<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Szary proch
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII

Burzami był wzdęty Bałtyk siny i jesiennemi wichrami smagany.
Nad nim bure niebo chłód rozrzucało i ponurość, białe piany na grzbietach fal jak śnieg złowieszczy były.
W Memlu ładowano ostatnie statki przed zimą, spieszono się, by wczas jeszcze umknąć na brzegi łaskawsze, w porty cieplejsze.
Ludzi było jak mrowia po bulwarach, po tamach. Roiły się pomosty, daleko w morze rzucone, rozbrzmiewało powietrze od łoskotu spuszczanych belek, świstu pary, dzwonków, zgrzytu wind, nawoływań i rozkazów.
Niedaleko zbożowych magazynów ładowano kilka ciężkich, transportowych parowców, spody ich czerwono malowane, zagłębiały się coraz bardziej, boki osłaniające skrzydła śnieżno-białe, czerniały daleko nazwą. Dwa były angielskie, jeden niemiecki z kupiecką banderą.
Setki, tysiące worków pochłaniały ich dna pękate. Odejdą jutro o świcie, mówili znawcy, patrząc mimochodem na nie.
Na pomoście, który do nich wiódł, stał chłop młody i przypatrywał się robocie.
Miał kierpce skórzane na nogach, za pasem bicz zatknięty, na głowie spiczastą czapkę futrem obłożoną, staroświecką kiepurę.
Nic go snać nie nagliło. Ręce wsunął w rękawy i od paru już godzin stał na wietrze i chłodzie, popychany, odtrącany, łajany.
Nie odzywał się, tylko z właściwym swemu narodowi uporem zostawał w miejscu raz obranem. Zapatrzony był w morze, zasłuchany w te zmieszane portowe odgłosy, nozdrza nawet jego zdawały się z rozkoszą wciągać surowe, ostre wyziewy wód słonych, bo się rozdymały jak u stepownika, gdy go tęsknota ogarnie.
I źrenice jego żywe były, zajęte, rozświecone. Choć milczały usta, oczy gadały coś do tych fal, do tych pian, do tego głosu morza. A tymczasem zapatrzonego klęli robotnicy z drzewem, workami, bo im zawadzał na wąskim pomoście; oglądali się na niego marynarze, uwijający się tu i tam, przekpiwali jego strój malcy i Łotysze. Ale on oczy, czucie i myśli miał tylko dla tego morza przed sobą i na nic nie zważał.
Mijając spojrzał nań także majtek z niemieckiego okrętu, człek barczysty, czerwony, brodaty. Spojrzał i zatrzymał się, potem splunął i dalej poszedł, ale o parę kroków znów się obejrzał, popatrzał dłużej, zaklął.
Zwrócił się, o krok przed chłopem stanął i przypatrywał mu się uparcie, badawczo, ciekawie. Chłop oczu od Bałtyku nie zwracał.
Nareszcie marynarz jeszcze się zbliżył, odchrząknął, splunął. I to nic nie pomogło.
Wówczas zdecydował się i ręką dotykając czapki i krzywiąc się od śmiechu, rzekł znienacka:
Kapitän Lorenz!
Chłop drgnął, odwrócił głowę na mówiącego, bez słowa patrzał.
Tamten coraz się upewniał w swej pamięci.
Erkennen mich nicht? Bin ja Trimm, Matrose aus «Margarete». Da!
Rękę wzniósł i statek najbliższy wskazał.
Chłop milczał. Spojrzał na parowiec, na morze, na niebo w krąg, a nakoniec źrenice spokojne, lekko zmrużone na marynarza przeniósł i nie zmieniając postawy, nie zdradzając najlżejszego zajęcia, rzekł lakonicznie:
Ne suprantu! (Nie rozumiem).
Der Teufel! Sind ja doch Kapitän Lorenz oder ich bin ein Haifisch! — zawołał majster upornie.
Ne suprantu! — powtórzył chłop.
Wówczas Trimm zawstydził się swej pomyłki. Splunął, na obcasie się odwrócił i prędko odszedł.
A chłop dalej w Bałtyk siny się wpatrywał...

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.