Szanchaj/Tom I/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor F. Antoni Ossendowski
Tytuł Szanchaj
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia P. Mitręgi
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVI.
STARE ŚMIECIE — NOWE TROSKI.

Już od tygodnia zdjęto kwarantannę w dzielnicy Czapei. Fala wygłodzonej i zrozpaczonej ludności wyplusnęła przez wszystkie bramy. Największy potok przepłynął przez koncesję francuską i oparł się aż na Wusungu, od długiego czasu pozbawionego dostatecznej ilości kulisów, czyli „ludzi, sprzedających swe siły“, jak to w barwnej mowie określali Chińczycy; mniejszy — potoczył się ku północnej dzielnicy, gdzie budowano nowe gmachy publiczne i prywatne, i ku plantowi kolei; najmniejszy zaś — kilkoma naraz odnogami, w największym pośpiechu opuszczał Szanchaj, unosząc w swym prądzie tych wszystkich, których uwięziła nagle wybuchająca epidemja.
Pani Somowa z córką i Wagin przenieśli się już do dawnego mieszkania na posesji Jun-cho-Sana. Miczurin jednak nie powrócił do „Gospody 4-ch stron świata“. Może nie mógł już znaleźć w sobie sił, by istnieć w budzącem w nim teraz odrazę otoczeniu ohydnego i zgiełkliwego zajazdu chińskiego, gdzie wszystko przypominało mu dawne, upadlające duszę życie, a może miał na to inne, głębsze powody. Przyjaciołom oznajmił, że będzie zmuszony bardzo wcześnie stawać do roboty i późno wracać do domu, wobec czego postanowił zamieszkać niedaleko gmachu „Szun-Pao“, znalazłszy dla siebie bardzo tani pokoik w chińskiej kamienicy czynszowej. Nikt się temu nie dziwił, a nawet cieszono się, że lejtenant opuścił wreszcie swoją obrzydliwą siedzibę. Nikt — ani Wagin, ani pani Somowa nie wiedzieli jednak o tem, że wieczorami jakiś niezmiernie wybujały, barczysty człowiek całemi godzinami przechadzał się wpobliżu domu Jun-cho-sana i, gdy otwierały się drzwi kantoru kupca, zaglądał na podwórze, gdzie świeciły się okna małej oficyny wewnętrznej. Czasami, spostrzegłszy tam cień na firance, zamierał na miejscu, jak urzeczony, wpatrując się niby w zjawę.
Na trzeci dzień po przenosinach na stare śmiecie, Sergjusz postanowił odwiedzić doktora Plena. Wyszedłszy koło ósmej na ulicę, odrazu poznał przechadzającego się Miczurina i okrzyknął go. Ten, zmieszany bardzo, podszedł do przyjaciela, mrucząc niewyraźnie:
— Wybrałem się do Plena... Mam dziś parę wolnych godzin... Dawno go już nie widziałem...
Wagin spojrzał na niego uważnie i, nic nie odpowiadając, poklepał go po ramieniu.
— Co to ma znaczyć? — opryskliwym głosem spytał Miczurin, odsuwając się gwałtownie od Sergjusza.
Ten zajrzał mu w oczy przenikliwie i, jakgdyby poczuwszy nagły ból, syknął:
— Cieszę się... cieszę się, że razem złożymy mu wizytę...
Miczurin odmruknął coś niewyraźnie i w milczeniu szedł obok przyjaciela, patrząc w ziemię. Tak, nic do siebie nie mówiąc, doszli do palarni Czeng-Si i, nie znalazłszy Plena na jego zwykłem miejscu na pryczy, zapytali o niego. Sługa oczami wskazał na korytarz, prowadzący do ambulatorjum. Doktór siedział przy stole i gotował coś w kolbie. Ujrzawszy przyjaciół, przetarł oczy i długo patrzył na obu, jak gdyby nie poznając ich. Twarz jego przybierała stopniowo wyraz smutku i niepokoju.
— Powróciliście wreszcie... — szepnął po chwili, — powróciliście przecież! Nieraz myślałem, że pozostaniecie tam, gdzie wszystko jest inne, niż tu... Myślałem też i o tem, czy warto było powracać do naszej dzielnicy... szczególnie tobie, stary przyjacielu?
Przyglądał się uważnie i troskliwie Miczurinowi. Lejtenant, unikając jego spojrzenia, milczał. Plen nie spuszczał badawczego wzroku z jego twarzy i szczegółowo, jakgdyby odmierzając cal po calu, oglądał potężną, a w tej chwili niby wyczerpaną i bezsilną postać olbrzyma. Po chwili spojrzał na Wagina, i ze zdumieniem wpatrywał się w jego spokojne i łagodne oczy.
— To dziwne!... — zamruczał. — To bardzo dziwne... ale...
Potrząsnął kilka razy głową, ni to zaprzeczając czemuś, ni to odpędzając od siebie natrętną i przykrą myśl. Sergjusz czuł każdym nerwem, że coś zawisło w tej chwili nad niemi, że musi coś się stać, paść jakieś słowo fatalne, niemożliwe do odwołania i zapomnienia, gdyż pozostawiłoby po sobie jadowity, bolesny ślad. Postanowił rozproszyć tak przykry i ciężki nastrój.
— Jakżeż powodziło się doktorowi przez czas trwania kwarantanny? — zapytał.
Plen zlekka uniósł głowę i dłonią otarł czoło.
— Jak zwykle! — odpowiedział znużonym głosem. — Jak zwykle! Osiem porcyj opjum... i praktyka ogromna... ogromna.
Głos jego przebrzmiał ponuremi nutami.
— Przecież z miasta nikt tu nie mógł do was przychodzić?... — zauważył Miczurin, ucieszony z nawiązanej rozmowy.
— Ech! — machnął ręką doktór. — Miałem miejscowych pacjentów bez liku... Przychodzili do mnie Chińczycy i — rzecz nie do wiary, gdyż sprzeciwia się to przesądom i obyczajom, — zapraszali do chorych na dżumę...
— Leczył pan zadżumionych? — zawołał przerażony Wagin.
— Leczyłem! — wybuchnął Plen urwanym, złym, czy może, rozpaczliwym śmiechem. — Policja pod naciskiem europejskich konsulów, żądających szybkiego zlikwidowania zarazy, szalała! Wrywano się do domów, wyciągano każdego chorego i wleczono do So-Pao-Lu, gdzie zamykano w barakach, a po nocach nieprzytomnych wrzucano żywcem do pieca...
— To straszne! — wyrwał się Waginowi okrzyk zgrozy.
— Ja myślę! — potrząsnął głową Plen. — To też przychodzili do mnie Chińczycy poto wyłącznie, abym bez cierpień i męki wyprawiał chorych do państwa cieniów... Mój Czeng-Si obłowił się znakomicie na tym procederze, zarobiła też i policja, dając zezwolenie, aby chory mógł umrzeć w domu.
— Więc pan?... — szepnął Wagin, już domyślając się strasznej prawdy.
— Nie bój się pan i dokończ! — zasyczał doktór. — Więc tak, tak! To ja właśnie wyprawiałem ich na tamten świat szybko i bezboleśnie... Jeden zastrzyk... lub jeżeli miał jeszcze siły, kilka kropel płynu... i pacjent mój stawał się obojętny już na to, czy go wrzucą do dołu i zaleją wapnem, czy też spalą w piecu...
Zaczął się śmiać obłędnie, trzęsąc się cały i tupiąc nogą. Wagin zrozumiał, że doktór Plen miał wstręt do siebie czy też wyrzuty sumienia.
— Opowiemy teraz doktorowi, jak się nam wszystko ułożyło! — umyślnie bardzo głośno i wesoło odezwał się Sergjusz, udając, że nie spostrzega zdenerwowania Plena. Starał się rozproszyć prześladujące doktora myśli i rozweselić go, przedstawiając swoje codzienne, zabawne istotnie utarczki z prezesem Liao-Kaj-Fanem i współpracownikami „Szun-Pao“, którzy wciąż czegoś się obawiają, usiłując każdą nowinę polityczną zredagować w formie, dopuszczającej dowolne jej komentowanie; opowiadał też o Miczurinie, dowodzącym armją łobuzów i przechadzającym się śród nich, jak bocian pomiędzy żabami, o pani Somowej, ciągle pochłoniętej myślą o nakarmieniu głodnej zgrai, wpadającej na chwilę i z szybkością maszyny pochłaniającej obiad.
— Czy bardzo rozpaczają te biedne, smutne kobiety po śmierci chłopaka? — spytał nagle Plen i z bolesnym skurczem warg wbił nieprzytomne oczy w twarz Sergjusza. — Czy płaczą i biadają?
Wagin zrozumiał, co w tej chwili miał na myśli doktór, więc porozumiewawczo spojrzał na lejtenanta i odparł, wzruszając ramionami:
— Jakby to panu powiedzieć?! Być może, gdy odwiedzają grób Romana, płaczą tam i rozpaczają, ale w domu, stanowczo to twierdzę, są znacznie spokojniejsze i pogodzone już z losem. Uważam, że szczęśliwie się dla nich złożyło, że właśnie wybuchnęła ta dżuma i trzeba było zmienić miejsce pobytu i cały tryb życia. Nowe wrażenia, nowe kłopoty... Zresztą kilkakrotnie już w tych czasach obserwowałem to dziwne zjawisko, że ludzkie nerwy jakgdyby zgrubiały, a wrażliwość stępiała. Teraz, aby kogoś doprowadzić do rozpaczy i pozbawić równowagi — potrzeba niezwykłe silnych wstrząsów, ale i one działają na krótką już tylko metę... Coś się popsuło w naszym systemie nerwowym, a może nawet zaszły jakieś zmiany organiczne... Obawiałem się powrotu na dawne mieszkanie, bo tam wszystko przypomina Romana, ale, zdaje mi się, że obawy moje były przesadzone. Panie nasze są na dobrej drodze... wkrótce życie pochłonie je...
Doktór słuchał uważnie, a wyraz bólu na twarzy i niepokój w oczach znikały powoli. Tak przecierają się na niebie czarne i szare chmury, odsłaniając wreszcie jasną tarczę księżyca.
— To bardzo szczęśliwie... to bardzo szczęśliwie! — powtarzał. — Dręczyła mię myśl, że matka nie słyszała ostatniego westchnienia dziecka i nie zapamiętała sobie jego gasnącego spojrzenia... Ale — powiedźcie, powiedźcie, czyż nie lżej jej było znieść tę śmierć tak, jak ja nią pokierowałem! Powiedźcie!
Plen namiętnym głosem żądał twierdzącej odpowiedzi na pytanie, które, widać często — tak, jak to było po śmierci małej Wiery, — stawiało natarczywie jego sumienie, dręczone wyrzutami i pełne wahań.
— Tak było najlepiej! Któż mógłby twierdzić inaczej! — z całą stanowczością powiedział Wagin. — W znacznym stopniu dopomogło to pani Somowej do zniesienia łatwiej tego ciosu, gdyż uniknęła ona najcięższych chwil ostatniej, obłędnej walki ze śmiercią syna, żałosnego widoku jego cierpienia i strachu i brutalnego zniszczenia podtrzymującej ją nadziei, gdy w obłędzie rozpaczy, rwą się z piersi przekleństwa i bluźnierstwa...
Plen, uśmiechając się cicho, potakiwał mu ruchem głowy.
— Właśnie tak samo myślałem przez cały ten czas!... Usiłowałem rozproszyć ciężkie wątpliwości, które męczyły mnie... — szeptał, wzdychając z ulgą.
— Nie mówiliśmy o tem z paniami, ale, jestem przekonany, że są doktorowi wdzięczne... — odezwał się lejtenant.
— Ach, jakżeż byłbym szczęśliwy! — zawołał Plen i po chwili znowu mówił szeptem, niby zwierzając się z niesłychanie ważnej tajemnicy: — Kilka razy usiłowałem w wyobraźni ujrzeć panią Somową i jej córkę na nowem miejscu... zdawało mi się, że już docieram, lecz za każdym razem coś stawało mi na przeszkodzie... tak! Coś... jakieś zaburzenia dokoła nich i... was obu... Co się tam z wami działo?
Wagin spokojnie wzruszył ramionami i odpowiedział zdziwionym głosem:
— Nie przypominam sobie nic nadzwyczajnego, zupełnie nic!
— Co się miało dziać? — mruknął Miczurin. — Pracowaliśmy wszyscy, jak zwykle.
— Zresztą doktór ma poniekąd rację! — przerywając mu, zawołał Sergjusz i zaśmiał się: — Byliśmy przez dobrą godzinę w towarzystwie najprawdziwszych bandytów! Policja zastrzeliła ich niemal w naszej obecności. Wypłoszył ich pański znajomy — pułkownik Wali-chan Bukrejew!
— Ach, Sulejman! — ucieszył się Plen. — Poznał go pan? Bardzo interesujący człowiek — nieprawdaż?
— Istotnie zaciekawił mnie swojemi, zdaje się, fantastycznemi planami stworzenia nowoczesnego imperjum mongolskiego z udziałem Rosji — z ożywieniem odpowiedział Wagin. — Nie jest to zbyt dla nas pochlebne towarzystwo, lecz, gdyby plan ten był wykonalny, wartoby nad nim poważnie się zastanowić... Jedno tylko w tem wszystkiem wydaje mi się nierealne. Taki plan powinni rozwijać i propagować wysłańcy narodów mongolskich, nie zaś były adjutant cesarski, uciekinier, człowiek prawdopodobnie, jak i my wszyscy tutaj, bez jutra!
Doktór słuchał uważnie, a gdy Wagin skończył, zauważył:
— Co do Wali-chana pan się myli! Ma on pełnomocnictwa wszystkich ludów mongolskich, mieszkających na terytorjum Rosji, a oprócz tego od Turkiestanu Chińskiego, Afganistanu, Kurdów i muzułmanów z Kaukazu. Nie wiem, czy plan pułkownika łatwy jest do zrealizowania, ale pomyślany jest poważnie a także solidnie finansowany.
— Przez kogo? — zainteresował się Miczurin.
— Nie wiem, ale podejrzewam, że biorą w tem udział monarchiści chińscy, muzułmanie hinduscy i kto wie, czy nie Japończycy nawet... — odpowiedział Plen i, spojrzawszy na Sergjusza, dodał półgłosem:
— Pułkownik, o ile mi się zdaje, będzie starał się wciągnąć pana do tej roboty...
Wagin uśmiechnął się i mruknął:
— Napomykał mi coś o tem... Cóż, jeżeli będzie to praca nie gorzej opłacana niż u mego Liao-Kaj-Fana, przyjmę ją chętnie. Bądź co bądź będzie się coś robiło dla przyszłości...
— Dla zwalczenia czerwonego teroru motłochu! — syknął Plen, patrząc na niego jakimś niezwykle pałającym wzrokiem. Nagle, zwracając się do Miczurina, spytał go surowym tonem:
— A wy, czy też przyłączycie się do tej sprawy?
Lejtenant opuścił głowę na piersi i milczał.
— Mówcie! — nalegał Plen.
Miczurin jednak długo się nie odzywał. Nie było to wszakże milczenie potrzebne mu do namysłu nad odpowiedzią, lecz raczej cierpienie, że ktoś zmusza go do zmiany tego, co uważał teraz za najwyższe niemal dla siebie szczęście — zabezpieczony kąt i kawał chleba, normalne życie człowieka z kulturalnej sfery i możność codziennego widywania Ludmiły. Wreszcie potrząsnął głową i wzdrygnął się od stóp do głów:
— Nie! — rzucił złym głosem. — Nie namówicie mnie na żadne hece, na żadne nowe wojny! Dosyć namordowałem się i ledwom nie zginął z kretesem w tem brudnem mrowisku, gdyby... nie Wagin...
Rozpaczliwym ruchem przyciskając pięści do czoła, wybuchnął:
— Ja się stąd na krok nie ruszę! Słyszycie?! Znowu zabijać, znowu codziennie oczekiwać śmierci?! Nie wierzę w żadne wasze plany! Runą, jak rozsypało się tyle innych! Inaczej być nie może, gdyż Rosja jest skazana na zagładę... Więc cóż — chcecie, żebym znów oszukiwał, ograbiał i mordował ludzi dlatego, żeby napchać sobie brzuch i wódką zalać robaka?! Cudem wyrwałem się z tego piekła i teraz każda kropla mojej krwi pragnie, bym się stał godnym...
Urwał i z przerażeniem badał wyraz twarzy przyjaciół, szukając na nich śladów zdumienia, pogardy czy podejrzliwości. Patrzyli na niego ze współczuciem. Uspokoił się trochę i dokończył zdanie:
— ...bym się stał godnym... nazwy człowieka.
Nieszczerym, zmieszanym głosem wykrztusił te dwa ostatnie słowa z widocznym wysiłkiem, czy też zawstydzeniem. Wagin spostrzegł to i zrozumiał, co się działo w duszy lejtenanta. Nie dał jednak znać po sobie, że się domyślił ukrytego znaczenia wybuchu Miczurina. Wzruszywszy obojętnie ramionami, powiedział:
— Nie mogę ukrywać tego, że i sam nie mam zbytnio wielkich nadziei na powodzenie planu pułkownika. Uważam tylko, że skoro będą mi za to płacili, lepsza jest dla mnie jakaś ideowa i bądź co bądź interesująca robota, niż ślęczenie nad piśmidłami w redakcji „Szun-Pao“, gdzie nic się nie dzieje i skąd prędzej czy później mogą mnie wylać, jeżeli w Chinach tak dalej będzie wzrastał wrogi dla cudzoziemców ruch. No, ale przecież nikt was przemocą nie ciągnie! Skoro jesteście zadowoleni z swego losu, — to pozostańcie...
— Tak! tak! Pozostanę! pozostanę tu! — znowu się unosząc, wysokim falsetem krzyknął Miczurin. — Ja wiem, że wy, Wagin, chcielibyście, żeby mnie gdzieś wysłano daleko — daleko, a jeszcze lepiej, by mnie tam zakatrupiono... Ja wszystko wiem, wszystko czuję!
Doktór Plen bystro spojrzał na niego i niespokojny wzrok swój skierował na Sergjusza. Ten jednak, nie zmieniając pozy i wyrazu twarzy, zimnemi oczami spoglądał spokojnie na Plena i na lejtenanta, miotającego się po laboratorjum.
— O-o-o, to aż tak? — przeciągnął wreszcie. — Nigdybym się tego po was nie spodziewał! Uspokójcie się, kochany przyjacielu, uspokójcie się! Przypomnijcie sobie com już raz wam powiedział w swoim pokoju na Fu-Tien-Koo! Było to jeszcze przed wybuchem dżumy. Powiedziałem wam wtedy, że możecie zawsze liczyć na mnie...
Miczurin zatrzymał się przed nim. Rozstawiwszy nogi i pochyliwszy ku niemu swe potężne ciało, wbił oczy w źrenice Wagina. Sergjusz coś dojrzał we wzroku lejtenanta, bo namarszczył czoło i drapieżnie odrzucił głowę wtył.
— Tak powiedziałem wam tego wieczora, — ciągnął dalej, — a teraz dodam, że jeżeli nie wierzycie mi i choć jeden ruch uczynicie przeciwko mnie — biada wam, lejtenancie Miczurin! Unieszkodliwię was, bo tu nie chodzi już o mnie, ale o...
Machnął ręką i niecierpliwie szepnął:
— Wiecie kogo mam na myśli...
Doktór Plen bacznie przyglądał się obu przyjaciołom, ale w jego oczach miotało się już, szukając ostatecznego łożyska, nagłe zrozumienie. Już domyślił się prawie wszystkiego i widział przed sobą szachownicę gry życiowej. Nie mógł tylko znaleźć na niej właściwego miejsca dla partnerów. Uświadamiał sobie teraz w zupełności, jakie to zaburzenia, powstające dokoła tych ludzi, wznosiły tamę dla jego wzroku wewnętrznego, zwalczającego niekiedy przestrzeń i czas. Milczał, obserwując Miczurina i Sergjusza. Lejtenant odszedł od Wagina i usiadł w kącie na krzesełku. Sergjusz z całym spokojem rozglądał się dokoła, aż wreszcie spytał:
— Coś jakgdyby wam tu przybyło, doktorze?
Plen zatarł ręce i odpowiedział z odcieniem radości:
— A jakże! Komisja sanitarna za pomoc moją w jej pracach (byłem przecież inspektorem na cały nasz sektor!) ofiarowała mi całe urządzenie do prac bakterjologicznych. Świetne to wszystko, amerykańskie, z fundacji Rockefellerowskiej! Mogę teraz fabrykować surowice, jakie tylko zechcę!
Wagin spojrzał na Miczurina, a, widząc, że lejtenant już się uspokoił, powiedział z niewinną miną:
— Poproszę was wkrótce, doktorze, o spreparowanie surowicy przeciwko zakochaniu... mam bowiem dla was jednego pacjenta w bardzo groźnej formie tej choroby.
Plen uśmiechnął się chytrze i zadeklamował z Heinego:
Ich sah dich im Traum
Und sah die Nacht in deines Herzens Raum,
Und sah die Schlang‘, die dir am Herzen frisst,
Ich sah, mein Lieb, wie sehr du elend bist.
Miczurin wybuchnął głośnym śmiechem i śmiał się tak długo i szczerze, że aż mu kark krwią nabrzmiał i białka oczu zczerwieniały. Zerwał się z krzesełka i podszedł do Wagina.
— Wybaczcie! — szepnął, a w oczach błysnęły mu łzy.
Wagin mocno uścisnął mu dłoń i także szeptem odpowiedział:
— Daj Boże, aby wszystkie wasze pragnienia ziścić się mogły! Z serca wam tego życzę!
Plen ręce rozłożył i zamrugał sinemi powiekami:
— Więc jak tam ze mną będzie? Czy dostaję zamówienie na tę „vaccina antiamorosa“, czy też to były tylko wstępne pertraktacje z moją firmą?
— Nie zamawiam tymczasem, lecz na wszelki wypadek radzę ze sto ampułek mieć na składzie! — zaśmiał się Wagin, mrużąc oczy. — A teraz wiecie co? Chodźmy do herbaciarni „Pod wierzbami“! Pić mi się chce...
— Ja? Do takiego wytwornego lokalu, gdzie bywają cudzoziemcy? — wołał przerażony Plen. — W moim arcy-chińskim stroju z epoki dynastji Han?! Impossible! Zresztą musiałbym przedtem... wypocząć trochę „w obłokach dymu rozkoszy“...
Wagin, niezwykle ożywiony i ucieszony, tarmosił doktora za rękaw jego kurmy i mówił do niego:
— Kładź się pan prędzej i wciągnij w siebie trochę tego gorzkiego świństwa! Nie chciałbym bowiem, żeby się pan nam nagle wytchnął i zwiądł, jak wyciśnięta cytryna... A co do wyglądu i stroju, to na wstępie oznajmimy, że jest pan jednym ze stu mędrców, co to niewiadomo gdzie żyją już od tysiąca lat. Zresztą niema obawy! Po dżumie cudzoziemcom się nie śpieszy do naszej dzielnicy. Opowiadał mi dziś nasz gospodarz — Jun-cho-san, że nawet kat z jaomynia skarżył mu się na marne interesy. Ma do ścięcia dziesięciu jakichś biedaków i karmi ich z własnej kieszeni już drugi tydzień, czekając aż przybędą Amerykanie, aby się przyjrzeć egzekucji, ale tymczasem — amatorów niema... Mam nadzieję, że „Pod wierzbami“ w samotności i skupieniu napijemy się dobrej herbaty!
Gdy Plen wszedł do palarni, Miczurin, spojrzawszy nieśmiało na Wagina, spytał go:
— Możebyśmy też zaprosili panią Somową i pannę Ludmiłę?
Wagin uświadomił sobie nagle, że imię Ludmiły nabrało teraz dla niego całkiem innego znaczenia i budziło w nim jakieś ostre zaciekawienie, bo przecież zakochany w niej Miczurin musi mieć chyba jakieś znane mu powody do zazdrości. Powodów tych sam dać mu nie mógł, gdyż poza przyjaźnią, a raczej współczuciem dla Ludmiły nie czuł dla niej nic. Niezupełnie zresztą nic! Interesowała go tą swoją nadwrażliwością i dziwnem wyczuwaniem ludzi, co go zastanowiło i uderzyło przy pierwszej już znajomości. Powodów do zazdrości musiała nastręczyć lejtenantowi chyba tylko sama Ludmiła. Tak tylko ona! Ale coby to mogło być? Przypomniawszy sobie jednak wybuch, którego dziś nie mógł pohamować Miczurin, postanowił odrzucić plan przyjaciela. Zaśmiał się cicho i, grożąc mu palcem, powiedział:
— Ej, bo polecę Plenowi wstrzyknąć wam z dziesięć ampułek surowicy, rekinie zakochany!
Śmiejąc się obaj, poszli do palarni. Rozróżowiony i wyprostowany Plen, patrzał na nich świecącemi się dziwnie oczyma i grzebieniem rozczesywał sobie powichrzone włosy i rudawą brodę. Jak się okazało, zdążył już nawet włożyć nowe trzewiki z zielonej, wytłaczanej skóry, upominek od szewca, któremu wyrwał sześć zębów, i fjoletową kurmę, nieco przykrótką, gdyż pochodziła z garderoby So-hai, drobnego i chudego staruszka, którego ordynarni fagasi z sąsiedniego szynku bez należnego starcom szacunku witali zawsze jednem i tem samem pytaniem:
— Żyjesz jeszcze, suszona mątwo?!

KONIEC TOMU PIERWSZEGO




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.