<<< Dane tekstu >>>
Autor Jadwiga Marcinowska
Tytuł Zaczarowane dni
Pochodzenie Z głosów lądu i morza
Wydawca Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1911
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZACZAROWANE DNI.
Na północ od Damaszku, przy linii kolejowej wiodącej do Alepu, leży Baalbek, dzisiaj drobna mieścina.

Dzień jest przemiły, słodki a rzeźwy, pełen wyżynnej czystości i chłodzących powiewów.
Ale bo wysokość już dosyć znaczna: przeszło tysiąc sto metrów.
Oczy zapatrzyły się w przestrzeń zieloną, w tę dostojną a wyniosłą równinę, która dźwignęła się, rozdzielając szeroko dwa łańcuchy mocarnych gór: Antyliban stoi od wschodu, odleglejszy Liban piętrzy się na zachodzie. W słońcu świecą na szczytach srebrzyste płaty śniegu.
Miasteczko ukryte w gęstwinie sadów.
Narazie wzrok prześlizguje się nad tem, a leci podziwiający i szczęśliwy aż do granicznych stoków Antylibanu. W liniach tego łańcucha jest słodycz, wierzchołki nie wystrzelają tu ostro; najwyższy szczyt, Hermon Wielki, wznosi się rozłożysto potężnym płowym grzbietem. Tu i owdzie srebrzy się w słońcu śnieg.
Można tak iść przed siebie ku onemu wschodowi z zachwyconemi oczyma. Droga ściele się trochę piaszczysta, szeroka.
Ale możnaby także skręcić rychlej na lewo ścieżyną w gąszcze ogrodów. Tu nietylko ogarnia cień, ale zaraz oczarowuje szemrzący, subtelny śpiew strumieni. Woda wytryska obficie, w różnych kierunkach spływa; wije się, szepce, gra. Po przebyciu suchego kraju, jakim jest Palestyna, to perliste granie i ten oddech świeżości wywołuje poczucie nieskończonego uroku.
Ścieżka dobiegła do dużej drogi i obie społem zwracając się ku północy, przechodzą w ulicę miasteczka.
Jakiś obszerny hotel z angielską nazwą, rzędy potulnych domków, znowu hotel, sklepiki, słowem – jakgdyby nic.
Wtem na lewo, nad poziomem tych zabudowań i nad wierzchołkami rosnących z tyłu topoli, zamajaczyły, wyrosły, wybłysnęły olbrzymie kolumny świątyni.
Stoją na przeczystem, jasno-lazurowem tle nieba.
Jest ich sześć: świecą się barwą żółtawego kamienia; są tak wyniosłe. że pomimo potężnych rozmiarów wydają się bardzo smukłe. Na głowicach korynckiego porządku dźwigają poprzeczne głazy architrawu; powyżej fryz widnieje, a raczej szczątki fryzu.
Błękit owionął to przemożne zjawisko. A także smutek...
Baalbek posiada ruiny kilku świątyń wznoszonych kolejno na tym samym obszarze.
Nadzwyczajna jest rozległość tych zwalisk, a smętny czar w tem ich położeniu pośród obfitej, bujnej, wielmożnej roślinności.
Idzie się wzdłuż spiętrzonych murów i złomów, a zaraz po drugiej stronie nad wązką drogą wysmukły las topolowy... Na każdym kroku radosne spotkanie z gwarem wody, strumyki rozbiegają się jak srebrzyste nici. Wszystkie zbocza pagórka, na którym wznosiła się akropolis, pokryte bogactwem sadów; soczysta zieleń drzew owocowych zdaje się sławić wesele życia.
Ale oto postarajmy się wnijść do wnętrza. Uskutecznia się to za opłatą „medżyda.“ (monety równającej się 4 fr. 50 cent.).
Wstępujemy po stopniach zbudowanych gwoli wygodzie zwiedzających; wielkie, starożytne schody uległy całkowitemu zniszczeniu, zgoła nie dochował się szczątek.
Cień pozostał na stokach; zalewa nas pełne słońce. Weszliśmy w dziwny świat.
Zrazu odczuwa się niemal oszołomienie.
Jeśli można zabłądzić, zgubić się pod rzęsistem światłem wśród ruin, to właśnie tu.
Ogarnia ogrom.
Idzie się wprost przed siebie, gdzie oczy poniosą, bez rozeznania kierunku i jedynie pod owem niezwyczajnem wrażeniem ogromu.
Dopiero po dłuższej chwili wyłania się możność oryentacyi, rozwagi i oceny.
Więc najpierw od strony wschodniej, od wnijścia, potężne propyleje. Zachowały się podstawy dwunastu kolumn przedsionka, zaś po obu krańcach od północy i od południa wznoszą się baszty.
Olbrzymia brama pomiędzy dwojgiem przejść mniejszych prowadzi do zewnętrznego podwórca. Ten był ongiś ozdobion okrężną kolumnadą, obecnie ścielą się po ziemi obłamki, gruzy... Z okólnych, wysokich ścian, Arabowie w wiekach średnich uczynili mury obronne.
Dalej szczątki portyku i drugi, obszerniejszy, bardzo rozległy dziedziniec.
Staje się w progu. Obezwładniło na chwilę niezmierne wrażenie wielkości – i ruiny.
Słońce oblewa złotym deszczem rumowisko strąconych gzemsów, ściennych płyt, kapitelów. Gdzieś ku środkowi wyłania się z tej powodzi szczątek olbrzymiego ofiarnego ołtarza. Na krańcu z lewej strony, osobno, jakby na wyspie, wyniesiona i stosunkowo oszczędzona przez czas, olśniewa pozostałością przepychu świątynia Bachusa.
A tam nawprost, od portyku najdalej, a nad wszystkiem – owe królewskie kolumny, któreśmy z odległości widzieli.
Baalbek był w głębokiej starożytności grodem poświęconym czci boga Baala. Oczywiście musiała tu wtedy istnieć odpowiednia temu kultowi świątynia.
Później w epoce przemożnych wpływów greckich bóg Baal utożsamiony został z Heliosem, a miasto równorzędnie z dawną nazwą: „Balbiki“ otrzymało drugą: „Heliopolis“; ta ostatnia utrwaliła się na cały czas panowania rzymskiego.
Obok Baala-Heliosa poczęto czcić osobliwie Hermesa i Afrodytę. Bezwątpienia stawiano im świątynie i najprawdopodobniej właśnie tutaj w prastarym, uświęconym obrębie...
Rzymianie przyjęli dziedzictwo kultu z przelewem na imiona Wenery i Merkurego; aliści Baal-Helios w tej adoptacyi stał się Jowiszem.
Obecne zwaliska są ruinami budowli rzymskich z II-go wieku ery naszej.
Rzym, jak to czynił wszędzie, ogarnął religię miejscowej ludności, włączył ją w swój ogromny świat. Przepychem swoich dzieł dodał blasku.
Za Antonina Piusa rozpoczęto w Heliopolis budowę wspaniałej świątyni na cześć połączonych bóstw miejscowych: Jowisza, Merkurego i Wenery. W tem połączeniu zawiera się poniekąd dowód, że wymienione bogi miały przybytki swoje właśnie tu, na obszarze świętym akropolu.
Całokształt dzieła ukończono w początkach III wieku. Składały się na tę wspaniałość: olbrzymie wiodące z miasta schody, propyleje, sześciokątne podwórze wstępne, ogromny dziedziniec wnętrzny z ołtarzem ofiarnym i zbiornikami wody, wreszcie sama świątynia, „Wielka świątynia“.
Mniej więcej w tym samym czasie wzniesiono nad południowym stokiem pagórka ów przepyszny chram Bachusowy.
Przechadzając się po wewnętrznym dziedzińcu, można odnaleźć i oglądać część strzaskanej monolitowej kolumny z różowego granitu. — Ośmdziesiąt kilka podobnych kolumn wznosiło się tu ongi w wieńcu wspaniałym.
Wpośrodku podwórza widnieją stopnie prowadzące do kamiennego ołtarza, z którego zachowała się tylko połowa.
Poniżej, przedostając się rumowiskiem, podziwiamy śliczne obmurowanie wyschłych dzisiaj sadzawek. Musiały to być zbiorniki wód używanych przy lustralnym obrzędzie. Ścianki ozdobione są płaskorzeźbą misterną i bogatą. Uszkodzenia znaczne, wszakże pozostało dość, by ocenić.
Świątynia Bachusa jeszcze posiada ogólny zarys kształtów, a więc pomimo licznych szczerb jest rysunek zewnętrznej, okrężnej kolumnady, przedsionek zachował się prawie w całości, „cella“ w połowie. Przytem w wielu miejscach ocalone nietylko linie, lecz także niezwykłe bogactwo wykonania.
Z wielkiej świątyni ostały się jedynie owe królewskie a smętne kolumny; zresztą mnóstwo obłamów zaścieła przestrzeń.
Ileż tu legło na tej ziemi pomników potrzaskanych, pychy strąconej, zniszczonego wesela... Ile rzeczy wsiąkło w tę ziemię... Możnaby sobie wyobrazić kolejne pokłady kultu; dzisiaj wszystkie zarówno przysypane kurzawą czasu.
Przy końcu IV wieku Teodozyusz zbudował tu bazylikę. Postawił ją nad ofiarnym ołtarzem, którego część właśnie wtedy zniszczała. — Przy tejże okoliczności, tworząc miejsce dla nowej budowli, obalono wspaniałe schody wielkiej świątyni.
Dzisiaj pomieszały się gruzy. Niełacnoby rozpoznać, co w tem rumowisku należało do chrześcijańskiej bazyliki, a co do chramu Jowisza.
I to jeszcze nie koniec. W VII wieku miasto dostało się w moc Arabów: akropol obrócono na twierdzę. Ztąd znajdują się w tym obrębie ślady przebudowań arabskich, a także pozostałości całkowitych odrębnych budowli, wież obronnych, krużganków. Na południowo-zachodnim krańcu szczątki meczetu.
Zrównał i pogodził czas.
Na dole w samem miasteczku, utopiona w zieleni, stoi okrągła świątyńka Wenery. „Cella“ okolona szeregiem jednolitych kolumn korynckich. Przez rozłamy i szczerby prześwieca się błękit nieba. Pustka tutaj jest wdzięczna, a śliczność przetrwała wbrew ruinie.
Przygasa łagodny dzień. Godzina przedwieczorna przynosi, jak zawsze i wszędzie jakąś zadumę ogarniająca całokształt widnokręgu. — Słońce stoczyło się za graniczny wał Libanu, ale są jeszcze na niebie ostatnie pożegnalne odpływy boskiego światła. Jeszcze przez chwilę powietrze nasycone tą mocą życia.
Z wysokiej terasy hotelu widać, jak kolumny świątynne rozświetliły się ciepłą barwą; przedziwnie płoną w tych odblaskach zachodu. A tłem zjawiska jest Liban, potęga płowych gór, świat, który stąd się wydaje zamknięty, niedostępny i tajemniczy; świat może pełen cudu.
W miarę jak stygnie promienna żywość dnia, rosnący urok przypływa stamtąd tu do nas, od granicznego wału tajemnic do zapatrzonych oczu. Zdaje się, że te góry każą mówić w swojem imieniu, a pośrednikiem ich fala nieuchwytnych, przecież istotnych dźwięków, rzeka przypomnień... Wzdyma się, szemrze; w niewysłowionym sposobie do trąconego poczucia gada.
Chwilami jest w tem cudowny, ogromny poszept dalekich borów cedrowych; gdzieś w ostępach zastukały głucho topory cieślów króla Hirama. W ostępach wieków, nietylko kniei...
Płynie urok. Poczyna wołać już nie samem wspomnieniem, ale i pociągnięciem ku sobie tam... tam... Jakby syreny wynurzają się z fal obietnice. Brzmi śpiew o możliwości widzenia cudnych rzeczy. O jasnym śniegu na zszarpanych urwiskach gór, o wieczystym pośpiechu zdyszanych wodospadów, o błękitach wypełniających tam bajeczne doliny...
Usłucha się wołania.
Oto zaczarowane są myśli i serce człowieka na szereg następnych dni.

Wyjeżdża się z Baalbeku wczesnym, pogodnym rankiem. Na polach bujny, obficie zroszony jęczmień kołysze się, szemrze cicho. — Przez niejaki czas konie mogą iść kłusa, bowiem aż do podnóża gór na dosyć znacznej przestrzeni rozciąga się równina.
Jedziemy zrazu w kierunku północnym z lekkiem nachyleniem ku zachodowi.
Stojący na widnokręgu płowy Libanu wał wznosi się, potężnieje... Wreszcie dosięgnięte samo podnóże. Gościniec urywa się nagle, bo istotnie nie miałby dokąd iść po tej linii; wielka, podobłoczna przegroda, zda się, zamknęła świat.
Na lewo nikłą, ledwo widzialną, ścieżką rozpoczyna się wstępowanie i odtąd już wciąż w zachodnią stronę przed siebie.
Stoki gór porośnięte krzakami i karłowatą drzewiną; gdzie niegdzie wrzosowe kępy kwitną.
Błękit nieba jest bardzo czysty, a słońce poranne zapowiada gorącą wspaniałość dnia.
Ptaki cicho śpiewają w karłowatej gęstwinie na stokach gór.
Poziom wznosi się dość łagodnie. Od chwili do chwili po każdym raptowniejszym zakręcie nikłej ścieżki, widok odsłania się nowy, a przecież nieledwie taki sam... Wciąż okrągławość linii i pokora nizkich zarośli. Więc droga, aż potąd monotonna i byłaby pozbawiona uroku, gdyby nie owo złociste prześwietlenie powietrza i nie ów ptaszęcy gwar.
Jesteśmy już na znacznej wyżynie; stoki obnażyły się, dosięgamy wierzchołka.
Nagle jedna z tych niespodzianek przecudnych, które zdarzają się wpośród gór. O kilka kroków przed koniem załamuje się krawędź grzbietowa; ściana stromo pobiegła w głębię.
I dosłownie wionęło ztamtąd błękitem.
W szerokiem obramieniu skalistych zrębów kołysze się rytmicznem fal rozbijaniem niebieskie jezioro Yammuni.
Daleko nawprost nas w jasnem słońcu jak roztopione srebro migoce, po gładkiej skale wieczyście zadyszane leci, spadając do tej jeziornej toni, kaskada.
Jakaś droga zarysowała się, idąc na lewo; wspina się i ginie w załomach. Snują się i znikają karawany objuczonych osiołków, a ztąd widziane maluczkiem się to wydaje.
Na prawo, nizko w dolinie, kępa drzew ponad wodą; w cieniu odpoczywa bydło rogate; słychać wrzaskliwy gwar pasterzy.
Zjeżdżamy do błękitnego rozlewu...
Na stromem zboczu z pod kopyt końskich piarg obsuwa się z suchym szmerem.
Z doliny bije rzeźwość.
Zjechawszy, doznaje się wrażenia tego słodkiego czaru, który się zwykle wywiązuje nad brzegiem wód.
Konie zaczynają iść z lekkim pluskiem wzdłuż krawędzi jeziora, bowiem właśnie ta krawędź, przystęp do lądu, w wielu miejscach przywalona głazem.
Stanąwszy pod kaskadą, widzi się rozdwojenie żywej srebrzystej wstęgi; jeden strumień w bok prysnął, wśród załomów uchodzi.
Ale podnieśmy głowę, doszukując się początków potoku. Oto jest tam na skale; szumi, perli się, gra...
Zapamiętanie ogarnia myśl człowieka.

Ludność, zamieszkująca podnóże i zbocza północnej części Libanu, składa się niemal wyłącznie z „Maronitów.“ Są to chrześcijanie należący do Kościoła katolickiego wszelako z zachowaniem niektórych przywilejów i odrębności, jak to odprawianie nabożeństwa w narodowym języku, obieralność patryarchy, potwierdzanego w następstwie przez Rzym.
O kilka godzin drogi, w kierunku północnym od jeziora Yammuni, leży maronicka wieś „Aineta.“
Jedzie się do tego miejsca skalistem pustkowiem.
Oczywiście najpierw, porzucając dolinę jeziorną, wydostać się potrzeba na północne zbocze. Potem, jak wszędzie tutaj, nikła ścieżyna poprzez głaźne wertepy.
Słońce przygrzewa, naokół panuje smętna cisza.
Czasem z poza zakrętu ścieżyny wysunie się jeździec na pysznej, arabskiej klaczy. Cienkie, żylaste nogi stąpają jakby w tańcu; chrapy nieco rozdęte i prześliczne wygięcie szyi. Z pod czerwonej kulbaki wydostaje się czaprak wzorzysty, okrywający grzbiet cały aż pod nasadę długiego ogona.
Upływają godziny.
Wieś Aineta położona jest na płaskowzgórzu wysokiem, tuż u podstawy właściwego łańcucha Libanu.
Spiętrzył się wielki, strażniczy, płowy wał; na jasnem tle nieba odgranicza się linią rozłożystych wyniesień i wgłębień połamanych. Widnieją rozścielone, błyszczące płachty śniegu.
Niemal o każdem wyniosłem pasmie gór mniemać można, że jest- pierścieniem tajemnicy. Tembardziej tu w Libanie.
Jakaś przyśniona pewność w nas śpiewa, że ta surowa obręcz zamyka cudny świat...
Przedziwnie zamyśla się Liban w godzinie ostatniej przed wieczorem.
Słońce zapadło właśnie w te za obręczą ukryte, bajeczne kraje. Poniżej szczytów powolne chmury przepływają jak dumy ciche. Tajemnicza wiedza osiadła na czole skał.
W szarawem i już nieco chłodnem powietrzu rozchodzi się delikatny zapach róż dzikich i dzwoni szmer strumienia. Nad poziomem Ainety, wzdłuż kamienistej, wąziutkiej ścieżki bieży pośpiesznie cienka, perlista, przeczysta struga wody. Po obu stronach świeżość poplątanych zarośli; na różanych krzewach rozsypało się drobne, bladawe, subtelnie pachnące kwiecie.
Strumyk chwilami niknie pod głazem, albo w gęstwinie krzu; aliści opodal znów się wymyka, śpieszy się, leci, gna. Wymijając Ainetę, na jedno mgnienie rozszerzył się w rozpędzie, jakoby nabierał mocy, i oto, skręciwszy nagle, rzucił się w dół ku wiosce rozpryśniętą po kamieniach kaskadą.
Z wysokiego, podskalnego występu patrzą się na to rozłożyste konary olbrzymich drzew orzechowych. Trawa porasta na miejscach, gdzie pomiędzy głazami utrzymała się warstwa ziemi. Całkiem do kupy głazów podobna jest zasunięta w cień orzechów chałupa. Poprostu czworobok z narzuconych niedbale kamieni, płaski dach, jeden otwór wchodowy, okien zupełnie niema.
Skalistą ścieżką wstępują tutaj stada w powrocie z pastwisk dalekich. Krowy i osły idą sznurem powoli; przechodzą, spuszczając się do Ainety.
W kierunku południowym w oddali, dopokąd jeszcze trwają poblaski dnia, widać w pośrodku skał, jakoby trójkąt błękitny jezioro Yammuni.
U kaskady kobiety ze wsi zbierają się po wodę. Napotyka się ładne twarze o typie nieoglądanym kędyindziej w tym kraju. Kasztanowate brwi, jasna płeć, jasne oczy. I włosy tegoż co brew koloru, bardzo obfite, splatane w dwa warkocze. Coprawda — dla ścisłości — splatane, lecz nie czesane, chyba w okolicznościach niezwykłej wagi.
Aineta jest wioską bardzo ubogą.
Przyległa do surowego łona skalistej, górskiej ziemi.
Zaledwo się na tem tle odznacza i to bynajmniej różnicą koloru. Szary kamień naokół, z tegoż kamienia sklecone czworoboki przykryte płaskim dachem zgoła bez okien; kryjówki raczej niźli mieszkalne domy.
Wały z nasypanych kamieni piętrzą się wzdłuż wąziutkich, bardzo krętych uliczek.
Kościołek wyróżnia się tylko większemi rozmiarami i tem, że pośrodku płaskiego dachu na słupkach wznosi się daszek, pod którym dzwon zawieszony.
„Churi,“ (ksiądz), bardzo chętnie odstępuje dom swój na nocleg dla podróżników. Oczywiście, spodziewa się i niemylnie zapłaty, co przy jego widocznem ubóstwie jest rzeczą pewnej wagi. Jednakże obok tych względów przejawia się w tym czynie owa wielka gościnność, pospolita na wschodzie, a przeważnie zadziwiająca Europejczyka.
Mieszkanie księdza bezwarunkowo najlepsze w całej wsi, składa się ze środkowej trzechściennej sieni, oraz z dwu izb po bokach. Sień, od przodu całkowicie otwarta, posiada w głębi rodzaj szerokiego podmurowania, kędy na rozścielonych kobiercach i kocach przenocują towarzyszący podróżnemu dragoman i „mukari.“
Europejczyk dostanie izbę na prawo, sypialnię księdza. Na klepisku zastępującem podłogę, łóżko ze pstrym baldachimem u góry, zresztą nic, żadnych sprzętów w rodzaju krzeseł, czy stołu. Małe okienko oświetla wnętrze.
Pod ścianami tu i owdzie naczynia z mlekiem; w rogu kominek.
W jednem miejscu za kotarą framuga, w której ułożone warstwami całe bogactwo domu, kobierce, materace i kołdry wszelkiego rodzaju.
Po lewej stronie mieszkania jakiś skład gospodarski, komora.
Ksiądz siedzi w sieni na niskim, wyplatanym stołeczku. Jest to człowiek już stary, o siwej brodzie i dobrotliwym wyrazie ściągłej twarzy. Nosi niedługą czarną sutannę, granatowe spodnie, pantofle; na głowie kołpak czarny.
Wołają nań: „abuna,“ (mój ojcze,) ale jest tak ubogi, że od dragomana przyjmuje z wdzięcznością chleb pozostały po obiedzie Europejczyka.
Codzień raniutko, przed godziną wypędzania trzód na pastwisko, odprawia mszę w kościołku.
Posługują mu chłopcy mali. Gdy czytać ma Ewangelię, odwraca się twarzą na kościół do zebranej gromadki.
Tak żyją w pospólnej, a niepomiernej prostocie pasterz ze swym ubogim ludem u podnóży wiekuiście wspaniałego Libanu...
Zapada cichy, rosnący, nieprzemierzony mrok.
Jakże tutaj daleko od wszystkiego, co nie jest podgórską, biedną wioską i tajemnicą zgubionych w nocy skał... Zdawałoby się, że jedynem dosłyszalnem tętnem uderza tu proste serce Ainety, bolesne w niezłożonym bólu narodzin, przygłodzonego żywota i śmierci...
I nawet przez chwilę wydaje się, że nic innego przejawić się tu nie może, bo cóżby przezwyciężyło zamkniętą odrębność tej dziedziny i doleciało do skraju takiej ciszy?
Wtem — niespodzianie, z przypomnień, czy przypuszczeń, wogóle z jakichś nieuleczalnych uczuć i drgnień związała się legenda czy bajka:
„Była sobie pewnego razu wędrowna polska dusza... Gdzież to, w którem miejscu, jak świat szeroki i długi, nie natrafiają się od stu lat z okładem takie nieukojone polskie dusze?
I jeszcze jedna rzecz powszechnie wiadoma...
Oto w godzinę śmierci ciał dusze polskie nie idą nigdy odrazu do nieba, czyśca, piekła, wogóle do jakiegokolwiek „zaświecia.“
Nieprzełamana moc każe im krążyć nad ziemią przez czas niemały. Możnaby sądzić, że upatrują czegoś, albo spodziewają się jeszcze, albo poprostu od pewnych miejsc na tej kuli oderwać się nie zdołają...
Niejednokrotnie, gdyby tylko umieć uważać, zarówno w pełni słońca, jak i w spokoju nocy usłyszałoby się ich wiew i lot...
Wyzbyły się ciał swych dawnych, ale mają świetlisty, rozwiewny kształt, jak wspomnienie...
I mają skrzydła gwoli tęsknemu okrążaniu...
Czasem orle, ale częściej jaskółcze, bowiem przeważnie sercami ich potrząsa niezagojony, „jaskółczy niepokój“...
Owóż było to wczesnym, ogromnie wczesnym rankiem, zaledwo poczęło się świtanie.
Liban, jeszcze nie potrącony odblaskiem wschodnich zórz, stał w poszarpanej opończy mgieł szarawych i modlił się do Stwórcy wielkością swej powagi. Zza dalekiego Antylibanu miało niebawem wytoczyć się złote słońce.
W uliczkach Ainety słychać beczenie trzód, budzi się ruch codzienny.
Nagle zadźwięczał cienki i przenikliwy a trochę żałosny dzwon kościoła.
Przez drzwi rozwarte i przez niewielkie okienka sączy się nikły brzask.
Wykazuje prostotę nagich kościelnych murów. Bardzo ubogi, jedyny ołtarz stoi pod głębną ścianą.
Wpadł wietrzyk i zaszeleściał po kamiennej podłodze.
Ławek tu niema ni krzeseł lub klęczników, zgoła nic w tym rodzaju.
Przestronno jest i stąd widno. Przy większem świetle ta pustka wyda się niemal surowa.
Tu i owdzie na rozścielonych matach kobiety klęczą, lub siedzą z podgiętemi nogami. Niektóre tulą rozespane dzieciaki; wszystkie przesuwają paciorki różańca, wszystkim z pod chustek wymykają się nieczesane kosmyki kasztanowatych lub czarnych włosów.
Gromadka mężczyzn przysiadła w pobliżu drzwi.
„Churi“ odziewa się do mszy w oczach tego swojego ludu. Na bocznym stoliku przysposobione ubiory.
Zaczyna się nabożeństwo.
„Churi“ mówi przeważnie pocichu, natomiast stojące wedle ołtarza maleńkie i obdarte chłopaki wygłaszają coś bardzo donośnie, przeciągle, wpółśpiewnie, żałośliwie.
Czasami i ksiądz się w to miesza, a wtedy wytwarza się rodzaj chóralnego lamentu. W monotonnym rytmie wznoszą się i spadają szorstkie wyrazy miejscowego języka.
W chłopięcych rękach kołysze się kadzielnica; „churi“ ją bierze i raz po razu okadza ołtarz, a potem, obracając się twarzą, lud na kościele.
Wionęło od drzwi powiewem i jakby smugą lekkiego cienia.
Nikt z obecnych nie widział, nie wiedział, aniby mógł przypuścić, że to wniknęła, jaskółczym niepokojem wstrząsana, daleka, obca dusza.
Skrzyżowała skrzydła, uklękła; nie dojrzał jej przecie nikt.
Oto „churi“ ponownie wziął kadzielnice z chłopięcej drobnej ręki. Unosi się błękit dymu. I znów psalmodye wygłaszane rytmicznie, cokolwiek szorstko, a żałośliwie.
Modli się lud Ainety zjednoczony w swym prostym bólu narodzin, przygłodzonego żywota i śmierci...
Nagle do tego kościelnego zespołu wmieszał się obcy prąd. Wzburzył jak to wszelka odmienność czyni, a roztrącił jak stokroć przemagająca siła.
Z jakichże poranionych głębin wydobył się ból ten zgoła nie prosty, męka, wobec której tamto wszystko stopniało do linii odrętwionego spokoju...
Szaleje ogromne, bogate, świadome siebie, a pogwałcone życie.
Nie wiedział nikt, co się stało i skąd ten podmuch gorący, jakby od wielkiego i wzdętego płomienia, rozszedł się po kościele.
Potem złagodniało owo dziwne wrażenie...
W brzasku napełniającym kościołek podniosły się nieznaną tu falą: głęboki smutek, rozległa rzewność i.. wiara; jaskółczy niepokój... Z takiemi uczuciami w dalekim polnym kraju prosty człek odmawia pacierze „na intencyę“ tego, co kocha...
Legenda czy bajka utrzymuje, że właśnie to dusza polska i oczywiście po polsku mówiła: „Zdrowaś Marya.“
Może bajka nie zwodzi? Albowiem jak świat długi, szeroki, niema zapewne miejsca, w któremby nie zaświadczył o sobie tułaczy wielkiego narodu ból...

W cichą, krótką noc płyną szepty do uśpionej wioski Ainety. Przychodzą z za wyniosłego grzbietu Libanu; ześliznęły się po spadzistych zboczach, lecą w ciemności. Szemrzą. Rozdzwoniły się nieuchwytnie nad głową śpiącego podróżnika.

Więc marzy się tej głowie jakaś przedziwna pieśń z dawnych czasów. Dźwięki przybiegły z wielkiego oddalenia, opowiadają sposobem przytłumionym, jak to zazwyczaj bywa, kiedy się tyczy spraw, które ongiś... ongiś... Które się wydarzyły gdzieś w rannym zmierzchu, za przedziałem niepoliczonych lat.
Niewyraźne, a przejmujące śpiewanie.
Słychać bajeczny, zciszony pogwar o wielkich skarbach Hirama i Salomona, o wzajemnym szafunku czerpanych garścią klejnotów, o dziecinnem szczęściu tych ludzi, których dusze śmiały się w chwale rozsypywanych, migotliwych kamieni.
Pali się żar słoneczny nad potokami srebra i złota, wyświetla się kość słoniowa; słychać tętno pośpiechu, z jakim szły i płynęły owe nieprzeliczone daniny na czarodziejską budowę świątyni w Jerozolimie.
A za tą pierwszą falą następna, głębszy ton, dostojniejszy... Położony na skrzydłach wiatru szum cedrowego boru.
Trzecia fala dźwiękowa niewysłowioną świeżością srebrnie dzwoni. Ucho rozeznało szmer wód. Jest to przecudowna muzyka wytryskujących górskich strumieni, o których obfitości Biblia z podziwem wspomina i z rozkoszą.
Nie przemija jak tamte. Dłużej trwa; nad wpółobudzoną myślą podzwania; tylko bardzo powoli wsiąka w przedranną ciszę.
Szarzeje.
Ocknęło się jeszcze w mroku ubogie życie wioskowe: słychać porykiwanie osłów, pianie kogutów, pomieszany gwar głosów ludzkich; nawołują się, kłótnia tu i owdzie wybucha; powszedni powrót do powszedniego trudu.
Stopniowo dzień się wyłonił, piękny i jasny, rzeźwiący wczesnym chłodem. Droga wędrownika teraz wprost w górę, na srogą turnię, ku osiągnięciu przeczuwanej oczom rozkoszy.
Na północo-zachód od Ainety rozpoczyna się wstępowanie uciążliwą ścieżyną w nieustannych zakrętach, po stromej wyniosłości, w wymijaniu szklistych, topniejących płacht śniegu. Konie idą wytrwale ze zręcznością zadziwiającą, wdrapują się jak kozy. Trwa to przeszło godzinę.
Gdyby się wstecz obejrzeć, ujrzałoby się gdzieś nisko coraz to drobniejącą Ainetę, zaś dalej ku południowi rozbłysłe w pełnem słońcu, błękitne i migotliwe, śliczne jezioro Yammuni. A jeszcze za chwilę poleciałby wzrok po roztworzonem płaskowzgórzu El-Bika, aż hen! do przeciwległego łańcucha Antylibanu.
Nie oglądamy się jednak zbyt często; gna do góry wytężona ciekawość, przeczuwająca, radosna.
Ścieżyna zwróciła się na lewo. Jeszcze pół godziny mozolnego pochodu.
Kopyta końskie zagrzęzły, przebijając zlodowaciałą skorupę śniegu; teraz wszystka wyniosłość przed nami świeci się biało; aliści jest blizko, widnieje grzbietowa linia przełęczy; już kres, a raczej szczyt — na tę chwilę.
Trochę wysiłku, pospieszne wydźwiganie nóg i grzęźnięcie ponowne. Prędzej! prędzej! Odległość się raźno zmniejsza. Koń szarpnął się, wyskoczył.
Jesteśmy na wyżynie Dżebel-el-Arz.
Najcudowniejszy potop błękitu zalał przed nami świat. Falują w niewysłowiony sposób barwy tej wszystkie odcienie. Niebieskawa mgła rozpoczyna się zaraz, tuż z urwiskiem u naszych stóp, rzednieje na skalistych śmiałych występach, zwiera się znów ku dołowi.
Tajemniczym urokiem przesłoniła zieloność na stokach przepaścistego jaru.
Jar to jest czy dolina tak niezmiernie głęboka, że dno jej wrzyna się kędyś i z przed oczu przepada.
Niebiesko podnosi się brzeg przeciwległy, druga ściana zamykająca zaczarowane wnętrze krainy, bajeczny, rzeźwiący Libanu „raj.“
Po za tą ścianą błękitna barwa natężyła się do szafiru. Nasycona jest wszystka ogromną chwałą złotego słońca na otwartej przestrzeni. Kołysze się wiecznym rytmem, którego oczy z odległości dostrzedz nie mogą, ale przeczuwa nie omylone serce.
I wyrywa się z tego serca najradośniejszy, powitalny krzyk: morze!
Bo naprawdę wsławione morze Śródziemne ujrzało się z tej wysokości, z wydźwigniętej przełęczy Libanu.
A teraz w obliczu wiekuistego świadectwa dalekich, wielowiedzących wód śnij, duszo, o czarodziejstwie tych czasów, kiedy tu wszędzie po stokach jednym zalewem wstępował i schodził, jednym poszumem pod wiatry giął się prastary, cedrowy bór.
Ciemna, falująca zieloność załamywała się w cudne przeguby; zapach przesycał powietrze, mocna woń, rzeźwa, nieporównana w zdrowiu.
Zestąpiwszy natenczas w głąb, do podnóża olbrzymów, znalazłoby się istotnie w jakowymś bajecznym świecie.
Wszechwładne królestwo boru. Rozsiadł się osłoniony okrężnym górskim wałem; dla postronnych zjawów niemasz tu miejsca, wyłączność jego mocy panuje. Wybujała potęga ogromnych pni rozciąga się na powietrzu przedziwnie prostopadłemi liniami kolosalnych konarów. Gdzieś wysoko nad bezmiarem delikatnej szpilkowej zieleni prześwieca jasne niebo. Chmary ptasząt, zamieszkujące wpośród gałęzi, sprawują słodką wrzawę.
Przyłóż ucho do ziemi, dotykaj się rękoma odwiecznych, wielkich pni... Pragniesz jakiegoś dźwięku zwróconego do ciebie, człowieku? Aliści nadaremnie, bowiem szum cedrowego boru – nad tobą i nie zniży się do twej doli. Dumny jest bór cedrowy; mowa jego tylko do Stwórcy...
Poza tem nie uznaje nikogo...
Aż... do chwili, kiedy w tajemniczość tej świętej puszczy wśliznie się mizerna postać z toporem. Od Śródziemnego morza, od bogatych brzegów fenickich, poprzez ochronny wał przywędrowali niewolnicy króla Hirama... Przemykają się wpośród majestatycznych kolumn żywego, szumiącego kościoła.
Za chwilkę rozlegnie się pierwszy stuk...
Ale – przetrzyjmy oczy. Mocno!...
Trzeba się przechylić na siodle; patrzajmy ku dołowi. Trochę na prawo... Tam... Ponad spadem ostatnim, lecącym kędyś w głąb jaru, wznoszą się jeszcze półkręgiem niższe i wyższe góry. Jedna z nich odznaczona dosyć wyraźnie plamą ciemnej zieleni.
Cedrowy gaj, szczątek legendowego lasu...
Zjeżdża się po urwiskach mozolnie; potrzeba na to mniej więcej ze dwie godziny czasu.
Cudowny gaj pokrył wzgórze, które jest u stóp turni nazwanej Dahr-el-Kodib. Turnia naga, świecąca śnieżnym szczytem. Samo wzgórze dosyć wyniosłe...
Szczątek... Ale już — z odległości — te szczątkowe olbrzymy wysyłają nadjeżdżającym drobnym postaciom powitalny, rzeźwiący chłód, pełen uroczystego szumu. Już – pomimo ową odległość – zapanowała ponad głowami naszemi majestatyczna powaga.
Wnijdźmy. I – dożywajmy niezrównanego snu...
Godzina jest południowa. Nie czuć zwykłego o tej porze gorąca, przeciwnie ogarnia świeżość. Surowa świeżość podnosi się z tej ziemi i rzeźwi duszę człowieka.
Na murawie plączą się zwiewne cienie. — Gdzie przestrzeń cokolwiek odsłonięta, tam ponad rozsypanem, drobniutkiem kwieciem brzęczenie złotych pszczół.
U góry ptaszki, niewidzialne w gałęziach, wypełniają to ciemno-zielone przestworze cichą radością lekkiego, nieustannego świergotu.
Zapatrzeć się można wzwyż na przedziwnie prostopadłe konary; nadaje to tym potężnym drzewom swoistą, odrębną cechę.
I zasłuchać się można w szum... Myśl podniecona zgaduje. Zrozumiała — opowieść o dawnych czasach, w których duma świątynnej puszczy gadała tylko z Bogiem...
Dzisiaj, opuszczając to miejsce, unosi się wrażenie jedynej w swoim rodzaju, niepowtórzonej chwili.

W dalszej podróży iście czarownym epizodem jest okrążanie przepaścistej doliny, a właściwie wąwozu porosłego pyszną zielenią aż hen! do ostrego dna.
Już z wysokości przełęczy widać to było jak śliczną smugę.
Zjeżdżając, dostrzegamy wyzierające z dalekiej gęstwiny grupy czerwonych dachów. Albowiem śliczna smuga jest także miejscowością dość zaludnioną i pełną pracowitego ruchu.
Zdumiewa napotkanie takiej oazy wpośrodku pustynnych zwałów gór.
Kraik to zamieszkały wyłącznie przez Maronitów.
Nad północnem załamaniem doliny znajduje się wieś „Eden.“ Wynurza się z gęstych sadów.
Tutejsi Maronici są przekonania, że na wewnętrznych stokach Libańskich rozpościerał się ongi — raj.
Na południo-wschód od Edenu leży druga znaczna wieś, a właściwiej miasteczko „Bszere.“
Jedzie się wśród srebrnego podźwięku zbiegających ze skał strumieni.
To jest zasłyszana przeczuciem owa trzecia fala dźwiękowa; ta, która nie przemija.
Kaskady wód grają dzisiaj jak za dni, w których Pismo sławiło je z upojeniem wzmożonem przez tęsknotę właściwą wyschłej Judei.
„Bszere“ zawisło na zboczu górskiem a ponad ścianą przepastnego wąwozu. W zieleni śmieją się dachy czerwone. Owa czerwoność spadzistych dachów zadziwia odwykłe od tego oczy.
Miasteczko posiada cztery kościoły, kilka kawiarni, sklepiki. Ale przytem i co nas więcej obchodzi, przesycone jest świeżością gajów morwowych, napełnione pogwarem blizkich wód.
Do snu tęczowego podobnem staje się popołudnie, w ciągu którego okrążamy wąwóz pomiędzy „Bszere“ a wysuniętą na zachód daleką wsią „El-Hadeth.“
Droga jest dobra, szeroka, równa; można wypuścić konie.
Na stokach wszędzie rozległe plantacye drzew morwowych; w niektórych zacisznych miejscach figi. Wogóle wszystka przestrzeń do uprawy przydatna stała się bujnym sadem. Szerokolistna roślinność wywołuje owo wrażenie świeżości powszechne tu a przemiłe.
Po urwiskach rosną obficie krzaki, obsypane złotawem, pachnącem, drobnem kwieciem. — Chwilami woń upaja.
Na lewo, tuz ponad bitym gościńcem, grunt się podnosi stopniami spiętrzonych, idących ku turniom wzgórz; na prawo, znowu tuż od poziomu gościńca, w falowaniu urwistem spada do głębin jaru. Zaś po obu stronach owe terasy ślicznie zielone. I po obu, tu, owdzie, niżej i wyżej poczepiały się ludzkie siedziby.
Mieszkańcy w znacznej części trudnią się jedwabnictwem i sadownictwem. Nie widać tu nigdzie ubóstwa panującego u wschodnich podnóży północnego Libanu. Przeciwnie, wykazuje się pewien dobrobyt, ruch, ożywienie. Licznie pobudowane są domki dla zamożnych gości z Bejrutu i Trypolisu, którzy tutaj co roku ściągają na letni pobyt, uciekając z gorących, morskich wybrzeży.
Droga wije się w nieustannych załomach. Głębiny jaru nurzają się w błękitnawej mgle. Na każdym zakręcie odmiana w cudownej grze kolorów. Ale także na każdym, jeżeli się wstecz obejrzeć, coraz groźniejsze zwieranie się grzbietów górskich pozostających za nami. Schodzą się; chłód surowości rzuciły na przedziwność grających w świetle barw.
Jest przed wieczorem chwila, że wszystek horyzont ciężko zaległa spiętrzona potęga płowych gór.
Cisza w powietrzu. Przepływające szare obłoki obwijają zbocza Libanu; — powyżej szczyty trwają niedosiężone.
W dole mroczy się wąwóz jeszcze widzialny w ostatniem załamaniu.
Zastyga.

Nazajutrz, wyjeżdżając z El-Hadeth, ujrzało się w odległości sinawą przestrzeń morza.
Oglądać go wciąż nie będziemy, gdyż droga schodzić i piąć się musi odmianami górskich wertepów, aliści kierunek nasz stale na zachód a zatem wprost ku niemu.
Słońce przygrzewa. Przetwarza się wygląd napotykanej roślinności. Morwowe gaje zniknęły wraz z onem całem, już zamknionem za nami, wiosennem wnętrzem skalistego Libanu. Rosną figi. I coraz częściej pojawiają się drobno-listne, smętne oliwki.
Okolica wciąż dosyć ludna. Ciekawy jest widok domów, zgoła pokaźnych i niekiedy ozdobnych wystawionych na cyplach tak kamienistych i stromych, że nieledwie dojazdu niema. Odbywanie podróży lub przewożenie towarów możliwe jedynie na końskim lub oślim grzbiecie. Pną się pod górę szeregi niezmordowanych osiołków, objuczonych budulcem, płytami wielkich, pociosanych kamieni.
Słońce poczyna sypać złocistym, świętym żarem. Po niższych stokach świecą się wązkie pólka dostałego jęczmienia.
W samo południe odpoczynek na takiem przedziwnem, do połowy zżętem poletku.
Kilka srebrno-zielonych oliwek, od których cień subtelny kładzie się na gorącej żółtości łanu. Tu i owdzie niepowiązane, ciężkie snopy. W innem miejscu wysokiemi kępami szeleszczą kłosy nietknięte jeszcze, żywe. Cisza i rozświetlona pustka. Którzy żęli, odeszli. Spogląda tylko słońce. Rozciąga się w górze niepokalane, jasno błękitne niebo. A naokół, tuż za obrębem szepcącej, złotej niwki — kamieniste obszary.
Lecz — komu w drogę, temu, zaiste, czas! Przed wieczorem będziemy u brzegów morza.

„Batrun,“ w starożytności „Botrys,“ miasteczko dosyć rozległe, położone nad niewielką przystanią.
Uliczki wypełnia gwar handlowy: wnętrza otwartych sklepików napraszają się z różnym towarem; spiętrzone są stosy owoców, pracują rzemieślnicy, przeciskają się przekupnie i kupujący, przepędzane są osły i konie. Ciżba, zwykły wygląd syryjskich miast. I, jak zwykle, wśród ciżby przed kawiarniami na nizkich stołeczkach usadowieni palacze trwają w niezamąconej powadze. Inni goście, również spokojni, wolniutkim ruchem przesuwają pionki na desce; gra przypomina warcaby.
Zgiełkliwemu gwarowi przeciwstawia się głos przychodzący od chwili do chwili w wielkich wezbranych uderzeniach: to gada morze.
Gdy zapadła noc ciepła a ciemna, tylko co nieco gwiazdami wyiskrzona, ponad powszechnem milczeniem wznosi się ta jedyna mowa. I zda się, ze natenczas nabrzmiewa ogromnem łkaniem.
Człowiek, który dość długo wędrował w głębinach lądu, teraz wszystką duszę ma w słuch zamienioną. Powraca — i odnajduje.
Dziwna rzecz, jak niezmiernie wiele z tego, co jest najbardziej nasze, odnajdujemy w wieczystym głosie morza.
I z tej przyczyny nawet ci, którzy k’niemu po raz pierwszy przychodzą, właściwie — powrócili.
Z Batrunu wyciągniętą linią wprost na południe bieży gościniec do Berytos, dzisiejszego Bejrutu. Wszystko to — fenickie wybrzeże.
Ranek jest piękny. Poszarpany skalisty brzeg tak od gościńca blizki, że chwilami mocniejsze fal uderzenie przestrasza konia.
Leci się z rzeźwym wiewem, przy wtórze tego szumu, z widokiem pian bryzgających wysoko, z poczuciem światła, błękitu i przestrzeni.
W pewnej za miastem odległości droga cokolwiek wgąb odstępuje, bardzo niewiele, tak iż się niemal na chwilę z oczu nie traci cudownego sąsiedztwa morza.
Przed południem stanęło się w „Dżebeil.“ Tu było ni mniej, ni więcej tylko prastare fenickie „Gebal,“ potem dla Greków „Byblos,“ miejsce szczególnie wsławione czcią Adonisa.
Z Gebal pochodzili wprawni dozorcy, których Salomon, dzięki przyjaźni Hirama, używał do prowadzenia robót w kamieniołomach wedle Jerozolimy.
Wszystko wybrzeże pełne przedziwnych wspomnień i onemi omglone.
Okolice dosyć uprawne, skąpawo zadrzewione; przeważnie oliwki.
Począwszy od „Dżebeil,“ stają się bardzo ludne.
Po godzinnej mniej więcej jeździe czarowna dla oczu niespodzianka. Z gęsto obrosłego wąwozu wylewa się zielonkawa rzeka Nahr-Ibrahim. Wypłynąwszy w przestrzeń otwartą, nabiera srebrnych poblasków. Widać zakręt ostatni i ciche ujście w morze.
Początki tej rzeki nazywano w starożytności „źródłami Adonisa.“
Coraz ludniej. Wzdłuż drogi „khany“ (zajazdy), w każdym otwarte przedsienie, kędy palacze i gracze spędzają długie godziny.
Jedne za drugimi wsie i miasteczka. Sady przybiegają do krawędzi gościńca, słychać szept zraszających strumieni.
Natomiast w przerwach, na przestrzeniach puściejszych, sterczą rzędy kaktusów sztywnych i opylonych, wyrażających rychliwość spiekłego lata.
Na jakieś kilkanaście kilometrów przed miastem (Bejrutem), zwracamy się na lewo i w górę, aż do miejsca, z którego widać, jak rzeka Nahr-el-Kelb rozszerzonem korytem stacza się do morza. Jeszcze wyżej, na skale, kute w głazach tablice z płaskorzeźbą i napisami asyryjskiemi. Ściana stromo zlatuje w dół. Tam w głębi, o jej podstawy odbijają się z krzykiem ciemno-niebieskie fale. Oczy wybiegły na bezmiar wód.
O zachodzie wjeżdża się do Bejrutu. Skończona podróż i prysnął czar.

Wiosna, 1909 roku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Marcinowska.