Szczęście rodzinne/Część pierwsza/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szczęście rodzinne |
Wydawca | Spadkobiercy Antoniego Zaleskiego |
Data wyd. | 1899 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Семе́йное сча́стие |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Był właśnie Post Uspieński, więc nikogo nie mógł zdziwić mój zamiar spowiadania się w tym czasie.
Przez cały ten tydzień Sergiusz Michałowicz ani razu nie zjawił się u nas, lecz mnie to wcale ani zdziwiło ani gniewało, przeciwnie, byłam mu wdzięczna, że mi nie przeszkadza i spodziewałam się go dopiero w dniu moich urodzin. W ciągu tych dni wstawałam bardzo wcześnie i przechadzałam się po ogrodzie, przypominając swoje wczorajsze grzechy i układając tak program dnia, żeby nazajutrz być zadowoloną i nie zgrzeszyć ani razu. Wówczas wydawało mi się tak łatwem być bez grzechu. Sądziłam, że trzeba na to tylko trochę pracy i dobrej woli.
Konie zajeżdżały, siadałyśmy z Katią, albo panną służącą do wolantu i jechałyśmy o trzy wiorsty do cerkwi. Wchodząc do cerkwi przypominałam sobie zawsze, że się modlę „za wszystkich wchodzących tu z bojaźnią Bożą” i starałam się z tem uczuciem wkraczać w jej podwoje. W cerkwi bywało najwyżej dziewięć osób spowiadających się, włościan lub służby dworskiej. Pamiętam, z jaką uprzejmością starałam się odpowiadać na ich ukłony, a potem sama chodziłam do starego zakrystyana po świece i stawiałam je przed obrazem Matki Boskiej.
Po przez carskie wrota widać było ołtarz, przykryty haftowanym ręką mojej matki dywanem, nad ikonostasem stały dwie figury aniołów, które mi się niegdyś za lat dziecinnych wydawały olbrzymiemi i gołąb ze złotą aureolą, tak niegdyś zajmujący moją wyobraźnię. Za kratą stała wanienka w której chrzciłam dzieci wiejskie i w której mnie samą ochrzczono.
Pop staruszek wychodził z zakrystyi w kapie, przerobionej z całunu mego ojca i swoim monotonnym głosem odśpiewywał mszę, zupełnie tak, jak podczas chrztu Soni, pogrzebu matki i egzekwij po ojcu. Ten sam dobrze znany drżący głos dyakona rozbrzmiewał u ołtarza, a przy ścianie stała ta sama staruszka, wybijająca pokłony, to żegnając się, to powtarzając bezzębnemi ustami modlitwę, ciągle zapatrzona w ołtarz.
I całe to otoczenie nie było już dla mnie tylko drogą pamiątką, wszystko to stało się wielkiem, bardzo szanownem i świętem, a pełnem jakiegoś szczególnego znaczenia. Z uwagą przysłuchiwałam się modlitwom, wszelkiemi siłami starając się im odpowiedzieć uczuciem. Kiedy rozmyślałyśmy nad skruchą, wówczas przypominając sobie własną przeszłość, tę czystą dziecinną przeszłość, znajdywałam w niej dużo rzeczy złych i niegodnych w porównaniu z moim obecnym nastrojem zalewałam się łzami, a jednocześnie czułam, że wszystko jest mi przebaczonem i że gdybym miała jeszcze więcej grzechów na sumieniu, to tem słodszą byłaby mi ta skrucha.
Przy końcu gdy kapłan błogosławił, zdawało mi się, że odczuwam fizyczną obecność Boga we mnie, zdawało mi się, że jakaś wielka ciepła fala zalewa mi serce. Po skończonem nabożeństwie, pop zbliżał się do mnie i pytał, czy ma do nas przyjechać na nieszpory. Odpowiadałam mu w pokorze, że sama przyjadę.
— Pani sama będzie się fatygowała — powtarzał.
Nie byłam pewna, co mam mu odpowiedzieć, żeby nie zgrzeszyć pychą. Potem odsyłałam konie, jeżeli mi nie towarzyszyła Katia i już sama pieszo wracałam do domu; po drodze starałam się skorzystać z każdej sposobności, żeby komu pomódz, usłużyć, ukłonić się, ustąpić z drogi itd.
Pewnego wieczora usłyszałam, jak ekonom opowiadał Kati, że musiał dać włościaninowi desek na trumnę i rubla na pogrzeb.
— Czyż tam taka nędza? — pytała Katia.
— Wielka bieda, panienko; siedzą bez grosza przy duszy — odpowiedział ekonom.
Serce mi się ścisnęło żalem i jednocześnie zabiło radością, gdym to usłyszała opowiadanie. Powiedziałam Kati, że się na przechadzkę wybieram, a tymczasem pobiegłam na górę, wzięłam wszystkie pieniądze jakie miałam (coprawda, suma była nieznaczna) i przez werendę i ogród pobiegłam ku wsi, żeby odnaleźć chatę Szymona.
Stała ona na skraju wsi, mogłam więc niespostrzeżona, położyć swój mały datek na otwartem oknie i umknąć.
Ktoś jednak usłyszał, wyjrzał przez okno i zawołał na mnie, a ja co sił uciekałam ku domowi, drżąc ze strachu, niby przestępczyni jaka. Katię zadziwił mój szczególny wygląd i pytała dokąd chodziłam; ale jej nie odpowiedziałam, bo nie byłam w stanie zrozumieć jej pytania, tak mi się wszystko marnem, nikłem wydało. Zamknęłam się u siebie i długi czas chodziłam po pokoju, nie mogąc ani myśli zebrać, ani uczuć połapać.
Myślałam o szczęściu tej biednej rodziny, wyobrażałam sobie błogosławieństwa, któremi zasypują nieznanego ofiarodawcę i prawie żal mi było, że nie wręczyłam zapomogi, myślałam jakie ten uczynek mógłby wrażenie wywrzeć na Sergiuszu Michałowiczu i cieszyłam się, że nie dowie się o nim nikt i nigdy.
I taka radość owładnęła mu duszy, tak mi się wszyscy wydali złymi nie wyłączając mnie samej, z taką łagodną wyrozumiałością zapatrywałam się na wszystko, że nawet myśl o śmierci była mi jakby marzeniem szczęścia. Uśmiechałam się, modliłam i płakałam na przemian, a wszystkich, nie wyłączając siebie, kochałam w tej chwili gorąco i głęboko.
W przerwach między nabożeństwem czytywałam Ewangelie i rozumiałam je coraz lepiej; wzruszały mnie coraz żywiej dzieje Chrystusa i ta głębia uczucia i myśli, którą odnajdywałam w każdem słowie. To rozmyślanie rozjaśniało mój własny pogląd na życie i jak wszystkie zawikłania życiowe, zdawały mi łatwemi do rozstrzygnięcia. Zdawało mi się, że żyć źle jest trudno, łatwo wszystkim dogadzać natomiast wszystkich kochać i być nawzajem kochaną. Całe otoczenie obchodziło się ze mną dziwnie łagodnie i uprzejmie, nawet mała Sonia, której dawałam lekcye, starała się uważać, rozumieć i dogadzać mi, jak mogła. „Zbieramy plon własnego siewu” myślałam, przypominając sobie wszystkich, którym co złego wyrządziłam, a których trzeba było przeprosić przed spowiedzią; przypomniałam sobie pewną panienkę sąsiadkę, z której przed rokiem zażartowałam w towarzystwie i którą ten żart tak zabolał, że przestała u nas bywać. Napisałam więc do niej z uznaniem swojej winy i prośbą o przebaczenie, odpowiedź otrzymałam nadzwyczaj serdeczną. Płakałam z radości wczytując się w te proste, miłe wyrazy, które wówczas wydawały mi się pełnemi najgłębszego znaczenia. Stara niania, aż się łzami zalała, gdy ją o przebaczenie prosiłam: „Dlaczego oni wszyscy tacy dla mnie dobrzy, za co mnie kochają i czy zasługuję na ich miłość?” — zapytywałam siebie.
Mimowoli stanął mi przed oczyma Sergiusz Michałowicz i długo myślałam o nim. Ale teraz myśli te były zupełnie inne, aniżeli owej nocy, w której poznałam, że go kocham, teraz myślałam o nim, jak o sobie samej, łączyłam go z każdem marzeniem o własnej przyszłości. Czułam się teraz zupełnie mu równą, a nawet dzięki wysokim uczuciom, dostrzegałam każdy zakątek jego duszy, to też wszystko, co dawniej było mi w nim niejasnem stało się zupełnie zrozumiałem. Teraz dopiero przeniknął mi do serca jego pogląd, że jedynem szczęściem jest żyć dla innych.
Już nie oblegały mnie marzenia o podróżach zagranicę, o błyskotkach i strojach, ale przeciwnie, widziałam szczęście w cichem życiu rodzinnem na wsi we wzajemnej miłości, w ciągłej ofiarności i poświęceniach dla innych, w odczuwaniu całej potęgi Opatrzności Boskiej. Według postanowienia przystąpiłam do Komunii w dniu moich urodzin.
Takie bezmierne szczęście ogarnęło mnie, gdy wracałam z cerkwi. Obawiałam się każdego wrażenia, wszystkiego co by mi to moje szczęście mogło rozproszyć.
Zaledwie weszłam do pokoju, gdy rozległ się dobrze mi znany turkot kabryoletu i Sergiusz Michałowicz stanął przedemną. Powinszował mi serdecznie. Nigdy już potem nie byłam w stosunkach z nim tak pewna siebie i taka spokojna. Czułam w sobie świat nowy i wzniosły, którego on nie mógł rozumieć, bo był nawet wyższy od poziomu jego uczuć. Ale przy swojej delikatności nie mógł nie domyślić się tego stanu i przyczyny, która go wywołała, obchodził się też ze mną z jakimś nabożnym szacunkiem. Chciałam coś zagrać, ale zamknął fortepian i kluczyk schował do kieszeni.
— Niech pani nie psuje tej harmonii nastroju, bo w duszy ma pani teraz muzykę piękniejszą od wszelkich dźwięków.
Podziękowałam mu za te słowa, ale jednocześnie było mi przykro, że tak łatwo zrozumiał we mnie to, co dla całego otoczenia było niezrozumiałem. Podczas obiadu oświadczył, że przyjechał powinszować mi i pożegnać się z nami, bo wyjeżdża do Moskwy; mówiąc to patrzył na Katię, a po chwili spojrzał mi w oczy, jakby obawiając się, że w nich ujrzy wzruszenie. Lecz ani mnie zadziwił, ani przeraził, nie zapytałam go się nawet: na jak długo i dlaczego?
Wiedziałam, co odpowie i wiedziałam na pewno, że nie pojedzie.
Jakim cudem odgadywałam to wszystko, nie wiem, ale w ów pamiętny dzień, wierzyłam, że nie może być dla niego nic tajemniczego, ani w teraźniejszości ani w przyszłości. Byłam jakby we śnie cudownym, gdy wydaje nam się, że to co będzie, już jest, a co jest, już było.
Sergiusz Michałowicz chciał wyjechać zaraz po obiedzie, ale Katia poszła się zdrzemnąć, musiał więc czekać, aż wstanie, żeby z nią się pożegnać.
W salonie było gorąco, więc przeszliśmy na werendę. Jak tylko usiedliśmy zaczęłam mówić o tem, co miało stanowić o losach mego serca. Mówiłam zupełnie naturalnie i swobodnie. Nie rozumiem sama zkąd czerpałam ten spokój, stanowczość i dobitność wyrażeń, jakbym nie ja, ale coś niezależnego od mej woli mówiło przez moje usta.
Sergiusz Michałowicz siedział naprzeciwko, wsparty na łokciu i z gałązki bzu obrywał listeczki. Gdy zaczęłam mówić, puścił gałązkę i wsparł głowę na dłoni, jak człowiek zupełnie spokojny, albo bardzo wzruszony.
— Dlaczego pan jedzie? — spytałam powoli, z naciskiem.
Nie zaraz mi odpowiedział.
— Interesy — rzekł w końcu, spuszczając powieki. — Zrozumiałam, że mu trudno kłamać, w odpowiedzi na pytanie tak szczerze zadane.
— Pan wie dobrze, jaki dla mnie dziś dzień uroczysty; z wielu względów dzień ten jest dla mnie bardzo ważnym. Pan wie, żem przywykła i pokochała pana, a jeśli pytam to dlatego, że muszę wiedzieć, czemu pan jedzie?
— Trudno mi wyznać pani prawdziwą przyczynę mego wyjazdu — rzekł wreszcie. — Przez te dwa tygodnie myślałem o pani, o sobie i postanowiłem jechać. Pani rozumie dobrze, dlaczego i jeżeli mnie pani kocha, to nie będzie pytała — potarł czoło dłonią i przymknął oczy: — mnie trudno wyjaśnić, a pani rozumie i bez tego.
Serce zaczęło mi kołatać w piersiach.
— Nie, ja nie rozumiem — szeptałam. — Pan mi musi powiedzieć; na miłość Boską, niech mi pan powie... Wszystko, wszystko; mam siły wysłuchać spokojnie.
Odwrócił się, popatrzał na mnie i znowu ujął gałązkę.
— Zresztą — rzekł po krótkiem milczeniu, głosem, który silił się być spokojnym — choć mi jest niesłychanie ciężko, postaram się to pani wyjaśnić — dodał, marszcząc się jakby od fizycznego bolu.
— A zatem? — nalegałam.
— Proszę sobie wyobrazić, że był pewien pan A i pewna pani B, młoda szczęśliwa, nieznająca ani ludzi, ani życia. Wskutek różnych rodzinnych okoliczności pan A. przywiązał się do niej, jak do córki i bał się pokochać ją inaczej...
Umilkł, a ja mu nie przerywałam.
— Ale zapomniał, że B. jeszcze młodziutka, że życie jest dla niej jeszcze zabawą — ciągnął dalej pośpiesznie, unikając mojego spojrzenia — że ją łatwiej pokochać inaczej i że to będzie dla niej zabawką. I omylił się, odczuł nagle, że inne uczucie, ciężkie jak żal, owładnęło całą jego duszą i przeląkł się, że zmienią się ich dawne przyjacielskie stosunki, więc postanowił uciekać, póki czas.
Mówiąc to, przecierał sobie oczy ręką, wreszcie je zamknął.
— Czemuż bał się pokochać ją inaczej — szepnęłam, a głos mój wydał mu się drwiącym, więc odpowiedział mi z urazą:
— Pani jest młodą — ja nie młodym, pani chce się bawić, a moje pragnienia inne. — Proszę się bawić, ale nie moim kosztem, bo gotów jestem uwierzyć, a wówczas ze mną będzie źle, a pani tylko wstyd. Ale mniejsza o to — dodał — pani rozumie, dlaczego uciekam; nie mówmy więcej o tem proszę, bardzo proszę.
— O, nie, nie, musimy mówić — zawołałam, a łzy drżały mi w głosie. — Powiedz że mi pan wreszcie: czy on ją kochał, czy nie?
Sergiusz Michałowicz milczał.
— A więc jeżeli nie kochał, pocóż ją zwodził, poco się bawił, jak z dzieckiem? — zawołałam.
— Tak, tak! A, winien, — przerwał mi. — Ale się wszystko skończyło i rozstali się, jako przyjaciele.
— Ale to okropne! Czyż niema innego zakończenia? —
— Jest — rzekł, odejmując ręce od twarzy i patrząc mi prosto w oczy, — jest owo zakończenie. Tylko na miłość Boską, niech mi pani nie przerywa. Jedni utrzymują — zaczął, uśmiechając się smutnie — że A. zakochał się w B. szalenie i oświadczył jej się, a ona go wyśmiała. Dla niej to była igraszka, jemu chodziło o śmierć lub życie!
Chciałam mu przerwać, oburzyć się, że odpowiada za mnie, ale położył swoją rękę na mojej, wstrzymując mnie.
— Zaczekaj, pani — szepnął drżącym głosem — jest jeszcze jedno zakończenie: Powiadają, że ona ulitowała się nad nim; nie znając siebie i świata, sądziła, że może go pokochać i zostać jego żoną. I on szaleniec uwierzył, że zacznie się dla niego nowe życie, ale ona opamiętała się w porę, zmiarkowała, że się oszukują wzajemnie. Ale dajmy temu pokój! — zawołał — i począł chodzić po pokoju.
Choć nie chciał już mówić o tem, ale czułam że sercem drżącem wyczekuje na moje słowa.
Chciałam się odezwać, ale nie mogłam, coś mnie dławiło w gardle.
Spojrzałam na niego, był blady; dolna warga drżała mu silnie. Żal mi się go zrobiło, zapanowałam nad wzruszeniem i odezwałam się głosem cichym, urywanym.
— A trzecie zakończenie — zaczęłam i umilkłam — ale i on milczał, a trzecie zakończenie takie: on jej nie kochał, wyrządził jej krzywdę i zdawało mu się, że dobrze postąpił. Chciał wyjechać i czuł się z tego dumny, niewiadomo czemu. To był żart dla pana, a nie dla mnie. Ja od pierwszego wejrzenia pokochałam, pokochałam pana!
Głos mój przeszedł, zabrzmiał tak dziko, że przestraszyłam się sama. Sergiusz Michałowicz stał blady przedemną, wargi mu drżały coraz silniej, a dwie łzy spływały po twarzy.
— Ach to niegodnie! — zawołałam, czując, jak mi głos zamiera od łez gorzkich niewypłakanych. — Za co? — pytałam, wstając, aby odchodzić. Ale mnie nie puścił. Głowa jego opadła na moje kolana, łzy rosiły moje ręce drżące.
— Mój Boże, czemużem się tego wcześniej nie domyślił? — szeptał.
— Za co, za co taka krzywda? — powtarzałam, ale błogość zalała mi duszę.
W pięć minut potem Sonia donośnym głosem obwieszczała po całym domu, że Masza „żeni się” z Sergiuszem Michałowiczem.