<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Stanisław Liciński
Tytuł Szały miłości
Wydawca Wydawnictwo Polskich Zakładów Graficznych Jerzy Strowski i S-ka
Data wyd. 1923
Druk Polskie Zakłady Graficzne Jerzy Strowski i S-ka w Białymstoku
Miejsce wyd. Białystok; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


3.

„... Albowiem nie będzie miał swobodnej myśli człowiek, dopóki nie zdobędzie woli. Dopóki władzy w sobie nie uzyska, władzy, która żądze wstające biczuje, która jeno rozumowi i słusznej dumie posłuszna, Boga rozkazy zna, a pokusą gardzi. Poniżeniem jest pełzać u stóp tych, którzy z nami igrają, bowiem nie należy za chwilę szczęścia zwodniczą płacić swej dumy rozbiciem, nie wolno bowiem sił marnować na pościgi za barwnym motylem.
Więc to ci rzekę, przyjacielu, a ty mi wierz, że bez wyrobionej woli człek jest zabawką losów i ludzi. Siły nie posiada by zmysły wziąć w karby, mocy nie posiada, by pokonać rozpacz. A mówi, że wolnym chce być.
Pomnij-że, człecze, i pomnij-że dobrze, że wolność, jak i wszystko na świecie, zdobywać potrzeba, a zdobytej strzedz jako oka w głowie.
Więc to ci rzekę...“
Staliński ruchem niecierpliwym odrzucił na stół starą księgę, podniósł się i wolno jął chodzić po pokoju. Na jego znużonej i bladej twarzy znać było zupełne już wycieńczenie, a rozszerzone bezsennością oczy gorzały gorączkowo.
Więc jak to się stało właściwie? — pomyślał i przystanął u okna.
Jak człowiek, którego wysłano w głuchą siedzibę przyzwyczaił się do braku książek i teatru, nowej myśli i nowej wiadomości, wygód życia i lepszego jadła, — wróciwszy nagle za głowę się chwyta w zdziwieniu, że czas długi mógł przeżyć bez kultury i piękna i wrażeń, — tak i Staliński zastygł w osłupieniu, kiedy znowu zobaczył Irenę.
Jak mógł żyć bez jej widoku — tak długo.
Oh! bo z dniem każdym stawała się piękniejszą. Zdawało się, że jej niezwykła uroda nie będzie nigdy w pełni rozkwitu, gdyż każdy, który ją zobaczył, mówił: ona będzie jeszcze piękniejszą. I mówił prawdę. Dzień każdy odnajdywał w niej nowy, cudowny szczegół­‑kwiat wspaniałej urody.
Kiedy Staliński, po pogrzebie ojca, urzędownie objąwszy bogate po nim dziedzictwo, objeżdżać musiał sąsiadów „gdyż tak było przyjęte“, jedną z pierwszych swoich wizyt skierował właśnie do dworu w Srokowie.
Był w ten dzień niezwykle znużonym, i cały przygnębiony niespodziewaną i ciężką swą stratą, i nie myślał całkiem o tych, do których jechał, zamknięty w sobie, chłodny i obojętny.
Tymczasem... Przyjęła go najpierw Irena. W długiej, domowej, fałdzistej szacie była tak miłą i ładną, i tak zarazem niezwykłą, że mimowoli się uśmiechnął i spojrzał uważnie w jej oczy.
Odpowiedziała mu spojrzeniem długiem i prawie pokornem, dziwnie mocno ścisnęła jego rękę, i powiedziała bardzo ciepło i bardzo serdecznie:
— Cieszę się bardzo, że pana widzę. Chociaż wolałabym nie widzieć pana całkiem, niż po tak wielkiej stracie... —
— Więc naprawdę? — zapytały jego oczy i otrzymały złudną, nie — złudną, lecz cudownie zadawalniającą odpowiedź.
Został w Srokowie dnia tego do późnej godziny, i chociaż nie uległ już jej przemożnemu, słodkiemu czarowi, to jednak czuł, że coś ich znowu — na chwilę czy na długo może — i silnie związało. —
Odszedł od okna i usiadł znowu w wygodnym, staroświeckim fotelu; był spokojny już i prawie obojętny; myśli jego układały się jasno, wyraźnie i logicznie.
Nie stało się między nami nic, i nic się więcej już stać nie może. Nie kocham jej, piękność jej tylko odurza mnie jeszcze. Lecz i to minie. Czeka mnie inne, jasne i swobodne życie.
Tak! Czuł, że przez te dwa tygodnie od śmierci ukochanego ojca, spoważniał i zjednoliciał niezwykle. Jakaś duma w nim wstała poważna, myśl o obowiązku zbudziła się uroczysta, i zrozumienie potrzeby hamulca stało się niemilknącem.
Hardo więc spojrzał w wnętrze własnej duszy, i hardo postanowił:
Prosto, dumnie i szlachetnie. Tak kazał ojciec. Innej drogi nie znam.
Napisał do Zofji, że przemógł już ból cierpienia, i że chociaż żal w nim jeszcze żyje, to jednak patrzy w życie jasno i z wielką ufnością. Że zrozumiał już teraz, że przed silną nawet przeszkodą cofać mu się nie wolno, lecz iść hardo naprzód drogą jasną, prostą i szlachetną. Że ją uważa za swoją towarzyszkę, za najwierniejszego przyjaciela, i za pieśń swojej duszy radosną.
Otrzymał od niej odpowiedź tak cudownie miłości pełną, tak jasną, tkliwą i serdeczną, tak pełną bezgranicznego oddania i wiary, że, pośród czytania, łzy radości i dobrego wzruszenia stanęły mu w oczach, i serce podniosło się nową wiarą i nową otuchą.
Nareszcie — pomyślał — skończyły się dni walk próżnych i głupich rozmarzeń.
Żył teraz prawie samotnie ibył spokojny, ufny, i szczęśliwy. Sprawy majątkowe, które go w Złotych Lipach na czas dłuższy zatrzymywały, starał się załatwiać prosto, pilnie i sprawiedliwie. Otoczenie poznało w nim natychmiast godnego następcę zmarłego, i umiało go uczcić i uszanować. Staliński stawał się twardy w czynie, spokojny w myślach i sądach, stanowczy wolą, i, gdy sądził, że trzeba surowy. Kiedy codzień o zmierzchu szedł starym swym parkiem, by dumać i odpocząć, uśmiechał się na myśl o swej nowej pracy i obowiązkach, i przypominał częste zdanie ojca: Stalińscy umieją pracować, i pracę cenią. Ale są hardzi i nie znoszą żadnej najdrobniejszej kontroli. Sami osądzą siebie, lecz sądzić ich — niebezpiecznie.
Staliński przypomniał sobie te słowa, i cicho się uśmiechał. O ich słuszności zresztą prędko się przekonał.
Przyjechał raz do Złotych Lip, pan Roman Zgierski, ten sam, który „robił anglika“, był niezwykle bogaty, i szalone miał powodzenie u kobiet, (mówiono, że ostatnio u Ireny Srokowskiej, z którą podobno miał już być po słowie), przyjechał konno i sam, grzeczny i chłodny, lecz z widocznym gniewem:
— Pan — rzekł w toku rozmowy do Stalińskiego — rzeczywiście podniósł zapłatę robotnikom ogrodowym? —
— Tak. —
— Czemu? —
— Byli za mało płatni. —
— Zamało? Alei, panie. Na kilkanaście mil wokoło nikt nie pomyślał o podnoszeniu płacy, więc, logicznie sądzę, twierdząc, że jest dostateczną. —
— Może u innych tak, lecz u mnie nie — odpowiedział Staliński powoli i z naciskiem, lecz pan Zgierski nie zrozumiał, lub też może udając anglika, udał, że nie rozumie:
— Istotnie. U pana jest park tak wspaniały, że nie dziwię się, iż chcesz go pan również w wspaniałym utrzymać stanie. Lecz, proszę mi wierzyć, że nietylko ja, ale i wszyscy wokoło sąsiedzi, uważają, że podnoszenie płacy było zgoła, zgoła zbytecznem. Robotnicy teraz podnoszą głowy i mruczą. Oh, to było zupełnie zbytecznem, panie! —
— Czy było zbytecznem, czy nie, to pozwoli pan, ja sam to już rozważyłem. Sąsiadom zaś moim odpowiedzieć mogę, że majątek mój i robotników znam, i jeśli raz wydam rozporządzenie, to jest ono nie do zmienienia. —
Pan Zgierski odjechał więc chmurny i niezadowolony, Staliński zaś idąc alejami parku, przypominał sobie słowa ojca i cicho się uśmiechał.
Park zamkowy kochał jak żywą istotę. Znał wszystkie jego najtajniejsze skrytki, znał wszelkiej pory czary i uroki.
Jego drzewom rozpłakanym najdziwniejszym szumem skarżył się w czas pierwszych, młodzieńczych zawodów, między jego krzewy w godzinę pachnącej wiosny niósł swoją radość i duszy wesele, tu pierwszy raz marzył i śnił, rozpaczał i tworzył nadzieję.
Tu dumał o przodkach swych, rycerzach groźnych, surowych, tu przeszłość ojczyzny poznał z ksiąg sławnych, i tu po raz pierwszy zagorzał uczuciem płomiennej ku ziemi swej miłości.
Codzień więc o zmierzchu przychodził „rozmawiać z parkiem“. Uroczyściała mu wtedy i bielała dusza, wywyższało się potężnie serce, i czuł siły napływ i młodości rozkwit.
Pewnego popołudnia, że stał na świecie dzień jasny i mroźny, wyszedł wcześniej, niż zwykle, i przeszedłszy za kraniec parku, w zadumie, zabrnął w głąb srokowskiego ogrodu.
Kiedy się ocknął, był już bardzo blizko dworu, więc spiesznie zawrócił, nie chcąc być spostrzeżonym, i zatrzymał się dopiero nad brzegiem strumyka.
Było to miejsce tak dla niego boleśnie pamiętne!
Usiadł na pniu ściętego drzewa, wsparł głowę na rękach, i zadumał się głęboko...
Myślał, dlaczego tak dziwnie piękną i tak dziwną w postępowaniu jest panna Irena.
Czy ona śni o rycerzu jasnym, i w oczach każdego go szuka?
Czy też ponosi ją krew namiętna, grająca wieczne pragnienie rozkoszy?
Czy też miłości pragnie oszalałej, i ciągle, ustawne cierpi rozczarowania?
Czy kiedykolwiek kochała go, czy kiedykolwiek pragnęła ust jego?
Zapatrzył się przed siebie na ośnieżone drzewa i krzewy, zasłuchał się w pogwar myśli, i zastygł wkrótce w spokojnem zadumaniu.
Nagle posłyszał szelest kroków, lecz nim zdążył odwrócić głowę, jakieś ciepłe, miękkie dłonie zakryły mu mocno oczy — i zaległo wcale interesujące, zdradzieckie milczenie.
Po długiej chwili zdecydował się Staliński — rozbawiony nieco — ujął w swoje silne ręce te drobne miękkie dłonie — i jął je ściskać coraz mocniej i mocniej:
— Aha — wyrzekł swobodnie — ciekawy jestem, kto pierwszy się odezwie? —
Milczenie.
— Dziś jest zgoła zimno, lecz futro me wyśmienite. Tych rączek pachnących tak prędko nie wypuszczę. —
Rączki próbowały się uwolnić silnemi szarpnięciami. Lecz Staliński trzymał mocno. Wiedział już, kto to jest, bo zresztą to nikt inny być nie mógł, i nagle krew wszystka zbiegła mu serca. Zgubny płomień od nowa rozpalał się w żyłach i zaciemniał myśli. Wyszeptał:
— Rączki zmarzły. Czyż można rozgrzać je pocałunkami? —
— Ah! Rozgrzej pan, do licha! Bo przecież tak długo nie może trwać... — srebrno­‑dżwięczny, wesoły śmiech Ireny rozperlał się w czystem powietrzu, i zagrał nagle w jego sercu niby echo radosnej piosenki. Odsunął jej ręce od swych oczu i pokrywał je gorącymi pocałunkami. Stała przed nim z namiętnym uśmiechem na rozchylonych ustach, i szepnęła po chwili przeciągle, kusząco:
— A usta ma gorące jak płomień... i oczy też... —
— Ty... cudna... —
— A może... —
— I dziwna... —
— Na pewno... —
Przyciągnął nagle jej ręce, przyciągnął tak nagle i silnie, że zachwiała się i opadła bezsilnie na jego kolano.
Z uśmiechem, który go już mógł w piekło zaprowadzić, zarzuciła mu ręce na szyję, przycisnęła się doń namiętnie i śmiała się tym swoim, srebrnym, polotnym śmiechem, który się rozperlał po parku, wracał ledwo, ledwo uchwytnemi echami i serce mu napełniał szałem, rozkoszą, upojeniem.
Przechylił nagle w tył głowę, zaśmiał się również i zapytał zuchwale:
— Będziesz moją? —
— Nie wiem... —
— Nie kochasz mnie? —
— Jeszcze nie. Mnie trzeba zdobywać! —
— Z biczem? —
— A może... —
Ogarnął go szał.
Ustami znalazł jej usta, wpił się w nie namiętnie, cisnął ku sobie jej cudowne ciało, cisnął aż do bólu, i szeptał urywanie:
— Ja... ciebie... chcę! —
— Dosyć! —
— Nie! Masz zbyt piękne usta! —
— Dosyć! Puść... —
— Nie! —
— Dosyć — szeptała coraz cichszym głosem i bezwładnie zwisała mu w ramionach. Oczy jej zasnuły się mgłą rozkoszy, a usta stały się płomienne, purpurowe, drgające i krwawe. Patrzała weń prawie pokorna, i bardzo zdziwiona, i nieco przerażona. Drgnęła, gdy nagle wpił się w nią oczyma, i szepnął zduszonym głosem:
— Zabiję cię! —
— Oh... czemu? —
— Kochaj mnie! —
— Nie... wiem... —
Staliński nagle oprzytomniał. Łagodnie uwolnił się z jej objęć, bo jeszcze ciągle ramionami opasywała mu szyję, wstał, chwycił garść śniegu i wytarł nim sobie rozpalone skronie. Potem spojrzał na nią krótko, uśmiechnął się blado, i powiedział:
— Co to było? —
Irena patrzyła weń z tym samym ciągle uśmiechem, rozpalonemi i rozszerzonemi oczyma, aż wreszcie klasnęła lekko w ręce, i zawołała półgłosem:
— Ja pana dotąd jeszcze nie znałam... —
— I teraz pani mnie jeszcze nie zna, ale i ja panią nie znam... —
— Więc... —
— Dlaczego pani... — nie dokończył i spojrzał na nią zdziwiony. Miała wyraz lęku w oczach, i gorycz w uśmiechu. Dokończyła zuchwale, lecz cicho:
— Dałam się panu całować, co? —
— Tak. —
— Nie wiem. —
— Panno Ireno...! —
— Ja nie wiem. Ja tak muszę. Ja w tej chwili pragnęłam pańskich pocałunków ponad wszystko w świecie... —
— A teraz? —
— Ja nie wiem. Może pana kocham, może nie... —
— Nie rozumiem, nic nie rozumiem... —
— Niech pan nie myśli. To się samo wszystko musi rozjaśnić. —
— Ale to się może okropnie skończyć! —
— Panie Karolu! —
— Złote runo — ha! ha! ha! ha! złote runo — wybuchnął nagle zgryźliwym, szyderczym śmiechem — złote runo mojej miłości. Co będzie? —
— Panie Karolu! panie Karolu! Niech się pan uspokoi? Pan mnie istotnie kocha? —
— Ha! ha! ha! Nie wiem. Dziś istotnie nie wiem. Ale kochałem panią prawie do szaleństwa! —
— Boże... —
— Tak! tak! tak! tak! A ty? —
— Panie Karolu... cicho, cicho, spokojnie — delikatnie ręką pieściła rękę jego — ja wiem, że ja jestem zła i śmieszna, ale ja taką już jestem. Ja muszę kogoś pokochać tak szalenie, bym po za nim świata nie znała. Ale to musi być ktoś strasznie mocny, dymny, straszliwy i silny. Żeby mnie mógł rzucić o ziemię, ciągnąć za włosy w gniewie, ale żeby mnie kochał do obłędu, tak! —
— Ty dziwna... —
— Jeżeli mnie pan kochasz lub pokochasz, to będziesz musiał stargać wszystkie węzły i być moim, rozumiesz? —
— Dobrze — powiedział nagle — ale ty? —
— Ja? Ja też. Moje ciało jest piękne, lecz nerwy stalowe. Jeśli ciebie pokocham... —
— Dobrze. Dobrze. Lecz nie śmiej. Z nikim!! —
— O... co za błyski w oczach! O! Gdybym ja cię znała! —
— Poznasz! Lecz tymczasem musisz szanować moje prawo do ciebie! —
— Prawo? —
— Tak! —
Spojrzenia ich zderzyły się nagle i zda się, szczęknęły niby dwa brzeszczoty. W żyłach Stalińskiego burzyła się szałem krew. Oczy rozszerzone nadmiernie raz pierwszy zwyciężyły czar i urok jej oczu.
Irena pochyliła głowę i szepnęła ulegle:
— Dobrze. —
Pocałował ją chłodno w rękę, i mówił:
— Więc tak: będziemy się często widywać, i poznawać coraz lepiej, lecz ani ty, ani ja nie będziemy czynili nic takiego, coby nam mogło zagrać na nerwach zgrzytliwie, coby popsuć nam mogło piękno naszego stosunku, i słodycz wzajemnego poznawania. Tak? —
— Tak. —
— Ja ci, z mej strony, daję na to słowo uroczyste: że aż do czasu rozstrzygnięcia nie będę znał żadnej kobiety innej, żadnej. I żadnego snu, żadnego marzenia, prócz snu i marzenia o tobie. A ty? —
Milczała. Oczy jej były nieruchome i jakby zagasłe. Patrzała niemi w jakiś punkt nieistniejący długo i niezrozumiale. Nagle poruszyła się lekko i polotnie, podeszła znów blizko i szybko do niego, położyła mu dwie ręce na ramionach i wyszeptała:
— A jeśli nie dopełnię? — usta jej złożyły się do przedziwnego, dotąd mu zupełnie nieznanego uśmiechu, i drżały szybko choć nieuchwytnie. W oczach jej łopotał teraz lęk ukryty, i lśniły zuchwałe, nawet drwiące blaski. Tak była niezwykłą ta mieszanina lęku i zadrwienia, że Staliński pomyślał na chwilę, że ona z niego drwi. Zerwał się w nim na myśl tą wicher gwałtownego śmiechu i gniewu zarazem, szał od nowa buchnął mu do serca, i brwi mu się ściągnęły groźnie i stanowczo. Nie zdradzając najlżejszym ruchem swojego wzburzenia, wpił tylko w twarz jej rozpalone, rozgorączkowane oczy, i wyszeptał wolno, okrutnie:
— Wtedy zabiję cię! —
— Ty?! —
— Tak. —
— To już mnie kochasz? —
— A ty? —
— Może, może, może. —
— Ireno! —
— Mocny jesteś zdaje mi się, że mocny jesteś — zarzuciła mu znowu ręce na szyję, i czarownie blizko zbliżyła ku ustom usta — musisz być zawsze taki, nie inny. Pamiętaj! —
— Bo? —
— Bo zadrwię z ciebie, wyśmieje cię! —
— O... —
— Nie śmiej się! Śmiech kobiety to straszna broń. —
— Śmierć ją wytrąca. —
— O... la, la, la, la, la, la... a...— zanuciła cicho i jeszcze bliżej się ku niemu przygarniając, szeptała kusząco, coraz ciszej i coraz namiętniej — patrz na moje usta. Czyż nie są usta cudne? A moja szyja? A czoło? A skronie? I ty byś zabił!? No, no... — chyliła się coraz bliżej i bliżej, a kiedy już wargi jej niemal ust jego dotykały, wyrzuciła krótko, gwałtownie: — pocałuj! pocałuj... —
— Ty! —
Całował.
Dzika rozkosz rozpierała mu piersi, i dzika moc wstępowała w żyły. Sępiemi spojrzeniami spadał na jej czoło, usta i szyję, i szeptał nieprzytomnie:
— Jeśli... zdradzisz... bić będę... po ziemi włóczyć.., za włosy... ty... —
— Kochasz! —
— A ty? —
— Może tak, może nie... — uchyliła się nagle z jego objęć, i wykonała przed nim ukłon przedziwnie śliczny i powabny — jutro przyjść proszę do nas przed wieczorem. Tak? —
— Tak! —
— A może, może, może, może... — posłała mu ręką jeszcze jeden pocałunek, i znikła szybko pomiędzy drzewami.
Stał długą godzinę w miejscu nieruchomy, bez myśli i bez świadomości, bez najmniejszego nawet odruchu woli. Buchał w nim tylko i huczał szał mocny, radosny, gra w duszy hymn tryumfalny, dziki i wiosenny.
Miał w sobie jej duszę dziwną, napół naiwną a napół dziedzięcą, dziką i złą, kuszącą i tajemną. Miał w sobie tę duszę niby pieśń najdroższą, oddychał nią, i pragnął nad nią zapanować.
O późnym wieczorze powrócił do zamku, długo błądził po mrocznych korytarzach, a kiedy się wreszcie udał na spoczynek, usnął natychmiast snem twardym bez marzeń, mocnym lecz nużącym.
Obudził się wczesnym bardzo rankiem, i usiadł na łóżku.
Różowy cień leżał już na oknie, i lekki blask różany sączył się strugą do wnętrza pokoju. Zapalił papierosa, ułożył się wygodnie i patrzał w jaśniejące okno. Blask różany powoli potężniał, wytryskiwały w nim chwilami róże purpurowego brzasku, i złociły się pierwsze, świetliste, jasne sploty.
Szyby jęły się nurzać w błękitnym rozblasku, a pokój cały opływał dziwną mgłą pajęczą, drżał w niej mrokiem leciuchnym, i jaśniał, rozweselał się niejako srebrzystą poświatą. Już teraz widocznym był za szybami płat błękitny nieba, na którem konając drżał blady płomyk zapóźnionej gwiazdy, drżał coraz niklejszy, aż nagle zaginął.
A wtedy buchnął nagle błysk potężny, złoty, rzucił się w okno falą rozdrganych promieni, i snopem światła zalśnił na podłodze.
Dzień to wstawał mroźny, jasny i wesoły, życiu sprzyjający i siejący radość.
W duszy Stalińskiego wichrem zerwało się gwałtownym wspomnienie dnia wczorajszego. Serce jego bić jęło niby dzwon rozhukany, miotać się w ciasnej; klatce piersiowej, tętnić hymnem krwi rozpalonej, krzyczeć niejako o wolność, swobodę, o szał. Przez całe jego ciało sączył się dreszcz przeżytej rozkoszy, rwał się w jego żyłach rozigranem tętnem, snem oszałamiającym ciskał się do mózgu, i oczy zasłaniał mgłą jasno błękitną.
Opadł na łóżko zgoła wyczerpany, dyszał ciężko, a jednak czuł, jak straszliwa moc rozpręża mu ramiona, zapala krew w żyłach, i huczy w rozdętych piersiach, i gra w oszalałych myślach.
— Jeśli zdradzi mnie, zabiję! —
wyrzucił głośno, i zęby mu głucho zaszczękotały, Zerwał się z łóżka i podbiegł do okna...
Słońce już wychyliło na świat oblicze swoje promienne, i park zalśnił w jego światłach całym swym przepychem zimowej urody. Śnieżne łąki kwitły miast pękam i kwiatów, świetlistymi rozbłyskami zmarzniętego śniegu, płonęły tysiącami jasnych odurzających oczy barw, lśniły się tak zmiennie a cudnie, jak oczy rozkochanej radość swą śpiewające.
Dumne stare drzewa stały nieruchome, szeroko rozpościerając swe ośnieżone, srebrzyste konary, i sypiąc, co długą chwilę, rojem iskrzących płatków z poruszanych lekkim wiatrem poranku, gałęzi. Nizkie zaś, a rozłożyste krzewy podobne już wprost były do przedziwnie fantastycznych bukietów, pyszniących się cudowną, rażącą oczy bielą, na której wytryskiwały ustawno nito malutkie płomyki, nito strzępiaste, błękitne iskierki, wystrzelające nagle a raźnie i wesoło — stubarwne, polotne i przedziwnie zmienne.
Cały zaś park, jak okiem sięgnąć, błyszczał od potęgi promiennego słońca, które wschodząc coraz wyżej na pogodne niebo, utracało zwolna swój ogień purpurowy, i poczynało siać promieniami, utkanymi z najczystszego złota.
Staliński odwrócił wreszcie zmęczone blaskiem oczy, i przymknął je na chwilę. I wtedy, w nagłem, szybkiem przypomnieniu, ujrzał ten sam park, skąpany w blaskach nocy księżycowej, i osnutą w przesrebrzone mroki postać Ireny, stojącej nieruchomo.
I wszystko to, co po tem, i w kilka dni później się stało.
Zagrało mu w duszy echo bolesnego wstydu i upokorzenia, serce skurczyło się nagle smagnięte biczem złego, hardego przeczucia.
— Niemożebne, to niemożebne — wyszeptał zbielałemi wargi — wtedy nie powiedziałem jej nie stanowczego.
Lecz teraz, lecz teraz... —
Otworzył oczy.
Zatruta wczorajszym szałem krew od nowa tryumfalnym hymnem zahuczała, spieniła się w sercu, Wspomnienie i nadzieja rozkoszy rzuciło na wszystko, co przeszło, zasłonę, i grało w jego duszy hardem, pewnem siebie, zdobywczem uczuciem.
Ubrał się śpiesznie, i wybiegł do parku.
Z uczuciem niepohamowanej, młodzieńczej radości wdychał w płuca świeże, ostre powietrze poranku, pokrzykiwał sobie z pełni piersi hucznie i wesoło, i biegł niesiony falą rozhulanej krwi i rozhulanej możnej wyobraźni.
Zachciało mu się nagle zwiedzić wszystkie najtajniejsze ustronia parkowe, do których najrozmaitsze przywiązane były wieści i legendy, z tą myślą, że tam ją wszędzie kiedyś oprowadzi, i wszystko, wszystko co przeżył opowie.
Pamiętał szczególnie malutką, misternie z giętkich drzew splecioną altankę, którą lubiała niegdyś jego matka, i tam też szybko się skierował.
Szedł brzegiem strumyka, oddzielającego park jego od srokowskiego ogrodu, i dumał i marzył radośnie.
Do ustronia, w którem widniała malutka, cała ośnieżona, i błyszcząca w słońcu srebrzyście altanka, dochodził wązką ścieżką, gdy nagle przystanął zdziwiony.
Do uszu jego dobiegło słów kilka, wypowiedzianych twardym męskim głosem, i idących nieuchronnie z wnętrza tej właśnie malutkiej altanki.
Staliński pochylił się, skurczył i cały zamarł w usilnem słuchaniu.
Twarz jego poczęła zwolna tracić barwę i znak życia, bladła, kamieniała zda się, w maskę gniewu, wściekłości i bolu, i zastygała w straszny wyraz buntu i szaleństwa. Oczy jego rozszerzyły się, ale nie płonęły, odbijając w sobie zimny odblask śniegu — surowe i głuche jak śmiertelna trwoga.
W pewnej chwili poruszył się jednakże, zrobił kilka, szybkich jak myśl, kroków, i dopadłszy do tylnej ściany altanki, przyłożył do niej oczy.
Tak; nie mylił się; tam stał Zgierski, a obok niego Irena.
— Pani — mówił twardym i zimnym jak lód głosem Zgierski — musi się stanowczo i zaraz zdecydować. Ja nie należę do romantyków, i nie chcę, rozumie pani, nie chcę stawiać się na rozkazy pani o tak wczesnej porze, jak np. dzisiaj, po to tylko, by się zachwycać uśmiechem pani i otrzymywać jednotonną odpowiedź: nie wiem. Powiem kiedyś... Ja nie pragnę pani pocałunków, lecz pragnę pani całej. Nie pragnę chwili szalonej ułudy, jak jakiś romantyk Staliński, lecz trwałej rozkoszy i trwałego szczęścia... —
Staliński nie widział twarzy mówiącego. Oczy jego przysłoniła mgła krwawo­‑purpurowa, a serce tłukło się tak mocarnie w piersiach, że mimowiednie przyciskał je co siły rękoma.
Jak on śmie? Cisnęło się mu na wargi — jak on? strzelić w łeb... psu... cham... — szalały myśli, lecz zgłuszył je wszystkie naraz srebrny śmiech Ireny:
— Ach, jak wy wszyscy jesteście śmieszni, panie Zgierski, śmieszni! Tak bardzo wam się śpieszy do tego ołtarza? A potem? Nuda, teatr, cyrk i baletnice! O... panie, ja jestem bardzo młoda, i mnie się nie śpieszy... —
— Więc poco pani kazała mi dziś przyjechać? —
— Bo pana lubię. A samej nudno chodzić rankiem po parku... —
— Panno Ireno! —
— Co? —
— To tylko... dlatego? —
— A... tak... —
— To trzeba było wziąć sobie Stalińskiego — syknął z wściekłością przez zęby — on bliższy sąsiad, niż ja, i równie dobrze mnie, zapewne, całować. —
Staliński, niemal nieprzytomny, rękoma uchwycił młode drzewko, i ścisnął je co siły, co było wściekłości we krwi jego żył.
Nabiegłemi krwią oczyma widział, jak Irena, śmiejąc się dźwięcznie i wesoło, dłonią zakryła Zgierskiemu usta, i podczas, gdy on tą rękę chciwie, drapieżnie całował, szeptała swawolnie, kusząco:
— Ja szukam, panie, ja szukam... A może pana znajdę... —
— Pani mnie zawsze do takiej szewskiej doprowadzi pasyi... —
— A widzisz... poskromicielu... —
— Nie drwić! To można tylko z romantykami Stalińskiemi, i innymi, no nie ze mną! —
— Ho, ho, ho... —
Staliński puścił drzewko, i zatoczył się bezwładnie.
Co? co on powiedział? — huczało mu w mózgu, i rzężało w gardle. Nabrał nagle w płuca orzeźwiającego, ostrego powietrza, wyprostował się i skoczył na próg altanki:
— Dzieńdobry państwu, dzieńdobry — głos jego giął się i łamał — witam serdecznie w moim pięknym parku. Tu owszem, owszem, można romansować, lecz przypominam panu, panie Zgierski, że ze mnie drwić nie wolno! Szewska pasya, która pana porywa, jest, proszę mi wierzyć, właściwością... chamów! —
— Co? Coś pan powiedział? — Zgierski ocknął się z osłupienia i rzucił się ku Stalińskiemu. Lecz ten już jego nie widział, widział jeno bladą, przerażoną twarz Ireny, jej płonące oczy i drżące lekko wargi. Wściekły ból chłostał mu serce, a gniew straszliwy jął zaciemniać myśli. Odwrócił się nagle do Zgierskiego, z twarzą na śnieg zbielałą, i mruknął głucho, przez zęby:
— Pan wyjdzie. Ja chcę być sam... —
— Pan się zapomina. Ja pana... —
Nie dokończył; ręka Stalińskiego, którego owionął nagle gniew wściekły i dziki, wymierzyła mu w twarz raz silny, palący, hańbiący.
Irena zachwiała się nagle, krzyknęła i opadła na ośnieżoną ławkę.
Staliński zaś ukłonił się jej głęboko, zmierzył Zgierskiego, który szedł znów ku niemu schylony, nieprzytomny, ponurym, krwawym wzrokiem, i wyrzekł tchem jednym:
— Wybaczy pani; gniew uniósł mnie. A panu zbliżać się nie radzę, jestem bardzo silny. Zresztą, dam panu pole, wszędzie, i o której pan zechcesz, godzinie. —
Odszedł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Stanisław Liciński.