Szały miłości/III/2
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szały miłości |
Wydawca | Wydawnictwo Polskich Zakładów Graficznych Jerzy Strowski i S-ka |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Polskie Zakłady Graficzne Jerzy Strowski i S-ka w Białymstoku |
Miejsce wyd. | Białystok; Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
... Jakgdyby ciężkie westchnienie przepłynęło naraz przez całą, szczelnie wypełnioną, widownię. Ze sceny padały słodyczy pełne, czarem przecudnym młodości przesycone słowa, i piosenką swą rzewną o miłości mówiły, o pięknie, o tęsknocie szeptały mocarnej.
Wolno, wolno ginęła w sercach jawa szara dnia rzeczywistego, rozpływały się w zapomnienie zmęczenia, troski, niepokoje, — — a zakwitał w duszach czar wspomnień najpiękniejszych, zakwitał czystym, wonnym, jasnym kwiatem, którego szały nie znały błota życiowego, nie znały pyłu mogilnego piasku.
Godzina ta zeszła na duszę, która mocą swą wskrzesza ufność i wiarę w ponadchmurne loty, która przypomina chwile życia najgórniejsze, budzi uśpioną biel żądzy dobra i szlachetności, wywyższa, oczyszcza, zachwyca.
Godzina ta zeszła na duszę, która tęsknotę ożywia zwykle wyśmiewaną, świętą ją i nietykalną czyniąc, władzę jej dając potężną, by śmiało panowała.
Ukorzyły się dusze.
Wspominały w sobie to, co miały najpiękniejszego, rozumiały, że klejnot to najdrogocenniejszy, i skargą łkały za dni zmarnowane...
Za wzgardzoną, odtrąconą pieśnią dziś zatęskniły, za wyśmianą nadzieją w dal słały wspomnienia, za podeptane uczuć kwiaty, za dni zmarnowane łkały...
I ciężkie westchnienie raz wraz przepływało przez całą widownię...
... Zofja poczuła nagle w piersiach rwące łkanie, a w oczach palące łzy. Cofnęła się szybko w głąb loży, i oddech przytaiła...
... Cicho, cicho...
Niech się uspokoi rozhulane serce.
Tam, na scenie, mówią tak przedziwne rzeczy, odbywa się tak rzewna, a tak słodyczy i tęsknoty pełna historja, że można jej słuchać by baśni czarownej, można wybierać słów i myśli najpiękniejsze perły, i bawić się niemi by klejnotami barwnymi...
Czemuż nie wierzyć w ten czar poezji przedziwny, czemuż nie uwierzyć?
Bo chociaż w nieznanej stronie świata przebywa szczęście zaklęte, to czyż nie można o niem marzyć i śnić?
... Cicho, cicho...
Niech się uspokoi rozhulane serce.
Zofja przymknęła oczy. Z pod zaciśniętych jednak powiek spłynęły wolno dwie gorące łzy, i by dwa rozżarzone węgielki spadły na jej purpurowe wargi.
Niema go!
Ten krzyk serca był wszystkiem, był wszystkiem...
Niema go!
Przymknęła oczy, bo ten ostatni akt dramatu Rudzkiego, począł ją męczyć boleśnie. Przed jej duszą przesuwał niejako dzieje jej marzenia, mącił jej myśli, targał sercem, a czarował duszę.
Przymknęła więc oczy, i słuchała jeno...
A w takt melodyjnych, rytmicznych słów płynących ze sceny, jęły w niej wstawać wszystkie z nim przeżyte chwile, wszystkie szczęścia nadzieje, marzenia, rozkosze i sny...
Niema go!
Jest gdzieś daleko, i pisze czasami, miał jakieś przejścia, jakiś pojedynek, — i czemuż, czemuż nie powrócił do niej?
Czemuż jego listy są tak smutne, głuche i ponure, czemuż miłosne słowa ich są tak blade, i wypowiadane nawet najgorętszym szeptem, brzmią niby echo, dalekie, milknące echo?
Niema go!
A serce tak woła za nią, za tą rozkoszą jego obecności, tak wzywa płomiennie, i tak gorzeje wieczystą ofiarą!
Czyż on nie słyszy tego śpiewu, tego wzywania, tego ustawnego krzyku!?
... Cicho, cicho...
Uspokój się serce rozszalałe.
Otworzyła oczy i spojrzała znowu na scenę.
Akt dobiegał końca.
Pod melodyę cichą, polotną, srebrzyście i śpiewnie łkającą, rozperlały się w ciszy zupełnej i do serc wnikały, słowa:
— Na samotnej, samotnej mogile
Róż dzikich zakwitł purpurowy krzew...
A nad nim, w słonecznym drżąc pyle
Barwny niby rozkoszy i wyznania śpiew,
Motyli polata rój...
O śpij, o śpij, kochanku mój...
Słońcu służyłeś bez trwogi,
Za wolność przelałeś krew!
O cześć ci! Cześć twego ducha sile!
Święte twą stopą podeptane drogi!
I święty, w którym padłeś, rozszalały bój!
... O śpij... śpij... zabity kochanku mój...
O śpij...
Święte me usta, boś ty je całował,
— I pocałunkiem nie muśniesz ich już,
Święte me ciało, boś ty je miłował,
... I święty ten wianek z róż...
O, śpij, kochanku! W słonecznym śpij pyle,
Tyś zawsze o słońcu śnił,
Więc na tej twojej samotnej mogile,
Napiszę krwią mą: Synem słońca był!
... o... śnij...
Ta dziewczyna na grobie kochanka ostatnią śpiewa piosenkę. Przebija się, i umiera bez żalu, bo jakże pięknym był jej życia sen!
... Opadła zasłona i zabłysły światła.
Zofja, jak zresztą wiele osób, siedziała bez ruchu. Serce jej ścisnęło się boleśnie, i na nowo zajęczało skargą.
Baśnie... baśnie... baśnie... dają ludziom sny.
Pięknym był sen tej dziewczyny, pięknym sen samotnych godzin poety.
A ja?
Och, niema go! —
Próżno łomoce krew w żyłach, próżno pali się serce, w pustkę się prężą ramiona!
Niema go! —
Teatrem wstrząsnął nagle rumot zgodnych burzliwych oklasków. Na scenie ukazał się Rudzki bardzo blady i z gorejącemi oczyma, i patrzał, zda się niepojęcie zdziwiony na kwiaty, które mu podawano, na bukiety, które padały do stóp jego, — patrzał długą chwilę jakgdyby nic nie rozumiejąc.
Przez twarz Zofji przebiegł nagle uśmiech pełen goryczy. Zerwała sobie z piersi różę białą i z rozmachem rzuciła ją na scenę.
Poczem wstała szybko i wybiegła z loży.
Różę białą chwycił Rudzki w lot. Nie przeczuł, nie wiedział od kogo pochodzi, lecz stała mu się naraz drogą, tajemną, kochaną.
Obrzydły mu nagle oklaski i krzyki, skłonił się raz jeszcze poważnie lecz chłodno, i szybko opuścił scenę.
Lecz zatrzymano go niemal zaraz.
Liczne dłonie ludzi mu zupełnie nieznanych wyciągały się ku niemu, przyjmować musiał powinszowania i zachwyty, odpowiadać bez końca na pytania, i dziwić się czemu artyści są dla niego dziś dopiero grzeczni, kiedy przecież dramat znali już od miesiąca.
Powodzenie — pomyślał z niechęcią.
Dusza jego była... tam... u jej stóp. Jej jedynej możeby wyznał dzieje rozkoszy owego tworzenia, owego powolnego przybierania w słowa zjaw snu świetlistego, który był synem słonecznej młodości, wolnej, swobodnej jak wiatr.
A dziś?
Dziś jest już przecie niewolnikiem. Miłość nieszczęsna spętała mu duszę, i dzisiaj tworzy nie wolną siłą młodości, lecz palącą serca tęsknotą.
I wie: wszystko, co tworzy, to tworzy przez nią z niej, i dla niej jedynie.
— No, może teraz pozwoli pan uścisnąć sobie rękę? — obok niego stał Jan Karoński, sławny polski dramaturg, i patrzał weń ciekawie czarnemi, smutnemi oczyma — pan znużony, prawda?
— O, tak, panie. — Rudzki szybko i ochotnie zwrócił się do niego — może razem wyjdziemy? —
— Dobrze. —
Pożegnał się z nowymi znajomymi, uścisnął serdecznie ręce aktorów, i wyszli na ulicę. Noc była wietrzna, chmurna i deszczowa, niebo ponure, zawalone kłębami nieruchomych, posępnych chmur.
Karoński spojrzał na te chmury, przystanął na mgnienie, i powiedział:
— Malutkie porównanie: moje ostatnie dzieło jest jako ta noc, pański pierwszy dramat jest jako wiosna. Ja stary. Pan młody. —
— To znaczy? —
— Ja zbyt już głęboko spojrzałem w życie, pan jeszcze marzy i wierzy. —
— Więc życie? —
— Zabija marzenia. Ale tacy jak pan są na to, by nam dusze rozsłoneczniali, wiosennemi opowieściami. Piękną jest baśń pańska. —
— Lecz pańskie dzieła nieśmiertelne. —
— Może? Ale to tylko dlatego, że nieśmiertelne są rozczarowania, i ludzkie bóle. —
— Czyż rozczarowania muszą nastąpić zawsze? —
— Zawsze. —
— I ja? —
— I pan. —
— Bah! Ładnie mnie pan pociesza! Lecz trudno, już to przeczuwam. —
— Lecz nie spiesz się pan do tego, o, nie! A zawsze przychodzi samo, niewołane. Im powolniejsze, tem mniej okrutne. Bo czasem bije jak piorun. To rozczarowanie życiowe. —
Mówił zgoła obojętnie, tylko jego smutne, czarne oczy wpatrywały się ciekawie w twarz towarzysza, a umiały widocznie spostrzegać, bo lekki uśmiech przeleciał mu nagle po twarzy, i zastygł wokoło warg leciuchną ironią:
— Pan, o ile słyszałem, płomiennie odnosi się do sztuki, i jest nawet jej fanatykiem. —
— Nie! Jestem pogańskim czcicielem jej! —
— To na jedno wychodzi, panie. Zgoła na jedno. Ale to dobrze. —
— Dlaczego? —
— Ten poganizm, jak się pan wyraził, daje ogromną siłę. Nie będziesz pan w stanie zwalczyć najpotężniejsze nawet rozczarowania. Ona będzie, i jest już pewnie, źródłem pańskiej twórczości, źródłem niezmiennie bijącem. —
— Ona? — Rudzki zwykłym swym ruchem przeciągnął ręką po czole — ona? Mnie się zdaje, że nie tylko ona. —
Karoński obrzucił go znowu szybkiem, badającem spojrzeniem, długą chwilę milczał, a potem mówił powoli:
— Są, tak, oczywiście są i inne źródła potężne. Ale tylko to bije prosto z duszy. I dlatego jest w stanie stworzyć rzecz czystą, w uczuciu kryształową, płomienną zapałem i wiarą, niepokonaną w wrażeniu, i świeżą jak poranek wiosny. Bo to jest tęsknota za cudem przejasnego życia, za ostatecznym ducha tryumfem, za zorzą ludzkości, i wiara w jej możliwość, dziś już tak zupełnie zatracona w duszach. Ale są inne źródła twórczości. Biją z życia. Dają obrazy okrutne prawdą, straszne, a wielkie. —
— Pański „proch ziemi“ — szepnął Rudzki.
— Jest z tego źródła, to prawda. O, panie, co za męka, było to tworzenie. Nie radość lecz troska, nie wiara, lecz zgrzyt konających marzeń, nie ufność lecz gniew. Moc moją gniew zrodził przeklęty, oburzenie, wstyd serca, wstyd serca, które ukochało ludzi. Najgorszy, panie zawód i rozczarowanie, to poznanie... ludzi. —
Długą chwilę szli w zupełnem milczeniu.
Rudzki uśmiechał się... powątpiewająco. Szanował bardzo wielkiego twórcę, jakim był Karoński, podziwiał zawsze moc jego słowa, prężność jego myśli, lecz nie ufał jeszcze jego ponurym poglądom, jego zwątpieniu, i smutkowi serca. Przypomniał sobie teraz słowa bohatera z własnego dramatu, i powtórzył je cicho:
— Ktokolwiek mówisz, pochyliwszy głowę,
Że źle na świecie, że czucia łabędzie
Tłumy poniżyć są zawsze gotowe,
Że dźwięczy próżno słoneczne orędzie —
Tobie zaprzeczą me sny purpurowe,
Sny moje głoszą: Słońcu służyć będzie
Tak człowiek każdy jak i kwiatek polny.
Człowiek przyszłości: szlachetny i wolny!
— Fanatyku...! — uśmiechnął się cicho Karoński.
A Rudzki myślał dalej:
Dlaczegóż ludzie mają być źli, jeśli ja do nich, przychodzę z sercem ufnem i kochającem?
Jeżeli los szyderczy zdarzeniami życiowemi mnie niszczy, to mam to przypisywać ludziom? Jeżeli dusza moja wiosnę im śpiewa i radość, wiarę i wesele, czyż zapłacą mi za to wzgardą, mściwością, i plugawym czynem?
Nikomu nic złego nie czyniąc, czyż obudzę w bliźnim zło?
— Tak — uśmiechnął się znowu Karoński — gdyby ludzie myśleli, wierzyli i czynili tak, jak chcesz młodzieńcze, nie byłoby ludzi złych. Ale światem rządzi żądza panowania, złota, potęgi, samozadowolenie, i duma, a raczej pycha złudnie piękna, chciwa, przewrotna, i tak podstępna jak prawie każda kobieta. —
— Kobieta... — powtórzył sennie Rudzki — miłość i kobieta. To przecież są rzeczy cudowne. —
— Podobno, podobno, młodzieńcze — Karoński odwrócił głowę, by ukryć przed nim uśmiech ironiczny — podobno, podobno — powtórzył jeszcze, a potem dodał z tłumioną goryczą. — Ale to także dobrze. Będziesz pan wkrótce bardzo sławnym, a że jesteś, dziwnie ładnym chłopakiem, będą cię kusiły kobiety, i długo będziesz jeszcze wierzył pięknym kłamstwom piękniejszych, od nich kobiet. Albowiem, jeśli żali ci się ktoś, że kobieta przed nim kłamie, lecz kłamie tak pięknie, iż się jej wszystko przebacza, wierz mi pan, że kobieta ta musi być przedziwnej urody.
— Hm — mruknął Rudzki, który się trochę zaczerwienił — a miłość? Taka prawdziwa, szalona: głucha, ślepa miłość? —
— Jest, jest. Ale to szaleństwo... albo choroba. —
— Eh, i siła, panie, twórcza siła. —
Przechodzili ulicą, na której mieszkała Zofja. Rudzki podniósł oczy, i wpatrzył się w dwa oświetlone okna. jedno z nich było otwarte.
— Jest — pomyślał — jest!
Czy była w teatrze?
Karoński patrzał na niego z nieukrywaną już teraz ciekawością. Uśmiechał się kątami ust, lecz oczy jego były poważne, i, jak zwykle, smutne:
— Tak. Miłość jest siłą. Lecz siłą obosieczną. Rozpala serce i wypala serce. —
— Więc? —
— Płomienne są twory miłosnej tęsknoty, rwące pieśni miłości odtrąconej, a odwzajemnionej radosne, lecz krótkie, i... szare, zwykle szare. —
Rudzki przystanął.
W otwartem oknie ujrzał Zofję, i serce mu się nagle ścisnęło boleśnie. Nie widział dobrze jej twarzy, nie mógł rozeznać jej wyrazu, lecz, miast zwykłego upojenia i tęsknoty, nieprzemożony smutek owinął mu nagle duszę.
Takie dziwne, takie dziwne było to uczucie.
Było — jakgdyby kwiat czarny, który szczęśliwemu, pełnemu nadziei człowiekowi podrzucą nagle pod stopy.
A człowiek ów drgnie, — i szczęście, i nadzieja znikną i opuszczą go...
— Panie — trącił go w ramię Karoński — chodźmy!
— Chodźmy — powtórzył jak echo Rudzki, a po chwili jął mówić gorączkowo. — Do kawiarni. Czekają mnie towarzysze, wszyscy młodzi. Będziemy pić i śpiewać! Nie śmiem prosić, lecz chodź pan ze mną. —
— Dobrze — Karoński ujął go pod rękę, a drugą czyniąc jakiś gest nieokreślony, dodał z przedziwnym uśmiechem:
— Wy... młodzi... —