<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Szary proch
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX

Skurczona, jak zwierz ranny, jak robak zdeptany, Rozalka siedziała na ławie przy piecu, w najciemniejszym kącie. Cały dzień nic nie miała w ustach, nie tknęła roboty, teraz nie zapalała światła, nie myślała o spoczynku. Już jej łez zabrakło, siły do łkania nie stało, już nawet jej rozpacz stępiała, już ją i czucie odbiegło. Oprócz Maryjki nikt u niej nie był, nikt nie klął i nie złorzeczył, ale ona rozumiała tę niebywałą ciszę wsi, ona wiedziała, co za głos wielki, duszny ta cisza kryła. Ona znała naturę swego ludu!... Ta cisza wyklinała ją ze społeczności, jej chatę ze wsi, ta cisza wyrokiem była nieubłaganym, mściwym, zapamiętałym.
I oto nagle drzwi od sieni skrzypnęły. Może to Wawer idzie, któremu kiedyś niewiarę zarzuciła?... Przyjdzie i on mściwy i spyta, jakiej wiary dochował ten jej brat rodzony, zdrajca? Rozwarły się drzwi od izby. Nie odzywała się i nie ruszyła. Ktoś potarł zapałkę, zatlił kaganek i nagle ujrzała Rozalka... Krystofa.
On sam w swej czapce żołnierskiej i w mundurze, który na odpust był włożył, ponury, trochę zgarbiony, patrząc, jak wilk, zpodełba.
Zobaczył ją, nim oprzytomniała, nim zdołała krzyknąć.
— To jesteś! — burknął. — Cóż siedzisz i oczy wyłupiasz? Prędzej, jeść mi daj i wódki przynieś!
Ona się nie ruszyła. Zgarnięta na ławce, zczerniała przez ten jeden dzień, patrzała nieruchomie, coraz dziczej na niego. Rozdymały się jej nozdrza, krwią nabiegały skronie. Jego też rozdrażniało jej wymowne milczenie, oburzył opór widoczny. Podszedł, pięści składając.
— Ruszysz się, czy nie? Słyszałaś? Jeść chcę i wódki! Zaraz!
Ona powstała wreszcie, cała się trzęsąc ze zgrozy.
— Czegoś tu? — zawołała. — Chatę tę dla uczciwych ludzi stawiali, a nie dla łotrów i zaprzedajników! Precz idź, skądeś przyszedł!... Chleba dla ciebie niema tutaj! Precz idź!
A wtem Krystof pięść podniósł na nią i bić począł, drugą ręką za włosy uchwyciwszy. Spadały na nią razy i sołdackie przekleństwa, po izbie ją włóczył za warkocze, nogami kopał, sam tak zajadły i rozjuszony, że pianę miał na ustach, krew w oczach.
Dziewczyna nie wydała głosu z siebie. Zrazu broniła się zasłaniając rękami, szamocąc się, potem straciła siły i przytomność, osunęła się na ziemię. Byłby ją zabił chyba, bo leżącą i omdlałą jeszcze bił, szarpiąc jej odzież, wydzierając włosy, a ona, już mocy zaciętości nie mając, tylko jęczała żałośnie, ledwie dysząc, półmartwa.
W tej chwili Krystof poczuł, że go ktoś za kark chwycił, oderwał od ofiary.
— Ty zbóju! Sołdacie! — chrypliwy od wściekłości rozległ się głos Wawra. — Puść jej włosy, bo cię zduszę, jak robaka! Ty jakie prawo masz słabą kobietę katować!... Precz stąd!
— Precz ty sam! Zabiję ją, skoro mi się spodoba! Tobie co do mnie? Ona mnie słuchać musi, a nie chce, to za każdym razem tak jej będzie! A szelma! Będzie mi ona fochy stroić! Ubiję na śmierć i za płot wyrzucę, jak psa! Ty idź, pókiś cały!
Wawer go puścił z żelaznego uścisku, do kubła z wodą skoczył i w dłonie zaczerpnąwszy, na dziewczynę wylał. Już i jęczeć przestała. Leżała bez ruchu, z krwią na ustach, w podartej koszuli, przykryta gęstwiną potarganych włosów.
Wawer ją na ręce wziął, położył na posłaniu i na Krystofa już nie zważając, jął cucić, jak umiał, pryskając wodą, trąc ręce.
Jodas na ławie się wyciągnął, kląć nie przestając. Odgrażał się całemu światu. Pijany był i rozwścieczony. Nareszcie Rozalka rozwarła oczy, powiodła niemi wokoło. Niejasno jej było przez chwilę w umyśle, ale wnet pamięć wróciła i ból i żal i oburzenie. Spojrzała na Wawra z bezmierną wdzięcznością i rozpaczą zarazem, potem na Krystofa, miotającego się, jak potępieniec. Wstała z trudnością.
— Odeszła was słabość? — Wawer troskliwie spytał.
— Odeszła. Bóg wam zapłać!
— Nie zdechłaś? — Krystof wrzasnął. — Dostałaś naukę, żebyś przedemną gęby nie otwierała, tylko słuchała rozkazów! Ja cię nauczę rygoru, niecnoto! Ja cię tak ścisnę w łapie, że cienia mego bać się będziesz! Nie będziesz włóczyć się po norach i ze złodziejami władzy się opierać! Skończone Szwedasa panowanie i twoja wola!... Teraz moja będzie w chacie... i w całej wsi!... Ja pan!... No, podziękuj swemu gachowi, że cię obronił, a potem jeść mi daj, rozbierz i posłanie dobrze wyściel. Ja teraz pan i wszyscy niech mnie słuchają, bo jak nie, to za Szwedasem pójdą!... Słyszysz, Wawer? Powiedz im to.
Rozalka, słaniając się na nogach, podeszła do swego kuferka, otworzyła go, zebrała garść bielizny i odzienia, zawinęła to w płachtę, narzuciła chustkę na siebie, skierowała się do drzwi.
Krystof zerwał się na nogi, przyskoczył do niej.
— Gdzie to? Nie pójdziesz nigdzie!
Za ramię ją chciał porwać, ale szeroka pierś Wawra stanęła między nimi.
— Nie rusz! — rzekł krótko, ale takim głosem, że mroził krew w żyłach.
Rozalka za tą twierdzą żywą mogła się odezwać.
— Pójdę do ludzi — rzekła. — Tutaj teraz nie moja chata, gdzie mnie katują, jak zwierzę, tutaj teraz i nie mego brata chata, ale zdrajcy i nikczemnika. Tutaj już ja więcej nie wrócę, gdziem przez jeden dzień wszystkie wstydy i bóle poznała, gdziem się sromoty i gwałtu doczekała... Niech cię te ściany ojcowskie przeklną, niech ciebie i to, co ci zostawiam — udławi, boś nawet dobrej śmierci niewart — ty zdrajco!
Ze zdławionym rykiem Jodas rzucił się ku niej, ale na miejscu go przykuły ramiona Wawra. Poczęli się szamotać.
— Puść! — zachrapał wreszcie Krystof.
Wawer odstąpił.
— Puszczę cię — rzekł. — Ale nim odejdę, to ci ostatnie słowo rzeknę, jakie od ludzi tutaj posłyszysz. Życzliwe słowo, więc je zapamiętaj! Nie pan wróciłeś do wsi, ale przeklęty. Więc ci teraz nie szaleć i cięższe grzechy na sumienie brać, ale precz stąd iść trzeba. Za góry i lasy, za lądy i wody, jako Kain szedł. Jeśli Bóg wszystek twój pot i łzy i krew zechce na zrównanie winy przyjąć, to je daj, boś, jako Kain, winien, jako bratobójca i Judasz grzeszny. Jeśli się opamiętasz i słowa mego usłuchasz, ja ci dopomóc gotówem. Pamiętaj!
Zawrócił się i nie żegnając go, wyszedł.
Rozalka słyszała go z sieni i nagle poczuł jej usta na swojej ręce i szept stłumiony:
— O, jakiście dobry, Wawer.
Zawstydził się tego pocałunku.
— Co tam! — rzekł. — Bardzo was skrzywdził?
— Dusza gorzej boli... Bóg was w porę sprowadził.
— Wracałem od Rufina. Mignęło mi coś... Krystof nie Krystof. Nie wierzyłem oczom, chciałem się przekonać, więc po namyśle pod okno do was podszedłem. Jeszcze w porę dał Bóg! Uśmierciłby was! Do nas was zawiodę. Tam już będzie bezpiecznie.
— Dziękuję. Jutro do dworu pójdę. Dawno już mnie na służbę namawiają. Robotę przed odpustem odniosłam, jakbym przeczuwała. Nic już w chacie swego nie mam, ino hańbę, co za mną w ślad pójdzie...
Zapłakała gorzko, a on się do niej przysunął i ot tak, sam sobie z czynu sprawy nie zdając, żalem zdjęty i czułością, ramieniem ją wpół ogarnął.
— Kwiatuszku mój biedny — wyszeptał, tuląc ją do siebie.
Wstrząsały ją łkania i nie opierała się wcale pieszczocie. Tak nieszczęśliwą się czuła i tak samotną.
— Było mi poco wracać do chaty jego, niegodziwca, prosić, by też ostał! — żaliła się. — Myślałam, że on tu złagodnieje, ustatkuje się, jako ojciec będzie. A on taki się stał. Szwedasów dobrych żałobą okrył, wstyd i hańbę i zgubę nam zgotował!
— Nie płacz, Rozalko, tyś niewinna! Ciebie każdy uszanuje i pożałuje. Nie zobaczysz go więcej. Pocieszy cię Bóg zato dobrą dolą. Nie płacz, nieboga!
Wawer coraz bliżej ją do siebie tulił i wreszcie tak się pochylił, że ustami jej czoła dotknął.
Ona, zajęta swą troską jedynie, dała się całować, a w nim krew poczynała grać i serce bić gwałtownie.
Już pod płotem Didelisów sadu byli, gdy on ją w objęcia wziął, całując po twarzy i ustach. Wtedy się opamiętała i przestraszyła okropnie.
— Wawer! — poczęła błagać. — Nie godzi się! Puśćcie! Swoją macie dziewczynę! Grzech popełniacie!
— Co zrobię, kiedym was umiłował i wstrzymać się nie mogę, tak mię do was serce woła! Pójdźcie za mną, a tamtą rzucę! Przysięgam!
— Nie grzeszcie! Opamiętanie miejcie! Nie żonam ja dla takiego pana, ino chłopka głupia. Nie mogę pójść za wami!
— Byś mnie choć krztynę lubiła, poszłabyś, ino ci inszy snać miły!
— Bym was nad życie miłowała, nad ziemię swoją i niebo... nie potrafię... Zostawcie mnie! Ludzie zobaczą, i dobrą sławę mi odbiorą. A toć nad to ja, biedna nic nie mam!
Wówczas on się zawstydził i upokorzony, odstąpił a ona z przeproszeniem spojrzała nań i przodem do chaty weszła. On chwilę pozostał, by swe wyburzenie opanować. Wrzała mu w piersi szalona do tej dziewczyny ochota, ino na myśl nie przyszło zostać tu dla niej. Zabrałby ją z sobą, przemocą wiódł, ale zostać, los świetny zagrzebać? Nie, tego nie zrobi.
Gdy wrócił do chaty, już się opamiętał, pilnował swych oczu i mowy, spokojnie u zapłakanej Maryjki o wieczerzę się upomniał. Stary Jan już się zwlókł na ławę i Rozalkę koło siebie trzymając, gładził ją, jak własne dziecko, po głowie.
— I dziewczynę biedną nakarmcie — rzekł. — Niech choć z musu je, bo siłę całkiem straci. Wy, kobiety, nie rozżalajcie jej waszym płaczem. Niech moc zbierze, niech się uspokoi.
Maryjka podała na stół jedną miskę dymiącą i parę łyżek.
— Siadajcie i pożywajcie — wezwała szwagra i siostrę.
Stołem przedzieleni, wieczerzali wspólnie, czerpiąc razem kapustę z misy i dzieląc się kromką chleba, Jan umyślnie rozmowę o czem innem wszczął i po chwili spokój pozorny powrócił. Potem Rozalkę w gościnnej izbie ułożono do snu i cisza zaległa chatę. Tylko Wawer w swym alkierzu długo usnąć nie mógł, rozdrażniony, niespokojny, z głową pełną dzikich projektów...
Nazajutrz po śniadaniu Rozalka, mimo próśb i protestów, mimo perswazyj mężczyzn i płaczu kobiet, zabrała się do dworu. Ucałowała ręce starego, uściskała siostrę i chciała już iść, gdy Wawer wstał i na progu ją zatrzymał.
— Nie będzie tak — rzekł. — Nie pójdziecie jak żebraczka, piechotą, ale pojedziecie wozem, jak gospodarska córka i siostra. Piotr zabrał do pługa bratnie konie, ale w stajence stoją kobyły dereszowate, com je ojcu na gospodarkę kupił. Odwiózłbym was sam, ale ludzie gotowi plotkę jaką krzywdzącą zbajać, więc Andrzej was odstawi porządnie, aż pod bramę dworską. Tak będzie ładnie i stosownie.
Rozalka spojrzała nań wdzięcznie, a Andrzej, nawykły słuchać, jak ojca, tego brata bogacza, już drabiak wyścielał kilimkiem.
Tak tedy pojechała Rozalka sierota, wysoko na wozie, parą spasłych, żmujdzkich mierzynów, przeprowadzona aż za wrota przez całą rodzinę, pobłogosławiona przez Jana.
Drabiak podskakiwał a klacze Wawrowe parskały raźno. Ona się długo oglądała za siebie i aż do zawrotu u figury widziała jeszcze, jak Wawer przed furtką stał i za nią patrzał rozkochanemi oczami a wiatr mu z odkrytej głowy włos rozwiewał, który mu przez to lato odrósł, jak go chłopi noszą. Jak jej tego chłopaka zawrót skrył, zrobiło się jej tak nudno i ciężko, jakby rodzonego pogrzebała i płakała zcicha całą drogę, szwagra rozmowy nie słysząc.
Po godzinie wrócił Andrzej, opowiedział, że dziewczynę państwo radośnie przyjęli do garderoby za pokojówkę do panienek, że jej tam dobrze będzie i spokojnie. Ucieszyli się wszyscy, tylko Wawer, dziwnie markotny i milczący, klacze swoje do żłobu zaprowadził a potem siedział, jak senny, ni roboty, ni zwykłych figlów z dziećmi się nie imając. Rozchmurzył się dopiero, gdy Jan stary o przeprowadzce do nowej zagrody zaczął mówić, przedmiotem tym zajęty, radością jaśniejący.
Gotowa była już ta chata jego ulubieńca i chluby, jutro ją poświęcić miano. Wawer już się z panem porozumiał i Marcinka od służby uwolnił, przy ojcu starym na gospodarce chcąc osadzić.
Już też i w gminie się rozpisał, swojej części zagona na braci się zrzekając, już i sprzęty wszelakie kupił i narzędzia rolne i krowę z półrocznym cielakiem i świń kilkoro i owiec trzy.
Były wszelkie dostatki i sprzężaj a nad drzwiami Rufin figurkę wyrzeźbił, podobiznę Chrystusową na krzyżu, całą złocistą.
Mówiono tedy o tej przeprowadzce na pojutrze i o paszy dla bydlaków na zimę.
Wtem ktoś drzwi z hałasem otworzył i raptem rozmowy ucichły, w izbie jakby makiem siał.
Był to Krystof.
— Po dziewczynę przyszedłem — burknął bez powitania.
Nikt się nie odezwał i na niego nie spojrzał, tylko Jan stary z obowiązku, krótko, niechętnie zamruczał:
— We dworze, na służbie ona jest.
— Sprowadzę ją prędko kijem. U Wawra też pieniądze mam należne za robotę.
— Ile? — Wawer spytał.
— Trzy ruble.
W milczeniu Wawer pieniądze z pugilaresu dobył, na stole przed nim położył.
Krystof je zgarnął, spojrzał po nich, jakby czekał wyrzutów i łajania, chciał się kłócić. Ale nikt się nie odezwał i nawet Maryjka gwałtowna, choć chęć miała po temu okrutną, nie pisnęła słowa, pod surowym wzrokiem męża i teścia zostając.
— Zostańcie zdrowi — Jodas pożegnał, wychodząc.
Nikt mu «z Bogiem» nie odpowiedział, jako zwykle.
Zaczynała się dla niego ta dola okrutna, którą Rufin prorokował, nie posłyszy on głosu człowieka.
Krewni, znajomi, kobiety, dzieci małe, wszyscy, jakby się sprzysięgli, spotykali go, mijali, jakby nie istniał, bez słowa, bez powitania, bez Bożego pozdrowienia.
Gdy na kogo spojrzał, spotykał wzrok zimny i ponury.
Dziatwa, zdaleka go ujrzawszy, wołała ze zgrozą:
— Jodas! zdrajca!
Kobiety odwracały głowy.
Dzień cały tułał się po wsi zuchwały, wyzywający, szukając zaczepki. Wieczorem przywlókł się do pustej chaty i wziąwszy siekierę, warsztat Rozalki w sztuki porąbał a kotka jej białego nogą kopnął i za drzwi wyrzucił.
Izba była niewymieciona, piec zimny, chłód i ciemność wyzierała z kątów. Nie stało bez dziewczyny duszy w chacie.
Krystof długo usiedzieć nie zdołał. Coś go kąsało w duszy.
Poszedł do Butkisa i między gospodarzami usiadłszy, wódki zażądał.
— Niema wódki — szynkarz odparł. — Miał po nią Szwedas jechać. Ano... Teraz niemam podwody.
— Będzie teraz Szwedas kajdany nosił i do zdechnięcia piechotą chodził — zuchwale Jodas krzyknął.
Nikt mu nie zaprzeczył, ani potwierdził. Grobowe milczenie zaległo szynkownię, poczęli po jednemu chłopi wychodzić, prędko piwo i fajkę kończąc.
On sam wreszcie został; bo i Butkis do alkierza się wysunął.
Posiedział czas jakiś i wyszedł rozstrojony, jakby przelękły, straciwszy, wobec tego martwego milczenia, cały swój rezon i równowagę...
Nazajutrz do dworu po Rozalkę poszedł, ale dziewczyny nigdzie nie spotkał, więc się do pana zameldował. Wprowadzono go do kancelarji, gdzie pan nad jakiemś pisaniem siedział i nie jak znajomego, ale jak obcego, obojętnie spytał:
— Potrzebujesz czego?
— Po siostrę przyszedłem, która wczoraj uciekła z chaty. Nie pozwałam jej służyć i chcę zabrać...
— O Rozalce mówisz? Chora ona, doktór był właśnie i stwierdził ciężkie pobicie. Nie wiesz, kto to zrobił? Bo obowiązkiem moim jest sprawę tę do sądu podać. W każdym razie teraz jej zabrać nie możesz, bo leży ciężko chora.
Krystof się zmieszał wobec spokoju pana i chłodnej stanowczości.
Coś zamruczał i wyszedł, coraz bardziej wylękły. Chatę kołkiem podparł i nazajutrz już go we wsi nie było. Poszedł szukać roboty po dworach okolicznych.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.