Szanchaj/Tom I/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor F. Antoni Ossendowski
Tytuł Szanchaj
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia P. Mitręgi
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XV.
PRZEDSIĘBIORSTWO TI-FONG-TAJA.

Przy końcu Nanking-Road, na skrzyżowaniu ulicy Tybetańskiej, wznoszą się naprzeciwko siebie dwa ogromne, krzykliwe kolorowe gmachy, oblepione setkami afiszów, udekorowane reklamowemi obrazami, flagami i latarniami. Są to słynne miejsca rozrywkowe — „Nowy Świat“ i „Wielki Świat“, połączone ze sobą tunelem pod jezdnią ulicy. Teatrzyki, dancingi, sale do jazdy na wrotkach, kina, menażerje, areny cyrkowe, restauracje, kawiarnie i setki innych widowisk znajduje tam publiczność, szukająca zabawy w dzień, a jeszcze bardziej w nocy, gdy gmachy te płoną olbrzymiemi szyldami świetlnemi, reflektorami i girlandami latarń papierowych. Dzielnica ta, niezwykle hałaśliwa i ruchliwa, szczególnie bliżej rogu Szeczuan Road, jest jednocześnie siedliskiem najbardziej energicznych i rozreklamowanych „kompradorów“ chińskich — tych magów, co, mając do swojej dyspozycji dwie sale i kilka telefonów, podejmują się wykonania zawrotnych operacyj handlowych i transportowych w każdem, wskazanem im miejscu na kuli ziemskiej. Turysta, idąc od ulicy Szeczuańskiej do Thibet Road, natychmiast zwróci uwagę na domy oryginalnej „kompradorskiej architektury, nie pozbawionej swoistego piękna mieszaniny klasycznych chińskich, niezwykle wymyślnych, bogato rzeźbionych dachów i fasad, przeładowanych obfitością złoceń, emalji i barwnej majoliki z zastosowaniem nieznanych do niedawna współczesnych materjalów budowlanych, jak szkło, żelazobeton i bloki cementowe, importowane z wymarzonych USA, na których nowe Chiny usiłują wzorować się we wszystkiem. W jednym z takich gmachów po krachu jakiejś niemiecko-chińskiej firmy, na pierwszem, całkowicie niemal oszklonem piętrze, zagnieździło się nowe biuro. Na czarnych, marmurowych tablicach, umieszczonych po obu stronach idealnie wypolerowanych drzwi mahoniowych, widniały napuszczone złotem napisy:

N. J. Ti-Fong-Taj
Compradore.

Właściwy człowiek osiadł na właściwcm miejscu — na Nanking Road w pobliżu skrzyżowania z Szeczuańską ulicą i „Nowego Świata“, gdzie w małej, zacisznej, a bodaj najdroższej w Szanchaju restauracyjce „Kwou-Czau“ w godzinach południowych gromadziła się „najwyższa rada“ giełdy kompradorskiej miljonerzy, multimiljonerzy i zuchwalcy, zaczynający karjerę, wymagającą niepospolitych zdolności i wiedzy, ci, co to nagle, niby błyszczące meteory, przenosili się nad zbiegowiskiem i zgiełkiem szanchajskim i znikali bez śladu, lub zostawali i budowali wkrótce nowy gmach w tradycyjnym od r. 1905-go stylu „China-America junction“.
Jednak, gdy na Nanking Road po raz pierwszy spostrzeżono szyldy Ti-Fong-Taja, w „Kwou-Czau“ wiadomość o tem wywołała zdumienie i zrozumiały niepokój. Nazwisko nowego kompradora znane było dobrze i szeroko w kołach handlowych. Pamiętano tu dokładnie, ile świetnych interesów zrobiono przy pomocy człowieka o tem głośnem na Dalekim Wschodzie nazwisku. Od r. 1917-go nie figurowało ono jednak na fakturach i konosamentach chińskich firm transportowych. W pewnym okresie zdawało się, że właściciel tego nazwiska nigdy już nie wypłynie na powierzchnię życia i finansowych operacyj międzynarodowego portu. Nikt nie wiedział, co się z nim stało, chociaż też nikt nie słyszał o bankructwie czy likwidacji jego firmy lub o śmierci Ti-Fong-Taja. Wprost zniknął bez echa i bez śladu, jak to często się zdarza w okresach wielkich przewrotów, a czyż można było sobie wyobrazić większy niż ten, kiedy to poruszono potworną masę prawie półmiljarda ludzi od Pacyfiku do wielkiego muru i od Heilunkiangu aż po granice Indo-chin i Tybetu?
Gdy w ten mniej więcej sposób myślano i mówiono o Ti-Fong-Taju, — nowy na gruncie szanchajskim komprador wchodził właśnie do swego biura. Wiekowy to już był człowiek, o niepomiernie dużej, niby opuchniętej, siwej głowie i szerokiej twarzy o rzadkim zaroście. Czarne oczy spokojnie i dobrotliwie patrzyły na nisko kłaniających mu się boyów i klerków, ni to z przestrachem, ni to z szacunkiem spoglądających na jego długi, staromodny surdut europejski, szare spodnie i na miękki, welwetowy kapelusz z szerokiem rondem. Każdemu z nich mignęła myśl, że ich patron zmuszony będzie wkrótce nosić się po chińsku, gdyż kompradorowie i ich personel biurowy, według nikomu nieznanej tradycji, skrupulatnie przestrzegali tej mody. Szefowie nosili jedwabne ciemnogranatowe spodnie, związane przy kostkach, z czarnego pluszu krótką z obustronnem rozcięciem spódnicę i „kurmę“ z długiemi, zawijanemi rękawami z ciemno-szafirowej, grubej tkaniny jedwabnej, wyrabianej przez najlepszych tkaczy w Czangszy.
Ti-Fong-Taj, skinąwszy personelowi ręką i uśmiechając się, przeszedł do swego pokoju, gdzie stał garnitur miękkich mebli klubowych i długi stół z hebanowego drzewa, misternie rzeźbionego. Usiadłszy w fotelu i zapaliwszy papierosa, wziął do rąk słuchawkę telefonu i wywołał jakiś numer. Gdy odpowiedziano mu, rzucił jedno tylko słowo:
— Jestem — i położył słuchawkę na widełki.
Mrużąc oczy i delektując się dymem, wpadł w zadumę. Być może przypominał sobie, jaką to drogą zawiłą i daleką doszedł do tego gmachu na Nanking-Road, gdzie dudniły i dzwoniły tramwaje elektryczne i rozlegały się co chwila jakgdyby złośliwe i niecierpliwe klaksony aut.
Po chwili zadzwonił i powiedział coś do boya. Do gabinetu wszedł niebawem stary, przygarbiony Chińczyk w ogromnych okularach na małym, spłaszczonym nosie. Zacierał ręce i wesołemi, drwiącemi oczkami mrugał do Ti-Fong-Taja.
— Siadaj, mój stary Nun-Kou. Jak się podoba memu głównemu kasjerowi i buchalterowi nowa siedziba firmy? — spytał szef, wydymając wargi. — Może chcesz papierosa?
Nun-Kou, rechocąc skrzypliwie, zapalił i, puszczając dym nosem, mówił szybkim głosem, niby suchy groch sypał do pustej skrzynki.
— Aj-aj-aj! Bardzo piękny lokal! Nie można go wszakże porównać do naszego kantoru w Błahowieszczeńsku, no — ale tam to był nasz dom — obszerny, piękny dom, czcigodny Ti! Żałujesz go czy nie? Śnił mi się wczoraj przez całą noc! Che-che-che! Wydawało mi się, że złodzieje zakradają się do suteryn, gdzie mieliśmy kasy pancerne, pamiętasz — te wielkie, co nam z Nowego Yorku przysłano?
Ti-Fong-Taj zaśmiał się i zawołał:
— A czy przypominasz sobie, jak one, gdy je wieziono na statku pod Amurem, przełamały pokład i omal nie wpadły do sali pasażerskiej?
Zaczęli obaj śmiać się głośno. Nun-Kou zapytał po chwili, przecierając załzawione od śmiechu oczy:
— Dobrych pięćdziesiąt lat minęło, jakeśmy z tobą, Ti, z Szanchaju wyruszyli w świat...
— Jako chłopcy do posług w kubryku marynarskim... Płynęliśmy wtedy coś ze dwa bodaj tygodnie do Mikołajewska... Okropny w tej pływance mordował nas tajfun!
— A czyż potem było lepiej?! — wzruszył ramionami staruszek. — Całe tamte lato burzliwe było! Ścigały nas sztormy wszędzie i koło Sachalinu i na Ochockiem morzu, a koło Komodorów, pamiętasz? — dwa razy omal, że nie wpadliśmy na skały... Ale zato mieliśmy czas nauczyć się wszystkiego i przyjrzeć się temu, co się nam potem bardzo przydało!
Komprador westchnął, jakgdyby z ulgą.
— Masz rację, Nun, w rok potem rozpoczęliśmy mały handelek i skromne wyprawy po skórki fok, soboli i białych lisów, no — i co? Jakoś to nam poszło? Cha-cha-cha!
— Chi-chi-chi! — wtórował mu kasjer. — Jakoś szło! W pięć lat potem mieliśmy we wszystkich miastach na Amurze swoje sklepy, a po dziesięciu — ani jednego!... Chi-chi-chi!
— Ani jednego! Cha-cha-cha! Ani jednego, ale zato nic bez nas się nie robiło w całej wschodniej Syberji... Ti-Fong-Taj i S-ka — ho! Potęga!
— Spółka — to ja! Chi-chi-chi! — rechotał Nun-Kou, wydobywając z kieszeni srebrną tabakierkę i hałaśliwie wciągając nosem sporą szczyptę tabaki.
— Ty, ty, stary lisie! — kiwnął głową szef. — Kto dostarczał wojsku mąkę, mięso, kartofle, sukno, buty? — Ti-Fong-Taj i S-ka! Kto sprowadzał pługi amerykańskie, wszelkie narzędzia rolnicze, ślusarskie, tkackie, maszyny dla kopalni złota, broń myśliwską i proch? Ti-Fong-Taj i S-ka! Kto miał wszystkie statki na Amurze?
— Ti-Fong-Taj i S-ka — wtórował stary Nun.
— Kto skupował i posyłał do Irbitu, Moskwy, Lipska i Londynu najlepsze futra?
— My! Ty i ja!
— Kto dostarczał dobrych, uczciwych i tanich robotników na budowę szos, mostów, kolei, gmachów rządowych, więzieni i cerkwi?
— Ti-Fong-Taj i Nun-Kou, stary druhu...
— Kto płacił setki tysięcy łapownikom rosyjskim?
— Ti-Fong... — zaczął kasjer, lecz szef przerwał mu, zanosząc się od śmiechu:
— A nie, bracie, to było już wyłącznie twoim obowiązkiem! Ja robiłem co innego — byłem przyjacielem generalnych gubernatorów i biskupów, ba — nawet prawosławnym się stałem chrześcijaninem i order wysoki na szyi nosiłem, cha-cha-cha!
— Kto był miljonerem, największym nad Amurem? — z kolei zapytał Nun.
— Ti-Fong-Taj i S-ka! — zawołał wesołym głosem nowy komprador. — Ta też spółka była jedyną, która wymknęła się bolszewickim zbójom i oto rozpoczyna teraz nową pracę przy Nanking-Road, stary Nun, na własnej ziemi i w rodzinnem, dawno opuszczonem przez nas mieście. To też czegoś warte!
— Warte jest tyle, ile pogodna, szczęśliwa starość, mój dobry Ti! — odpowiedział wzruszonym głosem Nun-Kou. — Zrobimy tu nowe miljony, lecz nie one już będą stanowiły o naszem szczęściu, stary druhu i towarzyszu wierny, nie one!
— Mówisz mądrze, Nun, nie one, bo, jak już uradziliśmy...
Rozległo się ciche pukanie do drzwi i do pokoju bez szmeru wślizgnął się boy.
— Gość, na którego czeka czcigodny szef, jest już w biurze! — zameldował z ukłonem.
— Proś — powiedział Ti-Fong-Taj i, zwracając się do starego kasjera, mruknął:
— Zostaw mnie samego...
Do kompradora wszedł pułkownik Wali-chan i serdecznie potrząsnął mu rękę. Usiedli i przez kilka chwil milczeli, jakgdyby ożywiając w myśli wszystko, co poprzedzało to spotkanie. W spojrzeniach, które rzucali na siebie wyczuwała się szczera sympatja i zupełne zaufanie. Zapewne, sprawy najważniejsze, które obchodziły obu, oddawna już zostały omówione, przemyślane wszechstronnie i ustalone.
Pierwszy odezwał się Ti-Fong-Taj.
— Moi agenci porobili już oferty. Jak należało się spodziewać, pierwsi odezwali się Niemcy, węszący w Pekinie, w kołach, bliskich do rządu...
— Rząd był zmuszony przenieść swoją siedzibę dalej od przepełnionej szpiegami stolicy i w każdym razie być zdala od uwięzionego cesarza... jest to konieczne, gdyż partja radykalna i całe południe podejrzewa prezydenta i ministrów o zamiar powrotu do monarchji — przerwał mu Wali-chan.
Chińczyk kiwnął głową i ciągnął dalej:
— Nie wątpiłem, że tak będzie i dlatego posłałem tam jednego z agentów, aby rozejrzał się w sytuacji... Muszę jednak mieć tam Europejczyka, — i to nie byle jakiego! Musi to być wykształcony, wytworny, energiczny i obrotny człowiek, znać języki i umieć wpływać na ludzi...
— Chce pan powiedzieć: na Chińczyków? To nie to samo, co na zwykłych ludzi!
— Dlaczego? Pułkownik przecież bez trudu doszedł do porozumienia ze mną, a wszakże jestem Chińczykiem — zauważył komprador.
— E-e, co pan mówi! — machnął ręką Wali-chan. — Tyle lat mieszkał pan w Rosji i prowadził interesy z Europejczykami, zdążył więc pan nagiąć już swoją naturę do otoczenia. Zresztą nie wiem jeszcze, jakim się pan stanie na swoim gruncie!
Zaśmiał się i dodał:
— Opowiadano mi, że wpływ ziemi ojczystej bywa przemożny! Naprzykład murzyni, kształcący się zagranicą, ogromnie dbają tam o swoją powierzchowność i ubranie. Są to podobno najbardziej eleganccy młodzieńcy, ale cóż, kiedy ci lekarze, prawnicy i agronomi, powracając do swoich Sudanów, Gwinei i Liberji, natychmiast stają się rdzennymi murzynami, to znaczy — zaczynają chodzić nago, zarzucają brzytwę i mydło i wolą dziki „tam-tam“ od argentyńskiego „tanga“ i amerykańskiego „fox-trotta“!
Ti-Fong-Taj parsknął śmiechem i odpowiedział wesołym głosem:
— Ja nie będę paradował w stroju Adama! Najwyżej powrócę do szerokich pantalonów i kurmy, aby się zbytnio nie odróżniać od tła i środowiska. Ale, przechodząc do sprawy, muszę stwierdzić, że Chińczyk poddaje się dość łatwo wpływowi innego człowieka, lecz przy dwu warunkach. Ten człowiek musi mówić i postępować prawdziwie, szczerze i z wytworną stanowczością.
Wali-chan wstał, aby wziąć papierosa, i, zapalając go, mówił:
— Jestem prawie przekonany, że takiego właśnie człowieka znalazłem dla pana! Mówił mi o nim dużo dobrego mój przyjaciel, doktór von Plen. Udało mi się odnaleźć go i dość długo z nim rozmawiać. Pokrótce rozwinąłem przed nim nasz plan. Wydało mi się, że wzbudził w nim żywe zainteresowanie. W każdym razie spostrzegłem, że przewiduje wzmożenie zaborczości Japonji i dokonania przez nią próby oderwania i zagarnięcia północnej części Chin. Muszę dodać, że mój nowy znajomy prawdopodobnie jest dobrze poinformowany, gdyż pracuje w koncernie prasy chińskiej...
— Jak się nazywa? — spytał Ti-Fong-Tai.
— Sergjusz Wagin, syn senatora, prawnik, dyplomata, człowiek z najwyższego w Petersburgu towarzystwa, świetnie ułożony i władający coś sześciu, zdaje się, językami — odpowiedział pułkownik.
— To odpowiada warunkom koniecznym w naszem przedsiębiorstwie, ale czy posiada dość energji i sprytu pański kandydat?
— Sądzę, że tak, drogi panie! — zawołał pułkownik. — Poinformuję pana poufnie, że ten młodzieniec zorganizował niegdyś zamach na cesarzową za jej tajne konszachty z Niemcami i omało nie zabił Rasputina... Wyślizgnął się wszystkim — policji, agentom politycznym, ambasadzie i — przepadł jak kamień w morzu! Brał udział w bitwach we Francji, a potem wrócił do Rosji i tam się bił, aż po upadku północnej grupy przedarł się przez całą Syberję, ścigany za to, że sprzątnął jakiegoś wybitnego komisarza... Wreszcie tu, gdzie tak trudno o pracę, zdobył sobie dobre stanowisko... o ile to istotnie możliwe jest dla emigranta w Szanchaju.
— Jednak zdumiewająco szybko odnalazł pan potrzebnego nam człowieka! — zdziwił się Chińczyk i zatarł ręce.
— Przypadek, zwykły przypadek! — zaśmiał się Wali-Chan. — Dowiedziałem się niedawno o doktorze Plenie, od niego zaś — o Waginie. Nie mówiłem z nim jeszcze o możliwości zaangażowania go przez kompradorskie biuro Ti-Fong-Taj i Spółka, gdyż przedtem chciałem go przedstawić panu. Ma pan wprawne, doświadczone oko i zadecyduje sam...
Chińczyk potakiwał ruchem głowy, myśląc o czemś innem, wreszcie spytał szeptem:
— Nie widział się pan z księciem Tunem i najmłodszym bratem generała Li?
— W tych dniach będę miał z nimi naradę. Wpierw muszę porozumieć się z wpływowymi muzułmanami z Suszonfu, Kweitehu i Kaifengu, aby mieć już pewne atuty w ręku. Mam nadzieję, że mój projekt powinien się udać. Jedyną przeszkodą dotychczas dla podniesienia ruchu mongolskiego i muzułmańskiego na terytorjum Chin był baron Ungern von Sternberg. Ale baron popełnił szalone błędy!
— Cóż takiego? — zainteresował się Ti-Fong-Taj, podsuwając pułkownikowi kasetę z papierosami. — Dawno nie miałem o nim żadnych wiadomości. Nie znajduję nikogo, kto chciałby pojechać do Urgi i zbadać sytuację. Na moje ogłoszenie w pismach nie miałem ani jednej oferty.
— Zapewne! — uśmiechnął się drapieżnie Wali-chan. — Baron w jakimś szale okrucieństwa kazał wymordować wszystkich Chińczyków i tem popsuł sobie opinję w kraju, narobił sobie nieprzejednanych wrogów, nawet śród książęcych rodów mongolskich i zaniedbał najważniejszej sprawy — walki z bolszewikami i nawiązania stosunków z muzułmanami w Turkiestanie, Kirgizami i Tatarami... Jako buddysta, miał nawet podobno zamiar zaniechać przymierza z wyznawcami Islamu i sprzeciwia się, aby miał to uczynić arcykapłan — Żywy Budda... Jeżeli baron nie opamięta się — zginie! Wojsko jego topnieje, tymczasem z nielicznej, zaledwie dwa miljony liczącej ludności mongolskiej, której prawie dwie trzecie mężczyzn należy do kasty lamów, nie zdoła on zwerbować liczniejszego oddziału... Pierwsza zatem porażka i — koniec!
Zapadło milczenie. Wyczuwało się naprężenie, które wytwarza się zwykle przed jakąś stanowczą chwilą. I chwila ta istotnie nastąpiła, kiedy Ti-Fong-Taj niemal surowym i zarazem niespokojnym głosem zadał pytanie:
— Czy pan, pułkowniku, trwa w przekonaniu, że zdoła zjednoczyć wszystkich Mongołów do walki o Chiny?
Pułkownik wyprostował się i odpowiedział suchym, żołnierskim głosem:
— Jestem przekonany! Moje nazwisko — prawego spadkobiercy wielkich chanów wszystkich Kirgizów, sułtanów Turkmeńskich i potomka Timura jest rękojmią tego. Zanim przyjechałem tu — zwołałem wodzów szczepów — do Chotanu, Jarkendu, Kuldży i Kohdo, omówiłem wszystko, dałem rady i rozkazy i wiem, że organizacja już się rozpoczęła. Gdyby wybuchła wojna z Rosją Czerwoną lub z Japonją, posiłki zostaną natychmiast wysłane. Potrzebna jest broń i amunicja! Broń i amunicja! Tutaj — u was tylko należy przygotować teren, przekonać, że jesteście Mongołami i że wszyscy inni Mongołowie nie są waszymi wrogami. Pragną oni widzieć Chiny wielkiem, jak dawniej mocarstwem. Obok niego może istnieć spokojnie sprzymierzone z niem, czerpiące siły duchowe z źródła chińskiej cywilizacji, ogromne państwo zjednoczonych Mongołów, aż nastanie dzień, gdy cała Azja stanie się jedną potęgą...
— A Japonja? — zmrużył nagle oczy stary Chińczyk.
— Japonja tego nie dokona, bo straciła w roku 1895-ym nasze zaufanie. Ona może tylko przyłączyć się do nas i tak postąpić będzie zmuszona, jeżeli nie zechce zginąć osamotniona i otoczona wrogami!
Rozmowę przerwał przeciągły sygnał telefonu.
— Kto mówi? — zapytał komprador po chińsku, ale po chwili nacisnął guzik dzwonka i rzekł do wchodzącego klerka: — Proszę porozumieć się!
Młody Chińczyk słuchał uważnie, mocno przyciskając słuchawkę do ucha, wreszcie zwrócił się do szefa, patrząc na niego dziwnym wzrokiem:
— Japoński konsul Kataoki prosi o przyjęcie go natychmiast.
Ti-Fong-Taj i pułkownik zamienili między sobą bystre spojrzenia.
— Proszę powiedzieć, że czekam w biurze na przybycie pana konsula — mruknął komprador.
— To ciekawe, z czem też przyjdzie ten pan? — spytał Wali-chan, gdy za klerkiem zamknęły się drzwi.
Chińczyk wzruszył ramionami.
— Pożegnam już pana! — powiedział po chwili pułkownik, spojrzawszy na zegarek. — Będę czekał na wiadomość, kiedy zechce pan poznać Wagina.
— Poinformuję pana o tem niebawem, gdyż jutro muszę na parę dni wyjechać.
Pozostawszy sam, Ti-Fong-Taj kazał służącemu zawołać jednego z klerków.
— Czy dobrze pan zna język japoński? — spytał go.
— Ukończyłem handlową szkołę japońską w Dajrenie, — odpowiedział młody Chińczyk w okularach.
— Za chwilę ma odwiedzić mnie konsul japoński. Wejdzie pan razem z nim, gdyż będę potrzebował pana, jako tłumacza, ścisłego, sumiennego i dyskretnego tłumacza, panie So-Nong! Rozumie pan? Jest to niezmiernie poufna sprawa...
Chińczyk, uśmiechając się służalczo, suchym i zawziętym głosem, nielicującym zupełnie z pełnym pokory i uniżoności wyrazem jego twarzy, odparł:
— Szef mnie nie zna! Zawsze robię wszystko ściśle i sumiennie. Rozumiem, że skoro będzie rozmowa z Japończykiem i do tego — takim przebiegłym dyplomatą, jak konsul Kataoki, — ścisłość i sumienność powinny być potrojone... a także i... dyskrecja...
Ti-Fong-Taj przyjrzał się młodzieńcowi uważnie i uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Widzę, że zrozumieliśmy się, panie So-Nong, — mruknął i oczami wskazał na papierosy.
Klerk wziął jednego i schował go do kieszeni lekkiej niebieskiej kurmy.
— Proszę palić! — powiedział Ti-Fong-Taj.
— Palę tylko po śniadaniu i obiedzie.
— To widzę, że nie wszystkiego się pan nauczył od ludzi o współczesnej cywilizacji.
— Wziąłem od nich to, co wydawało mi się wartościowem, od reszty — wolę się powstrzymać — odpowiedział So-Nong, a głos jego brzmiał tak, jakgdyby recytował nauczoną formułę.
— Podoba mi się pan! — odezwał się komprador. — Więc proszę przyjść do mnie razem z panem Kataoki...
Klerk, ukłoniwszy się nisko, natychmiast opuścił gabinet szefa. Ti-Fong-Taj przeszedł się kilka razy po pokoju. Zbliżywszy się do okna, stanął przed niem i przyglądał się tłumowi, sunącemu przeciwległym chodnikiem. Nieprzerwany potok ludzi płynął po Nanking-Road. Chińczycy przeważnie w strojach europejskich stanowili większą jego część, chociaż przesuwały się też i postacie w starodawnych strojach, Europejczycy, drobni, krępi Japończycy, uśmiechnięte, barwne jak motyle Japonki, Chinki w jedwabnych wąskich szarawarach i ciemnokolorowych żakietach szły powolnie i spoglądały wokoło pogardliwym, wszystko rozumiejącym wzrokiem — przenikliwym i ciężkim w swej nieruchomości. Były to przeważnie aktorki, tancerki lub poprostu kurtyzany z pobliskich „New i Great World“. Inne, młodsze, w strojach współczesnych, szły szybko, krokiem sportowym, poruszały się żwawo i patrzyły inaczej. Niosły teczki z książkami lub papierami. Studentki zapewne lub urzędniczki. Jezdnią mknęły auta i przepełnione publicznością tramwaje; szli pochyleni do ziemi kulisi, dźwigając na plecach ciężkie kosze i bele z towarami. Ti-Fong-Taj myślał o tem, że wygląd tłumu zmienił się nie do poznania przez czas długiej jego nieobecności w rodzinnem mieście. Zresztą wszystko się tu zmieniło od bruków aż do szczytów dachów. Domy, latarnie, sklepy i wogóle wszystko stało się inne. Dawniej na rogu Nanking i Szeczuan Road stał chiński policjant w czerwonej kurmie z czarnemi hieroglifami na piersi i plecach. Trzymając bambusowy kij pod pachą wplatał sobie do warkocza nowy sznur jedwabny — dar sąsiedniego sklepikarza — uśmiechając się rzewnie, myślał komprador. — A teraz? Na okrągłem podwyższeniu na środku jezdni tkwi... płomiennooki, brodaty Hindus w białym zawoju na głowie, emerytowany kapral indyjsko-brytyjskich wojsk, uzbrojony w rewolwer i mocny kij. Dopiero tam — przy samym chodniku stoi umundurowany na modłę amerykańską policjant chiński, odsunięty na drugi plan, — śmieszny i bezradny wobec majestatycznej postaci 2-metrowego olbrzyma z nad Gangesu, pewnego siebie i dumnego dumą... Wielkiej Brytanji, która dostarcza mu dobrego kortu koloru khaki na ubranie ze złotemi guzikami i całe trzy metry cienkiego kaszmiru na turban. Myśli Ti-Fong-Taja prysnęły nagle, gdyż posłyszał stuk do drzwi. Po chwili do gabinetu wchodził mały, chudy Japończyk o uśmiechniętej, niezwykle uprzejmej twarzy, a za nim sztywny, milczący So-Nong z blokiem papieru i ołówkiem w ręku. Komprador, ogarnąwszy spojrzeniem szczupłą i nikłą postać konsula, zmarszczył czoło. Nie wątpił, że znał tego człowieka, lecz nie mógł sobie przypomnieć — gdzie i kiedy? Kataoki zapewne zrozumiał jego myśl, bo uśmiechnął się już nieco inaczej — wesoło, prawie figlarnie i naraz — przemówił po rosyjsku, trochę sepleniąc z japońska i co chwila głośno wciągając powietrze na znak wysokiego szacunku dla osoby gospodarza.
— Tłumacz, jak pan może się przekonać, nie jest nam potrzebny a i stenogram — również! — powiedział ze śmiechem. — Przybywam przecież do starego znajomego!
Ti-Fong-Taj skinął ręką w stronę klerka, który zniknął za drzwiami.
— Do starego znajomego? — powtórzył Chińczyk, wskazując gościowi fotel.
— Ależ tak, czcigodny panie! — zaśmiał się Kataoki. — Ileż to razy miałem zaszczyt golić i strzyc pana w moich zakładach fryzjerskich w Błahowieszczeńsku, Chabarowsku, Władywostoku i Mikołajewsku!
— Istotnie! Przypominam sobie teraz! Było to tuż-tuż przed wojną japońsko-rosyjską?
— Tak! Czego się nie robi dla dobra ojczyzny, czcigodny panie Ti-Fong-Taj?
— Zapewne! Właśnie przed półgodziną opowiadano mi o pewnym emigrancie — człowieku z ustosunkowanej rodziny w Petersburgu. Ten młodzieniec dla dobra ojczyzny zamierzał zamordować cesarzową, szkodzącą Rosji w ostatniej wojnie...
— Któż to taki? To niezmiernie ciekawe! — zainteresował się nagle konsul.
— Nie wymieniono mi jego nazwiska — uchylił się od odpowiedzi komprador.
— Moja robota dla ojczyzny była w znacznie skromniejszej skali, ale również ryzykowna — dorzucił Japończyk.
— Niezawodnie! Karjera szpiega urozmaicona jest groźnemi przygodami...
— Właśnie! — zgodził się Kataoki. — Zaszczytna to jednak karjera, zupełnie taka, jak żołnierska, tem bardziej, że jestem oficerem sztabu generalnego.
— Przypominam sobie teraz, że poszukiwano pana wkrótce po napadzie torpedowców japońskich na flotę rosyjską, spokojnie stojącą na kotwicy w Porcie Arthura.
— Och, wtedy byłem już w kraju! — machnął ręką konsul i zachichotał zgrzytliwie.
Po pewnem milczeniu ciągnął dalej:
— Dowiedziawszy się o założeniu przez pana przedsiębiorstwa kompradorskiego, bardzo się ucieszyłem, panie Ti-Fong-Taj! Mam do pana całkowite zaufanie, więc pragnąłbym nawiązać kontakt...
— Kontakt? Bardzo mnie to cieszy i pochlebia, panie konsulu, ale chciałbym wiedzieć jakiego rodzaju ma być ten kontakt?
Japończyk obejrzał się dokoła i przysunął fotel bliżej do gospodarza.
— Dostawa karabinów i kulomiotów... — szepnął.
— Dla kogo?
Konsul uczynił ruch, jakgdyby chciał ogarnąć cały świat, po chwili jednak uśmiechnął się chytrze i znowu szepnął:
— Tymczasem dla dwuch tylko klientów — Chin i Mongolji!
— Dla Chin? — spytał Ti-Fong-Taj. — Ale dla kogoż właściwie w Chinach?
— Wszystkim partjom bez różnicy, wszystkim generałom, za wyjątkiem oczywiście tych, którzy hołdują komunizmowi...
— Czy nie przypuszcza pan, że broń ta zostanie użyta przeciwko Japonji? — spokojnym głosem zadał pytanie Chińczyk.
— Obliczyliśmy tę możliwość, ale... będzie ona miała znaczenie drobnego epizodu... Naszym celem byłoby uzbrojenie narodu chińskiego, aby mógł on wreszcie przeciwstawić się bezczelnej zaborczości Europejczyków i Amerykanów... Zresztą jesteśmy przekonani, że w ostatecznym wyniku cały zapas broni zgromadzi się w ręku jednej partji...
— Którą ma pan na myśli?
— Tego nie mógłbym jeszcze przewidzieć, lecz wiem, że z tą partją, jakkolwiekby się nazywała, dojdziemy do porozumienia...
Ti-Fong-Taj milczał, myśląc nad planami konsula, obliczając możliwy zysk dla firmy, ale szczególnie zastanawiając się nad niezrozumiałą i niepokojącą go szczerością Kataoki, tak obcą psychice ludów Dalekiego Wschodu. Wreszcie powiedział, uśmiechając się z wytworną uprzejmością:
— Pan konsul zaszczyca mnie swem zaufaniem! Doprawdy, jestem w kłopocie, gdyż nie wiem, czem na to zasłużyłem i jak mam dziękować?
Kataoki zaśmiał się z cyniczną szczerością i odparł natychmiast:
— Pan w tej chwili jest przekonany, że prowadzę z panem jakąś grę... Czyż nie mam racji?
Chińczyk milczał, nie zmieniając uprzejmego wyrazu twarzy.
— Zgadłem?! — zaśmiał się znowu Japończyk, lecz natychmiast spoważniał. — Mam do pana zaufanie, jako do Chińczyka, z którym można dojść do porozumienia bez obłudy i wykrętów. Opieram to na własnem doświadczeniu. Dłuższe przebywanie śród cudzoziemców o zupełnie odmiennej psychice dość szybko i gruntownie zmienia również naszą mentalność, która w obecnych czasach szybkich i ogromnych kataklizmów staje się zawadą nie do zwalczenia, niezmiernie szkodliwą i unicestwiającą najlepsze i konieczne zamierzenia. Dlatego to przedewszystkiem popieramy oddawna wyjazdy naszej młodzieży zagranicę... Ale wróćmy do sprawy! To, co powiedziałem, jest zrozumiałe! Zgodzi się pan ze mną, że w Chinach, gdzie powstało kilka zwalczających się wzajemnie rządów, gdzie co godzina pojawia się jakiś nowy awanturniczy generał czy zwarjowany dyktator, nie można dojść do ładu w żadnej kwestji...
Ti-Fong-Taj słuchał w milczeniu, uważnie przyglądając się gościowi.
— Chiny muszą się zjednoczyć i zlikwidować wojnę domową — mówił, zapalając się Kataoki. — Wtedy poczynimy wam realne propozycje i — nie wątpię, że dojdziemy do zgody! Nagromadziło się tyle palących dla obydwu naszych narodów spraw i wielkich zagadnień, żądających wspólnego rozwiązania, gdyż inaczej i was, i nas uczynią swymi niewolnikami Europejczycy i Amerykanie!
— Nie przypuszcza pan, że zwyciężą nacjonaliści, a ci nie zechcą z wami pertraktować? — spytał Chińczyk.
— Możliwe! Chociaż uważam wasz „nacjonalizm“ raczej za ksenofobję, sztucznie zaszczepioną. Zresztą, jeżeli Chiny pójdą drogą dzikiego nacjonalizmu — wtedy będziemy mieli wojnę i ona już rozstrzygnie dalsze losy naszych państw. Muszę zaznaczyć, iż wojna nie jest dla nas najgorszem wyjściem z obecnej sytuacji! — zakończył Kataoki i wstał.
Przeszedłszy się kilka razy po pokoju, zatrzymał się przed gospodarzem i mówił dalej:
— Proszę się wczuć w to, co powiem! Jesteśmy narodem, nie mającym pod stopami pewnego gruntu, gdyż wyspy nasze mogą każdego dnia zapaść się na dno otchłani Tuskarory!
Ti-Fong-Taj skinął potakująco głową i mruknął:
— To prawda! Zwiedzałem przed laty Tokio podczas wielkiego trzęsienia ziemi. Była to okropna klęska!
— Jesteśmy 70-miljonowym narodem, który dusi się na swych ciasnych dla niego i zagrożonych stale wyspach! — mówił w coraz większem podnieceniu Japończyk. — Gdybyśmy nie mieli floty handlowej i handlu zagranicznego, 20 — 30 miljonów obywateli japońskich musiałoby wymrzeć z głodu!
Kataoki usiadł i, pomilczawszy chwilę, począł dalej rozwijać swoją myśl:
— Sprawiedliwość wymaga, aby dano nam „stałą ziemię“. My musimy utrwalić się na lądzie azjatyckim... Przeznaczona jest do tego słabo zaludniona, bogata, żyzna i rozległa Mandżurja.
— Ta-a-a-k? — przeciągnął Chińczyk. — Tyle się już o tem mówiło.
— I będzie się mówiło! — szorstkim głosem rzucił Kataoki. — Moglibyśmy zagarnąć część wschodniej Syberji, od oceanu do... dowolnego punktu, ale cóż z tego, kiedy my nie możemy tam żyć!...
— Więc Mandżurja? — spytał, mrużąc oczy Ti-Fong-Taj. — Tylko ta chińska prowincja jest wam potrzebna?
— Nie jest ona waszą prowincją! — żywo zaprotestował Japończyk. — Nie znacie historji! Chiny są raczej dominjum Mandżurji i jej władców, bo oni to podbili was i przez setki lat panowali do roku 1911-go.
Pochyliwszy się ku gospodarzowi, w jakiemś natchnieniu proroczem rzucał słowo po słowie:
— Odwdzięczymy się... odwdzięczymy się wam tem, że wraz z Chinami doprowadzimy do ostatecznego celu wspólne i drogie nam hasło — Azja dla Azjatów!
Ti-Fong-Taj w obawie, że zdradzi swoje zdumienie, jął zapalać papierosa i przymknął oczy. Nie słuchał już Japończyka, starał się przeniknąć w mrok przyszłości, a jednocześnie rozmyślał nad możliwościami, które się zarysowały podczas tej rozmowy. Nagle zaniepokoił się i, spojrzawszy podejrzliwie na konsula, spytał:
— Co pana sprowadziło właśnie do mnie? Na Nanking Road kilka dawno tu pracujących kompradorów ma swoje biura — solidne to, znane firmy.
— Handlarze! Spekulanci! Zakute głowy! — syknął Kataoki. — Znam pana z jego działalności na Syberji i powiedziałem już, że pan jeden może mnie zrozumieć, że jeżeli nie staniemy mocno obok siebie — wy i my — komunizm, jak pleśń, zeżre Chiny, a potem i Japonję na próchno, na próchno, bo, co tu ukrywać, stanowimy nacje straszliwie stare, znużone długiem i burzliwem życiem, może nawet niezdolne już do przeciągającego się, systematycznego wysiłku!
Chińczyk potrząsnął głową. Kataoki mówił prawdę. Rozumiał najbliższe i najgroźniejsze niebezpieczeństwo. Ti-Fong-Taj jednak mimo wszystko był Chińczykiem. Musiał więc odwlec ostateczną odpowiedź i upozorować to koniecznością gruntownego namysłu.
— Zasadniczo, jako przedsiębiorca, nie mam nic przeciwko propozycji pana konsula, — powiedział jakgdyby w roztargnieniu. — Należałoby jednak omówić poważnie wszystkie szczegóły oferty pana konsula. Uprzedzam, że w tę tranzakcję oprócz nas byłbym zmuszony wtajemniczyć jeszcze dwie osoby, cieszące się mojem pełnem zaufaniem. Razem z niemi więc przestudjujemy całą sprawę w detalach!
Japończyk kiwał głową i wciągał powietrze. Po chwili Ti-Fong-Taj odprowadzał go już aż do drzwi biura, kłaniając mu się uprzejmie, na co Kataoki odpowiadał niskiemi, pełnemi szacunku ukłonami i wyszukanemi frazesami pożegnalnemi. Gdy zaś za gościem zamknęły się drzwi, szef biura kompradorskiego spojrzał w najdalszy kąt sali, gdzie pomiędzy dwiema kasami pancernemi urzędował naczelny buchalter i kasjer. Rzuciwszy na niego porozumiewawcze spojrzenie, prawie surowym głosem powiedział:
— Panie Nun-Kou! Każe pan kupić dla mnie bilet do Pekinu i telefonicznie zamówić pokój w Grand-Hotel des Wagons Lits! Wyjeżdżam dziś na noc! Boy! Palto, kapelusz i laskę!
Dwie pary oczu bacznie śledziło każdy ruch Ti-Fong-Taja. Jedna należała do starego Nun-Kou, węszącego coś niezmiernie ważnego, druga — do So-Nunga, który gryzł ołówek, starając się przeniknąć tajemnicę rozmowy szefa z konsulem japońskim.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.