłodno, i szybko opuścił scenę.
Lecz zatrzymano go niemal zaraz.
Liczne dłonie ludzi mu zupełnie nieznanych wyciągały się ku niemu, przyjmować musiał powinszowania i zachwyty, odpowiadać bez końca na pytania, i dziwić się czemu artyści są dla niego dziś dopiero grzeczni, kiedy przecież dramat znali już od miesiąca.
Powodzenie — pomyślał z niechęcią.
Dusza jego była... tam... u jej stóp. Jej jedynej możeby wyznał dzieje rozkoszy owego tworzenia, owego powolnego przybierania w słowa zjaw snu świetlistego, który był synem słonecznej młodości, wolnej, swobodnej jak wiatr.
A dziś?
Dziś jest już przecie niewolnikiem. Miłość nieszczęsna spętała mu duszę, i dzisiaj tworzy nie wolną siłą młodości, lecz palącą serca tęsknotą.
I wie: wszystko, co tworzy, to tworzy przez nią z niej, i dla niej jedynie.
— No, może teraz pozwoli pan uścisnąć sobie rękę? — obok niego stał Jan Karoński, sławny polski dramaturg, i patrzał weń ciekawie czarnemi, smutnemi oczyma — pan znużony, prawda?
— O, tak, panie. — Rudzki szybko i ochotnie zwrócił się do niego — może razem wyjdziemy? —
— Dobrze. —
Pożegnał się z nowymi znajomymi, uścisnął serdecznie ręce aktorów, i wyszli na ulicę. Noc była wietrzna, chmurna i deszczowa, niebo ponure, zawalone kłębami nieruchomych, posępnych chmur.
Karoński spojrzał na te chmury, przystanął na mgnienie, i powiedział:
— Malutkie porównanie: moje ostatnie dzieło jest jako ta noc, pański pierwszy dramat jest jako wiosna. Ja stary. Pan młody. —
— To znaczy? —
— Ja zbyt już głęboko spojrzałem w życie, pan jeszcze marzy i wierzy. —
— Więc życie? —
— Zabija marzenia. Ale tacy jak pan są na to, by nam dusze rozsłoneczniali, wiosennemi opowieściami. Piękną jest baśń pańska. —
— Lecz pańskie dzieła nieśmiertelne. —
— Może? Ale to tylko dlatego, że nieśmiertelne są rozczarowania, i ludzkie bóle. —
— Czyż rozczarowania muszą nastąpić zawsze? —
— Zawsze. —
— I ja? —
— I pan. —
— Bah! Ładnie mnie pan pociesza! Lecz trudno, już to przeczuwam. —
— Lecz nie spiesz się pan do tego, o, nie! A zawsze przychodzi samo, niewołane. Im powolniejsze, tem mniej okrutne. Bo czasem bije jak piorun. To rozczarowanie życiowe. —
Mówił zgoła obojętnie, tylko jego smutne, czarne oczy wpatrywały się ciekawie w twarz towarzysza, a umiały widocznie spostrzegać, bo lekki uśmiech przeleciał mu nagle po twarzy, i zastygł wokoło warg leciuchną ironią:
— Pan, o ile słyszałem, płomiennie odnosi się do sztuki, i jest nawet jej fanatykiem. —
— Nie! Jestem pogańskim czcicielem jej! —
— To na jedno wychodzi, panie. Zgoła na jedno. Ale to dobrze. —
— Dlaczego? —
— Ten poganizm, jak się pan wyraził, daje ogromną siłę. Nie będziesz pan w stanie zwalczyć najpotężniejsze nawet rozczarowania. Ona będzie, i jest już pewnie, źródłem pańskiej twórczości, źródłem niezmiennie bijącem. —
— Ona? — Rudzki zwykłym swym ruchem przeciągnął ręką po czole — ona? Mnie się zdaje, że nie tylko ona. —
Karoński obrzucił go znowu szybkiem, badającem spojrzeniem, długą chwilę milczał, a potem mówił powoli:
— Są, tak, oczywiście są i inne źródła potężne. Ale tylko to bije prosto z duszy. I dlatego jest w stanie stworzyć rzecz czystą, w uczuciu kryształową, płomienną zapałem i wiarą, niepokonaną w wrażeniu, i świeżą jak poranek wiosny. Bo to jest tęsknota za cudem przejasnego życia, za ostatecznym ducha tryumfem, za zorzą ludzkości, i wiara w jej możliwość, dziś już tak zupełnie zatracona w duszach. Ale są inne źródła twórczości. Biją z życia. Dają obrazy okrutne prawdą, straszne, a wielkie. —
— Pański „proch ziemi“ — szepnął Rudzki.
— Jest z tego źródła, to prawda. O, panie, co za męka, było to tworzenie. Nie radość lecz troska, nie wiara, lecz zgrzyt konających marzeń, nie ufność lecz gniew. Moc moją gniew zrodził przeklęty, oburzenie, wstyd serca, wstyd serca, które ukochało ludzi. Najgorszy, panie zawód i rozczarowanie, to poznanie... ludzi. —
Długą chwilę szli w zupełnem milczeniu.
Rudzki uśmiechał się... powątpiewająco. Szanował bardzo wielkiego twórcę, jakim był Karoński, podziwiał zawsze moc jego słowa, prężność jego myśli, lecz nie ufał jeszcze jego ponurym poglądom, jego zwątpieniu, i smutkowi serca. Przypomniał sobie teraz słowa bohatera z własnego dramatu, i powtórzył je cicho:
— Ktokolwiek mówisz, pochyliwszy głowę,
Że źle na świecie, że czucia łabędzie
Tłumy poniżyć są zawsze gotowe,
Że dźwięczy próżno słoneczne orędzie —
Tobie zaprzeczą me sny purpurowe,
Sny moje głoszą: Słońcu służyć będzie
Tak człowiek każdy jak i kwiatek polny.
Człowiek przyszłości: szlachetny i wolny!
— Fanatyku...! — uśmiechnął się cicho Karoński.
A Rudzki myślał dalej:
Dlaczegóż ludzie mają być źli, jeśli ja do nich, przychodzę z sercem ufnem i kochającem?
Jeżeli los szyderczy zdarzeniami życiowemi mnie niszczy, to mam to przypisywać ludziom? Jeżeli dusza moja wiosnę im śpiewa i radość, wiarę i wesele, czyż zapłacą mi za to wzgardą, mściwością, i plugawym czynem?
Nikomu nic złego nie czyniąc, czyż obudzę w bliźnim zło?
— Tak — uśmiechnął się znowu Karoński — gdyby ludzie myśleli, wierzyli i czynili tak, jak chcesz młodzieńcze, nie byłoby ludzi złych. Ale światem rządzi żądza panowania, złota, potęgi, samozadowolenie, i duma, a raczej pycha złudnie piękna, chciwa, przewrotna, i tak podstępna jak prawie każda kobieta. —
— Kobieta... — powtórzył sennie Rudzki — miłość i kobieta. To przecież są rzeczy cudowne. —
— Podobno, podobno, młodzieńcze — Karoński odwrócił głowę, by ukryć przed nim uśmiech ironiczny — podobno, podobno — powtórzył jeszcze, a potem dodał z tłumioną goryczą. — Ale to także dobrze. Będziesz pan wkrótce bardzo sławnym, a że jesteś, dziwnie ładnym chłopakiem, będą cię kusiły kobiety, i długo będziesz jeszcze wierzył pięknym kłamstwom piękniejszych, od nich kobiet. Albowiem, jeśli żali ci się ktoś, że kobieta przed nim kłamie, lecz kłamie tak pięknie, iż się jej wszystko przebacza, wierz mi pan, że kobieta ta musi być przedziwnej urody.
— Hm — mruknął Rudzki, który się trochę zaczerwienił — a miłość? Taka prawdziwa, szalona: głucha, ślepa miłość? —
— Jest, jest. Ale to szaleństwo... albo choroba. —
— Eh, i siła, panie, twórcza siła. —
Przechodzili ulicą, na której mieszkała Zofja. Rudzki podniósł oczy, i wpatrzył się w dwa oświetlone okna. jedno z nich było otwarte.
— Jest — pomyślał — jest!
Czy była w teatrze?
Karoński patrzał na niego z nieukrywaną już teraz ciekawością. Uśmiechał się kątami ust, lecz oczy jego były poważne, i, jak zwykle, smutne:
— Tak. Miłość jest siłą. Lecz siłą obosieczną. Rozpala serce i wypala serce. —
— Więc? —
— Płomienne są twory miłosnej tęsknoty, rwące pieśni miłości odtrąconej, a odwzajemnionej radosne, lecz krótkie, i... szare, zwykle szare. —
Rudzki przystanął.
W otwartem oknie ujrzał Zofję, i serce mu się nagle ścisnęło boleśnie. Nie widział dobrze jej twarzy, nie mógł rozeznać jej wyrazu, lecz, miast zwykłego upojenia i tęsknoty, nieprzemożony smutek owinął mu nagle duszę.
Takie dziwne, takie dziwne było to uczucie.
Było — jakgdyby kwiat czarny, który szczęśliwemu, pełnemu nadziei człowiekowi podrzucą nagle pod stopy.
A człowiek ów drgnie, — i szczęście, i nadzieja znikną i opuszczą go...
— Panie — trącił go w ramię Karoński — chodźmy!
— Chodźmy — powtórzył jak echo Rudzki, a po chwili jął mówić gorączkowo. — Do kawiarni. Czekają mnie towarzysze, wszyscy młodzi. Będziemy pić i śpiewać! Nie śmiem prosić, lecz chodź pan ze mną. —
— Dobrze — Karoński ujął go pod rękę, a drugą czyniąc jakiś gest nieokreślony, dodał z przedziwnym uśmiechem:
— Wy... młodzi... —
— Kto tu? — Rudzki zatrzymał się i wyciągniętą ręką dotknął ciemnej postaci, która się nagle przed nim podniosła ze schodów — kto? —
— To ja. —
— Kto? — bezmierne zdziwienie zadrgało w jego głosie — To ty, Zośka?! —
— Tak, to ja. —
— Bój się Boga! Cóż ty robisz tutaj o tej porze? Na schodach? —
— Czekałam na ciebie. —
— Na schodach? —
— Na schodach. —
— Mój Boże! — wykrząknął prawie jak dziecko. — Czy stało się co? —
— Nic. Tylko... —
— Tylko? Mówże! Przecież ja drżę z niepokoju. —
— Tylko... i ja chciałam ci podarować kwiaty... za ten dramat... — odpowiedziała cichutko.
— Zosik! —
Otworzył szybko drzwi swego mieszkania. Wprowadził ją do wnętrza. Zapalił światło. Drżały mu ręce, i nie wiedział, co ma właściwie robić. W jego smutnych oczach zapalać się jęły jakieś żywe i jasne płomienie. Na ustach miał zdziwiony uśmiech, uśmiech pełen radości. Patrzał na nią i drżał i nie wiedział, co ma powiedzieć. A ona stała przed nim wprost śliczna w swem przedziwnem wzruszeniu i podarowała mu kwiaty.
Wreszcie opamiętał się:
— Dziękuję ci Zosik, dziękuję. Mój Boże! Jakaś ty dobra... Proszę cię, siadaj tu. Nie, czekaj. Zdejm najpierw płaszcz i kapelusz. O, tak. Napijesz się herbaty? —
— Owszem. —
— W tej chwili zrobię. Już się robi. Czy dobrodziejka głodna?
— Dobrodziejka głodna nie jest. Przyszła, żeby ci dać kwiaty, i żeby... —
— I żeby..? —
— I żeby cię pocałować... —
— Zosik! —
— Nie, czekaj, nie teraz... Rób herbatę, a ja sobie przejrzę te notatki. Można? —
— Można. —
Były to drobne kartki, ołówkiem zapisane. Zośka czytała:
„Czyż nigdy?
O, czyż nigdy nie mam ujrzeć w oczach twoich znaku zrozumienia mojej za tobą tęsknoty?
Tęsknoty, która duszę moją do cna przepaliła, do najtajniejszych jej głębi, z marzeń mych górnych i snów płomiennych szary popiół zmierzchów czyniąc, noc w duszy mojej głuchą rozpościerając, noc, której jedynym brzaskiem świetlistym jest słaba, wątła jak ostatni blask zachodu, nadzieja?
Czyż nigdy?
O, czyż nigdy oczy twoje nie błysną ku moim radośnie, nie obnażą promieniem swoim bolesnej mej tajemnicy, i głębi swych tajnych, czarownych, cudownych głębi czyż nigdy me rozjaśnią? Oczy twoje w duszę mi się uświęciły niby dwie gwiazdy przewodnie, lub niby dwa błędne, leciuchne płomyki złote, co świecą i drgają i sypią łagodnym rozbłyskiem by ciche, nienazwane latarenki ludzkiej, serdecznej tęsknicy...
O, oczy twoje!
Są niby dwie czarowne otchłanie, w których miłość moja tonie z cichą wiarą, z ufnością, z rozkoszą, z nadzieją!
O, oczy twoje!
Patrzę w nie, patrzę oszalały, szukam w nich wyznania rozkoszy, a oto tajemny ich błysk sny moje precz płoszy, i mękę moją w ból krwawy zamienia.
Czyż nigdy?
O, czyż nigdy nie mam zaznać pieszczoty twych oczu, na myśl o której szaleje me serce, płomienieje dusza i pada, pada na dno marzeń zatracenia.
Oh, oszaleć!
Te oczy, te twoje cudne oczy...
Czyż nigdy?“
Zośka czytała i drżała. W duszy jej rodził się gwałtowny płomień, serce szalało w piersi, żar krwi palił lica. A oczy czytały:
„O... oczy..!
Ażali nigdy już, istotnie przenigdy, nie będę mógł w ciemnych ich głębiach ujrzeć wyznania rozkoszy?
Ażali nigdy już ręce twe białe niby lilii kwiaty nie dotkną mej twarzy, i żaru czoła mego pieszczotą cichą, senną, łagodną nie ochłodzą?
Płonie serce moje, płonie niby żagiew świętego ognia w pogańskiej świątyni, bo pogańską dzisiaj jest ma myśl i dusza.
Do ciebie się modlę jako do jedynej wartości tego bytu, ty bóstwem mojem jesteś, ty moim początkiem i końcem.
Ciebie czczą tylko dzisiaj moje pieśni, i ciebie tylko jedną znają — o, słońce mojej duszy i tęsknoto straszna, rozpaczna!
I ażaliż nigdy?“
Oczy Zośki łzami się przesłoniły. Zaczęła czytać szeptem. Szept ten rósł, rozpalał się, rozżagwiał mocą płonącą, dyszał tęsknotą i bólem, i żądzą i prawie szałem:
„Zbliża się, zbliża już cudu godzina,
godzina snów spełnienia, i marzeń uroku!
Spali się już miłości przeczysta bezwina,
którą widzę, olśniony, w tajemnym twym wzroku.
Zbliża się, zbliża chwila oszołomień,
chwila szałów obłędnych, straszliwych uniesień!
Godzina dojrzewania piękniejsza niż jesień,
niżeli śmierć mocniejsza, słoneczna jak płomień.
Szaleństwem się zapalą, ogniem staną oczy,
pożarem serca nasze, a płomieniem dusze!
Serce moje krwią żywą niby pieśnią broczy,
myśl moja żyje wiecznie w wirach, zawierusze!
O, gdybyś ty me serce znała, ty cudowna!
gdybyś znała mą duszę, kochającą słońce!
Gdybyś znała jak niczem jest potęga słowna
a jak wielkie są żary mej krwi pałające!!
O, gdybyś! Dusza moja jest twym niewolnikiem,
pieśni moje już tylko ciebie znają jedną,
serce moje się stało szalonem i dzikiem,
Dla ciebie umrzeć, zabić — dziś mi wszystko jedno!
Za jeden twój całunek — niech śmierci tysiące!
A za jeden twój uścisk — całych światów prochy!
Tyś jest pieśń moja, życie; tyś mój kwiat i słońce...“
urwała i z wybuchem nagłego, rwącego łkania zerwała się z miejsca i pobiegła ku oknu. Podskoczył do niej i chwycił jej ręce:
— Zośka, co z tobą? Zośka! —
— Ja... ja... ja... już nie mogę tak dłużej.
— Zośka...! —
— Ja ciebie kocham! Ty!! —
— Zośka...! —
Zarzuciła mu ręce na szyję, piersią przywarła do piersi jego, ustami do ust.
— Kocham cię — szeptała po chwili — zrób ze mną co chcesz ale mnie nie odpędzaj! Nie odpędzaj!! —
— Zosik... —
— Będziesz mię kochał... choć troszkę? —
— Zosik... Ja ciebie... —
Nie dokończył. Znów uczuł na ustach swych jej gorące, łopoczące dreszczem wargi, i dziwny dreszcz, dreszcz jakby lęku i radości zarazem przeszył jego serce. Przechylił jej głowę na swe ramię i z rosnącą rozkoszą patrząc w jej rozgorzałe oczy, pił z jej warg mocną oszałamiającą słodycz, żar... i zapomnienie. A ona słaniała się już w jego ramionach. W jakiejś chwili szepnęła:
— Jak mi serce bije... —
— Serce... —
— Które oszalało przez ciebie i dla ciebie... —
— Zosik! —
Z błędnym uśmiechem na ustach pochylił głowę i drżącemi rękami rozpiął guziki jej bluzki. Błysnęła naga pierś o cudownym kształcie.
Przegięła mu się w ramionach — półprzytomna z rozkoszy i szczęścia — a on całował.
... Wokoło cisza panowała zupełna i spokój. W ciszy tej słyszała głośne, nierówne bicie jej serca i bicie to było dla niej głosem jej szczęścia. Drżąc od żaru jego pocałunków i cisnąć się doń z całą siłą dawnej tęsknoty, szeptała:
— Ciebie kocham jedynego... pierwszego... Cudny mój... mój... mój... —
I szał ich ogarnął.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
A rankiem zbudziło go słońce.
Paliło się gdzieś tam na niebie, a pokój napełniło jakgdyby radością. Zdziwionemi oczyma powiódł wokoło.
...A Zośka spała obok niego snem cichym i mocnym. Kołdra tylko częściowo zakrywała jej nagie ciało...
— Jakżeś ty piękna... — wyszeptał cicho Rudzki.
Pochylił się i pocałował ją w usta.
Westchnęła. Nagiem, gorącem ramieniem objęła jego szyję, nogami jego nogi. I tak przyciągając go do siebie, napół jeszcze sennie szeptała:
— Mój... mój... mój... jedyny... —
— Proszę panienki, w skrzynce jest list. —
— A... list? —
— Tak. —
— Przynieś. — Zofja podała służącej kluczyk od skrzynki, i weszła do pokoju. Przekręciła kurek przewodu, i jasne, złote światło lunęło na pokój.
Podeszła do lustra.
Patrzała na odbicie swojej bladej twarzy, na wargi swe purpurowe, i czarne, znużone, zmroczone smutkiem oczy.
... Mówił, że linia mej piersi jest linią greckiego marzenia, mówił, że ciało moje odurza, upija swem pięknem...
... I mówił, że oczy moje w piekło go zaprowadzić mogą, że włosy moje to płaszcz najdrogocenniejszy, na który niema ceny, że usta moje to kwiat purpurowy, którego dotknąć ustami znaczy upić się szałem i zapomnieć, zapomnieć o wszystkiem.
... I mówił jeszcze, że moje pocałunki są jako żar i jako rozkosz, o której możliwości nigdy nie zamarzył...
... I mówił, że kocha...
Oh!
A niema go przecież!
Niema go!
A ja czekam, czekam, czekam! Naga padłabym na pierś jego, bezbronna i cicha, cała mu oddana!
I przecież jestem piękna!
A jego niema...
Rwące łkanie znów wezbrało w jej piersi, i łzy spłynęły do oczu. I padły te łzy niby dwie iskry rozżarzone na jej krwawe wargi.
Piersi jej zafalowały silnie, i ramiona sprężyły się w niemem pożądaniu.
Bo było dotknięcie tych palących łez jak jego pocałunek...
Odeszła wolno od lustra. Zagasiła górne lampy, a zapaliła jedną jeno. Pokój zalało teraz łagodne, półbłękitne światło.
Wzięła z wazonu dwie róże białe, przycisnęła je do ust, i usiadła na „pamiętnej“ kanapce.
Oczy jej cieszył półbłękitny mrok, i spieczone wargi przywierały chciwie do chłodnych płatków róż. —
— Tak jak wtedy... — szepnęła.
Jak wtedy... —
— Jest list, proszę panienki. —
— Półóż na stole. —
— Czy podać herbatę? —
— Nie. Możesz iść spać. —
— Dobranoc panience. —
— Dobranoc. —
...Dobranoc...
Oh, gdyby on mówił to słowo, odchodząc, gorzało mu płomieniem i żarem. Jakgdyby wiązka róż czerwonych było, jakgdyby upojne spojrzenie w samą głębię duszy.
I... niema go...
Takie to naturalne, i takie straszne, okrutne...
Sennym ruchem podniosła się z kanapki, i rozprężyła ramiona. Białe róże wypadły z jej ręki, i bezszelestnie spoczęły na dywanie.
... Zdenerwowana jestem...
Bo cóż...? Nie wraca? Jest ranny, ale i pozatem ma wiele spraw do załatwienia. Wróci...
Lecz...
Serce jej biło na trwogę. Jakieś ciemne, złowieszcze przeczucie załopotało w duszy, i okryło ją cieniem niby czarnemi, posępnemi skrzydłami.
Bolesne zdziwienie wbiegło do jej oczu, i rozszerzyło je nadmiernie.
Załkała krótko i sucho, i opadła znów na kanapę.
Co to jest? — wyszeptała cicho.
... A list...!
Jednym skokiem znalazła się przy stole.
... Jego pismo...
Jego!
Serce jej przestało uderzać na mgnienie. Ręce z gorączkową szybkością rozrywały kopertę. W reszcie... Podniosła papier blizko, bliziutko do oczu.
„Panno Zofjo!“
Co?
Nie... to przecież nic... to jest tylko żartobliwie... ot, tak... oczywiście...
„Proszę przyjąć te słowa z tą samą odwagą, z jaką ja je piszę.“
Przysunęła ręką po czole. Nie rozumiała. Takie słowa można przecież stosować do rozumu, ale nie do serca.
A ona była zdolną pojmować tylko sercem.
Co on pisze?
Co to znaczy:
„Proszę przyjąć te słowa...“
Aha! Więc będą jakieś wyjaśnienia. Oczywiście. O czemś chce ją zawiadomić, albo do czegoś namówić.
Oczywiście. Ma nawet do tego prawo. Wszak wziął ją całą.
Całą!
Począł drażnić ją nagle ten zmrok półbłękitny w pokoju, i ta cisza bezmierna wokoło. Podeszła do okna, i otworzyła je szeroko.
Zimny wiew nocy uderzył ją w twarz, i w odsłoniętą szyję. Stała długi czas bez ruchu, zapatrzona w chmury.
Jestem przytomna — szepnęła wreszcie — zupełnie! Mogę zrozumieć. —
Wróciła do stołu.
„Zdarzenia życiowe przygniotły mnie i zmieniły, i takim, jakim teraz jestem, nie śmiałbym stanąć przed Tobą.“
Boże! Co to znaczy? Co to znaczy?
Co jemu się stało?
A ja nic, nic nie wiem. Oczywiście, oczywiście, w dalszych zdaniach muszą być objaśnienia. Muszą! Obłędu można dostać wśród tej niepewności!
Półbłękitny zmrok w pokoju drażnił ją teraz nieopowiedzianie. Przekręciła więc znowu kurek przewodu, stało się jasno, zbyt jasno.
Pochwyciła list, i czytała dalej:
„Taki, jaki jestem, nie jestem w stanie dać Pani szczęścia, które przecież oparte być musi na rzeczywistości, ale nie na złudzie.“
W mózgu jej, w niej całej stała się grobowa cisza. Milczenie takie, że słyszała jeno zamierający wolno szum własnej krwi, i bicie coraz słabsze i słabsze porażonego serca. A potem nastała już taka cisza, że słyszała szmer łez płynących po jej twarzy.
... Rze-czy-wistość... —
Rzeczywistością było to, że go kocha, i że miłość jej boleśnie została odtrącona. Bo on nie chce opierać szczęścia na złudzie...
„Zniknę na czas pewien z oczu pani“, czytała półgłośnym roztrzęsionym szeptem „ale się szczęścia nie wyrzekam. O nie! Jeno nie jestem teraz Pani godnym, bo rozbite są moje uczucia. Proszę nie mieć mnie za podłego, bo jestem tylko słaby. I proszę wierzyć tak, jak ja wierzę, że kiedyś wszystko się naprawi.
Aha!
Serdeczny... uścisk... dłoni...
Ha! ha! ha! ha! ha!
No, oczywiście! Teraz to już wszystko jest jasne zrozumiałe!
Serdeczny... uścisk... dłoni...
Ha... ha... ha... ha... ha...
... Mówił, że linia mej piersi jest linją greckiego marzenia, mówił, że ciało moje odurza, upija swem pięknem...
... I mówił, że oczy moje w piekło go zaprowadzić mogą, że włosy moje to płaszcz najdrogocenniejszy, na który niema ceny, że usta moje to kwiat purpurowy, którego dotknąć ustami znaczy upić się szałem i zapomnieć, zapomnieć o wszystkiem.
... I mówił jeszcze, że moje pocałunki są jako żar i jako rozkosz, o której możliwości nigdy nie zamarzył...
... I mówił, że kocha...
A teraz:
Ser-de-czny uścisk dłoni!
Ha! ha! ha! ha!
No, teraz, oczywiście, wszystko, wszystko jest jasne, jasne, zrozumiałe!
Tu — tu — tu — w tym samym pokoju mówił, że ją kocha, tu — tu — tu — w tym samym pokoju padała przed nim na kolana, ręce jego całowała, modliła się doń jako do jedynej pieśni swojej duszy!
Tu — tu — tu — w tym samym pokoju oddawała mu się cała, płonąca i spragniona, wstydliwa a żądna, matką jego dziecka zostać pragnąca!
Tu — tu — tu — w tym samym pokoju mówił, że ją kocha!
A teraz, teraz, teraz...
Serdeczny uścisk dłoni!
Oh!
Padła na kolana i czoło przyłożyła do ziemi.
Oh!
Ręka, która miała ostre szpony i żelazną siłę, ściskać jęła jej serce. Płomień, który był szatanem żaru, owinął jej mózg.
Suche łkanie rozrywało piersi...
Niema go! Umarł...
Tak, tam w sercu umarł...
Nie, nie! Oh, nie! Umiera razem z sercem...
Podniosła się cicho, bezszelestnie i podeszła ku oknu. Dusiła się. Palce jej rąk skrzywione a drżące rozerwały bluzkę na piersiach, rozerwały stanik, i zdarły bieliznę. Chłód nocy owiewał nagie ciało, a ono, mimo to, paliło okrutnie.
Dusiła się.
Wpiła palce w ramię, wpiła z taką siłą, że paznogcie zaryły się w ciało, i krew trysnęła.
— Żyję jeszcze — przemknęła zbłąkana myśl.
A jego niema!
Posiadł ją całą, wziął z niej rozkosz, zniszczył bezpowrotnie cały czar jej młodości, uczynił szaloną i pragnącą... tu — tu — tu — w tym samym pokoju.
A teraz...
Serdeczny uścisk dłoni...
Dusiła się.
Ręka, która miała ostre szpony i żelazną siłę ściskała coraz mocniej jej serce. Płomień, który był szatanem żaru, przeżerał już jej mózg.
Chłód nocy owiewał jej nagie piersi, a one paliły piekielnie.
Dusiła się.
Myśl: teraz mija godzina, potem będzie druga — — — dzień — — — noc — — — tydzień — — — miesiąc — — — rok... —
I jego nie będzie.
Będzie ten list, i słowa: ostatni... nie! nie! serdeczny uścisk dłoni...
Niema go!
Umarł!
Ręka, która miała ostre szpony i żelazną siłę, skręciła serce jej, płomień, który był szatanem żaru, jął popielić mózg.
Zofja — nagle — bez jęku, bez szeptu — niby posąg strącony, — padła na miękki, tłumiący łoskot dywan.
Usta jej spoczęły na porzuconych dwóch białych różach, i dotknięcie ich chłodnych płatków było ostatnią jej rozkoszą.
Płomień, który był szatanem żaru, spopielił już mózg, a serce milczało w piersi ciche już, zabite.
Nie było już dla niej życia...