<<< Dane tekstu >>>
Autor Jadwiga Marcinowska
Tytuł Szaweł
Pochodzenie Z głosów lądu i morza
Wydawca Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1911
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
SZAWEŁ.




Αnaniasz był człowiekiem słodkiego serca i „bojącym się Boga“; tacy miewają zazwyczaj sen spokojny.
Jednakże dnia owego wieczorem panowało w maleńkim domku niejakie przygnębienie, które mogło w następstwie niekorzystnie oddziałać na zwykły spokój snu. Jakoż i oddziałało.
Dom Ananiaszów znajdował się we wschodnim obrębie miasta, w pobliżu ulicy nazwanej „Prostą“, bowiem wyciągniętą linją biegła po znacznej przestrzeni. Zdobiły ją kolumny rzeźbione i wznosiły się tam przeważnie mieszkania znacznych ludzi.
Owóż wschodni koniec tej drogi Prostej należał już do dzielnicy żydowskiej, zdawna założonej w tem miejscu, obszernej i bogatej.
Przepychem i wytwornością świeciły liczne dwory. Działo się tak szczególniej w kierunku południowym, gdy natomiast na północ od rzeczonej Prostej ulicy osiedliła się ludność uboższa, zarobkująca, rzemieślnicza. Pomiędzy tą ludnością — owi, żydzi przecie i swoi a jakby obcy, cisi, a niebezpieczni — Nazareńczycy.
Ananiasz należał do ich grona.
Ku zacisznemu domostwu prowadziła uliczka wąziutka, bardzo kręta, dość długa. W paru miejscach z nad wysokiego muru gałęzie drzew morelowych zaszemrały świeżością i błysnęły zielenią. Maluczkie kwadratowe podwórko ocieniał wielki orzech, rozkładając dokoła przepotężne konary. Ztamtąd na prawo niziuchne drzwi... Zakołatać...
Nazareńczycy w Damaszku zażywali aż po tę chwilę bezpieczeństwa osób i czci. Wprawdzie rosnąca niechęć objawiała się ku nim wpośród rodaków możnych, a przedewszystkiem wśród panów synagogi; były to jednak objawy jeszcze głuche. Wprawdzie przedostały się tutaj wieści o zdarzonych w Jerozolimie wypadkach, a mianowicie o gwałtownej śmierci Szczepana i rozpoczętem prześladowaniu; nie zdawało się wszakże, by to ostatnie po za obrębem Judei rozwielmożnić się mogło i miało.
Naraz rozbiegła się całkiem przerażająca wiadomość: „Szaweł, parskając groźbami i morderstwem przeciwko uczniom Pańskim, przyszedł był do najwyższego kapłana i prosił od niego listów do Damaszku, do bóżnic: iż jeśliby których znalazł tej drogi mężów i niewiasty, aby związanych przywiódł do Jeruzalem“.
Kim był Szaweł, wiedziano. Zasłyszeli już wszyscy, jako ochotnem sercem i współudziałem „zezwalał” na zabicie Szczepana i jako czasu kamienowania u jego nóg dla dozoru oprawcy poskładali swe szaty. Zasłyszeli wszyscy, że „burzył kościół, wchodząc wszędy do domów, a ciągnąc męże i niewiasty, podawał do więzienia“.
Wiedziano, iż posiada stosunki znakomite, a cieszy się rozgłosem gorliwości i wielkiej wiedzy; przed gościem takiej miary roztworzą się niechybnie i tutaj w Damaszku drzwi potężnych i uszy...
O szukaniu nazewnątrz obrony i opieki nie mogło być zgoła mowy. Kolonia żydowska stanowiła zespół dość silny i ciało aż nadto odrębne, ażeby faktycznie rządzić się swojem i tylko swojem prawem; tembardziej, że sprzyjała temu swoboda, którą ją darzył etnarcha podówczas władający Damaszkiem z ramienia króla Nabatejczyków Aretasa.
Tak więc — żadna dłoń litościwa nie pomknie się z pomocą.
Złowrogi gość niedaleko. Może jutro? dziś może..
O tem rozpowiadano tego wieczora w rodzinnem gronie, w domostwie Ananiasza. Że musiało być przy rozmowie boleściwe ściśnienie biednych serc — prosta sprawa.
Niebawem zapadła noc.
Cichym błyskiem świeci się lampa oliwna w środkowej izbie domu. Cienie migają po wyścielonej podłodze, cienie podnoszą się we framugach, które służą za miejsce spoczynku poszczególnym członkom rodziny.
Bowiem jest raczej usiłowanie snu, niżli sen.
Godziny upływają, lecz nie osłabia się naprężenie owo nieznośne, nawpół świadome, głuche.
O pewnej chwili, (dlaczegożby sobie tego wyobrazić niewolno?) musiała podźwignąć się z posłania jakaś postać, niewymownym lękiem trącona, może sędziwa macierz Ananiaszowa, albo żona z rozbudzonem dzieciątkiem na rękach, albo społem te obie zarówno przeczuwające i pełne bólu.
Zaliż ich nie widzimy, jak stoją w migotliwym okręgu oliwnej lampy na podłodze wyścielonej ubogą plecionką ze słomy?
Wyciągnęły szyje przed siebie. Zgadujemy, że oczy ich trwożne ogarniają jednego, małżonka i syna, głowę domu i żywiciela, na którego najpierwej upadnie los...
Nagle zadrżały, przysiadły; skurcz przygiął je do ziemi. We wgłębieniu, kędy spoczywał Ananiasz, posłyszan szmer niespokojny.
Śpiący podniósł się do połowy, płaszcz odrzucając i znieruchomiał.
Po całej izbie wionęło jakowymś ogromnym tchem; potem cisza. Zda się, unicestwienie wszystkiego, rozsypka w proch przed wielkością, chwila...
Naraz dobiegł do uszu stłumiony głos Ananiasza: „Otom ja, Panie“...
Kobiety zrozumiały.
Poczęły się niemo modlić.
I znowu był moment niewysłowionej cichości, a przecież pełen nieskończonego brzmienia. I znowu głos Ananiaszów, ale tym razem jakoby pełen troski i trwogi: „Panie, słyszałem od wielu o mężu tym, jako wiele uczynił złego świętym Twym w Jeruzalem. I tu ma moc od najwyższych kapłanów wiązać wszystkich, którzy wzywają Imienia Twego... Panie!“
Cisza.
Serca niewiast zamarły w udręczonem oczekiwaniu.
Wtem Ananiasz, powstawszy, owinął się w płaszcz i szedł ku drzwiom; na twarzy był spokojny.
Stara macierz wyciągnęła ramiona:
„Dokąd?“
I dodała z jękiem: „Do kogo?“
Odpowiedział, wychodząc: „Pan mówi: ten mi będzie naczyniem wybranem, ażeby nosił imię moje przed narody, i królmi, i syny izraelskiemi“...
I zagłębił się w czarnej nocy.

Na południo-wschód od Damaszku rozciąga się płaszczyzna szeroka.
Pasma górskie rozbiegły się aż na krańce; oddechy wiatru swobodnie wpoprzek chodzą.
Tędy przesuwa się dzisiaj kolej żelazna, idąca aż z dalekiej Kaify; tędy — ale trochę więcej na zachód, prowadziła w starożytności droga z Jerozolimy.
Miasto majaczeje w zieleni olbrzymich wkoło sadów.
I pomyśleć, że na tej cichej równinie zdarzyło się przed wiekami zjawisko pod względem psychologicznym najdziwniejsze, najdonioślejsze, jakie tylko być może.
Cóż wyrówna piorunującej mocy tego wstrząśnienia?
Pismo wyraża się o tem krótko: „Zprędka i zewsząd oświeciła go światłość z nieba... A upadłszy na ziemię, usłyszał głos, mówiący do siebie...”
Aliści w tej zwięzłości jest właśnie przedziwna siła, jest zaznaczenie tych działań, pod któremi się łamią, albo przeistaczają się światy.
Dusza Szawłowa była przed oną chwilą obszarem płomiennym gniewu, ale także i w równej mierze – bólu.
Wszakże skupiło się w niej i wyraziło wszystko dziedzictwo rasowych i narodowych nadziei, dla których swego czasu po bohatersku ginęli Machabeusze.
A dostojność owych nadziei, królewskość Izraelowi obiecywana przez wieki, zdawała się naraz bluźnierczo dotknięta fałszem umaczanym w poniewierce i krwawej nędzy ukrzyżowania.
Przeto Szaweł, „parskający groźbami,“ cierpiał...
Jego szczere cierpienie to sprawia, że nie jest on w tym okresie postacią przykrą; przeciwnie. W charakterze Szawła przejawia się już wtedy znamienna późniejsza cecha, wielkość uczucia...
Zbliżało się południe. U szczytu niezamąconej kopuły niebios wisiało ogromne, złote słońce, przejrzystość powietrza napojoną była drganiem promieni.
Zdrożeni jeźdzcy upatrywali niedalekich już murów miasta.
Nagle stało się coś dziwnego. Oto po lewej stronie blask, jakoby kula słoneczna, przedwcześnie staczała się do zachodu. Wnet to samo na prawo i wokół, „zewsząd i zprędka,“ w jednem mgnieniu.
Oślepiająca światłość. Widzieli ją chwilę wszyscy. A Szaweł padł na ziemię.
Co się natenczas zawiązało pomiędzy tym powalonym w jasności a jasnością samą? Świadkowie nie dosłyszeli; głos był tylko do niego.
W przerażającem wstrząśnieniu wszystkich władz zapaliła się twórcza pewność; rzeczy uważane za fałsz, niepodobne i niemożliwe, objawiły się jako Prawda.
A wtedy z owej, bardzo głębokiej duszy wybuchnął bezmiar żalu, którego siłę zaledwo wyobrazić sobie możemy. Żalu za wszystek czas, w którym się nie kochało prawdy...
Dusza Szawłowa miała mieć w sobie odtąd i aż do końca ognistą ranę, z której dobywała się bezgraniczna, nieukojona miłość.
W wielkim momencie kiedy przeistaczał się wnętrzny świat, wszystko życie człowieka zbiegło się wgłąb, zesztywniały zwykłe cielesne władze. „Szaweł wstał z ziemi, a otworzywszy oczy, nic nie widział.“ Więc towarzysze „za ręce prowadząc, wwiedli go do Damaszku.”

Noc jeszcze była, aczkolwiek już odczuwać się dawał ten nieporównany podmuch przedranny, po którym szarzeje niebo.
Gwiazdy migały bladem światłem.
Ulica „Prosta“ tonęła w mroku i wielkiej cichości snu; tylko poza bramami domów, które Ananiasz mijał, odzywał się przesubtelny szept wodotrysków zdobiących wnętrze podwórza.
W powietrzu rozchodziła się od czasu do czasu cudownie świeża woń róż.
Ananiasz postępował powoli, rozglądając się z ostrożnością, jakgdyby szukał.
Nareszcie zakołatał do drzwi; otworzono. Otworzono tak rychło, że snać pod dachem tym głębokiego snu dziś nie było.
Dom należał do znanego w Damaszku żydowskiego bogaczu Judy.
Od paru dni panowała tu troska połączona z wielkiem zdziwieniem, a to wszystko z powodu gościa, którego oczekiwano serdecznie, ale który się zjawił w takim niezwykłym stanie...
Ananiasz progi bogacza przestępował raz pierwszy w życiu, jednakże wszedł ze spokojem i jakąś raptowną, zdumiewającą pewnością siebie.
Spoglądając w twarz odźwiernemu, nie pytał o Szawła Tarseńczyka, jeno poprostu oznajmił, że do niego przychodzi.
Tyle niecodziennych rzeczy przytrafiło się w dniach ostatnich, że odźwierny obcego bez wahania w dom wpuścił i nawet się nie zdziwił. Opowiedział mu tylko, jako są wszyscy strapieni i niespokojni o cenne zdrowie męża. Od momentu kiedy tu przybył, znagła oślepły, wiedziony przez towarzyszów pod ręce, nie przemówił jednego słowa, nie dotknął pożywienia. Zdaje się trwać na modlitwie — jakowejś zapamiętałej, a całkiem bezsennie, i w ten sposób upływa trzecia doba.
Głuchy niepokój jest w domu...
To rzekłszy, chciał Ananiasza wieść do komnaty. Ale ten, wyprzedzając go, skierował się sam przez podwórze, jakoby doskonale świadom, kędy i gdzie.
W głębi dosyć obszernej, oświetlonej lampami izby rysowała się postać Szawła. Juda, gospodarz dworu i paru jego przyjaciół siedzieli blizko wnijścia na pokrytej kobiercem podłodze. Twarze ich wyrażały strapienie, a co więcej obawę. Snać, gwoli tej obawie rozniecono tu tyle świateł. Gwoli stroskanym świadkom, a nie mężowi, do którego zmartwiałych źrenic napróżno przypływał drżący blask.
Głowa Szawła wyglądała tragicznie. Oblicze jego, zawsze wyrażające namiętność uczuć, teraz zdawało się skamieniałe w momencie jakiegoś straszliwego wstrząśnienia. Nie wykonywał żadnego ruchu i tylko po nieznacznem falowaniu zapadłej piersi możnaby poznać, że ból w nim nie zmartwiał, ale — żyje.
Gdy wszedł Ananiasz, Juda obrzucił go pytającem spojrzeniem. Ubogi Nazareńczyk nie pokłonił się dostojnikom. Patrzał na Szawła. Jego niezmierną mękę ogarnął słodyczą nieznanego światu współczucia. A także niewymowna słodycz brzmiała mu w głosie, gdy rzekł: „Szawle, bracie, Pan mię przysyła, Jezus, który ci się ukazał w drodze...“ I wyciągnąwszy dłonie, z jakąś królewską powagą położył mu je na ramionach.
A Szaweł w tej chwili – przejrzał...

Dzisiaj ulica Prosta jest prawie cała sklepiona, przytem od krańca do krańca drży nieustannym handlowym zgiełkiem; ulica Prosta dzisiaj jest bazarem...
Nikt nie oznaczy, nikt nie wie, kędy stał dworzec Judy.
W miejscu, na którem tradycya zapamiętała dom Ananiasza, Franciszkanie urządzili kapliczkę. Przechodzi się do niej przez kwadratowe podwórko, a na prawo są nizkie drzwi: zakołatać...
Tylko żadne drzewo cieniste nie osłania podwórza...
Zresztą miasto duże i ludne o charakterze wybitnie wschodnim, który cokolwiek zamąca przeprowadzona w ostatnich czasach linia elektrycznego tramwaju.
Aliści przed miastem rozciąga się ta sama płaszczyzna, na której jasność Boża „zewsząd i zprędka“ ogarnęła człowieka...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Marcinowska.