<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Szary proch
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI

Jakoś niezwykle jasno i wesoło zaświeciło słońce pewnej październikowej niedzieli na uciechę młodym i starym, a szczególnie dziatwie małej i zziębniętym wróblom pod strzechami.
W kościółku karewiskim dzwoniono na sumę a głos się daleko rozchodził aż do Palandrów, do Zaweliszek, do Wisborów, zwołując hucznie i gromko parafjan. Dzwonił z własnej ochoty, zakrystjana uprosiwszy, Marcinek Didelisów, zarumieniony od chłodu i radości. Rozbujany dzwon podnosił go na sznurze do góry, to znowu spuszczał i zdawało się chłopcu, że on czemś bardzo ważnem jest, że cały świat wie, że on tak pięknie dzwoni.
Ścieżyny, gościńce, dworska droga zaroiły się ludźmi, niby owadów mnóstwem. Barwiły się kobiet chustki i spódnice, sukmany i kożuchy chłopów, mieszały się w to kilimki wozów, różnomastne konie i ruch i głosy stokrotne i koni parskanie i turkot, zbliżały się na ten dzwon, niby wojsko na trąbkę do chorągwi.

Marcinek wciąż dzwonił, choć kościół był pełen po brzegi, choć się tłumem okrył dziedziniec, choć i pan z dworu przyjechał, choć się ozwały organy, a stokrotnie te głosy, w jeden dźwięk spłynąwszy, zabrzmiały pieśnią:

Pulkiam ant kiale (Upadajmy na kolana).

Msza się rozpoczęła.
Tłum rozpierał, zda się, ściany kościółka. Kobiety bliżej ołtarza, mężczyźni w głębi. Ławki zajęła starszyzna, okoliczna szlachta, dworscy oficjaliści. W pierwszej sam pan siedział, pani i panienki. Marcinek dzwonić wreszcie przestał i ostatni, dzięki tylko swej szczupłości, do środka się wcisnął. Przed samym panem stanął, jakby się pochwalić chciał.
Miał nowiutkie buty na sobie i kożuszek biały i miast obdartego kapelusza w ręku, czapkę z błyszczącym daszkiem. Wyglądał na to, czem był: na gospodarskiego syna i zucha.
Czapkę na ziemi przed sobą położył, w zanadrze sięgnął, dobył w chustkę owiniętą książkę do nabożeństwa. Pewny był, że pan ją widzi, że czyta i zdumiewa się, skąd jego dawny koniucha taki śliczny, złocony, gruby «Auksas Ałtorius» (Złoty Ołtarzyk) posiada. A nietylko sam pan ale i pani i ekonom i wójt dziwią się i rozmyślają, jak to Marcinek mały do takiego skarbu przyszedł.
I słusznie się dziwują, bo to nikomu z nich ta książka tak drogo nie przyszła, jak jemu.
Ale on tylko sam to wiedział i ludzi niewielu, a wszyscy zazdrościli.
Chłopak się prostował i na palcach stawał a choć oczu nie podnosił i owych spodziewanych spojrzeń nie widział, czerwieniał z dumy.
Nieopodal niego Rufin się modlił.
Koło chorągwi, gdzie zwykle miejsce miał, ludzie mu się rozstąpili nieco, a jego i nie widać było, bo krzyżem leżał kaleka, pracowite ramiona rozłożywszy, a czoło o posadzkę wsparłszy. I kule jego tam leżały na ziemi, podle niego.
Odzywały się dzwonki, chyliły głowy, jak zboża łan; brzmiały organy poważnie.
Aż wreszcie się msza skończyła, odśpiewano suplikacje, odmówiono pacierze. Ksiądz do kratek przystąpił, ewangelję odczytał.
Zrobiła się wielka cisza przy nauce.
Potem ci z Wisborów, z Palandrów, z Zaweliszek odpływać zaczęli, stopy Chrystusowe u wejścia całując.
Z Karewiszek nikt się nie ruszył.
Oczekiwali snać czegoś jeszcze od ołtarza.
Jakoż gdy ksiądz naukę skończył, zaruszała się gromada, szmer przeszedł po niej i jakby wiatr powiał, zrobiło się blisko ławki pańskiej wolne miejsce, wśród którego tylko dwoje ludzi stało, a lud patrzał na nich i patrzało na nich słońce z górnego okna, na głowy ich rzuciwszy garść blasków.
Stali blisko siebie.
Mężczyzna, prosty i wysoki, miał na sobie staroświecką sukmanę siną o stu fałdach, ściśniętą szerokim rzemieniem, rozwartą nieco na piersi.
Z pod niej wyzierała samodziałowa kamizelka i kołnierz grubej, lnianej koszuli.
Na piersi szkaplerzy miał kilka, a wśród nich jeden, jak krew, czerwony, w kształt serca wycięty...
W rękach grubych i ciemnych trzymał czapkę futrzaną.
Jasny jego włos, krótko ścięty, złocił się w słońcu, jak dojrzała pszenica; twarz ściągłą, inteligentną i żywą, spaloną miał na bronz. Zdobił ją wąs, krótko przystrzyżony i uśmiech promienny, a rozświecały oczy wyraziste, myślące, a wesołe.
Kobieta szczupła była, smukła, młoda. Śniadość jej krew zabarwiła, krew rumieńca, którym płonęła pod wzrokiem tylu ludzi.
Jasną chusteczkę miała na głowie i twarz spuszczoną, że z niej mało co było widać. Na sobie chłopską odzież a w ręku różaniec i książkę, do Marcinkowej podobną.
Nawet i państwo ze dworu patrzeli na tę parę i coś do siebie szeptali.
A ksiądz odchrząknął i na cały kościół z innej książki jął czytać bardzo donośnie.
— Wstępują w święty stan małżeński — pracowity Wawrzyniec Karewis, kawaler z Rozalją Jodasówną, panną — oboje katolicy, parafji tutejszej — zapowiedź pierwsza.
Jako morze kłosów, zaruszały się głowy i odwróciły do tych dwojga a ów chłop młody jeszcze bardziej się wyprostował i jaśniej uśmiechnął i przysunął do dziewczyny spłonionej i razem uklękli obok siebie, ku ołtarzowi oczy wznosząc.
Ludzie zaczęli wychodzić i na dziedzińcu szumieć, jako rój pszczoli a oni wciąż się modlili w cichości.
Dopiero gdy Rufin mozolnie z ziemi powstał, podnieśli się i oni i tak we troje wyszli przed kościół.
Otoczono ich zewsząd. Najstarsi gospodarze cisnęli się do prawicy młodzieńca, winszując i dobrze życząc, kobiety wyrywały sobie z rąk dziewczynę, ściskając i całując.
Potem się rozstąpiono przed panem, który także do parobczaka przystąpił, dłoń mu podał, a potem w głowę ucałował.
— Przecie nas na wesele zaprosisz, Karewis? — mówił wesoło.
— Szczerem sercem prosimy w gościnę — odparł młody, kłaniając się z uszanowaniem, a Rozalka, jak wiśnia czerwona, dziękowała pani i panienkom za życzenia i serdeczne zajęcie.
Przed kościołem, jak w odpustowy dzień, rojno było.
Hamowano się nieco obecnością państwa, ale gdy wreszcie odjechali, Jonas Szluguris przed młodą parą stanął, czapkę w górę wyrzucił, w bok się wziął i z fantazją pieśń weselną zaintonował:

Chmielu, ty, chmielu,
Zielona szyszko,
Póki sam byłeś,
Bitwy nie czyniłeś.

A jak się zmieszałeś
Z czystym jęczmieniem,
Chmielu, ty, chmielu,
Bitwę zrobiłeś!...

Zaśmiano się chórem, zawtórowano ochoczo i porwawszy młodego, wiedziono go gwałtem do gospody. Ale on się oparł za wrotami.
— Nie dzisiaj — rzekł stanowczo. — Alus u Butkisa stary i wytęchły. Będziemy pić i hulać, jak mu świeżego przywiozę. — I został.
Tłum się rozszedł powoli.
Na stwardniałej od mrozu drodze, wśród pól, szronem okrytych i nagich, zostało troje.
Kaleka szedł środkiem, a młode silne ramiona podtrzymywały go na wybojach szlaku.
Zatrzymał się przed chałupką swoją i spojrzał na nich nieśmiało.
— Możebyście wstąpili? — poprosił.
— Jeżeli pozwolisz i owszem.
Weszli do jedynej izdebki, ubożuchnej i zimnej.
Gdy tak stali promienni i radośni, Rufin łagodne swe źrenice w nich wlepił i z uśmiechem się ozwał:
— Jacyście piękni! Zda mi się, że z wami złote lato do chaty mi weszło i zaświeciło. Czemże ja was ugoszczę, mili moi?
— Słowem swojem, jakeś zwykle uczył, cieszył, radował — odparł chłop młody, obejmując go za szyję i całując.
— Tak ci się zdaje, bracie, druhu stary! To ci własna dusza mówiła, nie ja. Jako świerszcz zbożowy jestem. Radujesz się, go słysząc, ale nie z tego śpiewu marnego, ale z owych pól barwnych, gdzie się on odzywa. Takem ja się dziś radował, owe zapowiedzi słysząc wasze, jakby ksiądz mówił nie o godach serc waszych, ale od ziemi dziewosłębem był i na gody jej z tobą lud zapraszał...

— Ja tom inaczej onej chwili myślał — odparł Wawer z uśmiechem, na Rozalkę spoglądając. — Chatę swoją widziałem, a w niej gospodynią, jako ją piosnka maluje:

Czyściocha, tkaczka,
Prządka śpiewaczka.

— A ty, Rozalko, pomyślałaś krzynę o gospodarzu swoim? — dodał żartobliwie.
— Pomyślałam, jako on dzisiaj w daleką drogę pojedzie i w ciężką...
— A pojadę! Skoro zmierzchnie, wstąpię do ciebie, Rufinie, po pakunek i na noc całą ruszę. Da Bóg, za dni dziesiątek powrócę. By się ta już prędzej wesela doczekać.
Zamyślił się i zmarkotniał na chwilę.
— Bieda tym, co ni chaty, ni twarzy swojej w żywocie nie zobaczą i których nikt dobrze nie wspomni — nie żałuje...
— O Krystofie myślisz? — zcicha Rufin zapytał.
— O nimże.
— Możeś go widział? — rzeźbiarz się odezwał.
— Onegdaj. Po północy zapukał do komórki u mnie, gdzie sam nocuję i po imieniu się nazwał... Wyszedłem do niego. Wicher i deszcz hulał na dworze, taka pora, że ino wilki i samobójcy chodzą po świecie...
W ciemności tom go nie widział dobrze, ale, by się nie nazwał, tobym i głosu nie poznał. Wspomniał, żem mu ratunek obiecał kiedyś i po to przyszedł. Za morza chciał jechać.
— I pojechał?
— Pojechał... Ostatek mojej niemieckiej skóry mu oddałem, kapitana Lorenza paszport, grosz na drogę i list polecający do znajomych.
— Dobrześ zrobił. Nie żyć mu tu było.
— I jeszcze jeden list mój z sobą powiózł a w nim pierścionek Niemkini. Napisałem do kupca starego, przepraszając i prosząc, ale że mu sprzeniewierzyć się muszę, bo mnie matka od siebie nie puszcza. Takem rzekł i myślę, żem nie zełgał.
— Nie, prawda jest!
— Takem rozumiał. Poszedł tedy Krystof. Teraz daleko być musi. W Bożej woli jego droga, w Bożej woli jego powrót.
Obejrzał się na dziewczynę. Ciche łzy biegły jej po licu, a usta drżały.
— Czego się troskasz, kwiatuszku mój? — rzekł. — Będzie ta chata uboga, skąd cię sobie wezmę, pod moją opiekę i staraniem czekać na niego. By za lat dwadzieścia wrócił, całą ją najdzie, białą i oprzątniętą, jaką przedtem była. Da Bóg, on wróci do niej.
— Wróci, jako z więzień wracają, karę przebywszy. Może i jego stopy poznają kiedy ścieżyny nasze... U Boga takie bywają naznaczenia cudowne — rzekł Rufin uroczyście. — Ciała kalekie mu służą i dusze chrome często na służki swoje naucza. Nie płacz, dziewczyno dobra, ino módl się za nim — i czekaj — w Bogu ufając.
Rękę jej w swe dłonie ujął i z uśmiechem, co był nad słońce jaśniejszy, a nad wszelkie żałości smutniejszy, dalej mówił:
— I nad tym wybranym swoim nie płacz, gdy w drogę odchodzi daleką a ciężką!... I choćbyś go kiedy, jak Szwedas, żegnać miała, nie płacz.
Drogi nasze, jak mrówcze ścieżyny, które do gościńca biegną, co ni końca niema, ni początku.
Lata nasze, jak owadów doby, a prace nasze jako źdźbła, co je ptaszek na gniazdo nosi i ściele, a my sami jako te szare prochy pod stopami...
Z tych ścieżyn i ździebeł i prochów światy się tworzą — ale my co? — Do świata, a świat co? — Do nieba. Nie płakać tedy — a czekać!...
Tak się w swych myślach zatopił, że nie czuł, jak na ręku jego spoczęły wargi dziewczyny a potem żołnierza młodego usta.
Tak mu bez słowa, z dusz głębi złożyli cześć i szacunek, podziękowali. Ona za światło, które w niej zapalił, on za napój cudowny, który w tej izbie pił tyle razy na obudzenie i zdrowie i siły...
On tego nie czuł, bo i ziemi w tej chwili nie czuł, ani ciała, ani bólów swoich.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.