Szały miłości/II/2
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szały miłości |
Wydawca | Wydawnictwo Polskich Zakładów Graficznych Jerzy Strowski i S-ka |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Polskie Zakłady Graficzne Jerzy Strowski i S-ka w Białymstoku |
Miejsce wyd. | Białystok; Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Nie! nie! Nie zaprzeczy! Tobie istotnie coś bardzo dolega, widzę ból i smutek w twoich oczach, niepokój wyczuwam w drgania twoich ust i rąk i całego ciała. Ciebie coś spotkało, coś czy ktoś cię ukrzywdził, a ty to ukrywasz przedemną. —
Zofja trzymała ręce Stalińskiego w swoich rękach, pieściła go łagodnie i lekko, oczyma twarz jego znużoną muskała, i mówiła cicho, tamując niepokój: —
— Od dwóch tygodni, od czasu twego przyjazdu to zauważyłam. Jesteś tak dziwnie znużony, a przecież nie może cię nużyć tak sama jeno praca. Co tobie jest, Karolu, co? — puściła jego ręce i ujęła twarz jego silnie w obie dłonie — o, czemu te oczy takie zamroczone, czemu w kątach ust ten skurcz bolesny? o, czemu? No, powiedz! Ja ci dam tyle rozkoszy — szeptała zapłoniona — że musisz zapomnieć o zawodach i rozczarowaniu, bo miłość wszystko zwycięża. Karolu! —
Uśmiechnął się blado, pochylił głowę i dotknął jej ust leciuchno: — Nic, nic, Zofjo, nic, nic. Ot, małe zmartwienia... —
— Powiedzieć trzeba, przyznać się. To ulży. —
— To już minęło, minęło. Tylko teraz tak jestem niespokojny... —
— No, a co, co się stało? —
Staliński leniwym ruchem sięgnął do kieszeni, i wydobył z niej telegram. Nic nie mówiąc, podał go Zofji.
„Ojciec pański ciężko zaniemógł. Doktór nie robi nadziei. Proszę przyjechać. Cieński — plenipotent.“
Pobladła nieco, lecz spojrzawszy na ukochanego pobladła jeszcze bardziej. Oczy Stalińskiego sucho, gorąco błyszczące były jak głuche i martwe. Gdzieś tylko na dnie ich palił się płomyk zły niepokoju i jakgdyby trwogi. Oczy te, z pewnością, widziały coś bardzo, bardzo dalekiego...
— Jak on ogromnie musi kochać swego ojca — pomyślała nagle.
Lecz Staliński nie myślał o ojcu...
— Kiedy jedziesz? —
Drgnął, jakby obudzony, spojrzał na nią zgoła nieprzytomnemi oczyma i powiedział z trudem i powoli:
— Nie wiem. Pewno w nocy. Odtelegrafowałem Cieńskiemu: Czy nie lepiej? Jaka choroba? Wezmę specyalistów. Odpowiedzieć zaraz. I czekam. —
— A dawno wysłałeś ten telegram? —
— Przed godziną — spojrzał na zegarek i ciężko podniósł się z kanapy — już pójdę.
Może jest odpowiedź. —
— Pójdę z tobą. —
— Nie. Idź lepiej do kawiarni Grossa. Będę tam za pół godziny. W domu tylko powiem służącemu, żeby, gdy telegram przyjdzie, przyniósł mi go do kawiarni.
— Dobrze — zgodziła się posłusznie i odprowadziła go do przedpokoju. Tu, gdy całował na pożegnanie jej rękę, musnęła mu dłonią czoło, i szepnęła nieśmiało:
— Trzeba mieć nadzieję, Karolu... —
— Tak... —
— I wiedzieć, że ja... — nie dokończyła i szybkim, gwałtownym ruchem chwyciwszy jego rękę, przycisnęła ją do ust swych gorących. Ból jego był jej bólem, trwoga jej trwogą, i niepokój jego serca drżał mocno w jej piersiach. Nie wiedziała, jakim sposobem ukoić jego nerwy, i czyniła to, co kazał instynkt serca.
A Stalińskiemu gorący rumieniec buchnął płomieniem do twarzy, objął ją i gorąco przytulił do siebie, i całując jej oczy, usta i szyję, szeptał namiętnie i w tej chwili szczerze:
— Ty, ty, ty. Jedyna moja, skarb mój złoty, jedyna... —
Lecz, kiedy znalazł się na ulicy, kiedy go przejął chłód smutnego, szarego dnia lutowego, poszarzała mu natychmiast dusza, zapomniał o jej trwałej, płomiennej miłości, zapomniał o chorobie ojca, która go przecież tak boleśnie, tak nagle zaskoczyła, — i wiedział i myślał i śnił już tylko o jednem:
Pojedzie — więc znowu ją zobaczy!
Zrywał się w mm od nowa szalony wicher namiętności, wrzał znowu bunt i wstyd palący przeżytego upokorzenia, i nieśmiało rozkwitały niepokonane dotąd niczem sny i marzenia porpurowe, a serce biło dzwonem mocnym, i, zdawało się, wierzyć, ufać i nowe, coraz nowe kować cud‑nadzieje.
Marzył — że duszę jej jednak posiędzie, i potęgą swej miłości piękną nad podziw uczyni.
Marzył — że w cudu prześlicznej godzinie usta swe ku ustom jej przyciśnie, wierząc święcie, iż jest teraz jedynym kochankiem, jedynym serca jej płomieniem, jedynym jej panem i jedynym niewolnikiem.
Śnił — że ona pierwsza zarzuci mu ramiona na szyję, i wyzna spłoniona: skrzywdziłam cię, lecz teraz dopiero cię kocham.
Śnił — że pójdą razem w noc księżycową i baśnie swych dusz opowiadać będą.
Marzył — że staną się świętą Dwujednią, i w miłości swej moc posiędą, by innym szczęście rozdawał.
Śnił i marzył — i dusza mu płonęła. Zapominał o wszystkiem, o wszystkiem, znał tylko swoje marzenia.
Służący powiedział mu, że telegramu dotąd nie było, lecz podał mu natomiast kartę pocztową z dość pięknym widokiem zimowego w noc jasną ogrodu.
Przeszedł do gabinetu i stanął przy oknie.
Podniósł kartę do oczu, lecz nie mógł przeczytać. Radosne przeczucie zamgliło mu wzrok, i burzą we krwi huczało.
Wreszcie: „Pozdrowienia niewdzięcznikowi z zawalonego śniegami Srokowa I. S.“ — przeczytał raz, drugi, i trzeci — i nagle wszystkie o niej wspomnienia runęły przed jego pamięcią szybkim, lecz jasnym i wyraźnym lotem.
Igraszką mam znowu być? Igraszką?
Otrzeźwiał z swych płomiennych marzeń boleśnie, otrzeźwiał tak nagle i tak zupełnie, że ze śmiechem ironicznym potargał kartę, i skrawki rzucił bez gniewu do kosza, i zapaliwszy papierosa jął chodzić spokojnie i wolno po pokoju.
— Bóg ci dał — myślał bez goryczy — aż nazbyt cudne ciało, lecz poskąpił woli i rozumu. Nerwy i wyobraźnia to główne twego życia czynniki, a zachwyt nad własnem ciałem uśpił, a może nawet zabił w tobie duszę. Cóż z tego, że twój pocałunek rozkoszą swą może oszołomić, pokonać, rozżarzyć i onieprzytomnić? Cóż z tego, że za uścisk twych ramion w chwili szału życiemby się człowiek nie wahał zapłacił! Cóż z tego, że jesteś tak piękna i tak kusząca? Cóż z tego, że oczy twoje płoną i gorzą i blaskami sieją, gdy to jest tylko blask czczej wyobraźni?
Gdy w tobie niema duszy, gdy twe piękno nie umie kochać, tak, że gdy zwiędniejesz, już niczem łudzi nie będziesz nawet zajmować. Ofiar boskich ci złożyć nie można, boś ich nie jest godną, o piękna, a miłość boską byłaby ofiarą. Więc niech ci biją czołem ci, co duszę w tobie widzą, niech szaleją za tobą ci, którym zaślepły rozumu i godności oczy, panuj nad tymi, którzy nie czują bicza twej głupoty, i nie wiedzą, żeś pusta i wietrzna, że nie znasz, co kochać, a nie wiesz, co szanować. Z ust twoich piją ci, którzy „po drodze“ w czas twej wyobraźni gry, — wybacż więc piękna i upojna, bezwinna wprawdzie lecz niemniej głupia, że ja do nich od dzisiaj należeć już nie będę. —
Uśmiechnął się żartobliwie, w albumie wyszukał kartę wyobrażającą „królowę pustoty“, i nakreśliwszy adres Ireny, napisał zamaszyście: Niewdzięczny nie zapomniał, lecz już zapomina. K. S. i zawołał służącego:
— Wrzuć tą kartę i zawołaj dorożkę. Pojadę do kawiarni Grossa. W razie, gdyby przyniesiono telegram, Weźmiesz dorożkę i przyjedziesz po mnie. —
— Słucham. —
Strapiona mina poczciwego sługi, który go znał od dziecka, przypomniał mu znowu ojca chorobę, i ogarnął go nagły niepokój.
Wyszedł na ulicę, i oczekując dorożki, wodził oczyma po szarem, smutnem niebie, po ośnieżonych dachach brudnych, poszarzałych domów, po szczytach wież kościelnych, wreszcie po twarzach nielicznych przechodni, idących opieszale i wolno, i jak się mu zdawało, z troską i tęsknotą w oczach.
— Smutni są ludzie, i smutnym brak każdy lub koniec rozkwitu — pomyślał z nagłą goryczą, i opuścił głowę.
Przybyła wreszcie dorożka, i już miał wskoczyć do niej, gdy zatrzymał go za ramię stary i poczciwy sługa:
— Proszę pana, proszę pana — mówił ze łzami w głosie — a ja czy będę mógł pojechać? —
— Ależ oczywiście. Przygotuj się, i jak tylko przyniosą telegram, bierz dorożkę i przyjeżdżaj po mnie. Wezwiemy telefonicznie potrzebnych doktorów, i jeśli nie będzie szybko pociągu, pojedziemy automobilem. —
— Dzię... dziękuję panu. —
— No, no, mój drogi... Ruszaj! — krzyknął ostro na woźnicę, bo nagły niepokój znów go pochwycił za gardło, i łzy się zakręciły w oczach.
— Niemożliwe, niemożliwe! Ot, zasłabł sobie staruszek — myślał o ojcu z rosnącą tkliwością — pewno się przeziębił na polowaniu, albo coś takiego — usiłował zagłuszyć w sobie w zrastającą trwogę, i jakieś mocne surowe przeczucie.
Ja też nie jestem z mózgiem w porządku — pomyślał po chwili ze złością — ojciec mi chory, pracę mam pilną, i Zofja, Zofja... a oto głupstwa mi się jedne głowy trzymają. Czekaj-że, ja się z tobą rozprawię — pomyślał gniewnie o Irenie — ty mnie jeszcze nie znasz, o nie! Ja potrafię twą dumę poniżyć, i prawdę po staropolsku wyrąbać. Zobaczymy, jeszcze zobaczymy... —
Zmusza mnie by myśleć o niej wyszeptał półgłosem i zagryzł silnie wargi. Pomyślał, że najlepiej będzie, gdy powie ojcu Zofji, o błogosławieństwo poprosi, ożeni się i wyjedzie na kilka miesięcy. To mu da zupełne zapomnienie i zupełną zmianę.
W kawiarni Zofja już na niego niecierpliwie czekała. Spojrzała mu bystro w twarz, kiedy całował jej rękę, i rzekła:
— Nie było telegramu. Co? —
— Nie było. —
— A powinien już być? —
— Powinien nie powinien; od zamku do kolei pięć kilometrów. Więc dużo zależy od drogi. —
— Ale się trochę uspokoiłeś, co?
Spojrzał na nią z prawdziwą wdzięcznością. W każdem jej spojrzeniu, każdym słowie, ruchu niemal każdym spostrzegał jej miłość bezgraniczną, i był zarazem dumnym z jej posiadania, i niespokojny, że on jej jeszcze nie ukochał tak bardzo, i wstyd czuł głęboki, że czasem... udawał.
Ujął więc ukradkiem jej obie ręce, ścisnął mocno, i szeptał namiętnie:
— Przy tobie jestem spokojny i mocny i szczęśliwy. O Zofjo, jaki ja byłem głupi, że cię opuszczałem... —
— A widzisz... —
— I ty mnie kochasz, kochasz wciąż i bardzo!? —
— Coraz więcej, Karolu, coraz więcej. Aż mnie trwoga chwyta. Twoja radość jest moją radością, twój ból moim bólem, i czuję i myślę razem z tobą, ty... mój... jedyny... —
— Zosiu! — nie zważając na ludzi podniósł jej ręce do ust i całował gorąco. Pełne nadziei miał teraz serce, i pełną dumy i rozkoszy duszę. Ty — szeptał mimowiednie — ty masz duszę i to tak piękną duszę. Ty mi dasz nie tylko rozkoszy raj, ale i władzę woli, i moc siłom, i zapomnienie sercu. Ty mi będziesz gwiazdą i pieśnią życia mego, ty mi zastąpisz wszystkich, i wszystko, wszystko... Dasz radość, moc i zapomnienie dasz... —
— Dam! — powiedziała cicho lecz tak mocno, z taką wiarą w darzącą potęgę swej miłości, że drgnął do głębi poruszony, i patrzał na nią z cichem, prawdziwem, szczerem uwielbieniem.
— Dam — powtórzyła po chwili — bo kocham cię nie przez to, że ty mnie kochasz i że ty mi dajesz rozkosz najbardziej upragnioną, lecz zgoła niezależnie od tego. Kocham cię, bo do duszy mojej przemówiłeś ty pierwszy, tyś pierwszy wskazał myślom mym drogi, i pierwszy, pierwszy, ty, ty, ty kochanie, dotknąłeś ustami mych ust i ramionami ciała mojego. Och, ty... —
Umilkła i jeno rozbłysłemi oczyma znalazła oczy jego. Spojrzeli w siebie tak jak za pierwszym razem — poważnie, badająco, długo.
Przez twarz Stalińskiego przeleciał lekki skurcz bolesny, i zagasił uśmiech ust rozchylonych. Lecz Zofja łagodnie, wolno nachyliła się ku niemu i szepnęła kusząco, tajemnie:
— O wszystkich złych snach zapomniesz... —
— Zapomnę... —
— Jedyny... —
— Cudna... —
Zofja pochyliła wtedy twarz ślicznie zaróżowioną, i szepnęła ledwo uchwytnie:
— Nachyl się ku mnie... —
— Co? —
— Pamiętasz... wtedy...? —
— Zosiu, a co? Czy... żałujesz...? —
— Nie... Ale... — pochyliła twarz jeszcze niżej na piersi, i wziąwszy jego rękę położyła ją sobie na sercu — bije? —
— Bije... dla mnie? —
— Tylko dla ciebie! A takbym chciała, takbym chciała... —
— Zosiu... co? —
— Ty... wiesz... — zarumieniła się jeszcze gwałtowniej i twarz szybko zakryła rękoma. Oddychała głęboko i nierównie, i poprzez palce patrzała uparcie w twarz jego ukochaną.
Zrozumiał.
Żar buchnął mu w żyłach, a jednocześnie objęło go zdziwienie głębokie:
Więc chciała zostać matką? Rozkwit jej tego się domaga, a ona czuje, że nią jeszcze nie jest. To już kobieta.
— Zosiu! —
— Co? —
Ujął mocno jej rękę i spojrzał serdecznie w oczy:
— Kiedy poznam twych rodziców? —
— Za miesiąc będę w Krakowie. —
— Więc uśmiechnął się sam tą myślą prawie zadziwiony — zaraz po świętach wielkanocnych będzie nasz ślub, dobrze? —
— Karolu! —
— Nie chcesz? —
— Chcę, chcę, chcę! — twarz miała tak rozjaśnioną jak słońce o świcie, i taki blask szczęścia w oczach, że głowę pochylił zachwycony. Pieścił łagodnie jej rękę, muskał oczyma jej postać wiośnianą, i szeptał upojony: —
— Szczęście moje... szczęście... szczęście..: —
— I kłopot przyszły — rzuciła figlarnie.
— Kapelusze, suknie, stroje i zabawy...
— Kawiarnia, bilardy, wyścigi, cygara... —
— O. Co to, to nie! Najwyżej... cygara... —
— Oho, żebym tylko nie zapamiętała! —
Było im wesoło i swawolnie jak zgodzonym dzieciom. Staliński zapomniał już o wszystkiem, czuł się szczęśliwym i mocnym.
— Proszę pana. Telegram. —
Drgnął i natychmiast wstało w sercu surowe przeczucie. Patrzał chwilę na kelnera mrugając oczyma, i wreszcie wyciągnął rękę, która drżała, wolno i jakby leniwie:
— Daj pan. Kto przyniósł? —
— Jakiś starszy człowiek. Czeka w garderobie. —
— Dobrze. Proszę zaczekać. — rozerwał depeszę.
Zofja patrzała na niego z uwagą i zapartym oddechem. Bała się, by los temu, tak przez nią ukochanemu człowiekowi, nie zadał ciosu zbyt strasznego, by on, jej Karol, nie zachwiał się bezsilny i zrozpaczony, nie cierpiał i nie drżał obawą śmiertelną.
Chwyciła go za rękę, kiedy zadrżał od stóp do głowy i pobladł tak bardzo, jakby krew wszystka zbiegła mu do serca. Chwyciła i drugą jego rękę, w której zmiął depeszę, i szeptała już przez łzy prawie:
— Karolu, Karolu... Co? co?... Boże... —
— Panie — zwrócił się do kelnera, a głos jego świszczał i rwał się chrapliwie proszę zatelefonować do garażu Tańskiego. Niech przyśle automobil z dobrym szoferem na pięć godzin jazdy. Zaraz! Prędko! —
Staliński opadł ciężko na kanapkę i zamknął oczy. Po długiej chwili sięgnął po w odę, całą szklankę wychylił tchem jednym, i ujął ręce Zofji:
— Ty — rzekł zduszonym, bezdźwięcznym głosem — zostałaś teraz mnie.. — jedyna... —
— Jakto?! Umarł!? —
— Umarł — powtórzył głucho Staliński, zatrząsł się, pochylił — i nagle dwie duże, ciężkie, powolne łzy stoczyły się po jego bladem jako śnieg obliczu.