Szczęście rodzinne/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Szczęście rodzinne
Wydawca Spadkobiercy Antoniego Zaleskiego
Data wyd. 1899
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Семе́йное сча́стие
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


SZCZĘŚCIE RODZINNE
Napisał
Leon hr. Tołstoj.


Tłómaczenie z rosyjskiego.




Dodatek do „SŁOWA”



WARSZAWA
DRUKIEM NOSKOWSKIEGO
15. ulica Warecka 15.

1899.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 3 Мая 1899 года.


CZĘŚĆ PIERWSZA.
I.

Obie z młodszą siostrzyczką Sonią nosiłyśmy żałobę po matce, zmarłej w jesieni i spędzałyśmy tę całą zimę samotnie na wsi z Katią. Była ona naszą nauczycielką i przyjaciółką domu, wychowała nas; pamiętam ją od czasów, w których samą siebie zapamiętać mogę.
Zima wlokła się ponuro i smutno w naszym starym dworze Pokrowskim. Czas był chłodny i wietrzny, a wały śniegu sięgały powyżej okien; przez zamarzłe szyby przekradało się blade światło; to też siedziałyśmy w domu przez całą zimę. Odwiedzano nas też rzadko, a jeżeli się zjawił jaki gość, to wesołości nie dodawał. Każdy miał twarz smutną i współczującą, mówiono i stąpano cicho, jakby się obawiając kogoś zbudzić. Spoglądając na nas, a szczególniej na małą Sonię w czarnej sukience, wzdychano i płakano nieraz. Zewsząd wiało śmiercią. Pokój matki był zamknięty, ale coś mnie ciągnęło do tej pustej zimnej komnaty, ilekroć mijałam ją, idąc spać.
Miałam w tym czasie lat siedmnaście i właśnie tej zimy mama chciała przenieść się do miasta i w świat mnie wprowadzić. Strata matki była dla mnie ciosem ciężkim, jednak do żalu po niej przyłączył się inny: byłam młoda, ładna, co mi wszyscy mówili, a druga już zima schodziła mi na marne wśród wiejskiej ciszy. Przed jej końcem to uczucie tęsknoty, samotności i nudy owładnęło mnie z taką siłą, że nie wychodziłam, ze swego pokoju, nie otwierałam fortepianu i nie brałam książki do ręki. Jeżeli Katia namawiała mnie do jakiej roboty, odpowiadałam jej krótko: „Nie chcę, nie mogę”; a w głębi duszy coś mi mówiło: „Po co, kiedy tak daremnie ginie najlepsza część mego życia?” I na owo fatalne: po co? nie było innej odpowiedzi, nad łzy.
Mówiono mi, żem schudła i zbrzydła, ale i to nie robiło na mnie najmniejszego wrażenia. Po co? Dla kogo?... Zdawało mi się, że całe moje życie musi zejść wśród tej rozpaczliwej pustki i z tą nieutuloną tęsknotą, z której nie miałam ani siły, ani ochoty się otrząsnąć.
W końcu Katia zaniepokoiła się moim stanem, chciała wywieźć mnie zagranicę. Ale na podróż trzeba było pieniędzy, my zaś nie miałyśmy pojęcia, co nam po śmierci matki pozostało. To też z niecierpliwością oczekiwałyśmy opiekuna, który miał przyjechać lada dzień i rozejrzeć się w naszych interesach.
Opiekun przyjechał w marcu.
— No, chwała Bogu — rzekła do mnie Katia razu pewnego — gdy, jak zwykle, snułam się, jak cień, po domu. — Sergiusz Michałowicz przyjechał, już się dowiadywał o nas i ma być na obiedzie. Otrząśnij się trochę moja Maszo, bo cóż on o tobie pomyśli?
Sergiusz Michałowicz był naszym sąsiadem i przyjacielem ś. p. mego ojca. Cieszyłam się więc jego przyjazdem także ze względu, że od dziecka zżyłam się z uczuciem szacunku i przyjaźni dla naszego opiekuna.
Katia dobrze zgadła, że najprzykrzejby mi było pokazać się przed nim w złem świetle. A pomijając już to, żem go lubiła z przyzwyczajenia, jak wszyscy u nas w domu, zacząwszy od Kati i Soni, jego chrzestniaczki, aż do ostatniego fornala, był on dla mnie osobistością ważną, ze względu na pewne zdanie mojej matki. Oto powiedziała niegdyś: że takiego męża życzyłaby sobie dla mnie. Wówczas wydało mi się to bardzo dziwnem, a nawet niemiłem; bohater mój wyglądał zupełnie inaczej. Marzyłam o młodzieńcu bladym i melancholijnym. Sergiusz Michałowicz zaś był niemłody, wysoki, trochę otyły i zawsze wesół. Pomimo to, słowa matki głęboko zapadły mi w duszę i już przed sześciu laty, kiedy on jeszcze mówił mi „ty”, bawił się ze mną i przezywał fijołkiem, nieraz zapytywałam siebie z pewnym strachem, co pocznę, gdyby mu przyszła ochota ożenienia się ze mną. Widziałam przez okno, jak zajeżdżał w małych saneczkach i kiedy znikł za zakrętem, pośpieszyłam do salonu, chcąc udać, żem go nie oczekiwała; lecz gdym usłyszała suwanie nóg, donośny głos i kroki Kati w przedpokoju, nie wytrzymałam i wybiegłam na spotkanie. Stał, trzymając Katię za rękę i coś jej żywo opowiadał. Ujrzawszy mnie, zatrzymał się i chwilkę stał patrząc i nie witając się ze mną. Czułam, że rumienię się pod tem badawczem spojrzeniem.
— Czyż to doprawdy pani? — zawołał po swojemu obcesowo — Czyż można tak się zmienić, tak wyrosnąć? Gdzież się podział fijołek? Teraz z pani róża!
Wziął w swoją szeroką dłoń moją rękę i uścisnął ją tak mocno, że aż mnie zabolała, zdawało mi się, że ją pocałuje i lekko nagięłam się ku niemu, ale uścisnął ją raz jeszcze i spojrzał w oczy wesoło, po swojemu.
Sześć lat upłynęło, jakem go nie widziała. Zmienił się bardzo: postarzał, zczerniał i zapuścił brodę z którą mu nie było do twarzy, ale pozostała mu ta sama łatwość w obejściu, ten sam wyraz szlachetny na twarzy o rysach grubych, te same oczy rozumne i uśmiech łagodny, niby dziecięcy.
Po pięciu minutach czuliśmy w nim człowieka blizkiego nam wszystkim, nie wyłączając służby, która w szczególnej uprzejmości starała się wyrazić radość z jego przyjazdu. Sergiusz Michałowicz zachowywał się zupełnie inaczej, niż odwiedzający nas po śmierci matki sąsiedzi, którzy będąc u nas, milczeli i płakali. On przeciwnie był wesół, rozmowny i ani słowem nie wspominał o matce. Z początku ta obojętność ze strony takiego przyjaciela była mi przykrą, ale potem zrozumiałam, że to nie obojętność, lecz szczerość i byłam mu za nią wdzięczna. Wieczorem Katia zajęła swoje zwykłe miejsce przy samowarze, tak jak to za czasów mamy bywało, my z Sonią usiadłyśmy przy niej, a Sergiusz Michałowicz chodził, jak dawniej, po pokoju i ćmił stary ojcowski cybuszek, który mu Grzegorz odnalazł i przyniósł.
— Jak się człowiek zastanowi, ile strasznych zmian w tym domu! — wyrzekł! zatrzymując się nagle.
— Tak — odpowiedziała Katia z westchnieniem.
— Pani zapewne pamięta ojca? — zapytał mnie.
— Trochę — odrzekłam.
— A jakby wam też teraz dobrze było razem — oderwał się cicho i z zadumą. — Bardzo kochałem waszego ojca — ciągnął dalej, jeszcze ciszej; wydało mi się, że oczy jego zabłysły.
— A teraz w dodatku i ją Bóg zabrał — wyrzekła Katia — i w tej chwili pośpiesznie otuliła imbryk serwetą i rozpłakała się.
— Prawda, straszne zmiany w tym domu — powtórzył. — Pokaż-no Soniu zabawki — dodał po chwili i wyszedł z salonu.
Pełnemi łez oczyma, spojrzałam teraz na Katię.
— Oto prawdziwy przyjaciel — szepnęła.
I rzeczywiście, pod wpływem współczucia tego obcego, a tak dobrego człowieka, zrobiło mi się na duszy raźniej i weselej.
Posłałam mu herbatę do salonu, zkąd dolatywały odgłosy wesołej zabawy. Usiadł z Sonią przy fortepianie i jej małemi rączkami uderzał w klawisze.
— Maryo Aleksandrówno, proszę zagrać nam — zawołał.
Z radością słyszałam ton przyjacielsko-rozkazujący, z jakim zwracał się do mnie.
— Proszę mi to zagrać — mówił — otwierając zeszyt i wskazując na sonatę Bethovena, „Quasi una fantasia.” — Zobaczymy, jak też się pani uda — rzekł, biorąc szklankę i odchodząc w głąb pokoju. Sama nie wiem czemu, ale w stosunku do niego czułam, że wszelkie odmowy i wymówki byłyby śmiesznemi. Usiadłam do fortepianu, chociaż nie bez strachu przed krytyką, która mogła być surową, bo wiedziałam, że lubi muzykę i zna się na niej. „Sonata” odpowiadała nastrojowi, jaki w nas wzbudziła rozmowa, prowadzona przy stole, dlatego czułam, że zagrałam ją nieźle; lecz Scherza nie dał mi skończyć.
— Nie idzie pani; proszę lepiej dać pokój — rzekł, zbliżając się do mnie. — Pierwsza część wyszła wcale nieźle, zdaje mi się, że pani ma poczucie muzyki.
Ta wielce umiarkowana pochwała, tak mnie ucieszyła, że czułam, jak się rumienię. Nowością było dla mnie, że ten przyjaciel i rówieśnik mego ojca rozmawiał teraz ze mną nie tak, jak dawniej z dzieckiem, ale zupełnie poważnie. Katia zabrawszy Sonię, układała ją do snu. Zostaliśmy we dwoje.
Sergiusz Michałowicz zaczął mi opowiadać, jak się poprzyjaźnili z moim ojcem i jak za czasów, kiedym się jeszcze lalkami bawiła, oni wesoło czas spędzali. I po raz pierwszy w świetle słów jego ojciec mój wydał mi się innym, dobrym i miłym, jakim go dotąd nie znałam. Potem rozpytywał mnie o moje upodobania: o tem co myślę, co robię, co czytam i stosownie do odpowiedzi dawał mi rady. Obchodził się teraz ze mną nie jak dawny, wesoły żartowniś, ale jak rozumny i współczujący przyjaciel, dla którego odczuwałam mimowolny szacunek i sympatyę. Wypowiadałam choć nie bez pewnej obawy, każde swoje zdanie, bo szczerze chciałam zasłużyć na jego przychylność, którą posiadałam tylko za to, żem była córką swego ojca.
Katia, uśpiwszy Sonię, wróciła do nas i skarżyła mu się na mój stan apatyczny.
— Otóż macie, najważniejszej rzeczy nie zdradziła przedemną — rzekł, uśmiechając się i z wyrzutem kiwając głową w moją stronę.
— I o czem tu opowiadać — odrzekłam mu — a przytem to pewnie prędko minie. (Rzeczywiście zdawało mi się w tej chwili, że nietylko przeszła moja dawna rozpacz, ale że jej nigdy nie było).
— To źle nie umieć znosić samotności — rzekł znowu. — Czyż pani doprawdy już dorosła?
— Naturalnie, że dorosła — odpowiedziałam ze śmiechem.
— Nie, pusta panna, która po to tylko żyje, żeby się nią zachwycali, a jak będzie sama, to ją wszystko nudzi. Wszystko dla pozoru, nic dla siebie!
— Ładnego pan zdania o mnie — rzekłam, byle coś powiedzieć.
— Nie — przemówił po chwili milczenia; — nie byłaby pani podobną do ojca; w pani musi być coś poważniejszego.
I znowu pochlebiło i uradowało mnie jego badawcze, serdeczne spojrzenie. Dopiero teraz spostrzegłam w tej twarzy, tak wesołej na pozór, ów szczególny sposób patrzenia, z początku pogodny, potem coraz głębszy i trochę smutny.
— Pani nie powinna się nudzić i nie ma na to prawa — ciągnął dalej; — od czegoż książki, muzyka, którą pani rozumie, nauka i całe życie, do którego koniecznie trzeba się przygotować? Teraz czas najwłaściwszy, za rok już będzie zapóźno.
Rozmawiał ze mną, jak ojciec lub wuj; czułam, że się ciągle stara utrzymywać na równym ze mną poziomie. Obraziło mnie, że ma mnie za niższą od siebie, ale i cieszyło, że robi dla mnie to ustępstwo.
Koniec wieczoru przeszedł na omawianiu z Katią naszych interesów.
— No, a teraz do widzenia, drodzy przyjaciele — rzekł, wstając. Zbliżył się do mnie i wziął za rękę.
— Kiedyż się znowu zobaczymy? — spytała Katia.
— Na wiosnę — odpowiedział jej, nie wypuszczając mej ręki. Teraz jadę do Daniłówki (tak się nazywał nasz drugi majątek) uporządkuję tam interesy, wstąpię do Moskwy, a potem już się często będziemy widywali.
— Czemu pan na tak długo odjeżdża? — odezwałam się bardzo smutno. Zdawało mi się, że teraz codzień będę go widywała i znowu zdjął mnie strach, że mój dawny stan może wrócić. Ta myśl odbiła się zapewne na mojej twarzy.
— Tylko proszę więcej pracować i nie smucić się — rzekł mi Sergiusz Michałowicz, zbyt może chłodnym i suchym tonem. — Na wiosnę wyegzaminuję panią — dodał, spuszczając moją rękę i nie patrząc już na mnie.
Wyprowadziłyśmy go do przedpokoju. Zaczął się ubierać i żegnać pośpiesznie. I znowu unikał mego spojrzenia.
Czyżby sądził, że mi sprawia tak wielką radość, patrząc na mnie? Dobry to człowiek, ale nic więcej.
Swoją drogą długo jeszcze tego wieczora rozmawiałyśmy z Katią nie tyle o nim, ile o naszych planach na zimę i o najbliższem lecie. Nie przychodziło mi już na myśl owo straszne pytanie: „Po co?” Potrzeba życia dla szczęścia wydała mi się prostą, a tyle tego szczęścia uśmiechało się w przyszłości. Zdawało mi się, że nasz ponury dwór Pokrowski zajaśniał znowu światłem i zawrzał życiem.





II.

Tymczasem nadeszła wiosna. Mój dawny smutek i tęsknota przeistoczyły się w jakieś wiosenne rozmarzenie, nieokreślone nadzieje i pragnienia. Choć czas miałam teraz zajęty, bo i czytałam, i grałam, i uczyłam Sonię, mimo to jednak często wychodziłam do ogrodu, godzinami błądząc sama po aleach, albo siedziałam na ławeczce, pogrążona w jakichś dziwnych marzeniach.
Czasami całe noce, a szczególniej księżycowe, spędzałam przy otwartem oknie, albo gdy już Katia usnęła, wykradałam się z domu na samotne spacery po ogrodzie, a raz zapędziłam się aż w pole.
Nie pamiętam już dziś tych nieuchwytnych obrazów, które wówczas moja wyobraźnia tworzyła tak bujnie. A nawet w chwilach, w których mi przychodzą na pamięć, nie mogę uwierzyć, że moje myśli, moje marzenia, tak były dziwne i tak dalekie od rzeczywistości.
Sergiusz Michałowicz powrócił ze swojej wycieczki w końcu maja.
Siedziałyśmy właśnie na werendzie. Ogród cały już tonął w świeżej zieleni; w bujnych zaroślach na dobre zagnieździły się słowiki, bzy stały, osypane kiściami liliowo białych pączków, a brzozowa alea lśniła złotawą siecią delikatnych listków na tle zachodzącego słońca. Werenda już pogrążyła się w chłodnych cieniach, a obfita rosa wieczorna występowała na trawę. Z dali i z pól dolatywały zamierające dźwięki dnia i tylko stary Nikon jeździł z beczką po drożynach ogrodu, a strugi wody z jego konewki czerniły ziemię koło okopanych krzaków malw i georgiń. Na werendzie stał przykryty białym obrusem stół z porozstawianemi na nim bułkami, ciastkami, śmietanką; przy błyszczącym samowarze siedziała Katia i pulchnemi rękoma przecierała filiżanki. Ja, tak jak wróciłam z kąpieli w szerokiej płóciennej bluzie i z mokremi okręconemi ręcznikiem włosami, stałam koło niej i nie mogąc doczekać się herbaty, z apetytem zajadałam chleb z gęstą śmietanką.
Pierwsza Katia zobaczyła go przez okno.
— Sergiusz Michałowicz — rzekła — a myśmy w tej chwili właśnie o panu mówiły.
Zerwałam się, aby pójść się przebrać, ale mnie we drzwiach zatrzymał.
— Cóż tam znowu za ceremonie na wsi — odezwał się patrząc na moją obwiązaną głowę: — przecie się pani nie wstydzi Grzegorza, a ja dla pani to samo, co Grzegorz.
Mnie się jednak zdawało, że w tej chwili właśnie przypatrywał mi się zupełnie inaczej, niż Grzegorz.
— Wrócę natychmiast — odparłam mu, odchodząc.
— No i cóż w tem złego, — rzucił za mną — że pani wygląda jak młoda wieśniaczka?
Jak on mi się dziwnie przyglądał, myślałam, przebierając się z pośpiechem, ale chwała Bogu, że już wrócił, przynajmniej będzie weselej. Spojrzałam raz jeszcze w lustro i z nieukrywanym pośpiechem i radością pobiegłam na werendę. Sergiusz Michałowicz ujrzawszy mnie, uśmiechnął się, ale zaczętej rozmowy nie przerywał; upewnił Katię, że nasze interesy są w wybornym stanie i że możemy wyjechać na zimę albo do Petersburga dla wychowania Soni, albo zagranicę.
— Żeby też pan mógł z nami pojechać, — odezwała się Katia — bo zagranicą będziemy się czuły, jak w lesie.
— O, chętniebym z wami naokoło świata pojechał — odrzekł na wpół seryo, na wpół żartem.
— No to jedźmy — rzekłam mu.
— A matka, a interesy? — odezwał się. — Zresztą nie oto chodzi; proszę mi lepiej opowiedzieć, jak zeszła zima. Czyżby pani znowu się nudziła?
Gdy mu opowiedziałam, że podczas jego nieobecności pracowałam i nie nudziłam się wcale, a Katia potwierdziła moje słowa, pochwalił mnie, jak dziecko, słowem i spojrzeniem. Czułam konieczność zwierzania się przed nim, jak na spowiedzi, nietylko ze swoich dobrych myśli i uczynków, ale i z takich, które wiedziałam, że mu nie będą się podobały.
Wieczór był bardzo piękny i chociaż zebrano ze stołu, zostaliśmy na werendzie, a rozmowa szła tak żywo, że nie spostrzegłam, jak stopniowo milkły i oddalały się wszelkie głosy ludzkie. Z oblanych rosą kwiatów unosił się czarujący aromat. Słowik wyciął kilka treli, ale spłoszony naszemi głosami, umilkł, znowu; gwiazdziste niebo zdawało się skłaniać ku ziemi.
Zauważyłam, że ściemniało, wtedy dopiero, gdy znęcony białością mojej chustki nietoperz, cicho wleciał pod płótno werendy i przestraszył mnie, zatrzepotawszy skrzydłami nad głową; miałam już krzyknąć, ale on równie cicho i szybko wymknął się i znikł w cieniach ogrodu.
— Jak ja lubię wasze Pokrowskie — odezwał się Sergiusz Michałowicz, zmieniając temat rozmowy; — całe życie gotówbym przesiedzieć na tej werendzie!
— Więc proszę siedzieć — rzekła Katia.
— Tak siedzieć — podchwycił — ale życie nie siedzi.
— Czemu się pan nie żeni? — zapytała Katia — Byłby pan doskonałym mężem.
— Właśnie dlatego, że lubię siedzieć? — odparł wesoło — Ej, Katarzyno Karolówno, nasz czas już minął. Na mnie dawno przestano patrzeć, jak na człowieka zdatnego do ożenku, a ja sam dawniej jeszcze przyszedłem do tego przekonania i dobrze mi z niem, doprawdy, dobrze.
Ton, jakim to mówił, wydał mi się nienaturalnym.
— A to piękna rzecz, mając trzydzieści sześć lat, tak się czuć starym — rzekła Katia.
— Oj! i bardzo starym: chce mi się tylko siedzieć, a do żenienia się trzeba zupełnie czego innego. Proszę ją o to zapytać — dodał zwracając się w moją stronę. — Takich trzeba żenić, a myśmy się tylko ich szczęściem cieszyć powinni.
W głosie jego dźwięczał ukrywany smutek, który nie uszedł mojej uwagi. Milczeliśmy czas pewien.
— Proszę sobie wyobrazić: — zaczął znowu — coby to było, żebym jakimś nieszczęśliwym trafem musiał się ożenić z siedmnastoletnią dziewczyną, ot chociażby z Maszą, z Maryą Aleksandrówną. Bardzo się cieszę, że mi się ten przykład nasunął: jest wyborny.
Zaśmiałam się, nie rozumiejąc, co mu się tak bardzo w tym przykładzie podobało i z czego się cieszy.
— Niech się pani przyzna z ręką na sercu, — rzekł do mnie — że uważałaby pani sobie za nieszczęście takie połączenie swego życia z życiem człowieka zestarzałego, któremu chce się tylko siedzieć, gdy pani tyle jeszcze oczekuje, tyle pragnie!
Uczułam się zakłopotaną i nie wiedząc, co odpowiedzieć, milczałam.
— Przecie ja się pani nie oświadczam, — rzekł z uśmiechem — ale proszę się przyznać, że nie o takim mężu pani marzy, chodząc wieczorami po alei i że mogłoby to być dla pani największem nieszczęściem.
— Nie nieszczęściem... — zaczęłam.
— Ale w każdym razie niczem dobrem — dokończył za mnie.
— Być może, ale ja się mogę mylić.
Nie dał mi znowu dokończyć.
— Jestem bardzo wdzięczny za tę szczerość i cieszę się, żeśmy ten przedmiot poruszyli, a przytem i dla mnie byłoby to tylko nieszczęściem — dodał.
— Z pana zawsze oryginał; nic się pan nie zmienił — wtrąciła Katia, odchodząc dla wydania jakiegoś rozporządzenia co do kolacyi.
Po odejściu Kati milczeliśmy długo, dokoła też panowała cisza, tylko słowik równo i spokojnie wyciągał swoje długie trele, zupełnie innym, nie tym i niepewnym drżącym głosem, co z wieczora. Gdzieś z głębokiego, dalekiego parowu po raz pierwszy odpowiedział mu drugi. Pierwszy zamilkł na chwilę, jakby się czemuś przysłuchując i zawodził znowu. Przez chwilę słychać było ciężkie stąpanie ogrodnika, który szedł drożyną ku uranżeryi, pod górą ktoś gwizdnął przeraźliwie i znowu wszystko umilkło. Poruszyło się płótno werendy, zaszeleściały liście, przypłynęła ku nam wonna fala powietrzna.
Przykrem mi było milczenie po tej rozmowie, która zaszła przed chwilą, ale nie wiedziałam, od czego zacząć.
Spojrzałam na niego i jego oczy padły na mnie.
— Jak miło żyć! — przemówił.
Westchnęłam, sama nie wiem czemu.
— No i cóż? — zapytał.
— Jak miło żyć! — powtórzyłam.
I znowu umilkliśmy, i znowu zrobiło mi się przykro. Żal mi było, żem go zmartwiła, zgadzając się z nim, że jest stary, ale mimo najlepszych chęci, nie wiedziałam, jak zatrzeć złe wrażenie, jak go pocieszyć.
— Dowidzenia! — rzekł, wstając! Matka czeka na mnie z kolacyą, a zresztą nie widziałem jej prawie dzisiaj.
— Chciałam panu zagrać nową sonatę — szepnęłam.
— Innym razem — odparł chłodno — a teraz bądźcie zdrowe.
Odczułam jeszcze silniej, żem go zamartwiła. Wyprowadziłyśmy go z Katią na ganek, a potem stałyśmy jeszcze chwilę. Gdy echo kopyt końskich ucichło, poszłam na werendę i czas jakiś wpatrywałam się w cienisty ogród i w srebrzystych mgłach długo jeszcze widziałam i słyszałam to wszystko, co widzieć i słyszeć chciałam.
Za drugą i trzecią bytnością Sergiusza Michałowicza, znikło zupełnie przykre wrażenie, wywołane szczególną naszą rozmową. Przez całe lato przyjeżdżał do nas po kilka razy na tydzień i tak mnie przyzwyczaił do tych odwiedzin, że jeżeli nie zjawiał się przez pewien czas, było mi smutno i miałam do niego żal, że mnie zaniedbuje. Sergiusz Michałowicz obchodził się ze mną, jak z młodszym, ale bardzo kochanym przyjacielem: wyciągał na szczere i poufałe rozmowy, zachęcał, czasami upominał, ale pomimo usiłowań, żeby się utrzymać na równym ze mną poziomie, czułam, że po za tem co mogłam zrozumieć, był w nim cały niedostępny dla mnie świat uczuć i myśli, z którym widocznie nie chciał mnie zapoznawać i to wzbudzało we mnie tem większy szacunek i tem silniej pociągało mnie ku niemu. Dowiedziałam się od Kati i sąsiadów, że oprócz opieki nad nami i nad starą matką, z którą mieszka, oprócz interesów, zajmowały go jakieś ważne sprawy obywatelskie, które przyczyniały mu wiele kłopotów i przykrości. Nie udało mi się jednak nigdy wciągnąć go do rozmowy, w którejby mi wyłuszczył swoje przekonania, nadzieje, zwierzył się swoich zmartwień i projektów. Ilekroć sprowadzałam rozmowę na ten przedmiot, zaraz się zasępiał, jakby chciał powiedzieć: „Co to panią może obchodzić?” i zwracał na inny przedmiot. Draźnił mnie z początku ten ton, w końcu jednak tak przywykłam, żeśmy tylko o rzeczach mnie dotyczących rozmawiali, że uważałam to za miłe i naturalne.
Co także z początku nie podobało mi się, a potem stało mi się miłem, to ta jego obojętność i jakby lekceważenie mojej powierzchowności. Zdawało mi się, że naumyślnie ani spojrzeniem, ani słowem nie dał mi nigdy uczuć, że jestem ładna, a gdy mnie inni chwalili, uśmiechał się lub zdradzał niezadowolenie. Modne suknie i wyszukane uczesania, w które, dla miłości Kati, musiałam się stroić w wielkie święta, były zawsze wyśmiane. Oburzało to poczciwą Katię, a mnie zbijało z tropu. Kati w głowie się nie mieściło, jak można nie cieszyć się ładnym wyglądem kobiety, która się podoba, (gdyż zadecydowała, że mu się podobam). Ale ja wkrótce zrozumiałam o co mu chodzi. Pragnął nie widzieć we mnie ani śladu kokieteryi. Dosyć też było tego odkrycia, żeby znikł wszelki ślad zalotności w moich ubiorach, uczesaniu i ruchach, tymczasem, chociaż nie mogłam być jeszcze pełną prawdziwej prostoty, nabrałam sztucznej, pod którą kryła się zalotność. Wiedziałam, że mnie kocha, ale jak: czy jak dziecko, czy jak kobietę? — nie zapytywałam się jeszcze. Ceniłam do najwyższego stopnia tę przyjaźń, a czując, że ma mnie za najlepszą dziewczynę na świecie, pragnęłam aby to złudzenie trwało jaknajdłużej.
I oszukiwałam go mimowoli. Ale chcąc go łudzić, sama stawałam się lepszą. Rozumiałam, o ile godniej było wykazywać wzniosłe i piękne strony swojej duszy, aniżeli ciała. Moje włosy, ręce, twarz, znał dobrze, nic już im dodać nie mogłam. Tymczasem duszy mojej znać nie mógł bo ją kochał, a przytem ta dusza w jego oczach rozwijała się i szlachetniała; tu więc miałam pole otwarte i na tem polu mogłam go zwodzić, i zwodziłam.
Od czasu, gdy go zrozumiałam, stosunek nasz stał się zupełnie łatwy. Wszelkie skrępowanie tak myśli jak ruchów znikło bezpowrotnie. Czułam, że mnie rozumie. Gdyby nawet wbrew zwyczajowi powiedział, że jestem ładna, nie ucieszyłoby mnie to wcale. Przeciwnie, nie umiem wypowiedzieć, jak miło i wesoło robiło mi się na duszy, gdy usłyszawszy jakieś moje zdanie, zwracał się z pół żartobliwą twarzą i mówił wzruszony: „Tak, tak, w pani jest coś, dzielna z pani dziewczyna, muszę to pani przyznać!”
I za cóż otrzymywałam wówczas te pochwały, tak żywą radością przepełniające me serce? Ot, chociażby za to, że współczułam przywiązaniu starego Grzegorza do wnuczki, że mnie do łez wzruszała jakaś poezya lub romans przeczytany, że przekładałam Mozarta nad Szulhofa. Z dziwnym sprytem odgadywałam wszystko, co wartem było zachwytu i miłości, chociaż właściwej miary w ocenianiu tego co dobre i co warto kochać wówczas nie miałam.
Sergiusz Michałowicz nie podzielał po większej części moich dawniejszych gustów i przyzwyczajeń, ale dosyć mu było jednem słówkiem, jednem brwi ściągnięciem dać uczuć, że mu się coś niepodoba, dosyć mu było nadać szczególny napół żałosny, napół pogardliwy wyraz twarzy, żebym cofnęła swoje zdanie i wyrzekła się dawnych myśli i nawyknień. Często, zanim jeszcze zdążył mi coś poradzić, zgadywałam odpowiedź, lub gdy patrząc mi w oczy zapytywał o cokolwiek, wzrok ten wyciągał ze mnie taką odpowiedź, jakiej on pragnął. Wszystkie moje ówczesne myśli, wszystkie uczucia były nie mojemi, lecz jego uczuciami i myślami, które z taką energią przelały się w moje życie, że je rozjaśniły, jak promień słońca. Sama nie spostrzegłam tego, jak zupełnie innemi oczyma zaczęłam zapatrywać się na Katię, na Sonię, na domowników, na siebie i swoje zajęcia, na wszystko jednem słowem.
Książki, które dawniej miałam za dobry środek do zabijania nudy, stały mi się niewyczerpaną skarbnicą rozkoszy od czasu, gdyśmy je wspólnie czytać i rozmawiać o nich zaczęły, gdy on mi je zaczął przywozić. I zajęcia z Sonią, lekcye, które jej dawałam i które mi zawsze były ciężkim i nużącym obowiązkiem nabrały uroku, a od dnia w którym był im obecny, zaczęłam dbać o postępy mojej małej siostrzyczki. Dawniej uważałam za rzecz niemożliwą wyuczenie się jakiegoś utworu muzycznego od początku do końca, ale teraz gdy sobie pomyślałam, że to dla niego, że on będzie mnie słuchał i może pochwali, po kilkadziesiąt razy powtarzałam jeden pasaż, ku rozpaczy nieszczęśliwej Kati, która sobie uszy watą zatykała. Te same dawniej grywane sonaty brzmiały teraz zupełnie inaczej: moja gra stała się wyrazistsza i pewniejsza. Nawet zapatrywanie się moje na Katię zmieniło się zupełnie i teraz dopiero zaczęłam rozumieć, że ta dobra, ukochana Katia, którą tak znałam i kochałam, jak siebie, to istota bardzo podniosła w swoich uczuciach, nauczyłam się cenić to nadzwyczajne poświęcenie, zrozumiałam, że nie było jej obowiązkiem być naszą matką, niewolnicą i przyjaciółką, pokochałam i oceniłam ją tem silniej i goręcej. Sergiusz Michałowicz nauczył mnie zupełnie inaczej, niż dawniej, obchodzić się z naszą służbą. Wstyd mi wyznać, a przecie to prawda, że do ośmnastego roku życia, nigdy nie przyszło mi na myśl, że ci ludzie tak samo cierpią, czują i myślą, jak i ja. Żyjąc ciągle razem, czułam się dalej od nich, niż od Patagończyków.
Nasze pola, lasy i ogród, które tak dobrze przecie znałam, wydały mi się nagle nowemi i pięknemi zupełnie inaczej, niż dawniej. Czułam, jak wielką miał słuszność, mówiąc, że warto żyć tylko dla innych i chociaż to przekonanie było mi jeszcze nowem, dziwnem i niepojętem, mimowoli już jednak zagnieździło się w mojem sercu. On mi otworzył oczy na świat nowego szczęścia, chociaż nic nie dodał, nic nie zmienił w mojem codziennem życiu, oprócz tego, że w każdem wrażeniu czułam jego obecność. Dlatego wszystko, co było niemem od początku mojego życia, nagle ożyło i dosyć było jego pojawienia się, aby cały ten otaczający mnie świat odezwał się tysiącem pytań i wrażeń, które na przebój cisnęły się do mej duszy i zalewały ją szczęściem.
Często tego lata, chociaż szłam do siebie na górę, aby się położyć, nie mogłam zasnąć; ogarniało mnie już nie dawne uczucie wiosennego rozmarzenia i niepokoju o przyszłość, lecz pełne zachwytu i trwogi poczucie istotnego szczęścia.
Zrywałam się i siadałam na łóżku przy Kati i mówiłam jej, że jestem szczęśliwa, chociaż właściwie mogłam tego nie mówić, bo ona wiedziała o mojem szczęściu, ale poczciwa Katia odpowiadała pocałunkiem i zapewnieniem, że i jej równie dobrze na świecie. A ja byłam wówczas przekonaną, że wszyscy na świecie powinni być szczęśliwi. Katia w końcu udawała zagniewaną, kazała mi iść spać i zasypiała sama; a ja długo jeszcze rozmyślałam nad tem: co mnie czyni szczęśliwą? Wstawałam nieraz i modliłam się, ale nie słowami modlitwy, tylko własnemi, wyrwanemi z serca.
W pokoju panowała cisza, przerywana równym oddechem Kati i cykaniem zegara; w jakimś kącie tłukła się samotna mucha czy komar, drzwi i okiennica były szczelnie zamknięte. Przewracałam się wtedy na łóżku, coś szepcząc i całując swój krzyżyk, albo wsłuchiwałam się w tę ciszę, nie pragnąc ani ranka, ani światła i niechcąc nigdy rozstawać się z tym kątkiem, byle nie rozpierzchła się ta dziwna atmosfera duchowa. W tym spokoju wydawała mi się żywą każda myśl, każde marzenie, każda modlitwa. I każda z tych myśli była jego myślą, a każde uczucie było jego uczuciem! Wtedy nie rozumiałam, że to jest miłość i zdawało mi się, że tak trwać musi wieki i że to uczucie nic nie kosztuje.





III.

Pewnego dnia w czasie żniwa, poszłyśmy wszystkie trzy do ogrodu, na nasz ulubiony wzgórek, gdzie stała ławeczka w cieniu rozłożystej lipy i zkąd się roztaczał szeroki widok na pola i lasy. Już od trzech dni Sergiusz Michałowicz nie był u nas, ale tego dnia czekałyśmy go napewno, bo jak mówił ekonom, miał przyjechać do żeńców na pole. Rzeczywiście, koło drugiej widziałyśmy, jak przyjechał na rżysko. Katia kazała przynieść wiśnie i brzoskwinie, które tak bardzo lubił i uśmiechając się przytem spojrzała na mnie. Ułożyła się do snu na ławeczce i zdrzemnęła.
Zerwałam lipową gałązkę tak soczystą, że mi aż do ręki przylgnęła i zaczęłam opędzać muchy dokuczliwe z jej twarzy. Wzrok mój tonął w dalekiem polu, albo się zwracał na ścieżkę, którą Sergiej Michałowicz miał przybyć. Sonia budowała altanę dla lalek. Dzień był gorący i cichy; na niebie gromadziły się chmury, zapowiadając na wieczór burzę. Czułam się rozstrojoną. Ale nad wieczorem chmury zaczęły się rozpraszać; słońce zalało znowu równym blaskiem okolicę, tylko gdzieś na krańcu widnokręgu wlokła się ciężka chmura a zygzakowate błyskawice łączyły ją z zakurzoną ziemią.
Widocznem było, że dzisiaj przynajmniej, unikniemy burzy.
Na drodze za ogrodem panował ruch wielki: jedne wozy, naładowane złotemi snopami i skrzypiące pod ich ciężarem, wlokły się wolno pod ich ciężarem w stronę stodoły; inne, puste, z hałasem mknęły na ich spotkanie. Po przez przejrzyste zasłony liści widać było unoszące się nad drogą gęste kłęby kurzu. W stodole panował taki sam ruch, słychać było skrzypienie kół, głosy ludzkie i z daleka widać było, jak za każdą przybywającą furą coraz się wznosiły stogi, po których uwijali się spracowani ludzie.
Z zakurzonych łanów płynęła fala zmieszanych dźwięków: pieśni, turkotu i nawoływań. Z prawej strony leżały równe pokosy, nad któremi naginały się jaskrawo ubrane baby, to związując snopy, to ustawiając je kopami, które za chwilę zabierały nadjeżdżające wozy z lewej strony. Łan był już wyłysiały.
Ten jeden obraz zabierał lato z przed moich oczu, zwiastując ponurą jesień. W naszym kątku było cicho i świeżo, bo zresztą zewsząd przeciskał się pył, upał i wszędzie zalany gorącemi promieniami poruszał się i gwarzył tłum pracowity.
A Katia spała tak smacznie na ocienionej ławeczce, wiśnie tak soczyście błyszczały na talerzu, woda tak tęczowo i jasno grała w słońcu, a mnie było tak dobrze. Myślałam sobie:
— Cóżem ja winna, że jestem tak szczęśliwa, i jakby się podzielić tem szczęściem, i komu oddać i to szczęście i siebie zarazem?...
Słońce już zaszło po za wierzchołki brzozowej alei. Widnokrąg coraz się rozszerzał i zajaśniał oświecony ukośnemi promieniami. Ludzie zbierali się w gromadę, baby z sierpami i wiązadłami za pasem, chłopcy z grabiami i kosami na ramionach.
Kilka wozów widocznie po raz ostatni przemknęło z hałasem, z wysokich stogów pozłazili ludzie, a poza tym oddalającym się mrowiem, płynęły zmieszane pieśni, gwar i śmiechy, na uciszonem polu legł równy pył. Tylko Sergiusza Michałowicza nie było widać.
Nagle na zakręcie alei i wręcz z przeciwnej strony, niżem się go spodziewała, ukazał się na drożynie; widocznie obszedł ogród parowem. Szedł szybkim krokiem i spoglądał ku mnie z widoczną wesołością i zadowoleniem na twarzy. Ale widząc, że Katia śpi, przymknął oczy, przygryzł wargi i zaczął się zbliżać na palcach. Spostrzegłam zaraz, że był szczególnie wesół i wyglądał jak uczeń, któremu się udało umknąć od lekcyi; w całej jego istocie od stóp do głowy czuło się jakieś zadowolenie, szczęście i dziecinną rzeźkość.
— Dzień dobry fijołku, jak się pani miewa — odezwał się szeptem — ściskając mi rękę na powitanie. Czuję się tak szczęśliwy, jakbym miał lat trzynaście, gotów jestem do wszelkich psot i zabaw.
— Dziki szał, jak widzę? — rzekłam, patrząc w jego błyszczące oczy i czując, że się tym dzikim szałem zarażam...
— O, tak, jest mi wesoło — odpowiedział, mrugając i powstrzymując uśmiech — ale cóż winna Katarzyna Karolówna, że aż po nosie obrywa?
Tak się zapatrzyłam na niego, że nie spostrzegłam jak machałam gałązką po twarzy Kati.
— Ona się za nic nie przyzna, że spała — rzekłam cichutko, dlatego niby, żeby Kati nie zbudzić, ale w gruncie rzeczy dziwną przyjemność sprawiał mi ten szept, z jakim zwracałam się do niego.
Sergiusz Michałowicz poruszył lekko ustami, dając mi tem poznać, że mówię niby za cicho. Potem spostrzegł talerz z wiśniami, wziął go, zbliżył się do Soni i usiadł na jej lalkach. Sonia oburzyła się bardzo, ale za chwilę już byli w zgodzie i wiśnie na wyścigi zajadali.
— Chce pan więcej, to każę przynieść — rzekłam, widząc pusty talerz — a może pójdziemy zbierać sami.
Poszliśmy we troje. Sonia to biegła naprzód, to czepiała się Sergiusza Michałowicza, który usadowił lalki na talerzu i draźnił tem małą. Oddał je w końcu, a sam zwrócił się do mnie.
— Naturalnie, że pani jest fijołkiem: — rzekł cicho, chociaż nie mogliśmy już nikogo zbudzić — po całodziennym skwarze zbliżyłem się zaledwie do pani, a już mnie doleciał zapach fijołka, nie ogrodowego, ale takiego co to śniegiem i wiosenną trawką pachnie.
— Jakże tam w gospodarstwie: czy wszystko dobrze idzie? — zapytałam, chcąc ukryć wrażenie — które jego pochwała na mnie wywarła.
— Wybornie, ten lud jest nieoceniony, im go się bliżej poznaje, tem więcej kocha.
— Tak — rzekłam — właśnie przed pana przyjściem obserwowałam ich z ogrodu i wstyd mi było, że oni pracują w pocie czoła, gdy mnie tak wygodnie i dobrze.
— Nie trzeba tego lekko traktować, moje dziecko — przerwał poważnie i spojrzał mi w oczy — ta kwestya jest świętą i niech panią Bóg broni ją lekceważyć.
— Przecie ja tylko panu mówię — rzekłam.
— No tak, rozumiem. Ale cóż będzie z wiśniami?
Wiśniowy sad był zamknięty na klucz, ale żadnego z ogrodników nie było, bo Sergiusz Michałowicz powysyłał wszystkich do żniwa. Więc nim Sonia przybiegła, Sergiusz przeskoczył mur i znalazł się po drugiej stronie.
— Chce pani? To proszę talerzyk podać — odezwał się głos jego z dołu.
— O, nie, wolę sama zbierać, tylko klucz przyniosę, bo go Sonia pewnie nie znajdzie.
Ale w tej chwili zachciało mi się koniecznie zobaczyć, co on tam robi, jak się rusza, chodzi, patrzy, myśląc, że go nikt nie widzi. Prawdę mówiąc, nie chciałam go ani na chwilę tracić z oczu. Cichutko na palcach obiegłam po pokrzywach na drugą stronę, gdzie parkan był niższy, wskoczyłam na stojącą tam beczkę i zajrzałam. Musiałam się aż za siatkę uchwycić, żeby zobaczyć Sergiusza Michałowicza. Widocznie był przekonany, żem odeszła i że go nikt nie widzi; siedział na powalonem drzewie bez kapelusza i starannie skręcał gałkę z wiśniowego kleju. Nagle ruszył ramionami, schylił się i coś szepnął z uśmiechem dziwnym.
Zarumieniłam się ze wstydu, że go podpatruję. Zdało mi się, że to było słowo „Masza.“ To niemożliwe! — przemknęło mi przez myśl: „Masza jedyna...” powtórzył jeszcze czulej i jeszcze ciszej.
Teraz już wątpić nie mogłam. I wielka, jakby zakazana radość ścisnęła mi serce; musiałam się oprzeć, aby nie upaść i nie zdradzić swej obecności. On jednak usłyszał to poruszenie, zląkł się i nagle spuszczając powieki, zarumienił się, jak dziecko. Chciał mi widocznie coś powiedzieć i nie mógł, bo mu się jeszcze twarz mieniła. W końcu przezwyciężył się i spojrzał na mnie z uśmiechem, twarz jego promieniała.
Teraz miałam przed sobą nie starego moralizującego opiekuna, ale rowieśnika, któregom kochała i bała się i który mnie się bał i kochał. Milczeliśmy długo, patrząc sobie w oczy. Po chwili jednak twarz mu się zachmurzyła, znikł uśmiech i blask oczu i znowu po ojcowsku i chłodno zwrócił się do mnie, jakby to, cośmy zrobili, było złem i jakby opamiętując się sam, chciał i mnie do opamiętania przyprowadzić.
— Niechże pani zejdzie, bo pani spadnie — rzekł — a radzę i włosy przygładzić. Do czego pani podobna?
— Po co on udaje, po co chce mnie zrazić? — myślałam rozżalona, ale w tej chwili przyszła mi nieprzeparta chęć wypróbowania mojej mocy nad nim.
— O, nie, będę sama zbierała — zawołałam, chwytając za gałęź i wskakując na parkan nie zdążył mnie powstrzymać, a już byłam w ogrodzie.
— Co też pani wyrabia? — zawołał, chcąc pod niezadowoleniem ukryć swoje zmieszanie — przecie można się było uderzyć! I jak pani ztąd wyjdzie?
Dopięłam swego, bo był jeszcze bardziej zmieszany, niż przedtem, lecz to zmieszanie i mnie się udzieliło. Nie patrząc już na niego, zaczęłam zbierać owoce, których nie miałam gdzie złożyć. Wyrzucałam sobie i bałam się tego co zaszło, zdawało mi się, że straciłam urok w jego oczach na zawsze. Milczeliśmy oboje i było nam ciężko na sercu. Szczęściem, Sonia przybiegła z kluczem i uwolniła nas z tej przykrej sytuacyi.
Przez pewien czas rozmawialiśmy za jej pośrednictwem. Uspokoiłam się trochę, gdyśmy przyszli do Kati, która upewniała nas, że nie spała i że wszystko słyszała. Sergiusz Michałowicz wszelkiemi siłami starał się wpaść w dawny ton, ale mu się to nie udawało; mnie nie zwiódł. Teraz przypomniała mi się żywo rozmowa, którą mieliśmy ze sobą przed kilku dniami. Katia utrzymywała, że mężczyźnie daleko łatwiej jest kochać, aniżeli kobiecie, bo ma swobodę wyrażania swej miłości.
— Mężczyzna może powiedzieć kobiecie, że ją kocha, a kobieta nie — mówiła.
— A mnie się zdaje, że i mężczyzna nie może i nie powinien przyznawać się do miłości — zaprzeczył Sergiusz Michałowicz.
— Dlaczego? — zapytałam.
— Dlatego, że to zawsze będzie kłamstwem. Cóż to nowego, że człowiek kocha? Zdawałoby się, że gdy to słowo padnie, to świat się zmienia. Mnie się zdaje — ciągnął dalej — że ludzie, którzy w jakiś wzniosły sposób, rzekną: „Ja panią kocham” ubliżają sobie, albo co gorsza, oszukują innych.
— Więc w jakiż sposób kobieta ma się dowiedzieć, że jest kochaną? — spytała Katia.
— Tego nie wiem — odpowiedział — każdy musi mieć swój sposób, a jeżeli miłość jest, to sama się zdradzi. Ile razy czytałam powieść, wyobrażałam sobie, jaką zakłopotaną minę musiał mieć porucznik Strelski czy też Alfred, kiedy wykrztusił: „Eleonoro,” kocham cię! i czekał, czy się jaki cud nie stanie. Tymczasem nic się nie stało, ani z nim, ani z nią, pozostały te same oczy, usta i wszystko to samo!
Już wówczas czułam w tym żarcie trochę prawdy, czułam, że to się mnie tyczy, ale Katia oburzała się na takie lekceważenie powieściowych bohaterów.
— Wieczne paradoksy! — rzekła — Proszę się tylko przyznać, ile razy pan sam mówił kobiecie, że ją kocha?
— O, nie, nie mówiłem nigdy, nie przyklękałem na jedno kolano — odpowiedział z uśmiechem — i zaręczam, że tego nie zrobię!
Pewnie, że mi nie potrzebuje mówić o swej miłości: — myślałam teraz, przypominając sobie tę rozmowę — kocha mnie, wiem o tem, a udaną obojętnością nie łatwo mnie zwiedzie. — Chociaż przez ten wieczór prawie się do mnie nie zwracał, jednak w każdem słowie, wymówionem do Soni czy Kati, w każdym ruchu i spojrzeniu czułam miłość i nie wątpiłam o niej. Miałam tylko pewien żal do niego, że nie chciał tego wymarzonego szczęścia, które tak łatwo było zdobyć odrobiną prostoty i pokory. Mimo to jednak przykro mi było, żem go rozgniewała. Po herbacie zasiadłam do fortepianu.
— Proszę zagrać! — rzekł.
— Czy się pan na mnie gniewa? — spytałam.
— Za co? — odpowiedział.
— Że nie posłuchałam pana po obiedzie — rzekłam, płonąc rumieńcem.
Zrozumiał mnie i głową pokiwał, a spojrzał tak, jakby chciał powiedzieć, że chociaż warto się gniewać, jednak nie czuje się na siłach.
— Przecie nie stało się nic wielkiego, przecie jesteśmy w przyjaźni — rzekłam, siadając do fortepianu.
— Naturalnie — odpowiedział.
Duża sala pogrążona była w półmroku, tylko dwie świece paliły się na fortepianie, jasna noc letnia wkradała się jasną smugą. Ciszę przerywały trzewiki skrzypiące Kati i jego koń, który parskał i grzebał nogą niecierpliwie.
Sergiusz Michałowicz siedział za mną tak, że nie mogłam go widzieć, ale w tym mroku, w powietrzu, nakoniec w sobie samej, czułam jego obecność i każdy jego ruch, każde wejrzenie, chociaż niewidzialne, odbijało mi się w sercu. Grałam sonatę-fantazyę Mozarta, którą mi sam przywiózł i której wyłącznie dla niego się nauczyłam, grałam machinalnie, a jednak dobrze. Czułam, że się zachwyca i obejrzałam się, nie przerywając sobie gry. Wielkie błyszczące oczy były utkwione w moją głowę. Sylwetka jego odrzynała się jasno na tle nocy. Głowę miał wspartą na ręku, uśmiechnęłam się, spostrzegłszy jego wzrok i grać przestałam.
Sergiusz Michałowicz odpowiedział mi też uśmiechem, ale z wymówką głową poruszył, jakby rozkazując, żebym dalej grała. Kiedy skończyłam, księżyc wysoko już świecił na niebie i na podłodze leżał jasny snop jego srebrzystych promieni. Katia oburzyła się na mnie, że przerwałam sonatę w najlepszem miejscu, ale jemu się zdawało, że tak jak dziś, nie grałam nigdy. Nakoniec wstał i wielkiemi krokami zaczął się przechadzać po sali, za każdym zakrętem oglądając się na mnie z uśmiechem. A mnie nietylko na uśmiech, ale na głośny śmiech się zbierało. Tak byłam wesoła i zachwycona czemś, co się miało stać za chwilę.
Za każdym razem gdy się oddalał, nachylałam się do Kati i całowałam ją w moje ulubione miejsce na pulchnej szyi, a gdy się do nas zbliżał robił minę bardzo seryo, chociaż śmiech tłumił.
— Co się z nią dziś stało? — pytała go Katia.
Ale odpowiedzi nie było, bo chociaż się uśmiechał, patrząc na mnie, wiedział doskonale, co się ze mną stało.
— Spojrzyjcie tylko co za noc! — zawołał, zatrzymując się przed otwartemi drzwiami werendy. Zbliżyłyśmy się do niego.
I w rzeczy samej, była to taka noc, jakiej w życiu nie widziałam nigdy. Była pełnia, księżyc gdzieś świecił za budynkami, cień domu, werendy i dachu pokrywał cały trawnik i ścieżkę. Zresztą wszystko było zalane srebrnemi blaskami księżyca, tonącemi w wieczornej rosie.
Okolona kwiatami drożyna jasna ginęła gdzieś daleko w cieniach i mgle ogrodu; z za domu widać było dach oranżeryi i gęste mgły, wznoszące się coraz wyżej nad parowem. W alejach grała cała harmonia świateł i cieni, robiących wrażenie jakichś lekkich drżących gmachów. Na prawo pod drzwiami, wszystko wydawało się jakieś czarne, ponure. Obok domu stała rozłożysta topola, ukryta w cieniu, tylko wierzchołek jej dziwnie jakoś drżał i błyszczał na ciemnem tle, jakby od całości.
— Chodźmy się przejść — zaproponowałam. Katia się zgodziła, ale kazała pójść po kalosze.
— Nie trzeba, Katiu: — odpowiedziałam — przecie Sergiusz Michałowicz poda mi ramię.
Jak gdyby to mogło mnie uchronić od zamoczenia nóg! Nigdy mi nie podawał ręki; ale teraz sama ją wzięłam i wcale go to nie zdziwiło. Zeszliśmy we troje z tarasu. Cały ten świat, te blaski, ta droga, to niebo, nawet powietrze — wydało mi się zupełnie nowem, innem, niż dotychczas. Ale szliśmy dalej: czarowne podwoje piękna otwierały się na oścież. Chodziliśmy po drożynach, suche liście szeleściły nam pod stopami, a mokra zimna gałązka musnęła mnie po twarzy.
I czyż istotnie to był on. Trzymał moją rękę z takiem namaszczeniem, stąpał koło mnie tak cicho... Czyż to istotnie szła przy nas Katia, skrzypiąc trzewikami? Przed nami i poza nami zamykała się czarodziejska ściana; nie mogłam wierzyć, że to nie sen, ale rzeczywistość.
— Ach, żaba! — zawołała Katia.
— Kto to się odzywa i po co? — pomyślałam, ale za chwilę przypomniałam sobie, że to Katia i że się ona żab boi i spojrzałam pod nogi. Malutka żabka skoczyła i zatrzymała się przedemną, a cień jej odbił się na drożynie.
— A pani się nie obawia? — zapytał.
Spojrzałam na niego. W miejscu, któreśmy mijali, brakło jednej lipy w alei, więc mogłam doskonale zobaczyć jego twarz, a ta twarz była taka piękna i taka szczęśliwa!...
On mi powiedział: „Czy się pani nie boi?”, a ja słyszałam: „Kocham cię, moje dziecko, kocham, kocham!...” Tak mówiły jego oczy, blask, cienie, powietrze i wszystko, wszystko powtarzało mi te słowa.
Obeszliśmy cały ogród i Katia, która cały czas szła przy nas, zasapała się i namawiała do powrotu, a mnie tak jej było żal.
— I czemu ona nie czuje tego, co my? — myślałam. — Dlaczego nie wszyscy są młodzi, nie wszyscy szczęśliwi, tak jak ta noc dziwna, jak on i ja?
Powróciliśmy do pokoju, ale długo jeszcze Sergiusz Michałowicz nie odjeżdżał, chociaż kur zapiał i wszyscy w domu posnęli i koń jego coraz gwałtowniej grzebał kopytami.
Katia nie przypominała nam, że późno i przesiedzieliśmy do dnia białego, rozmawiając z rozkoszą o rzeczach najbłahszych; dopiero gdy zegar wybił trzecią i jasna zorza zabłysła na wschodzie, Sergiusz Michałowicz wyjechał. Chociaż żegnał się z nami po dawnemu i nie powiedział mi nic nadzwyczajnego, czułam, że od dziś należy do mnie i że go już nie utracę.
Jak tylko przyznałam się sama przed sobą, że go kocham, natychmiast podzieliłam się tem odkryciem z Katią, która słuchała mnie ze wzruszeniem, nie przeszkodziło to jej wszelako zasnąć owej nocy.
Mnie się na sen nie zbierało. Siedziałam na tarasie, potem szłam śladem naszej wieczornej wycieczki, przypominając sobie jego ruch, każde słowo. Po raz pierwszy dnia tego widziałam wschód słońca i już takiej cudnej nocy i takiego ranka nie miałam nigdy w życiu.
— Czemu on jednak nie wyzna mi otwarcie swojej miłości? — myślałam — po co wyszukuje jakieś przeszkody? po co nazywa siebie starym? po co traci ten czas złoty, który może się już nigdy w życiu nie powtórzy? Niech mi powie „kocham!” niech położy rękę na mojej dłoni, niech stanie przede mną ze spuszczonemi powiekami, a ja mu wyznam wszystko, wszystko... O, nawet nie będę mówiła tylko padnę mu w ramiona, przytulę się do niego i zapłaczę...
Ale cóż będzie, jeżeli ja się mylę, jeżeli on mnie nie kocha? Przyszło mi nagle to na myśl. Przeraziłam się sama własnego uczucia. Bóg jeden wiedział, dokąd mnie ono doprowadzić mogło; nagle przypomniałam sobie nasze zmieszanie, gdym wskoczyła do sadu, i zrobiło mi się ciężko na duszy. Zaczęłam płakać i modlić się, aż mi przyszła myśl dziwna, choć bardzo kojąca. Oto postanowiłam spowiadać się w dzień moich urodzin, przyjąć Komunię i tegoż dnia stać się jego narzeczoną.
Dlaczego, czemu tak a nie inaczej być miało, nie wiedziałam, ale od tej chwili uwierzyłam, że tak być musi. Już było zupełnie jasno i ludzie powychodzili w pole, gdy wróciłam do swego pokoju.





IV.

Był właśnie Post Uspieński, więc nikogo nie mógł zdziwić mój zamiar spowiadania się w tym czasie.
Przez cały ten tydzień Sergiusz Michałowicz ani razu nie zjawił się u nas, lecz mnie to wcale ani zdziwiło ani gniewało, przeciwnie, byłam mu wdzięczna, że mi nie przeszkadza i spodziewałam się go dopiero w dniu moich urodzin. W ciągu tych dni wstawałam bardzo wcześnie i przechadzałam się po ogrodzie, przypominając swoje wczorajsze grzechy i układając tak program dnia, żeby nazajutrz być zadowoloną i nie zgrzeszyć ani razu. Wówczas wydawało mi się tak łatwem być bez grzechu. Sądziłam, że trzeba na to tylko trochę pracy i dobrej woli.
Konie zajeżdżały, siadałyśmy z Katią, albo panną służącą do wolantu i jechałyśmy o trzy wiorsty do cerkwi. Wchodząc do cerkwi przypominałam sobie zawsze, że się modlę „za wszystkich wchodzących tu z bojaźnią Bożą” i starałam się z tem uczuciem wkraczać w jej podwoje. W cerkwi bywało najwyżej dziewięć osób spowiadających się, włościan lub służby dworskiej. Pamiętam, z jaką uprzejmością starałam się odpowiadać na ich ukłony, a potem sama chodziłam do starego zakrystyana po świece i stawiałam je przed obrazem Matki Boskiej.
Po przez carskie wrota widać było ołtarz, przykryty haftowanym ręką mojej matki dywanem, nad ikonostasem stały dwie figury aniołów, które mi się niegdyś za lat dziecinnych wydawały olbrzymiemi i gołąb ze złotą aureolą, tak niegdyś zajmujący moją wyobraźnię. Za kratą stała wanienka w której chrzciłam dzieci wiejskie i w której mnie samą ochrzczono.
Pop staruszek wychodził z zakrystyi w kapie, przerobionej z całunu mego ojca i swoim monotonnym głosem odśpiewywał mszę, zupełnie tak, jak podczas chrztu Soni, pogrzebu matki i egzekwij po ojcu. Ten sam dobrze znany drżący głos dyakona rozbrzmiewał u ołtarza, a przy ścianie stała ta sama staruszka, wybijająca pokłony, to żegnając się, to powtarzając bezzębnemi ustami modlitwę, ciągle zapatrzona w ołtarz.
I całe to otoczenie nie było już dla mnie tylko drogą pamiątką, wszystko to stało się wielkiem, bardzo szanownem i świętem, a pełnem jakiegoś szczególnego znaczenia. Z uwagą przysłuchiwałam się modlitwom, wszelkiemi siłami starając się im odpowiedzieć uczuciem. Kiedy rozmyślałyśmy nad skruchą, wówczas przypominając sobie własną przeszłość, tę czystą dziecinną przeszłość, znajdywałam w niej dużo rzeczy złych i niegodnych w porównaniu z moim obecnym nastrojem zalewałam się łzami, a jednocześnie czułam, że wszystko jest mi przebaczonem i że gdybym miała jeszcze więcej grzechów na sumieniu, to tem słodszą byłaby mi ta skrucha.
Przy końcu gdy kapłan błogosławił, zdawało mi się, że odczuwam fizyczną obecność Boga we mnie, zdawało mi się, że jakaś wielka ciepła fala zalewa mi serce. Po skończonem nabożeństwie, pop zbliżał się do mnie i pytał, czy ma do nas przyjechać na nieszpory. Odpowiadałam mu w pokorze, że sama przyjadę.
— Pani sama będzie się fatygowała — powtarzał.
Nie byłam pewna, co mam mu odpowiedzieć, żeby nie zgrzeszyć pychą. Potem odsyłałam konie, jeżeli mi nie towarzyszyła Katia i już sama pieszo wracałam do domu; po drodze starałam się skorzystać z każdej sposobności, żeby komu pomódz, usłużyć, ukłonić się, ustąpić z drogi itd.
Pewnego wieczora usłyszałam, jak ekonom opowiadał Kati, że musiał dać włościaninowi desek na trumnę i rubla na pogrzeb.
— Czyż tam taka nędza? — pytała Katia.
— Wielka bieda, panienko; siedzą bez grosza przy duszy — odpowiedział ekonom.
Serce mi się ścisnęło żalem i jednocześnie zabiło radością, gdym to usłyszała opowiadanie. Powiedziałam Kati, że się na przechadzkę wybieram, a tymczasem pobiegłam na górę, wzięłam wszystkie pieniądze jakie miałam (coprawda, suma była nieznaczna) i przez werendę i ogród pobiegłam ku wsi, żeby odnaleźć chatę Szymona.
Stała ona na skraju wsi, mogłam więc niespostrzeżona, położyć swój mały datek na otwartem oknie i umknąć.
Ktoś jednak usłyszał, wyjrzał przez okno i zawołał na mnie, a ja co sił uciekałam ku domowi, drżąc ze strachu, niby przestępczyni jaka. Katię zadziwił mój szczególny wygląd i pytała dokąd chodziłam; ale jej nie odpowiedziałam, bo nie byłam w stanie zrozumieć jej pytania, tak mi się wszystko marnem, nikłem wydało. Zamknęłam się u siebie i długi czas chodziłam po pokoju, nie mogąc ani myśli zebrać, ani uczuć połapać.
Myślałam o szczęściu tej biednej rodziny, wyobrażałam sobie błogosławieństwa, któremi zasypują nieznanego ofiarodawcę i prawie żal mi było, że nie wręczyłam zapomogi, myślałam jakie ten uczynek mógłby wrażenie wywrzeć na Sergiuszu Michałowiczu i cieszyłam się, że nie dowie się o nim nikt i nigdy.
I taka radość owładnęła mu duszy, tak mi się wszyscy wydali złymi nie wyłączając mnie samej, z taką łagodną wyrozumiałością zapatrywałam się na wszystko, że nawet myśl o śmierci była mi jakby marzeniem szczęścia. Uśmiechałam się, modliłam i płakałam na przemian, a wszystkich, nie wyłączając siebie, kochałam w tej chwili gorąco i głęboko.
W przerwach między nabożeństwem czytywałam Ewangelie i rozumiałam je coraz lepiej; wzruszały mnie coraz żywiej dzieje Chrystusa i ta głębia uczucia i myśli, którą odnajdywałam w każdem słowie. To rozmyślanie rozjaśniało mój własny pogląd na życie i jak wszystkie zawikłania życiowe, zdawały mi łatwemi do rozstrzygnięcia. Zdawało mi się, że żyć źle jest trudno, łatwo wszystkim dogadzać natomiast wszystkich kochać i być nawzajem kochaną. Całe otoczenie obchodziło się ze mną dziwnie łagodnie i uprzejmie, nawet mała Sonia, której dawałam lekcye, starała się uważać, rozumieć i dogadzać mi, jak mogła. „Zbieramy plon własnego siewu” myślałam, przypominając sobie wszystkich, którym co złego wyrządziłam, a których trzeba było przeprosić przed spowiedzią; przypomniałam sobie pewną panienkę sąsiadkę, z której przed rokiem zażartowałam w towarzystwie i którą ten żart tak zabolał, że przestała u nas bywać. Napisałam więc do niej z uznaniem swojej winy i prośbą o przebaczenie, odpowiedź otrzymałam nadzwyczaj serdeczną. Płakałam z radości wczytując się w te proste, miłe wyrazy, które wówczas wydawały mi się pełnemi najgłębszego znaczenia. Stara niania, aż się łzami zalała, gdy ją o przebaczenie prosiłam: „Dlaczego oni wszyscy tacy dla mnie dobrzy, za co mnie kochają i czy zasługuję na ich miłość?” — zapytywałam siebie.
Mimowoli stanął mi przed oczyma Sergiusz Michałowicz i długo myślałam o nim. Ale teraz myśli te były zupełnie inne, aniżeli owej nocy, w której poznałam, że go kocham, teraz myślałam o nim, jak o sobie samej, łączyłam go z każdem marzeniem o własnej przyszłości. Czułam się teraz zupełnie mu równą, a nawet dzięki wysokim uczuciom, dostrzegałam każdy zakątek jego duszy, to też wszystko, co dawniej było mi w nim niejasnem stało się zupełnie zrozumiałem. Teraz dopiero przeniknął mi do serca jego pogląd, że jedynem szczęściem jest żyć dla innych.
Już nie oblegały mnie marzenia o podróżach zagranicę, o błyskotkach i strojach, ale przeciwnie, widziałam szczęście w cichem życiu rodzinnem na wsi we wzajemnej miłości, w ciągłej ofiarności i poświęceniach dla innych, w odczuwaniu całej potęgi Opatrzności Boskiej. Według postanowienia przystąpiłam do Komunii w dniu moich urodzin.
Takie bezmierne szczęście ogarnęło mnie, gdy wracałam z cerkwi. Obawiałam się każdego wrażenia, wszystkiego co by mi to moje szczęście mogło rozproszyć.
Zaledwie weszłam do pokoju, gdy rozległ się dobrze mi znany turkot kabryoletu i Sergiusz Michałowicz stanął przedemną. Powinszował mi serdecznie. Nigdy już potem nie byłam w stosunkach z nim tak pewna siebie i taka spokojna. Czułam w sobie świat nowy i wzniosły, którego on nie mógł rozumieć, bo był nawet wyższy od poziomu jego uczuć. Ale przy swojej delikatności nie mógł nie domyślić się tego stanu i przyczyny, która go wywołała, obchodził się też ze mną z jakimś nabożnym szacunkiem. Chciałam coś zagrać, ale zamknął fortepian i kluczyk schował do kieszeni.
— Niech pani nie psuje tej harmonii nastroju, bo w duszy ma pani teraz muzykę piękniejszą od wszelkich dźwięków.
Podziękowałam mu za te słowa, ale jednocześnie było mi przykro, że tak łatwo zrozumiał we mnie to, co dla całego otoczenia było niezrozumiałem. Podczas obiadu oświadczył, że przyjechał powinszować mi i pożegnać się z nami, bo wyjeżdża do Moskwy; mówiąc to patrzył na Katię, a po chwili spojrzał mi w oczy, jakby obawiając się, że w nich ujrzy wzruszenie. Lecz ani mnie zadziwił, ani przeraził, nie zapytałam go się nawet: na jak długo i dlaczego?
Wiedziałam, co odpowie i wiedziałam na pewno, że nie pojedzie.
Jakim cudem odgadywałam to wszystko, nie wiem, ale w ów pamiętny dzień, wierzyłam, że nie może być dla niego nic tajemniczego, ani w teraźniejszości ani w przyszłości. Byłam jakby we śnie cudownym, gdy wydaje nam się, że to co będzie, już jest, a co jest, już było.
Sergiusz Michałowicz chciał wyjechać zaraz po obiedzie, ale Katia poszła się zdrzemnąć, musiał więc czekać, aż wstanie, żeby z nią się pożegnać.
W salonie było gorąco, więc przeszliśmy na werendę. Jak tylko usiedliśmy zaczęłam mówić o tem, co miało stanowić o losach mego serca. Mówiłam zupełnie naturalnie i swobodnie. Nie rozumiem sama zkąd czerpałam ten spokój, stanowczość i dobitność wyrażeń, jakbym nie ja, ale coś niezależnego od mej woli mówiło przez moje usta.
Sergiusz Michałowicz siedział naprzeciwko, wsparty na łokciu i z gałązki bzu obrywał listeczki. Gdy zaczęłam mówić, puścił gałązkę i wsparł głowę na dłoni, jak człowiek zupełnie spokojny, albo bardzo wzruszony.
— Dlaczego pan jedzie? — spytałam powoli, z naciskiem.
Nie zaraz mi odpowiedział.
— Interesy — rzekł w końcu, spuszczając powieki. — Zrozumiałam, że mu trudno kłamać, w odpowiedzi na pytanie tak szczerze zadane.
— Pan wie dobrze, jaki dla mnie dziś dzień uroczysty; z wielu względów dzień ten jest dla mnie bardzo ważnym. Pan wie, żem przywykła i pokochała pana, a jeśli pytam to dlatego, że muszę wiedzieć, czemu pan jedzie?
— Trudno mi wyznać pani prawdziwą przyczynę mego wyjazdu — rzekł wreszcie. — Przez te dwa tygodnie myślałem o pani, o sobie i postanowiłem jechać. Pani rozumie dobrze, dlaczego i jeżeli mnie pani kocha, to nie będzie pytała — potarł czoło dłonią i przymknął oczy: — mnie trudno wyjaśnić, a pani rozumie i bez tego.
Serce zaczęło mi kołatać w piersiach.
— Nie, ja nie rozumiem — szeptałam. — Pan mi musi powiedzieć; na miłość Boską, niech mi pan powie... Wszystko, wszystko; mam siły wysłuchać spokojnie.
Odwrócił się, popatrzał na mnie i znowu ujął gałązkę.
— Zresztą — rzekł po krótkiem milczeniu, głosem, który silił się być spokojnym — choć mi jest niesłychanie ciężko, postaram się to pani wyjaśnić — dodał, marszcząc się jakby od fizycznego bolu.
— A zatem? — nalegałam.
— Proszę sobie wyobrazić, że był pewien pan A i pewna pani B, młoda szczęśliwa, nieznająca ani ludzi, ani życia. Wskutek różnych rodzinnych okoliczności pan A. przywiązał się do niej, jak do córki i bał się pokochać ją inaczej...
Umilkł, a ja mu nie przerywałam.
— Ale zapomniał, że B. jeszcze młodziutka, że życie jest dla niej jeszcze zabawą — ciągnął dalej pośpiesznie, unikając mojego spojrzenia — że ją łatwiej pokochać inaczej i że to będzie dla niej zabawką. I omylił się, odczuł nagle, że inne uczucie, ciężkie jak żal, owładnęło całą jego duszą i przeląkł się, że zmienią się ich dawne przyjacielskie stosunki, więc postanowił uciekać, póki czas.
Mówiąc to, przecierał sobie oczy ręką, wreszcie je zamknął.
— Czemuż bał się pokochać ją inaczej — szepnęłam, a głos mój wydał mu się drwiącym, więc odpowiedział mi z urazą:
— Pani jest młodą — ja nie młodym, pani chce się bawić, a moje pragnienia inne. — Proszę się bawić, ale nie moim kosztem, bo gotów jestem uwierzyć, a wówczas ze mną będzie źle, a pani tylko wstyd. Ale mniejsza o to — dodał — pani rozumie, dlaczego uciekam; nie mówmy więcej o tem proszę, bardzo proszę.
— O, nie, nie, musimy mówić — zawołałam, a łzy drżały mi w głosie. — Powiedz że mi pan wreszcie: czy on ją kochał, czy nie?
Sergiusz Michałowicz milczał.
— A więc jeżeli nie kochał, pocóż ją zwodził, poco się bawił, jak z dzieckiem? — zawołałam.
— Tak, tak! A, winien, — przerwał mi. — Ale się wszystko skończyło i rozstali się, jako przyjaciele.
— Ale to okropne! Czyż niema innego zakończenia? —
— Jest — rzekł, odejmując ręce od twarzy i patrząc mi prosto w oczy, — jest owo zakończenie. Tylko na miłość Boską, niech mi pani nie przerywa. Jedni utrzymują — zaczął, uśmiechając się smutnie — że A. zakochał się w B. szalenie i oświadczył jej się, a ona go wyśmiała. Dla niej to była igraszka, jemu chodziło o śmierć lub życie!
Chciałam mu przerwać, oburzyć się, że odpowiada za mnie, ale położył swoją rękę na mojej, wstrzymując mnie.
— Zaczekaj, pani — szepnął drżącym głosem — jest jeszcze jedno zakończenie: Powiadają, że ona ulitowała się nad nim; nie znając siebie i świata, sądziła, że może go pokochać i zostać jego żoną. I on szaleniec uwierzył, że zacznie się dla niego nowe życie, ale ona opamiętała się w porę, zmiarkowała, że się oszukują wzajemnie. Ale dajmy temu pokój! — zawołał — i począł chodzić po pokoju.
Choć nie chciał już mówić o tem, ale czułam że sercem drżącem wyczekuje na moje słowa.
Chciałam się odezwać, ale nie mogłam, coś mnie dławiło w gardle.
Spojrzałam na niego, był blady; dolna warga drżała mu silnie. Żal mi się go zrobiło, zapanowałam nad wzruszeniem i odezwałam się głosem cichym, urywanym.
— A trzecie zakończenie — zaczęłam i umilkłam — ale i on milczał, a trzecie zakończenie takie: on jej nie kochał, wyrządził jej krzywdę i zdawało mu się, że dobrze postąpił. Chciał wyjechać i czuł się z tego dumny, niewiadomo czemu. To był żart dla pana, a nie dla mnie. Ja od pierwszego wejrzenia pokochałam, pokochałam pana!
Głos mój przeszedł, zabrzmiał tak dziko, że przestraszyłam się sama. Sergiusz Michałowicz stał blady przedemną, wargi mu drżały coraz silniej, a dwie łzy spływały po twarzy.
— Ach to niegodnie! — zawołałam, czując, jak mi głos zamiera od łez gorzkich niewypłakanych. — Za co? — pytałam, wstając, aby odchodzić. Ale mnie nie puścił. Głowa jego opadła na moje kolana, łzy rosiły moje ręce drżące.
— Mój Boże, czemużem się tego wcześniej nie domyślił? — szeptał.
— Za co, za co taka krzywda? — powtarzałam, ale błogość zalała mi duszę.
W pięć minut potem Sonia donośnym głosem obwieszczała po całym domu, że Masza „żeni się” z Sergiuszem Michałowiczem.





V.

Nie było powodu odwlekać naszego ślubu; ani ja, ani on nie pragnęliśmy tego. Katia coprawda chciała koniecznie jechać do Moskwy po wyprawę, a i jego matka wymagała pewnych reform w domu, jako to: wyklejenia pokojów, sprowadzenia nowych mebli, karety i t. d. Myśmy jednak postawili na swojem. Ślub nasz miał się odbyć we dwa tygodnie po moich urodzinach, zupełnie cicho, bez wyprawy, szampana, kolacyi i wszelkich temu podobnych nieuniknionych dodatków do małżeństwa.
Sergiusz Michałowicz opowiadał mi, jak niezadowoloną była jego matka z tego, że wesele ma się odbyć bez muzyki, bez odnowienia domu, zupełnie inaczej, niż jej wesele, które kosztowało trzydzieści tysięcy, opowiadał, jak ona w tajemnicy przed nim z ochmistrzynią Mariuszką naradzała się nad kupnem jakichś koniecznych dla naszego szczęścia dywanów, firanek i t. d. I u nas Katia spiskowała z nianią Kuźminiszną. Nie można z nią było mówić żartem o tych ważnych sprawach. Poczciwa Katia była głęboko przekonaną, że my rozmawiając o naszej przyszłości, prawimy tylko głupstwa, że nasze szczęście istotne, zależeć będzie od prawidłowego kroju koszul i równego obrąbka powłoczek i obrusów.
Pomiędzy Pokrowskiem i Nikolskiem po kilka razy dziennie krążyli posłańcy z zawiadomieniem: co, gdzie i jak ma się robić i chociaż pomiędzy Katią i jego matką na zewnątrz stosunki były jaknajlepsze, można było już jednak zauważyć pewną wrogą chociaż subtelną dyplomacyę.
Tatjana Semionowa, jego matka, z którą dopiero teraz bliżej się poznałam, była sztywną, surową gospodynią domu i matroną starej daty.
Sergiusz Michałowicz kochał ją nietylko miłością synowską, ale przywiązaniem człowieka, oceniającego, że jest najlepszą, najrozumniejszą i najwierniejszą kobietą w świecie.
Tatjana Semionowna okazywała nam zawsze wiele serca, a mnie szczególniej i była zadowolona, że się jej syn żeni; ale gdym ją odwiedzała, jako narzeczona, wydało mi się, że mi chce dać uczuć, iż jej syn mógłby zrobić świetniejszą partyę i że powinnam o tem pamiętać. Ja też uznawałam, że ma słuszność zupełną.
Przez te dwa ostatnie tygodnie widywaliśmy się codziennie. Zwykle Sergiusz Michałowicz przyjeżdżał przed obiadem i pozostawał aż do północy. Nie spędzał jednak nigdy całego dnia ze mną, chociaż mówił, że nie rozumie życia beze mnie, a wiedziałam, że mówi prawdę; starał się jednak nie przerywać swoich zajęć i interesów. Na zewnątrz stosunki nasze wcale się nie zmieniły; mówiliśmy do siebie „pan i pani;” on unikał starannie wszelkich sam na sam.
Nie wiem, kto się z nas dwojga więcej zmienił, ale czułam się teraz jemu równą; nie było już w nim tej tak niemiłej udanej prostoty; widziałam przed sobą nie wzbudzającego strach i szacunek mężczyznę, ale promieniejące szczęściem dziecko.
— Więc tyle tylko w nim było — myślałam nieraz: — to taki sam człowiek, jak i ja, nic więcej.
Teraz zdawało mi się, że czytam w nim jasno i że doskonale go rozumiem.
I wszystko, co odkrywałam, było tak proste i tak zgodne ze mną. Nawet jego plany na przyszłość były takiemi, jak moje, tylko umiał lepiej je sformułować. Przez cały czas pogoda nie sprzyjała, więc siedzieliśmy przeważnie w pokoju. Najmilsze i najpoufniejsze rozmowy odbywały się zwykle w kąciku między fortepianem i oknem. W czarnej szybie odbijał się blask świecy, a po gładkiem szkle wolno staczały się krople deszczu. Zewsząd wiało wilgocią i chłodem; tylko w naszym kątku było jakoś ciepło, przytulnie i jasno.
— Oddawna już chciałem coś powiedzieć — rzekł mi raz, gdyśmy siedzieli w tym kąciku, — myślałem o tem przez cały czas, gdy pani grała.
— Niech pan lepiej nic już nie mówi, ja wiem — odrzekłam.
— Tak, to prawda — nie mówmy.
— Owszem, chcę wiedzieć, o czem pan myślał — zawołałam nagle.
— A więc dobrze. Czy pani przypomina sobie tę bajeczkę o A. i B.? — zapytał.
— Naturalnie, czyż mogłabym zapomnieć tę głupią historyę!... Dobrze, że się tak skończyło...
— To prawda, niewiele brakło, abym zburzył własne szczęście. Pani mnie uratowała. No, ale muszę się przyznać, żem wówczas kłamał i teraz chcę tej historyi dokończyć!
— O! nie trzeba, proszę nie kończyć.
— Niech się pani nie boi — zawołał z uśmiechem — ja się tylko usprawiedliwiam.
— Po co — rzekłam — nie trzeba nigdy zanadto się namyślać i rozważać.
— Tak, byłem zbyt rozważny. Gdym po wszystkich rozczarowaniach i omyłkach życia przyjechał na wieś tego lata, powiedziałem sobie, że miłość dla mnie skończona i że pozostają mi tylko obowiązki. Długo nie zdawałem sobie sprawy z uczucia, jakie pani wzbudziła we mnie, nie zastanawiałem się, do czego może mnie ono doprowadzić. Oddawałem się nadziei, to ją znowu traciłem, nie wiedziałem, co mam ze sobą począć. Po tym wieczorze, pamięta pani, kiedyśmy przy księżycu spacerowali po ogrodzie, przeląkłem się: moje szczęście wydało mi się za wielkiem i niedoścignionem. I cóźby się stało, gdybym pozwolił sobie na nadzieje? Naturalnie, myślałem wówczas tylko o sobie, bo jestem złym samolubem.
Umilkł i popatrzał mi w oczy.
— Jednak dużo prawdy było w tem, com wówczas mówił. Wszak miałem słuszność i powinienem się był obawiać. Ja tyle, tyle biorę od pani, a pani tak mało w zamian dać mogę. Pani jeszcze dziecko, pączek, który zaledwie rozkwita, pani kocha po raz pierwszy, a ja....
— Niech mi pan powie... — rzekłam i nagle przelękłam się jego odpowiedzi. — Nie, nie, nie trzeba! — dodałam.
— Czy już kochałem kogoś dawniej? — rzekł, odgadując natychmiast myśl moją. — To mogę pani powiedzieć, że nigdy nie doznawałem podobnego uczucia.
Smutek odbił się znowu na jego twarzy.
— Co ja mogę dać pani? Tylko miłość! — rzekł zgnębiony.
— Czyż to nie dosyć? — spytałam, patrząc mu w oczy.
— Nie dosyć, moje dziecko, dla pani nie dosyć. Pani ma młodość i piękność. Często nie sypiam nocami, marząc o naszem wspólnem życiu. Dużo już przeszedłem, lecz teraz dopiero poznaję szczęście prawdziwe. Cisza, życie samotne w kątku wiejskim, możność robienia dobrze tym, którym w gruncie rzeczy łatwo dopomódz; bo nie są zepsuci; potem odpoczynek, przyroda, książka, muzyka, przywiązanie do osoby drogiej — oto moje szczęście, po nad to nic nie pragnę. A w dodatku jeszcze taki druh, jak pani, rodzina może i wszystko, o czem tylko człowiek mógł zamarzyć.
— O, tak! — przytwierdziłam.
— Dla mnie, który już młodość przeżyłem, tak, ale nie dla pani — mówił. — Pani jeszcze życia nie zna, ono może się jeszcze do pani uśmiechnąć inaczej, pani możesz jeszcze w czem innem znaleźć szczęście, które teraz widzisz we mnie, bo mnie kochasz.
— O, nie, ja zawsze dążyłam do takiego cichego rodzinnego życia! — zawołałam.
On się uśmiechnął.
— To ci się tylko tak zdaje, moje dziecko, dla ciebie to zamało tego, masz młodość i piękność — powtórzył z zadumą.
Ale ja obruszyłam się na jego niedowiarstwo.
— Więc za cóż pan mnie kocha — zawołałam gniewnie — za młodość, czy za piękność?
— Nie wiem, ale kocham — rzekł, przyglądając mi się z zachwytem.
Patrzałam mu w oczy. Nagle stało się ze mną coś dziwnego. Najpierw przestałam widzieć otaczające mnie przedmioty, potem twarz jego znikła przedemną i tylko błyszczące oczy świeciły prosto w moje źrenice, potem wydało mi się, że te oczy przeniknęły mi do duszy i musiałam użyć całej mocy nad sobą, aby otrząsnąć się z tego rozkosznego uczucia, które we mnie ten wzrok budził.
W przeddzień naszego ślubu ku wieczorowi rozpogodziło się trochę. Po letnim deszczu wszystko było mokre i świeże, a w ogrodzie po raz pierwszy przezierała pustka. Niebo też było jasne, zimne i blade. Usypiałam z radością, myśląc, że dzień naszego ślubu będzie pogodny. W ten dzień uroczysty obudziłam się z brzaskiem, a myśl, że to już dzisiaj... zdziwiła mnie i przeraziła jakby.
Wyszłam do ogrodu. Słońce zaledwie wzeszło i przeglądało przez pożółkłe lipy długiej alei. Drożyna była też zasypana suchemi liśćmi, które szeleściły pod stopami.
Pomarszczone ponsowe grona jarzębiny czerwieniały wśród zczerniałych listków. Przymrozek po raz pierwszy srebrzył bladą zieloność. Na jasnem, chłodnem niebie nie było najmniejszej chmurki.
— Czyżby już dziś? — zapytywałam siebie, niedowierzając własnemu szczęściu.
Czyż jutro obudzę się nie tu, lecz w obcym Nikolskim dworze? Czyż go już więcej nie będę wyczekiwała, i żegnała, i wieczorami rozmawiała o nim z Katią, i bała się o niego w ciemne noce? Przypominałam sobie, jak on mi wczoraj mówił, że dziś już po raz ostatni przyjedzie, jak Katia kazała mi przymierzać ślubną suknię; i wierzyłam i wątpiłam na przemian.
Czyż istotnie od dzisiaj będę mieszkała z teścią? Idąc spać nie pocałuję na dobranoc starej niani i nie będę uczyła Soni, rankami już jej nie obudzę i nie usłyszę jej wesołego szczebiotu?
Czyż doprawdy dzisiaj stanę się obcą dla samej siebie i rozpocznę nowe życie, spełniające moje nadzieje i marzenia?
Z niecierpliwością oczekiwałam jego przyjazdu; było mi jakoś ciężko i smutno.
Przyjechał wcześnie i dopiero ujrzawszy go, uwierzyłam, że mam zostać za kilka godzin jego żoną i strach mnie odleciał odrazu.
Przed obiadem byliśmy na żałobnej Mszy za ojca.
— Czemu on nie żyje? — myślałam, wracając do domu wsparta na ramieniu najlepszego przyjaciela. Podczas modlitwy przypadając czołem do zimnej podłogi, przed oczyma miałam obraz ojca i wierzyłam mocno, że błogosławi mojemu wyborowi; zdawało mi się nawet, że jego dusza unosi się nad nami i że jej błogosławieństwo spływa na moje czoło. I wszystkie moje nadzieje, całe szczęście i cały żal zlały się w jedno uczucie głębokie, z którem zlewała się zgodnie ta cisza pustych pól i blade niebo i te promienie jasne, lecz chłodne, które napróżno chciały mi palić policzki.
Przeczuwałam, że ten, który szedł ze mną, pojmował moje uczucia. Szedł milcząc, a na twarzy miał ten sam wyraz, niby smutny i niby radosny, który był w całej otaczającej przyrodzie i w mojem sercu.
Nagle zwrócił się ku mnie; widziałam, że chce coś powiedzieć, a może nie zgadnie, o czem myślę? Ale on zaczął mówić o ojcu, nie wymieniając go nawet.
— Raz powiedział mi żartem: „Żeń się z moją Maszą“ — mówił Sergiusz Michałowicz.
— Jakże byłby dziś szczęśliwym! — rzekłam, ściskając jego rękę.
— Pani wówczas byłaś jeszcze dzieckiem — rzekł, patrząc mi w oczy; — wówczas kochałem te oczy tylko za to, że są do jego oczu podobne, nie myślałem, że same przez się staną mi się tak drogiemi! Wtedy nazywałem panię: „Maszą”.
— Niech pan mi mówi „ty” — odrzekłam.
— Chciałem cię właśnie nazwać po imieniu; — rzekł — teraz dopiero czuję, że jesteś zupełnie moją.
Jego pogodne, szczęśliwe spojrzenie zagłębiło się w moich źrenicach.
I szliśmy dalej krętą drożyną, wijącą się wśród rżyska i tylko nasze kroki i nasze głosy przerywały ciszę.
Z jednej strony, aż do lasu, biegło szaro pole, zwolna posuwał się po niem chłop z sochą, bezdźwięcznie odwracając czarną skibę. Po przeciwnej stronie między polem i ogrodem, z po za którego przezierały białe dworskie kominy, leżał zielony łan runi, gdzie niegdzie lśniący jeszcze od rannego przymrozku. Wszystko było spowite w długie pajęczyny i ozłocone zimnemi blaskami jesiennego słońca; siecie pajęczyn czepiały się naszego odzienia, twarzy, latały w powietrzu i opadały na mokrą ziemię. Dźwięki naszych głosów, jakby uwięzione w przestrzeni, kołysały się nad naszemi głowami w nieruchomem powietrzu, wśród którego drżało i lśniło chłodne słońce, jakby pod całym tym niebieskiem sklepieniem i na całym świecie nie było nikogo, oprócz nas dwojga.
Chciałam powiedzieć także mu „ty,” ale się wstydziłam.
— Czemu idziesz tak prędko? — rzekłam szeptem prawie i zarumieniłam się.
Sergiusz Michałowicz zwolnił kroku i popatrzał mi w oczy jeszcze łagodniej i tkliwiej.
W domu zastaliśmy jego matkę i gości, których musieliśmy zaprosić. Do samej chwili, gdyśmy wsiadali po ślubie do karety, nie byłam ani na chwilę z nim sam na sam.
Cerkiew była prawie pusta, widziałam tylko jego matkę, stojącą tuż przy kracie i Katię w liliowym czepku ze łzami zalaną twarzą i kilku ludzi ze służby dworskiej, przypatrujących mi się ciekawie.
Wsłuchiwałam się w słowa modlitwy, powtarzałam je, ale nic mi w duszy nie odpowiadało. Nie mogłam się modlić, szklanemi oczyma patrzałam na obrazy, na świece i okna jarzącej się cerkwi i nic nie rozumiałam.
Gdy pop wziął krzyż w rękę pobłogosławił i powinszował nam, mówiąc, że mnie chrzcił a teraz Bóg mu pozwolił ślub mi dawać; gdy matka i Katia uścisnęły nas i gdy usłyszałam głos Grzegorza, wołającego o karetę, przeraziłam się i zdziwiłam, że już wszystko skończone i że nie odnalazłam w swojej duszy nic odpowiedniego tak wielkiemu sakramentowi.
Pocałowaliśmy się i pocałunek ten był tak dziwny i taki obcy naszemu uczuciu.
— Więc to tylko tyle? — pomyślałam.
Wyszliśmy na ganek; owiało nas świeże powietrze; on podał mi rękę i pomógł wsiąść do karety; przez okna karety zobaczyłam księżyc z czerwoną obwódką.
Sergiusz Michałowicz usiadł obok mnie i zatrzasnął drzwiczki. Obraziła mnie pewność, z jaką to zrobił. Usłyszałam jeszcze jak Katia kazała mi się otulić, potem powóz zadudnił po bruku i po chwili biegł już po wiejskim gościńcu. Wsunęłam się w głąb karety i patrzałam na dalekie pola i na drogę, ginącą w chłodnych blaskach księżyca. I nie patrząc, czułam jego obecność.
— Więc tyle tylko dała mi ta wyczekiwana chwila? — myślałam.
I taka blizkość wydała mi się ubliżającą. Zwróciłam głowę w jego stronę, chcąc coś mu powiedzieć, ale słowa zamierały mi na ustach a dawna tkliwość pierzchała pod naporem dziwnego strachu i obrazy.
— Do tej chwili nie wierzyłem, że to się stać może — odpowiedział na moje spojrzenie.
— Tak, ale mnie strach ogarnia!
— Mnie się boisz, moja najdroższa? — zapytał, biorąc moją rękę i dotykając nią swego czoła.
Ręka moja leżała sztywna na jego dłoni, a serce chłód owionął.
— Tak — szepnęłam.
Ale w tejże chwili serce zabiło żywiej, ręka zadrżała i uścisnęła dłoń jego; zrobiło mi się gorąco, a oczy mimowoli w mroku szukały jego oczu i nagle uczułam, że się go wcale nie boję i że ta bojaźń — to miłość nowa, jeszcze gorętsza i głębsza. Uczułam, że należę do niego i byłam szczęśliwa tą jego władzą nademną.



KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.


CZĘŚĆ DRUGA.
I.

Dni, tygodnie, całe dwa miesiące samotnego wiejskiego życia przeszły niespostrzeżenie, tak się przynajmniej zdawało wtedy, tymczasem na całe życie starczyłoby uczuć i szczęścia tych dwóch miesięcy.
Nasze dawne plany na przyszłość nie spełniały się wprawdzie, życie układało się inaczej, ale nie gorzej. Nie było w niem ani tej pracy, ani poświęcenia, ani ścisłego wypełnienia obowiązków, którego się spodziewałam, natomiast owładnęło nami samolubne uczucie wzajemnej miłości, nieuzasadniona ciągła wesołość i zapomnienie całego otaczającego nas świata.
Sergiusz Michałowicz oddalał się czasami, obchodził gospodarstwo, albo w interesie wyjeżdżał do miasteczka powiatowego, ale wiedziałam, ile go kosztowało, że musi odrywać się ode mnie i sam w końcu przyznawał się, że tam, gdzie mnie nie było, nic nie miało dla niego uroku. Ja odczuwałam to samo; czytałam, grałam, zajmowałam się gospodarstwem i szkołą, ale tylko dlatego, że ta zajęcia miały coś wspólnego z nim, wiedziałam, iż mnie za nie pochwali; gdy jednak trzeba było coś zrobić bez jego udziału, opuszczałam ręce i nie wierzyłam, że się to na co zdać może. To uczucie było zanadto samolubne, ale wynosiło nas po nad poziom całego świata. On jeden istniał dla mnie i on tylko w moich oczach był idealny, bez skazy i niezwyczajny, cóż dziwnego, że dla niego tylko żyć chciałam i dojść do wyżyn, ku którym mnie unosił. A on miał mnie za najpiękniejszą kobietę w świecie, pełną najwznioślejszych cnót. Chciałam być taką w oczach tego najlepszego z ludzi.
Pewnego dnia mąż wszedł do mnie, gdym się modliła. Obejrzałam się nie przerywając modlitwy. Usiadł opodal i wziął książkę, czułam jednak, że mi się przygląda. Uśmiechał się do mnie i ja mu odpowiedziałam uśmiechem, ale modlić się już nie mogłam.
— A ty czyś się już modlił? — spytałam.
— Nie przerywam ci — odpowiedział.
— Mam nadzieję, że się codzień modlisz? — spytałam znowu.
Nie odpowiedział mi i chciał odejść, alem go zatrzymała.
— Mój najdroższy, proszę, zrób to dla mnie, zmów pacierz.
Zbliżył się do mnie i poważnie, trochę jąkając się, zaczął powtarzać modlitwy. Kiedy niekiedy zwracał się ku mnie, jakby szukając pomocy i zachęty w mojej twarzy. Gdy skończył, uśmiechnęłam się i pocałowałam go.
— Zdaje mi się, że mam lat dziesięć — rzekł, rumieniąc się i całując moje ręce.
Dom nasz był jednym z tych starych patryarchalnych domów, w których przeżyło już kilka kochających się i szanujących wzajemnie pokoleń. Zewsząd wiało staremi dobremi wspomnieniami, które z chwilą, w której weszłam w te progi, stały się i mnie równie drogiemi. Porządek i gospodarka domowa należały do Tatjany Semionówny. Nie można powiedzieć, aby dom miał pozór wytworny i piękny, ale zacząwszy od służących aż do mebli, wszystko było porządne, liczne i wzbudzające zaufanie.
W salonie meble były poustawiane symetrycznie, na ścianach wisiały portrety, podłogi okryte były dywanami domowej roboty. W buduarze stoły były inkrustowane, meble nowsze i stał fortepian. Mój buduar, dzięki staraniom Tatjany Semionówny, był możliwie urządzony; ustawiono tu meble różnych wieków i stare ogromne lustro. Z początku przechodziłam obok nich zawstydzona, ale z czasem stały mi się drogą pamiątką.
Tatjana Semionówna rządziła cicho, ale w domu szło wszystko, jak w zegarze. Chociaż służby mieliśmy zawiele, ale cały ten pułk chodził w trzewikach bez obcasów (Tatjana Semionówna uważała skrzypienie butów za najprzykrzejszą rzecz w świecie) i wszyscy zdawali się być dumni ze swego stanowiska. Drżeli przed starą panią, nas z mężem traktowali po ojcowsku i ze szczególnym zadowoleniem wypełniali swoje obowiązki.
Regularnie co sobotę myto podłogi, trzepano dywany, pierwszego dnia każdego miesiąca odbywały się Msze ze święceniem wody, a na imieniny Tatjany Semionówny, mego męża i moje (po raz pierwszy tej jesieni) wydawały się festyny na cały powiat.
Mój mąż oddawał się z zamiłowaniem sprawom włościańskim i męskiemu gospodarstwu nie wdając się wcale w kobiece. Wstawał bardzo wcześnie, nawet zimą, tak, że budząc się, nie zastawałam go już w sypialni; wracał dopiero na herbatę. Pijaliśmy ją zwykle we dwoje, a mąż po trudach i kłopotach gospodarskich wpadał zwykle w to wesołe usposobienie, któreśmy zwali dzikim szałem.
Nieraz kazałam mu opowiadać, co robił, a on opowiadał najzabawniejsze historye, z których śmieliśmy się do rozpuku; czasami, gdy wymagałam poważnego opowiadania, wstrzymywał uśmiech i mówił mi o sochach, pługach, parobkach.
Patrzałam wtedy w jego ożywione oczy i poruszające się usta, nic nie rozumiejąc, ciesząc się tylko, że go widzę i słyszę.
— No, cóż ci opowiadałem? Powtórz — zapytywał mnie ale ja nie umiałam powtórzyć, tak mi się śmiesznem wydawało, że on mi opowiada o czem inmem, niż o mnie i o sobie, bo właściwie cóż nas mogło obchodzić, po za nami dwojgiem?
Później dopiero już zaczęły mnie istotnie zajmować jego interesy i projekty.
Do obiadu Tatjana Semionówna nie wychodziła ze swego pokoju, ale rozmawiała z nami przez posłów.
Jak dziwnie zawsze brzmiał ten głos jej spokojnego, poważnego kątka, w naszym szczęśliwym światku. Nie mogłam się powstrzymać od śmiechu, gdy przychodziła pokojówka, żeby nam powiedzieć, że Tatjana Semionówna pyta, jakieśmy noc spędzili po wczorajszej przechadzce i oznajmia, że ona ma ból w boku i że psy nie dały jej zasnąć. Pytała, czy nam smakowały obwarzanki z makiem, bo je dziś piekł nie stary Grzegórz, ale Mikołaj i byłyby wcale nie złe, gdyby ich nie przypalił. Do obiadu nie długo byliśmy razem.
Ja grałam i czytałam, a on pisał albo obchodził gospodarstwa, ale o czwartej schodziliśmy się w salonie. Mama wypływała ze swego pokoju, zjawiali się rezydenci, kilku podróżnych, bo wędrowni nie mijali nigdy naszego domu.
Codzień, według starego zwyczaju mąż idąc do stołu, podawał ramię matce, a ona wymagała, żeby mi drugie podał i codzień z trudnością przeciskaliśmy się przeze drzwi.
Podczas obiadu prezydowała mama, rozmowy bywały poważne, trochę nawet uroczyste, tylko nasze wesołe słowa przerywały ten nastrój.
Od czasu do czasu między matką a synem zawiązywały się małe sprzeczki, w których żartowali potroszę ze siebie; lubiłam bardzo te sprzeczki, gdyż przebijało z nich ich przywiązanie wzajemne.
Po obiedzie mama zasiadała w salonie w wielkim fotelu, cięła tytuń albo przecinała stronice świeżo otrzymanych książek; myśmy czytali głośno lub wychodzili do bawialnego pokoju, gdzie stał fortepian.
Przez ten czas czytywaliśmy dużo, ale muzyka była naszą najmilszą rozrywką, budzącą zawsze nowe tony w naszych duszach. Jeżeli brałam jego ulubione utwory, odchodził zwykle w najgłębszy kąt pokoju, zkąd go dojrzeć nie mogłam, bo nie chciał widocznie zdradzać tego wrażenia, jakie na nim robiła moja muzyka, ale ja czasem najniespodziewaniej zrywałam się od fortepianu i biegłam do niego, aby podchwycić na jego twarzy to wzruszenie. Mama miała niekiedy ochotę zajrzeć do nas, a nie chcąc być natrętną, niby pod jakimś pozorem przechodziła do swego pokoju, lecz wiedziałam doskonale, że nie miała potrzeby tam iść i wracać tak prędko. Przy kolacyi zbieraliśmy się wszyscy w salonie, a ja musiałam rozlewać herbatę, częstować i spełniać obowiązki gospodyni.
Te uroczyste posiedzenia przy samowarze przez długi czas mnie krępowały. Zdawało mi się, że jestem zamłodą i za lekkomyślną, aby obracać kurkiem wielkiego samowara, stawiać szklanki na tacy ze słowami: „To dla Maryi Miniszny, to dla Piotra Iwanowicza,” zapytywać, czy dosyć słodko i zostawiać kawałki cukru dla niani i zasłużonych domowników.
— Wybornie, doskonale — mawiał nieraz mój mąż; — zupełnie jakbyś była dorosłą — i wprowadzał mnie w tem większe zakłopotanie.
Po herbacie mama kładła pasyans albo przysłuchywała się wróżbom Maryi Miniszny, potem nas całowała na dobranoc i odchodziliśmy do siebie.
Przesiadywaliśmy we dwoje do północy, a chwile te były najmilszemi z dnia całego.
Opowiadał mi wówczas o swojej przeszłości, układaliśmy plany, starając się mówić jaknajciszej, w obawie, żeby nas nie usłyszano na górze i nie doniesiono mamie, która wymagała, aby się wcześnie spać kładziono. Czasami przy pomocy Nikity improwizowaliśmy sobie ucztę z resztek pozostałych od kolacyi.
Życie nasze odbijało dziwnie na tle tego starego, dużego dworu, w którym zewsząd czuć było powiew staroświetczyzny i surowego systemu Tatjany Semionówny.
Nietylko ona, ale rezydenci, służba i meble nawet wzbudzały we mnie pewien strach, poszanowanie i poczucie, że jesteśmy oboje tutaj nie na miejscu i że musimy być grzeczni i ostrożni.
Gdy teraz przypominam sobie owe czasy, widzę, że ten surowy, niezmienny porządek i ten tłum ludzi ciekawych, który nas otaczał, krępował nas wprawdzie, ale też nadawał pewien urok tajemniczości naszemu ówczesnemu życiu.
Nie tylko ja, ale mój mąż nie zdradzał się nigdy z tem, co mu się mogło nie podobać, zdawałoby się, że przeciwnie stara się nie widzieć tego, co było niemiłem.
Lokaj mamy, Dymitryj Sidorow, wielki amator fajki, regularnie codzień, gdyśmy byli w salonie, szedł do gabinetu mego męża i wykradał tytuń ze szkatułki, a trzeba było widzieć Sergiusza Michałowicza, jak wołał mnie i pokazywał Sidorowa, który nie domyślał się, że jest widziany a kiedy Dymitryj wychodził na palcach z radości, że mu się udało szczęśliwie, mąż zbliżał się do mnie, mówił, że jestem „złotko” i całował mnie w same usta.
Czasami jednak nie podobała mi się ta jego miękkość i zbytnia dobroć; myślałam sobie:
— Zupełne dziecko, bez najmniejszej woli.
— Moje dziecko, — odpowiedział mi, gdym mu zrobiła uwagę, że nie rozumiem takiej niezmąconej pogody — czyż można się czemś martwić, czując takie bezgraniczne szczęście? Łatwiej jest samemu ustąpić, niż innych zmuszać, a wreszcie niema takiej sytuacyi, w którejby człowiek nie mógł być szczęśliwym. A nam przecie tak dobrze! Zresztą dla mnie teraz nic nie może być złem, chyba śmiesznem i marnem. A przecie: le mieux est l’ennemi du bien![1] Czy wierzysz, że ilekroć teraz słyszę dzwonek pocztowy, gdy otrzymuję list, albo gdy się budzę, strach mnie ogarnia, strach, że się może coś zmienić, bo już nic lepszego stać się nie może!
Ja tego nie rozumiałam. I mnie było bardzo dobrze, ale zdawało mi się, że to, czego doświadczam, musi spotykać wszystkich i zawsze i że gdzieś jest szczęście nie większe może, ale inne.
Tak minęły dwa miesiące. Nadeszła zima z zadymkami i mrozami, a choć on był zawsze ze mną, zaczynałam odczuwać samotność, zaczynałam odczuwać, że życie powtarza się, że ani w nim, ani we mnie niema już nic nowego i że wracamy na stare ścieżki mimowoli. Mąż zaczął się więcej zajmować interesami bez mego już udziału, a mnie się znów wydawało, że w nim się objawia nowy obcy mi świat, z którym mnie nie chce zapoznać; gniewał mnie jego wieczny spokój.
Kochałam go nie mniej, niż dawniej i nie mniej byłam szczęśliwa, ale miłość moja zatrzymała się i już nie rosła, a po za nią do duszy zaczynało się zakradać jakieś uczucie nowe a niespokojne.
Pożądałam ruchu, nie zaś cichego życia; pragnęłam zaznać niebezpieczeństw i poświęceń. Było we mnie dużo siły, a zużytkować jej nie mogłam w naszem ustroniu. Miewałam napady głuchej rozpaczy, ukrywałam ją przed nim, jak coś zdrożnego. On jednak spostrzegł dziwny stan mego ducha i zaproponował sam wycieczkę do stolicy, alem go uprosiła, żeby został i nie psuł naszego szczęścia.
Istotnie byłam szczęśliwą, ale gnębiło mnie, że to szczęście przychodzi bez trudów i ofiar, upłynie darmo, kiedy we mnie tyle było niezużytych sił do pracy i do ofiar.
Kochałam go i rozumiałam, że jestem wszystkiem dla niego, ale chciałam, żeby tę miłość widzieli wszyscy, żeby mi w niej przeszkadzali i żebym mimo to potrafiła go kochać.
Po co mi mówił, że jeżeli tylko zechcę, możemy wyprowadzić się do miasta. Po co? Być może, że uznałabym swój błąd sama i przekonała się, że ta ofiara, której szukam, jest blizko, pod ręką. Myśl, że wyjazd do miasta mógłby mnie wyleczyć z rozpaczy, przychodziła mi nieraz do głowy, ale jednocześnie wstyd i żal mi było odrywać męża od tych zajęć, do których tak się przywiązał i przywykł.
A czas leciał, śnieg zasypywał ściany domu, a myśmy byli zawsze jednacy w stosunku do siebie, a tam gdzieś w blasku, gwarze cieszyły się i cierpiały nieznane tłumy, nie troszcząc się o nasze życie.
Najgorszem było to, że z każdym dniem czułam, jak życie nasze zakuwa się w pewne określone i jednostajne formy, jak uczucie nasza traci swobodę i poddaje się nieubłaganemu prądowi czasu.
Z rana bywaliśmy weseli, w południe poważni, wieczorem czuli.
— Poświęcenie — powtarzałam sobie — tak to bardzo wzniośle poświęcać się, ale na to będzie czasu dość w przyszłości, a teraz jest coś innego, na co mi potem zbraknie sił i ochoty. Trzeba mi było czego innego — walki, potrzeba mi było, aby uczucie kierowało życiem, nie zaś życie uczuciem. Chciałam razem z nim stanąć nad przepaścią i powiedzieć: „Krok jeszcze, a rzucę się tam, jeszcze jedno poruszenie a zginę.” Chciałam, żeby wtedy on zbladł, chwycił mnie w ramiona, potrzymał nad tą przepaścią, aż do zawrotu głowy i żeby uniósł potem, gdzie mu się podoba.
To rozdrażnienie źle wpłynęło na moje zdrowie i nerwy zaczynały się rozstrajać.
Pewnego poranku czułam się gorzej, niż zwykle, a i mąż wrócił z kancelaryi jakiś nieswój. Spostrzegłam to odrazu i zapytałam, co mu jest, ale mi odpowiedział, że nic wielkiego. Dowiedziałam się potem, że naczelnik powiatu, przez nieżyczliwość dla Sergiusza Michałowicza buntował naszych włościan. Mąż mój nie przetrawił w sobie jeszcze tej przykrości i dlatego nie chciał ze mną rozmawiać. Ale ja naturalnie uważałam, że nie chce mi nic powiedzieć, bo ma mnie za dziecko, które nie potrafi go zrozumieć.
Odwróciłam się od niego zagniewana i kazałam prosić do herbaty bawiącą u nas Maryę Minisznę.
Po herbacie zaprowadziłam ją do salonu i zaczęłam żywo i głośno rozmawiać o czemś, co mnie nie zajmowało wcale. Mąż chodził po pokoju, spoglądając na mnie co czas jakiś.
Te spojrzenia podniecały mnie jeszcze i śmiałam się ze wszystkiego, co mówiłam i co mówiła Marya Miniszna.
Mąż spojrzał raz jeszcze, nie rzekł ani słowa, wyszedł do gabinetu i drzwi zamknął za sobą. Ale jak tylko wyszedł, wesołość moja znikła tak nagle, że Marya Miniszna pytała, co mi się stało...
Nic jej nie odpowiedziałam, ale czułam, że mi się na płacz zbiera. Co też on tam robi sam, pewnie się gryzie, a przecie gdyby się zwierzył, ulżyłoby mu to z pewnością, ale nie, on chce mnie dręczyć, chce dać uczuć, że go nie zrozumiem, chce mnie upokorzyć i dowieść, że ma słuszność, ale i ja mam słuszność, gdy mi jest nudno, pusto, gdy mi się chce żyć, ruszać, a nie stać na miejscu i czuć, jak życie ulatuje.
Ja chcę z dniem każdym, z każdą godziną iść naprzód, chcę czegoś nowego. A on stoi na miejscu i mnie trzyma. A jakże łatwo byłoby to zmienić! Na to nie potrzeba mnie zawozić do miasta, trzeba być tylko takim, jak ja, nie udawać, nie skrywać się lecz być sobą.
On mi to sam przecie powtarza, czemuż więc nie jest takim? To jego największa wina.
Czułam, że mi łzy zalewają serce i że jestem rozdraźniona na niego. Przeraziłam się sama tego uczucia i poszłam do gabinetu. Siedział przy biurku i coś pisał; usłyszawszy moje kroki, obejrzał się i spokojnie znowu zaczął pisać. Spojrzenie to nie podobało mi wcale; zamiast podejść do niego, stanęłam przy stole i otworzyłam książkę. Raz jeszcze obejrzał się.
— Maszo, co ci jest dzisiaj? — zapytał.
Odpowiedziałam mu zimnem spojrzeniem, które mówiło: „Po co pytać? po co te uprzejmości?”
Kiwnął głową i uśmiechnął się łagodnie, ale po raz pierwszy mój uśmiech nie odpowiedział jego uśmiechowi.
— Co ci się dziś zdarzyło, czemu mi nic nie mówisz? — zapytałam.
— To drobnostka! — odparł — Teraz mogę ci już opowiedzieć. Dwóch włościan poszło do miasteczka...
Ale nie dałam mu skończyć.
— Czemuś mnie nie odpowiedział, kiedym cię podczas herbaty pytała?
— Mógłbym ci powiedzieć coś niegrzecznego, bo byłem wówczas zły — odparł.
— A ja wtedy właśnie chciałam wiedzieć.
— Po co?
— Czemu ty myślisz, że ci nigdy i w niczem pomódz nie mogę.
— Ja tak myślę? — zawołał, rzucając pióro — Nie! ja myślę, że żyć bez ciebie nie umiem. We wszystkiem nietylko mi pomagasz, ale jesteś moją jedyną podporą. Co też ci do głowy przychodzi! Toż ja dla ciebie tylko żyję i jeżeli się tu dzieje coś dobrego, to tylko dlatego, że ty tu jesteś, przez ciebie.
— O wiem, jestem miłem dzieckiem, które trzeba uspakajać — rzekłam takim tonem, że spojrzał na mnie zdziwiony. — Nie chcę tego spokoju i mam go dosyć, o dosyć!
— Słuchaj — rzekł, przerywając mi, jakby w obawie o słowo, które miałam wypowiedzieć. — Jakbyś ty w tym wypadku postąpiła?
— O, teraz już nic mi nie mów! — zawołałam, chociaż miałam ochotę usłyszeć, co mi powie. — Ja nie chcę bawić się w życie, ja chcę żyć na równi z tobą.
Na twarzy, tak żywo odbijającej każde wrażenie, odbił się ból.
— Ja chcę żyć, tak jak ty i z tobą — zawołałam.
— W czem że twoje życie różni się od mego? — zapytał. — W tem chyba, że ja, a nie ty, mam zajścia z komisarzem włościańskim i z pijanymi chłopami.
— Ależ nie tylko w tem! — rzekłam.
— Na miłość Boską, zrozum mnie, moja droga — ciągnął dalej. — Ja wiem, że niepewność trapi duszę, jak zmora, ja tego doświadczyłem na sobie. Wiesz, że cię kocham, a więc pragnę rozwiać te niepewności. Uczucie dla ciebie jest mojem życiem, więc mnie żyć nie przeszkadzaj.
— Ty zawsze masz słuszność! — rzekłam, nie patrząc na niego. Byłam niezadowolona, że w jego duszy znowu panowała cisza i spokój, gdy we mnie grał żal, niezadowolenie i niejasne poczucie winy.
— Maszo, co ci się stało? — zapytał. — Nie o to idzie, kto z nas ma słuszność, ale o to, co ty masz do mnie? Nie mów odrazu, zastanów się, a potem powiedz wszystko, co myślisz. Jesteś niezadowolona ze mnie i pewnie masz słuszność, ale powiedz w czem zawiniłem?
Jakże mogłam wynurzyć mu swoją duszę? To, że mnie zrozumiał, że nic nie mogłam nie pomyśleć, czegoby nie odgadł, to mnie rozdrażniło tembardziej.
— Nie mam nic przeciw tobie, ale się nudzę i nie chcę nudzić się dłużej! Ale ty mówisz, że tak być musi i masz słuszność, jak zwykle. — Spojrzałam na niego. Dopięłam swego: jego spokój znikł, ale natomiast twarz wyrażała ból i przerażenie.
— Maszo — rzekł cicho — to nie są żarty. Teraz decydują się nasze losy. Proszę cię nie przerywaj i wysłuchaj mnie. Czemu ty mnie dręczysz?
Ale mu przerwałam.
— Ja wiem, że ty masz słuszność; już mi nic nie mów — rzekłam tak zimno, jakby nie ja, ale jakiś zły duch przemawiał przez moje usta.
— O, gdybyś ty wiedziała co robisz! — rzekł drżącym głosem.
Rozpłakałam się, zrobiło mi się lżej na duszy. On wstał i usiadł przy mnie. Żal mi go było i miałam wyrzuty sumienia. Myślałam, że musi patrzeć na mnie w tej chwili, surowo, albo wzgardliwie, lecz gdym się obejrzała, spotkałam się z jego wejrzeniem pokornem, błagającem, jakby o przebaczenie. Wzięłam go za rękę i rzekłam:
— Przebacz mi, ja sama nie wiem, co mówię!
— Tak, ale ja wiem i czuję, że masz słuszność.
— W czem? — spytałam.
— Że musimy jechać do Petersburga — rzekł. — Tutaj nie mamy już co robić.
— Jak chcesz! — odparłam.
Wziął mnie w objęcia i ucałował.
Tego wieczora grałam mu długo, a on chodził po pokoju i szeptał.
Miał to przyzwyczajenie, a ilekroć go pytałam co szepcze, zawsze mi odpowiadał, a czasem jakieś myśli osobiste. I teraz go spytałam.
Zatrzymał się, pomyślał chwilę i uśmiechając się odpowiedział tym dwuwierszem Lermontowa:

„On buntowniczy, szuka burzy,
Jak gdyby w burzach był spokój,”

On wszystko rozumie — pomyślałam, wstając od fortepianu — wzięłam go pod rękę i zaczęliśmy chodzić po pokoju.
— Tak? — zapytał z uśmiechem.
— Tak — odparłam szeptem i wesołość owładnęła nami, oczy nasze się śmiały, robiliśmy coraz większe kroki i coraz bardziej wspinaliśmy się na palce. I tym samym krokiem ku zgorszeniu Grzegorza i zdumieniu mamy obeszliśmy wszystkie pokoje. W jadalni popatrzaliśmy sobie w oczy i wybuchnęliśmy śmiechem.
Na dwa tygodnie przed świętami byliśmy już w Petersburgu.





II.

Wyjazd do stolicy, tydzień spędzony w Moskwie, krewni, urządzenie się w nowem mieszkaniu, droga, nowi ludzie, wszystko to przeleciało, jak sen. Wszystko to było tak urozmaicone, tak nowe, wesołe, wszystko to tak ciepło i jasno oświecone jego obecnością, jego miłością, że życie wiejskie wydało mi się czemś marnem, dawno zapomnianem.
Ku wielkiemu mojemu zdziwieniu, zamiast dumy i chłodu, którego obawiałam się doznać od tych nowych ludzi, wszyscy witali mnie tak serdecznie i radośnie (nietylko krewni, ale i znajomi), że zdawało się, iż oni wszyscy tylko o mnie myśleli, mnie oczekiwali i potrzebowali do swego szczęścia.
Takaż sama niespodzianka oczekiwała mnie w wielkim świecie; okazało się że mąż mój ma mnóstwo znajomości, o których nie wspominał mi nawet. Często z przykrością słuchałam jego surowego zdania o tych ludziach, którzy mi się wydawali tak dobrymi. Nie rozumiałam, dlaczego tak jest chłodny dla niektórych i dlaczego unika tylu znajomości, które mi się wydawały nawet pochlebnemi. Myślałam, że im więcej zna się dobrych ludzi, tem lepiej, a wszyscy wydawali mi się dobrymi.
— Zobaczysz, jak na nas tam będą patrzali — mówił mi przed wyjazdem ze wsi — tutaj jesteśmy mali Krezusi, a tam będziemy bardzo niebogaci i dlatego musimy bawić tylko do Wielkanocy i nie bywać w świecie; a i dla ciebie nie pragnąłbym zabaw.
— Po co nam świat — pytałam — dosyć będzie krewnych, znajomych, teatru, usłyszymy operę, kilka koncertów i jeszcze przed końcem postu wrócimy do domu.
Ale skorośmy przyjechali do Petersburga, wszystkie te plany poszły w niepamięć. Znalazłam się nagle w świecie zupełnie nowym, szczęśliwym, radość mną owładnęła, życie uśmiechnęło się do mnie nowym powabem, przeszłość zbladła w mych wspomnieniach.
— To był wstęp do życia — mówiłam sobie; — teraz dopiero żyję naprawdę. A co mnie jeszcze czeka?
Niepokój i rozpacz, gnębiące mnie na wsi, zniknęły, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przywiązanie do męża stało się spokojnem i teraz już nigdy nie martwiłam się obawą, czy mnie też kocha, bo nie mogłam wątpić o tej miłości: przeczuwał każdą myśl moją, podzielał każde uczucie, wypełniał każdą zachciankę. Przytem czułam, że oprócz dawnej miłości, ma dla mnie uczucie zachwytu.
Często po jakiejś wizycie, nowej znajomości, albo po wieczorze u nas, kiedy drżąc ze strachu wypełniałam obowiązki gospodyni domu, mawiał mi: „Wyśmienicie, moja dzieweczko, odwagi i śmiałości.“
Wkrótce po przyjeździe, mąż mój napisał list do matki i zawołał mnie, żebym się dopisała, zastrzegł tylko, żebym nie przeglądała listu. Ma się rozumieć przeczytałam go tem skwapliwiej.
„Mama nie poznałaby naszej Maszy — pisał — i ja jej nie poznaję. Skąd się nabrała pewność siebie i światowego obycia, dowcipu? A wszystko to takie miłe, dobroduszne. Zachwycają się nią starzy i młodzi, a ja kochałbym ją jeszcze więcej, gdyby to było możliwe.”
— A więc jestem taka! — pomyślałam. — Było mi dobrze i wesoło, a nawet myślałam, że go tembardziej kocham.
Moje powodzenie było dla mnie zupełną niespodzianką. Zewsząd opowiadano mi, że tam podobałam się wujowi, tu znów ciotka za mną przepada, jeden mówi, że nie ma kobiety mnie równej na świecie, inny upewnia, że gdybym chciała, byłabym królową towarzystwa.
Szczególniej kuzynka mego męża, księżna S., osoba niemłoda, bardzo światowa, chwaliła mnie najwięcej i tem samem przewracała mi w głowie.
Gdy poraz pierwszy kuzynka zaprosiła nas na bal, mąż zwrócił się do mnie i uśmiechając się, zapytał: „Czy chcesz pójść?” kiwnęłam głową i zarumieniłam się mimowoli.
— Przyznaje się do tej ochoty, jak do zbrodni — rzekł wesoło.
— Mówiłeś przecie, żeśmy balować nie powinni — odpowiedziałam, patrząc na niego wzrokiem błagalnym.
— Jeżeli masz wielką ochotę to pojedziemy — odezwał się.
— Zostańmy lepiej.
— Masz ochotę... przyznaj się? — zapytał znowu.
Nie odpowiadałam.
— Sam świat nie jest wielkiem nieszczęściem — ciągnął dalej — ale niezaspokojone żądze światowe, prawdziwie psują, rozgoryczają duszę. Trzeba koniecznie pojechać — zakończył — więc pojedziemy!
Jeżeli mam prawdę powiedzieć, to miałam szaloną ochotę na ten bal.
Pojechaliśmy i moje wrażenie przeszło najmilsze nadzieje.
Na balu zdało mi się, że jestem osią, około której wszystko się obraca; ta wielka sala oświecona tylko dla mnie, że muzyka gra dla mnie tylko i że ten tłum wielbicieli mojej urody, przybył tu po to tylko, aby się mną zachwycać. Wszyscy, zacząwszy od fryzyera i pokojówki aż do tancerzy i staruszków, przechodzących przez salę, wyrażali mi swoje uwielbienie i zachwyt.
Wogóle po tym wieczorze osądzono, że nie jestem podobną do innych kobiet, że jest we mnie coś szczególnego, wiejskiego, pełnego prostoty i czaru.
To zdanie tak mi pochlebiło, iż oświadczyłam mężowi, że chcę być jeszcze na dwóch, trzech balach, żeby się niemi nasycić dowoli. Mój mąż zgodził się chętnie i z początku bywał ze mną z przyjemnością widoczną zachwycając się mojem powodzeniem, jakby zapomniał wszystko, co dawniej mówił.
Po kilku tygodniach zaczął się jednak nudzić i męczyć tem życiem. Ale było mi to już obojętnem. Jeśli widziałam surowe spojrzenie, we mnie utkwione, to udawałam, że go nie rozumiem. Byłam tak dalece odurzona hołdami, tą atmosferą świetności i rozrywek, żem nie poddawała się już wpływom męża, przeciwnie, porywnywając go ze sobą, zaczynałam sobie pierwszeństwo przyznawać. Zdawało mi się, że skutkiem tego kocham go jeszcze bardziej, samodzielniej i pojąć nie mogłam, dlaczego on tak potępia życie światowe.
Doznawałam przyjemnego uczucia, gdyśmy wchodzili na bal i gdy i wszystkie oczy zwracały się ku mnie. On usuwał się coprędzej, wstydząc się jakby mojej władzy nademną i ginął w czarnym tłumie fraków.
— Poczekaj — myślałam nieraz, szukając oczyma jego wyniosłej, czasami nudzonej postaci — poczekaj. Wrócimy do domu, a wtedy zrozumiesz, przekonasz się, dla kogo starałam się błyszczeć i kogo kocham najbardziej z tego całego otoczenia.
Wierzyłam szczerze sama, że całe to powodzenie cieszy mnie, bo go zdobywam dla niego wyłącznie. Jedyną moją obawą było, abym nie zajęła się żywiej którym z moich wielbicieli i nie wzbudziła zazdrości męża.
Ale on mi ufał, był spokojny, obojętny, ja znajdowałam, że nikt z tej młodzieży nie dorównywa mi ani rozumem, ani dystynkcyą, więc sądziłam, że jedyny szkopuł wielko-światowego życia został ominięty. Jednak i uwielbienie niektórych ludzi nie było mi obojętnem, przeciwnie, pochlebiało mi nawet i napełniało przekonaniem, że moja miłość dla męża, jest moją zasługą, co robiło mnie śmielszą w stosunkach do niego.
— Widziałam, jak rozmawiałeś żywo z panną N. N. — rzekła mu pewnego razu, grożąc palcem i wymieniając jedną z najpiękniejszych dam w stolicy, z którą rzeczywiście rozmawiał długo tego wieczora. Powiedziałam to, żeby go trochę ożywić, bo był bardziej jeszcze znudzony tego wieczora.
— Dziwne są takie żarty! I to w twoich ustach Maszo! — odparł, marszcząc brwi jakby doznał fizycznego bolu. — Zostawmy innym obłudę, która mogłaby zepsuć nasz dawny szczery stosunek, a mam nadzieję, że on jeszcze wróci.
Zawstydziłam się i milczałam.
— Czy wróci Maszo? Jak ci się zdaje? — zapytał.
— On się nie zmienił i nie zmieni — odparłam z głębokiem przekonaniem.
— Co daj Boże — dodał — ale istotnie czasby nam już wracać na wieś.
Ten jeden raz mi to powiedział; łudziłam się, że mu jest równie dobrze, jak mnie.
— Może czasem ponudzić się trochę — myślałam; — przecie i ja dla niego wynudziłam się porządnie na wsi, a zresztą, jeżeli się nasze stosunki trochę zmieniły, to przecie wszystko wróci z chwilą, gdy znajdziemy się znowu w naszym samotnym Nikolskim dworze z Tatjaną Semionówną.
W taki sposób niespostrzeżenie przeszła zima i już nie w poście, ale przed samą Wielkanocą, zaczęliśmy się wybierać w drogę.
Na kilka dni przed wyjazdem, gdy już wszystko było upakowane, a mąż robił konieczne sprawunki, najniespodziewaniej przyjechała księżna, chcąc nas skłonić, byśmy wyjazd odłożyli, bo w sobotę ma być świetny raut u hrabiny R.
Mówiła, że hrabina bardzo mnie prosi do siebie, że niedawno przybyły udzielny książę M. specyalnie wybiera się do niej, żeby mnie poznać i że wogóle byłoby rzeczą nie dodarowania opuszczać tak świetną zabawę. Mąż mój w tej chwili z kimś rozmawiał w przeciwnym końcu salonu.
— A więc Marie jedziemy? — zapytała księżna.
— Ależ my pojutrze musimy już wracać na wieś — odparłam niepewnym głosem i spojrzałam na męża — oczy nasze spotkały się, ale odwrócił się ode mnie.
— Chcesz, poproszę go, żeby został, a w sobotę pojedziemy głowy zawracać? Dobrze? — spytała kuzynka.
— Krzyżuje nam to wszystkie plany — broniłam się coraz słabiej.
— Wszak możesz i dziś jeszcze pojechać przedstawić się księciu — odezwał się mój mąż, sztucznie, spokojnym głosem.
— Widzicie, on już zaczyna być zazdrosnym — zaśmiała się księżna — Sergiuszu Michałowiczu — dodała — zostańcie nie dla księcia, ale dla nas wszystkich, prosimy bardzo.
— To zależy od Maszy — oświadczył mój mąż chłodno i wyszedł z pokoju.
Czułam, że był wzburzony, więc też nie zobowiązałam się żadnem stanowczem przyrzeczeniem.
Zaraz po wyjeździe kuzynki poszłam do męża. Chodził po pokoju i nie zwrócił na mnie uwagi.
— On już ma przed oczyma kochany dwór Nikolski — myślałam — marzy o rannej kawie, o jasnym pokoju, o wieczornych rozmowach; potajemnych wieczerzach. Postanowiłam sobie, wszystkie bale na świecie, hołdy wszystkich książąt oddać bez żalu za jego szczęście, za jedną jego pieszczotę.
Chciałam mu to powiedzieć, ale w tej chwili odwrócił się i spojrzał na mnie surowemi, przeszywającemi oczyma; na jego twarzy był spokój, wyższość i chłodny rozum. Nie chciał być wobec mnie zwykłym człowiekiem, lecz jakimś niedostępnym półbogiem.
— No i cóż moja droga? — zapytał ozięble.
Nie odpowiedziałam mu, czułam żal głęboki, że udaje i że nie chce być takim, jakim go kochałam.
— Cóż, czy chcesz jechać w sobotę na raut — zapytał ponownie.
Nigdy jeszcze nie patrzał na mnie tak chłodno, nigdy głos jego nie brzmiał tak ostremi dźwiękami.
— Nie wyjedziemy przed wtorkiem, każę rozpakować rzeczy — oświadczył, więc możesz jechać, jeśli masz ochotę, ale ja nie pojadę — dodał.
Jak zwykle, gdy był niezadowolony, zaczął nierównemi krokami mierzyć pokój.
— Doprawdy, że zrozumieć cię nie mogę — zaczęłam — mówisz, że jesteś zawsze taki spokojny (nigdy mi tego nie mówił), czemu więc przemawiasz do mnie w ten sposób? Jestem gotowa poświęcić dla ciebie tę zabawę, a ty koniecznie wymagasz, bym jechała.
— Ty się poświęcasz i ja się poświęcam (położył nacisk na ostatnie słowo), o cóż chodzi? Czy może być mowa o szczęściu rodzinnem?
Poraz pierwszy przemawiał do mnie w sposób tak ostry i drwiący. Byłam oburzona i tknięta do żywego. Czyż to on, taki nieprzyjaciel frazesów, czyż to on, tak zawsze pełen prostoty i szczerości, odzywa się do mnie tak obelżywie? I za co? Za to że tak chętnie chciałam mu przed chwilą poświęcić zabawę, że go tak kochałam i pojmowałam!
Role nasze zmieniły się. On unikał słów prostych i jasnych, a ja ich szukałam.
— Co ja ci zawiniłam? Tu nie chodzi o raut, lecz o dawne urazy. Po co fałsz. Sam przecie mówiłeś, że go we wszystkiem trzeba unikać! Mów jeszcze, co masz do mnie?
Ciekawam, co mi też odpowie? — myślałam z zadowoleniem, uznając, że przez całą zimę nic nie miał do zarzucenia.
Stanęłam na środku pokoju tak, że obok mnie musiał przechodzić. Myślałam, że mnie weźmie w objęcia, i że się wszystko skończy; już żałowałam nawet, że nie będę miała sposobności go upokorzyć i przekonać, do jakiego stopnia jest niesprawiedliwy. Ale się zatrzymał w przeciwnym rogu salonu i spojrzał na mnie.
— Jeszcze nie rozumiesz? — zapytał.
— Nic zgoła.
— A więc ja ci powiem: brzydzę się po raz pierwszy tem, co czuję, tem, co czuć muszę! — Zatrzymał się chwilę, jakby przerażony ostremi dźwiękami własnego głosu.
— Czem? — pytałam ze łzami oburzenia.
Brzydzę się tem, że dowiedziawszy się o zachwycie księcia, biegniesz na jego kiwnięcie palcem, zapominając o mężu, o godności kobiety i nie chcąc zrozumieć, co musi czuć ten twój mąż. Przeciwnie, przychodzisz mi jeszcze mówić, że gotowa jesteś się poświęcić. Poświęcić, co? Zaszczyt być przedstawioną księciu!
Im dłużej mówił, tem bardziej podniecał się własnemi zdaniami i te słowa brzmiały tem ostrzej. Nie widziałam go nigdy takim i nie przypuszczałam, że kiedykolwiek zobaczę. Krew zalała mi serce wartką falą, czułam się obrażoną, zmartwioną, zawstydzoną tem niezasłużonem upokorzeniem i naganą, więc postanowiłam mu odpłacić.
— Dawno już czekałam na to, mów dalej, mów! — rzekłam.
— Nie mogę wiedzieć, na coś czekała — zawołał! — Ja mogłem się spodziewać wszystkiego najgorszego w tem błocie, próżności i blasku tego głupiego towarzystwa i... doczekałem się. Doczekałem się... Wstyd mi było za ciebie, gdy twoja przyjaciółka zaczęła szydzić z mojej rzekomej zazdrości... zazdrości o kogo? O człowieka, którego nikt z nas nie zna! A ty na przekór nie chcesz mnie zrozumieć i mówisz, że się poświęcasz?... Wstyd mi za ciebie, za twoje upokorzenie, wstyd!... Ofiara!... Ona ofiara!
— Aha! więc to tak się wyraża wola mężowska — pomyślałam: — więc on ma prawo ubliżać kobiecie niewinnej. Ale ja się temu nie poddam.
— Nie, nie poświęcę się — oświadczyłam chłodno. — Pojadę w sobotę na raut i to nieodwołalnie!
— Daj ci Boże jak najwięcej powodzenia, ale od dziś między nami wszystko skończone — krzyknął z wściekłością. — Nie będziesz mnie już dłużej dręczyła. Byłem głupcem, że...
Ale mu usta tak zadrżały, że nie dokończył zdania.
Bałam się go i nienawidziłam go w tej chwili.
Chciałam mu wypowiedzieć całe swe oburzenie i zemścić się na nim, ale gdybym tylko otworzyła usta, rozpłakałabym się niezawodnie, coby mnie tembardziej upokorzyło w jego oczach.
Wyszłam więc, nie powiedziawszy słowa. Ale gdy umilkł odgłos jego kroków, przeraziłam się tego, co między nami zaszło i chciałam wrócić.
— Czy on się już o tyle uspokoił, żeby mnie zrozumieć — pomyślałam. — Co będzie, jeżeli powie, że mój żal jest udany? Albo, gdy chłodno, z uznaniem swej słuszności, przyjmie moją skruchę i zechce mi przebaczyć? Za co, za co, on, którego tak kochałam, tak mnie boleśnie obraził?!
Więc nie wróciłam do niego, poszłam do swego pokoju i siedziałam długo zgnębiona, zapłakana i samotna.
Przypominałam sobie każde słowo i znowu wpadałam w rozpacz na wspomnienie tego, co zaszło.
Dopiero przy wieczornej herbacie spotkałam się z mężem i uczułam odrazu, że przepaść rozwarła się między nami.
Pan C., który był obecny, zapytał kiedy jedziemy, mąż mnie wyprzedził w odpowiedzi, mówiąc:
— We wtorek mamy być na raucie u hrabiny R. Ty przecie się wybierasz? — zwrócił się do mnie.
Zlękłam się spokoju jego głosu i spojrzałam mu w oczy nieśmiało. Oczy te patrzały prosto w moje źrenice wyrazem drwiącym, a głos brzmiał chłodno.
— Tak — odparłam.
Wieczorem, kiedyśmy zostali sami, mąż zbliżył się i wyciągnął rękę do mnie, mówiąc:
— Zapomnij, proszę, com ci powiedział.
Wzięłam jego rękę i łzy cisnęły mi się do oczów, ale odjął dłoń swoją szybko, jakby w obawie czułej sceny i usiadł opodal.
— Czyż doprawdy sądzi, że ma słuszność — myślałam — chciałam go prosić, żebyśmy nie jechali na raut.
— Trzeba do mamy napisać, że odkładamy wyjazd, bo się będzie niepokoiła — rzekł.
— Kiedy myślisz jechać? — spytałam.
— We wtorek po raucie — odpowiedział.
— Mam nadzieję, że to nie dla mnie — rzekłam, patrząc mu w oczy, ale oczy te patrzały tak, jakby na zawsze były dla mnie zamglone. — Twarz jego wydała mi się nagle starą i niemiłą.
Pojechaliśmy na raut. Stosunki nasze niby się znowu poprawiły, ale nie były podobne do dawnych.
Siedziałam między pannami, gdy przybył książę i do mnie się zbliżył; musiałam wstać, żeby z nim rozmawiać.
Wstając, mimowoli szukałam męża oczyma, dojrzałam go w przeciwnym końcu sali; popatrzał na mnie, a potem się odwrócił. Ogarnęła mnie rozpacz i wstyd pod wzrokiem księcia, zarumieniłam się jak podlotek. Ale musiałam stać i słuchać, co do mnie mówił, ogarniając mnie wesołem spojrzeniem. Rozmowa trwała chwilkę, bo książę nie miał na czem usiąść, a przytem musiał odczuwać, że jestem zmieszana. Rozmawialiśmy o przeszłym balu; pytał mnie, gdzie spędzę lato, odchodząc, wyraził życzenie poznania mojego męża.
Po chwili zobaczyłam ich obok siebie. Książę widocznie coś o mnie powiedział, uśmiechając i się patrząc w moją stronę, mąż mój nizko się ukłonił, zarumienił się i odszedł pierwszy.
Ja się też zarumieniłam. Wstyd mi było tego przekonania, które musiał powziąć książę o mnie, a szczególniej o moim mężu. Myślałam, że wszyscy spostrzegli moją nieśmiałość i dziwne zachowanie się Sergiusza.
Bóg wie, jak mogą to sobie tłómaczyć, a może już wiedzą o naszem nieporozumieniu. Kuzynka odwiozła mnie do domu. Po drodze rozmawiałyśmy z nią o moim mężu. Opowiedziałam jej wszystko, co zaszło między nami z powodu tego nieszczęsnego rautu.
Ona starała się mnie uspokoić, tłómaczyć, że to małe, nic nie znaczące nieporozumienie, które nie zostawi śladów, objaśniała mi charakter męża ze swego punktu widzenia, mówiąc, że w ostatnich czasach był rzeczywiście rozdraźnionym i nie przystępnym, zgodziłam się z nią i zdawało mi się, że go teraz lepiej rozumiem.
Ale swoją drogą, gdyśmy zostali sam na sam, sąd ten legł mi na sercu, jak zbrodnia, i tem głębszą wydała się przepaść, która nas rozdzieliła.





III.

Od dnia tego stosunki nasze i życie zmieniły się do nie poznania.
Nie było już nam tak dobrze ze sobą, jak dawniej i wogóle w obecności osób trzecich, mogliśmy sobie powiedzieć daleko więcej, niż na cztery oczy.
Jeżeli podnoszono kwestyę balu, albo wiejskiego życia, to nam się w oczach ćmiło i nie mieliśmy odwagi spojrzeć na siebie, jak byśmy oboje czuli, że ta sprawa rozwarła przepaść między nami. Ja byłam przekonaną, że mąż mój jest dumny i gwałtowny, on ze swej strony sądził, że ja żyć bez świata nie potrafię, i że on musi temu nieszczęsnemu zamiłowaniu się poddać.
Unikaliśmy szczerej rozmowy i wskutek tego najfałszywiej sądziliśmy się wzajemnie.
Przed wyjazdem zapadłam na zdrowiu, co nas zatrzymało jeszcze dłużej w mieście i musieliśmy zamieszkać w podmiejskiej willi, zkąd mąż mój już sam pojechał do matki.
Chociaż przed jego wyjazdem było mi już znacznie lepiej i prosiłam go nawet, żeby mnie zabrał ze sobą, ale wyperswadował mi to, pod pozorem, że mi to zaszkodzić może; domyśliłam się jednak o co mu chodzi; widocznie obawiał się, że nam już nie będzie tak dobrze na wsi we dwoje.
W jego nieobecności czułam się osamotnioną i smutną, ale gdy wracał, widziałam, że nie dodaje do mego życia tego, co wnosił dawniej.
Dawne nasze stosunki, gdy męczyła mnie każda myśl z nim nie podzielona, gdy każdy jego krok, każde jego słowo zdawały mi się idealnemi i gdyśmy ze szczęścia śmieli się, patrząc na siebie, te stosunki tak nieznacznie przeszły w zupełnie inne, żeśmy sami nie spostrzegli, jak to się stało. Rozwarły się przed nami nowe, zupełnie sprzeczne interesy życiowe, których już nie staraliśmy się połączyć, nawet ta świadomość, żeśmy tych naszych światów pojąć nie mogli, przestała nas męczyć i przywykliśmy do tego tak prędko, że po roku patrzaliśmy już na siebie śmiało.
Sceny i nieporozumienia nie zdarzały się nigdy, ja starałam się wszelkiemi siłami dogodzić mu, on wypełniał wszystkie moje życzenia i mogło się zdawać, że się kochamy wzajemnie.
Jeżeli zostawaliśmy sam na sam, co się dosyć rzadko zdarzało, nie odczuwałam najmniejszego wzruszenia, ani radości, jakbym zostawała sama ze sobą. Wiedziałam, że to jest mój mąż, nie ktoś nowy i nieznany, ale człowiek dobry, mój mąż, którego znałam doskonale. Odgadywałam zawsze, jak postąpi w danym razie, co powie, jak spojrzy, a jeżeli patrzał i mówił nie tak, jak się spodziewałam, to mi się zdawało, że on się omylił.
Niczego już nie oczekiwałam się od niego. Zdawało mi się, że tak być musi, i że między nami nie było innych stosunków.
Z początku gdy wyjeżdżał, odczuwałam osamotnienie, tęsknotę i strach pewien, rzucałam mu się na szyję, gdy wracał; ale po kilku godzinach radość moja zupełnie znikała i już nie miałam mu nic do powiedzenia.
Tylko czasami, w rzadkich chwilach pieszczoty, coś mnie kłóło w serce i w jego oczach czytałam, że coś się między nami popsuło.
Odczuwaliśmy oboje tę granicę czułości, której on przejść nie chciał, a ja nie mogłam. Czasami smutek mnie ogarniał, ale starałam się go zagładzić co prędzej rozrywkami.
Światowe życie, które z początku pociągało mnie dogadzaniem próżności i małym ambicyom z biegiem czasu stało się drugą naturą i zajęło to miejsce w duszy, które zajmowało dawniej uczucie.
Nigdy już nie zostawałam sam na sam ze sobą i co prawda nie miałam odwagi, nad sobą się zastanawiać. Od rana do nocy, cały mój czas należał już nie do mnie, wtedy nawet, gdy siedziałam w domu. Było mi z tem: ani wesoło, ani smutno, ale zdawało mi się, że tak być musi.
W ten sposób przeszły całe trzy lata, podczas których stosunki nasze nie zmieniły się niby, tylko zastygły i nie mogły stać się ani lepszemi, ani gorszemi.
W tym czasie dwa wypadki przerwały tryb naszego życia, chociaż go nie zmieniły z gruntu. Było to przyjście na świat mego pierwszego dziecka i śmierć Tatjany Siemionówny.
Z początku macierzyńskie uczucie owładnęło mem sercem tak silnie, że sądziłam, iż zwiastuje mi nowe życie, ale po dwóch miesiącach, gdy znowu zaczęłam bywać w świecie i przyjmować u siebie, uczucie to stopniowo osłabło i przeszło w chłodne spełnianie obowiązku.
Mąż mój przeciwnie, od urodzenia synka przesiadywał całemi dniami w domu i całą swoją miłość przelał na dziecko.
Czasami, gdy w balowej sukni wchodziłam do dziecinnego pokoju, aby przeżegnać jedynaka, zastawałam tam męża, który spoglądał na mnie z zadziwieniem i wyrzutem.
Wstydziłam się wówczas swojej obojętności dla dziecka i zapytywałam się, czyż doprawdy jestem gorszą od innych kobiet?
— Cóż począć? — myślałam — Kocham syna, to prawda, ale nie mogę z nim całych dni spędzać, bo się nudzę, a udawać nie umiem.
Dla mego męża śmierć matki była ogromnie bolesną, mówił mi nawet, że ciężko mu bez niej mieszkać w Nikolskim dworze, a ja choć żałowałam jej i współczułam mężowi, czułam się teraz na wsi swobodniejszą. Całe te trzy lata, z wyjątkiem dwóch miesięcy, spędziliśmy w mieście, a w ostatnim roku wybraliśmy się zagranicę.
Lato zeszło nam na wodach.
Miałam wówczas dwadzieścia jeden lat. Interesy nasze były w doskonałym stanie, od rodzinnego życia nie wymagałam nic po nad to, co mi ono dawało; wszyscy okazywali mi dużo sympatyi, zdrowie mi służyło, moje tualety były najpiękniejsze w tym sezonie, wiedziałam, że jestem ładna, pogoda służyła, atmosfera świetności i piękna otaczała mnie wszędzie, to też czułam się szczęśliwą.
Nie byłam już tak wesołą, jak niegdyś w Nikolsku, gdy źródło szczęścia było we mnie samej, gdy byłam szczęśliwą, bo zasłużyłam na szczęście i gdy mi się wydawało, że to szczęście, choć bezmierne, może być jeszcze większem.
Wówczas było zupełnie inaczej, ale i tego lata było mi dobrze. Niczego już nie oczekiwałam, niczego nie pragnęłam, nic mnie nie trwożyło, życie wydawało się zapełnionem, a sumienie czystem.
Z całego zastępu sezonowej młodzieży nie było nikogo kogobym mogła wyróżnić wśród reszty. Jeden tylko markiz D., Włoch, zwrócił moją uwagę, śmiałością wyrażania swojego zachwytu nademną. Korzystał z każdej sposobności, by tańczyć ze mną, jeździć konno, spotykać się w kasynie i mówił mi, że jestem piękną.
Nieraz widziałam go czatującego pod mojemi oknami. A przykre wyzywające spojrzenie błyszczących oczu, wywoływało we mnie zmieszanie i rumieniec.
Był to młodzieniec bardzo przystojny, elegancki, z uśmiechu i czoła dziwnie podobny do mojego męża, chociaż znacznie piękniejszy od niego.
Zdumiewał mnie tem podobieństwem, jakkolwiek w oczach, uśmiechu, trochę ostrej brodzie, zamiast dobroci i idealnego spokoju mojego męża, było coś trywialnego i zwierzęcego.
Myślałam wówczas, że za mną szaleje i współczułam mu szczerze. Kilka razy próbowałam wejść z nim w przyjacielskie poufne stosunki, ale uchylał wszystkie moje próby i w dalszym ciągu przerażał mnie swoją namiętnością wstrzymywaną, lecz gotową każdej chwili wybuchnąć.
Ukrywałam przed samą sobą, że się bałam tego człowieka, ale mimowoli myślałam nieraz o nim. Mąż mój znał go i jak wogóle z większością moich znajomych obchodził się z nimi, jako mąż pięknej żony, tylko jeszcze chłodniej i dumniej.
Przed końcem sezonu zachorowałam i przez dwa tygodnie nie wychodziłam z domu.
Gdy wyszłam po raz pierwszy dowiedziałam się, że przyjechała słynna piękność lady S.
Znajomi powitali mnie radośnie, otoczyli mnie dawni wielbiciele, ale orszak lady S. był znacznie większym. Mówiono tylko o niej i o jej piękności.
Ujrzałam ją nakoniec i musiałam przyznać, że była cudnie piękną, chociaż zbyt wyzywającą.
Dnia tego wszystko wydało mi się nudnem i przykrem.
Nazajutrz lady S. urządziła wycieczkę do ruin zamku; ja się wymówiłam, zostałam sama, smutna i zniechęcona do świata.
Całe towarzystwo wydało mi się czczem i nudnem, nie chciałam widzieć nikogo, pragnęłam jak najprędzej skończyć kuracyę i wracać do domu.
W mojej duszy zagnieździło się jakieś złe uczucie, do którego nie chciałam się przyznawać.
Tłómaczyłam się, że jestem niezdrowa i chodziłam pić wody samotnie, albo z panią M., moją znajomą z Petersburga, urządzałam wycieczki w okolice.
Mój mąż w tym czasie mieszkał w Heidelbergu, odwiedzał mnie kiedy niekiedy, czekając na ukończenie mojej kuracyi.
Pewnego dnia lady S. namówiła całe towarzystwo na polowanie, a my z panią M. wybrałyśmy się do ruin zamkowych.
Wjeżdżałyśmy powoli na stromą górę. Przed oczyma naszemi roztaczały się piękne okolice Badenu, oświecane promieniami zachodzącego słońca. Rozmawiałyśmy poważnie, jak nigdy przedtem. Pani M. ujęła mnie swoją dobrocią i rozumem, wydało mi się, że mogę z nią być szczerą i rozmawiać o wszystkiem. Mówiłyśmy o rodzinie, o dzieciach, o beztreściwości tutejszego życia, obie tęskniłyśmy do kraju; było nam rzewnie i miło na duszy.
W tak poważnym nastroju wchodziłyśmy na zamek. Wśród murów było chłodno; z oddali dolatywały nas odgłosy kroków i rozmowy.
Przez szerokie podwoje majaczył widok prześliczny.
Usiadłyśmy, żeby trochę odpocząć i patrzałyśmy na zachodzące słońce.
Głosy zbliżały się coraz bardziej, wydało mi się, żem usłyszała swoje nazwisko.
Zaczęłam się przysłuchywać i mimowoli wysłuchałam całej rozmowy. Poznałam głos markiza D. i jego przyjaciela Francuza. Mówili o mnie i o lady S.
Francuz porównywał nas ze sobą i oceniał nasze piękności. Nie powiedział nic ubliżającego, ale mimo to jego sąd mnie oburzył. Francuz analizował nasze urody, tłómaczył, co było pociągającego we mnie, a co w lady S. Ja byłam już matką, gdy ona miała zaledwie lat 19, mój warkocz był większy i bujniejszy, ale jej kibić zachwycała wysmukłością i giętkością.
— Przytem — dodawał — lady to prawdziwa grande dame, a pańska — ot, tak sobie, jedna z tych pospolitych i spowszedniałych już w ostatnich czasach rosyjskich „baryń.”
Zakonkludował, mówiąc, że dobrze robię, wyjeżdżając ztąd i nie próbując rywalizować z lady S., bo jestem już pogrzebana w Badenie.
— Szkoda mi jej wszelako — dodał, jeżeli pan jej nie zechce pocieszyć, to ja gotów jestem... — kończył ze śmiechem cynicznym.
— Jeśli ona wyjedzie, ja za nią — przerwał mu głos o włoskim akcencie.
— Szczęśliwy człowieku, ty umiesz jeszcze kochać! — zaśmiał się Francuz.
— Kochać — podchwycił markiz i umilkł — ja nie umiem nie kochać, to treść życia, cóż może być lepszego. Mój romans nie urywa się nigdy w pół drogi i ten też doprowadzę do końca.
Bonne chance, mon ami! — życzył mu Francuz.
Nic już więcej nie słyszałyśmy bo odeszli na drugi koniec zamku i głosy ich dolatywały nas z innej strony. Zdumienie ich było wielkie, gdy wychodząc z ruin, ujrzeli nas przed sobą.
Zarumieniłam się, gdy markiz podszedł do mnie a strach mnie ogarnął, gdy wychodząc z zamku podał mi ramię.
Nie mogłam odmówić i szliśmy za panią M. i jego przyjacielem.
Słowa Francuza bezlitośne, ale tak sprawiedliwe i zgodne z moim własnym sądem o sobie, obrażały mnie i zasmucały, ale sposób w jaki się markiz zwracał do mnie, wzbudzał we mnie wstręt duszy, a to tem większy, że musiał wiedzieć, iż słyszałam jego słowa, a jednak sobie nic z tego nie robił.
Miałam wstręt do niego i starałam się trzymać jaknajdalej swoją rękę i podążać jaknajprędzej za panią M.
Markiz mówił mi o cudnym krajobrazie, o szczęściu niespodzianego spotkania ze mną, ale nic już nie słyszałam, bo w tej chwili myślałam o dziecku, o mężu, o kraju. Było mi ciężko na sercu i wstyd, pragnęłam, chciałam jaknajprędzej wrócić do swego samotnego pokoju w Hôtêl de Bade i pomyśleć nad tem, co mi przygniotło duszę. Ale pani M. szła tak wolno, do powozu było jeszcze daleko, a mój towarzysz zwalniał kroku, najoczywiściej zatrzymywał mnie, a nawet ściskał mi rękę.
Pani M. znikła za zakrętem i zostaliśmy sami; coraz większy strach mnie ogarniał.
— Przepraszam pana — rzekłam chłodno, usiłując wyrwać mu rękę, ale koronkowy rękaw zaczepił się o jego guzik.
Markiz się nachylił, żeby odplątać koronkę i jego gorące palce dotknęły mojej dłoni.
Zbudziło się we mnie nieznane uczucie niby strachu, niby rozkoszy. Chciałam spojrzeć mu w oczy z nienawiścią, ale oczy moje wyrażały przestrach i wzruszenie. Jego wilgotne źrenice ogarniały mnie płomieniem, ręce gorączkowo ściskały moją rękę, a rozchylone usta szeptały, że mnie kocha, że żyć beze mnie nie może i podsuwały się coraz bliżej. Ogień przebiegł mi po żyłach, a słowa zamierały na ustach. Nagle uczułam pocałunek na swoim policzku, drżałam i sztywniałam naprzemian, ale z miejsca ruszyć się nie mogłam. Wszystko to trwało chwilę tylko, ale chwila ta była okropna! Tak zrozumiałym był mi wyraz jego twarzy. Wstrętnem mi było to czoło nizkie, podobne do czoła mego męża, ten piękny prosty nos z rozdymającemi się nozdrzami, te długie wąsy i ostra bródka przygładzona i wypomadowana, te gładkie policzki i opalona szyja.
Nienawidziłam i bałam się go, był mi obcym, ale zarazem pożądanym; zawrzała we mnie namiętność nizka, coś mnie popychało w objęcia tego nienawistnego człowieka, chciałam oddać pocałunki tych ust namiętnych, uczuć jego rękę dokoła mojej szyi. Coś mnie ciągnęło na złamanie karku w tę przepaść zakazanych rozkoszy.
— Jestem i tak nieszczęśliwa — myślałam — niechże coraz więcej nieszczęść spada na moją głowę.
Porwał mnie w objęcia i nachylił się nade mną.
— Niechże gromadzi się w mojej duszy coraz więcej wstydu i grzechu.
Je vous aime! — szepnął głosem mego męża. — I oto nagle stanął mi przed oczyma mąż i dziecko, jako istoty bardzo niegdyś drogie i blizkie.
Ale w tej chwili pani M., zawołała na mnie, oprzytomniałam w jednej chwili, wyrwałam rękę i już nie patrząc na niego pobiegłam za nią.
Dopiero gdyśmy już siedziały w powozie podniosłam oczy.
Markiz stał bez kapelusza i o coś mnie prosił z uśmiechem, nie mógł przecie zrozumieć całego wstrętu i pogardy, którą odczuwałam względem niego w tej chwili.
Życie wydało mi się nieszczęściem, przyszłość beznadziejną, a przeszłość czarną.
Pani M. mówiła do mnie, ale nie mogłam jej rozumieć, bo myślałam, że zwraca się do mnie przez litość, w każdem słowie słyszałam pogardę.
Pocałunek palił mi policzki, a myśl o mężu i dziecku leżała mi na sercu kamieniem.
Chciałam w samotności namyślić się, co począć, ale odwagi mi brakło. Nie dopiłam herbaty i zaczęłam pakować rzeczy z pośpiechem, żeby wieczornym pociągiem wyjechać do Heidelbergu.
Dopiero gdyśmy wsiadły do oddzielnego coupé ze służącą lokomotywa ruszyła, a chłodne świeże powietrze owiało mnie, opamiętałam się i zaczęłam rozmyślać nad przeszłością. Całe moje małżeńskie pożycie od chwili wyjazdu do Petersburga, ukazało mi się nagle w innem świetle.
Przypomniałam sobie pierwsze dwa miesiące spędzone na wsi, nasze dawne plany i zapytałam się, czy mąż mój przez te trzy lata miał bodaj jedną miłą chwilę?
Zawiniłam bardzo względem niego. Ale czemu mnie nie powstrzymywał, unikał szczerej rozmowy, czemu mnie obrażał, czemu nie działał na mnie całą potęgą swojej miłości? A może on mnie nie kochał? Choćby jednak był winnym wobec mnie, tem nie mniej pocałunek obcego człowieka, splamił mi policzki.
Im bardziej zbliżałam się do Heidelbergu, z tem większym niepokojem czekałam przyszłej rozmowy.
Do wszystkiego się przyznam, wszystko mu powiem, wszystko wypłaczę łzami skruchy i on mi przebaczyć musi.
Ale sama nie wiedziałam co ma być owem „wszystkiem,” które mu wyznam i nie wierzyłam, że on mi przebaczy.
To też jak tylko weszłam do pokoju męża, wobec jego spokojnego, choć zdziwionego spojrzenia, poczułam, że nie mam mu nic do powiedzenia, nic do wyznania, o nic go przepraszać nie potrafię. Skrucha i gorycz musiały zostać na dnie mego serca.
— A toś mi zrobiła niespodziankę — rzekł spokojnie — miałem właśnie jutro cię odwiedzić.
Ale przyjrzawszy mi się uważnie, zapytał z przestrachem:
— Co ci jest?
— Nic — odparłam, wstrzymując łzy — możemy chociażby jutro jechać do domu.
Dość długo milczał i przyglądał mi się badawczo.
— Powiedz-że mi co ci jest? — spytał znowu.
Mimowoli spuściłam oczy, w jego źrenicach błysnął gniew i obraza.
Przeraziłam się myśli, które mu przychodziły do głowy i z nieznaną sobie potęgą fałszu, rzekłam:
— Nic się nie stało: poprostu było mi nudno i ciężko samej; myślałam dużo o naszem życiu, o tobie i poznałam, że wobec ciebie zawiniłam. Tak, jestem winna — powtórzyłam i łzy zalały mi oczy. — Wracajmy już na wieś i na zawsze!
— Moja droga, po co te sceny? — rzekł chłodno — Że chcesz wracać na wieś, to bardzo szczęśliwie, bo nam już niewiele pieniędzy zostało. Ale że na zawsze, to tylko złudzenie! Wiem przecie, że nigdzie długo nie usiedzisz. Wypij herbaty, to ci doskonale zrobi! Wstał, żeby zadzwonić na kelnera.
Przeczułam wszystko, co mógł o mnie myśleć w tej chwili i obraziłam się za te myśli. Patrzał na mnie z ukradka i podejrzliwie. Nie, on nie chce i nie może mnie zrozumieć. Pod pozorem, że chcę zobaczyć, co się dzieje z dzieckiem, wyszłam do drugiego pokoju.
Ale nie o dziecko mi chodziło: chciałam być sama i módz płakać, płakać, wypłakać się do syta....





IV.

Nieopalany oddawna i pusty dwór Nikolski ożywił się znowu, choć nie zbudziło się już w nim to, co go ożywiało dawniej.
Mama umarła, pozostaliśmy sami. Ale nie szukaliśmy już téraz samotności, bo nas krępowała. Zima źle na mnie oddziałała i dopiero po urodzeniu drugiego syna siły moje wzmocniły się nieco.
Byliśmy zawsze na tej samej stopie chłodno przyjacielskiej, co i w mieście, ale tutaj każda ściana, każdy sprzęt, przypominał mi, czem mąż był dla mnie niegdyś i com utraciła. Pomiędzy nami leżała jakby zapora; on udawał, że tego niespostrzega, a jednak postępował ze mną tak, jak gdyby miał do mnie słuszną urazę. O co? Ani myślałam go przepraszać. Nie odsłaniał mi swej duszy, ale on nie odkrywał już jej przed nikim, jakby w nim na zawsze zamarła.
Czasami przypuszczałam, że udaje, że dawne uczucie, choć przytłumione, tleje w nim jeszcze, więc się starałam rozdmuchać je na nawo. Ale takie usiłowania przyjmował zwykle ze zdziwieniem i chłodem, unikał wszelkiej szczerej rozmowy, a tem bardziej czułości.
Spojrzenie i głos jego mówiły mi:
— Wszystko, wszystko rozumiem, nawet i to, co chcesz powiedzieć i to, że powiesz tak, a zrobisz inaczej i tego się domyślam.
Z początku sądziłam, że jest w nim obawa szczerości, ale z biegiem czasu przekonałam się, że to nie jest obawa, ale brak potrzeby tej szczerości. Jużbym sama nie potrafiła teraz ani powiedzieć mu, że go kocham, ani modlić się z nim, ani go prosić, by posłuchał mojej muzyki.
Znowu zawitała wiosna. Katia i Sonia przybyły na wakacye, a ponieważ przebudowywano dwór w Nikolskim, więc przenieśliśmy się do Pokrowskiego.
Dwór nie zmienił się wcale, ten sam taras, ten sam salon z fortepianem i mój dawny pokoik z białemi firankami i z mojemi dawnemi obumarłemi wspomnieniami.
Teraz w tym pokoju stały dwa łóżeczka: na jednem spał mały Koko, a z drugiego wyglądała pulchna twarzyczka Wani.
Żegnałam ich zawsze na noc i gdy się czasami zatrzymywałam na chwilę, to ze wszystkich kątów, ze ścian firanek, biegły do mnie dawne dziewicze marzenia i zawodziły stare piosnki.
Co się stało z temi marzeniami, dokąd uleciały miłe piosnki?
Wszystko, czego tylko pragnęłam, już się spełniło.
Nieokreślone, słodkie marzenia stały się rzeczywistością, a rzeczywistość przeszła w ciężkie, szare, powszednie życie.
A przecie nic się tu nie zmieniło dokoła: przez okno widać ten sam park cienisty, tę samą ścieżynę, tę samą ławkę nad parowem, bzy kwitnące, ten sam jasny, zimny księżyc świeci nad domem; a wszystko to nie licuje z moim zimnym nastrojem.
Chłód wieje od wszystkiego, co było sercu drogiem i miłem.
Tak samo, jak niegdyś, siedzimy we dwoje z Katią w naszym kąciku i mówimy o nim.
Ale Katia zżółkła i pomarszczyła się, oczy jej wpadły i już nie błyszczy w nich nadzieja, lecz tylko współczucie i litość.
Nie zachwycamy się, jak dawniej, Sergiuszem, ale go sądzimy; nie pytamy już, czemuśmy tak bardzo szczęśliwe, przeciwnie, poraz setny zapytujemy siebie, czemu się wszystko zmieniło i to zmieniło tak okropnie.
I on, niby ten sam, tylko jeszcze głębsze brózdy zorały mu czoło, przybyło mu siwych włosów na skroniach i uważne, rozumne spojrzenie zamgliło się dla mnie na zawsze.
I ja, niby ta sama, ale nie mam w sobie ani miłości, ani ochoty do niej. Nie mam ochoty do pracy, ani zadowolenia z siebie.
Dawne religijne ekstazy, zapał do życia i do niego wydają mi się czemś niemożebnem.
Nie rozumiałabym już tego, co mi się dawniej wydawało tak słusznem; szczęścia w poświęcaniu się dla innych. Wszak dla siebie samej nie starczyło mi życiowej energii.
Od czasu przebywania w mieście zarzuciłam zupełnie muzykę, ale teraz stary fortepian dodał mi ochoty do grania.
Pewnego dnia mąż mój z Katią i Sonią wybrali się do Nikolska, żeby obejrzeć ciesielskie roboty, ja czułam się niezdrową, więc zostałam w domu. Herbata już była przygotowana, zeszłam na dół i oczekując na nich, usiadłam przy fortepianie.
Znalazłam sonatę „Quasi una fantasia” i zaczęłam ją grać. W pokoju było cicho i przez otwarte okna nie dolatywały żadne odgłosy; smutne i poważne dźwięki sonaty rozchodziły się w przestrzeni nie zagłuszane niczem. Skończyłam pierwszą część i mimowoli obejrzałam się na to miejsce, gdzie dawniej tak często siadywał.
Ale jego nie było: krzesło stało w kącie dawno nieporuszane; w ogrodzie na tle zachodu widać było osypane kwiatami bzy; świeży powiew wiatru wdzierał się przez otwarte okna. Oparłam obie ręce na fortepianie i zamyśliłam się głęboko. Przesiedziałam tak bardzo długo, z żalem przypominając sobie dawne niepowrotne czasy i tworząc nowe plany.
Ale właściwie niczego się już nie spodziewałam, nie oczekiwałam niczego. Czyżbym ja się już zestarzała? pomyślałam z przestrachem i chcąc zagłuszyć tę obawę, zaczęłam znowu grać andante.
— Boże — myślałam — wybacz mi moje grzechy, albo mi wróć ten jasny piękny świat, który miałam dawniej w duszy, albo wskaż, co mam dalej począć ze sobą.
Usłyszałam najpierw turkot przed domem, a potem znajome kroki ciche na tarasie, ale już odgłosowi tych kroków nie odpowiedziało dawne uczucie.
Gdy skończyłam grać, on zbliżył się do mnie i położył mi rękę na ramieniu.
— Jak dobrze, żeś tę sonatę zagrała! — rzekł.
Milczałam.
— Czy jesteś już po herbacie? — zapytał.
Wstrząsnęłam głową, nie patrząc na niego, żeby się nie zdradzić ze wzruszeniem, które musiało się odbijać na mojej twarzy.
— One zaraz przyjdą, konie się rozbrykały, więc musiałem je na szosie zostawić! — odpowiedział.
— Poczekaj chwilkę — rzekłam i wyszłam na werendę, sądząc, że i on pójdzie za mną, ale się spytał o dzieci i poszedł do nich.
Jego obecność, jego łagodny głos, dodał mi otuchy.
— Czegóż chcę jeszcze. On taki dobry, taki zacny mąż i ojciec, sama nie wiem, co mi się roi.
Wyszłam na werendę i usiadłam na tej samej ławeczce, która była świadkiem naszego wyznania.
Słońce już zaszło i niewielka szara chmurka, zawisła nad domem i ogrodem; tylko z za drzew przezierał czysty szmat nieba z gasnącą zorzą i pierwszą wieczorną gwiazdeczką.
Na horyzoncie leżał cień chmurki i wszystko wyczekiwało wiosennego, obfitego deszczu.
Wiatr zamarł, ani jeden listek, ani jedna trawka nie drgnęła. Zapach czeremchy i bzów rozchodził się tak silnie, jakby to nie jeden krzak, ale całe powietrze zakwitło. Chciało się zamknąć oczy i nic nie widzieć, nic nie słyszeć, tylko upajać się tym słodkim aromatem.
Żaby w przeczuciu, że je deszcz spłoszy, rechotały nad stawem. Słowiki zamilkły, tylko słychać było jak lękliwie przeskakiwały z gałązki na gałązkę. Jeden chciał się zagnieździć pod dachem naszego domu, ale go nasze głosy spłoszyły.
Napróżno starałam się uspokoić, nie oczekiwać nikogo i niczego nie żałować.
Mąż wrócił i usiadł przy mnie.
— Zdaje się, że je deszcz złapie po drodze — rzekł.
— Zapewne — odparłam i długo milczeliśmy. — A chmurka coraz się zniżała, wszystko stawało się coraz cichsze, wonniejsze i nagle spadła pierwsza kropla i podskoczyła niby po płóciennym dachu, druga rozpłynęła się na pierwszym szczeblu schodów, zadudniło nad dachem i zaczął pluskać coraz silniejszy i świeższy deszczyk.
Słowiki i żaby umilkły zupełnie, tylko szmer deszczu otaczał nas zewsząd i jakiś samotny ptaszek między liśćmi powtarzał swoje dwie nutki. Mąż powstał.
— Dokąd idziesz? — spytałam, zatrzymując go — tu tak dobrze!
— Chcę im posłać parasole i kalosze — odparł.
— Nie warto — deszcz zaraz przejdzie!
Przyznał mi słuszność i został. Oparłam się o poręcz i wysunęłam głowę. Wiosenny deszczyk nierównemi kroplami wilżył mi włosy. Chmurka coraz bladła i nikła, deszcz ustał i coraz rzadsze krople rozbijały się o liście. Znowu zbudziły się żaby i zaśpiewały słowiki. Wszystko się rozjaśniło.
— Jak tu miło — szepnął, siadając na poręczy i gładząc moje mokre włosy.
Ta prosta pieszczota była mi, jakby wyrzutem. Na łzy mi się zbierało.
— I czego tu chcieć więcej? — rzekł — Mnie jest bardzo dobrze: niczego nie pragnę, niczego nie pożądam.
— Niegdyś mówiłeś o swojem szczęściu inaczej — pomyślałam. — Było ono wielkie, a zawsze pragnąłeś więcej; teraz ty jesteś szczęśliwy i spokojny, a w mojej duszy wrze burza, a serce palą łzy niewypłakane.
— I mnie źle nie jest — rzekłam — tylko smutno. Ciągle czegoś pragnę, a tu wszystko takie piękne i spokojne. Czyż i ciebie nie męczy żadna troska wobec otaczającej nas przyrody? Czyż nie żałujesz niczego z przeszłości?
Opuścił ręce i zamyślił się.
— Tak, i ja dawniej doświadczałem tego, zwłaszcza na wiosnę — rzekł, jakby coś sobie przypominając. — I ja nocami nie spałem, czekając i spodziewając się czegoś. Ale wówczas wszystko było jeszcze przede mną, a teraz wszystko już po za mną, teraz poprzestaję na tem — co mam i dobrze mi — zakończył z takiem przekonaniem głębokiem, że musiałam mu uwierzyć.
— I niczego nie pragniesz? — spytałam.
— Niczego niemożebnego — odparł, zgadując moje uczucie. — Ty naprzykład zamoczyłaś sobie głowę, — rzekł, gładząc mnie po włosach, jak dziecko — i zazdrościsz listkom i trawie, że je wilży deszczyk, chciałabyś sama tym być deszczem, listkami i trawką. A ja się tylko cieszę, że na świecie tak wszystko jakoś piękne, szczęśliwe i młode!
— I nie żałujesz przeszłości? — powtórzyłam, czując jak mi się robi zimno w sercu. — Zamyślił się znowu; czułam, że chce mi zupełnie odpowiedzieć szczerze.
— Nie — odrzekł krótko.
— To nieprawda, nieprawda! — zawołałam, zwracając się ku niemu i patrząc mu w oczy. — Jakto, nie żałujesz przeszłości?
— Nie — powtórzył znowu — wdzięczny jestem za nią, ale mi jej nie żal!
— Ale czyżbyś nie chciał przeżyć jej nanowo?
Zapatrzył się w ogród.
— Nie chcę tak, jak nie pragnę, żeby mi wyrosły skrzydła, bo to niemożliwe! — odparł.
— I nie chcesz naprawić tej przeszłości, nie obwiniasz o nic mnie, ani siebie?
— Nigdy: wszystko wyszło na dobre!
— Słuchaj — zaczęłam, kładąc rękę na jego ramieniu — słuchaj, czemuś mi nigdy nie mówił żebym tak żyła, jak ty chciałeś? Czemu mi dałeś swobodę, z której nie umiałam skorzystać? Czemu przestałeś mnie strofować? Gdybyś był chciał, postępowałabym inaczej i do tegoby nie przyszło. — W moim głosie brzmiał wyrzut.
— Do czegoby nie przyszło? — zapytał, patrząc na mnie ze zdziwieniem. — I tak nic się złego nie stało. Wszystko idzie dobrze, bardzo dobrze — dodał z uśmiechem.
— Czyż on mnie nie rozumie, albo co gorzej, nie chce rozumieć — pomyślałam — i łzy mi napłynęły do oczu.
— Nie byłoby tego, że chociaż nie jestem winna wobec ciebie, karzesz mnie swą obojętnością i nawet pogardą! — zawołałam gwałtownie. — Nie byłoby tego, że bez żadnej winy pozbawiłeś mnie wszystkiego, co mi było tak drogiem!
— Co ci jest? — rzekł — nie rozumiejąc jakby, do czego zmierzam.
— Pozwól mi dokończyć!... Odjąłeś mi swoją miłość, zaufanie, szacunek nawet. Pozwól, że wypowiem wszystko, co mnie oddawna dręczy. — powtórzyłam znowu — Czyż jestem winna, że nie znałam życia, a tyś mnie rzucił na los szczęścia? Czyż jestem winna, że teraz, gdy je poznałam i już od roku męczę się, chcąc się zbliżyć do ciebie, ty mnie odtrącasz, jakbyś nie rozumiał, o co mi chodzi i robisz to w taki sposób, że cię nawet obwinić nie mogę za to, że jestem nieszczęśliwa? Tak, ty chcesz mnie wtrącić znowu w to życie, które podkopało nasze szczęście!
— Kiedyż ja ci okazywałem wstręt i obojętność? — rzekł ze szczerem zdziwieniem i przerażeniem.
— Wszak nie dalej, niż wczoraj, mówiłeś i ciągle to powtarzasz, że nie wytrzymam tutaj, że musimy na zimę jechać do Petersburga — ciągnęłam dalej. Zamiast mnie podtrzymać, unikasz wszelkiej szczerości, każdego cieplejszego słowa. A jeżeli zupełnie upadnę, będziesz się może cieszył i wyrzucał mi mój upadek.
— Nie kończ — przerwał mi chłodno i surowo. — To co mówisz, dowodzi, że jesteś uprzedzoną względem mnie, mnie że nie.....
— Że ja cię nie kocham? Mów, mów — zawołałam ze łzami i zakryłam twarz chustką.
Więc tak mnie zrozumiał — myślałam. — Umarła, umarła już nasza dawna miłość, — mówił mi jakiś głos wewnętrzny serca mego. Czuł się dotknięty tem, com mu powiedziała i mówił głosem chłodnym i spokojnym:
— Nie wiem co mi zarzucasz. Jeżeli to, że cię nie kocham tak, jak dawniej....
— Nie kochasz — powtórzyłam i łzy gorzkie polały mi się z oczu.
— To wina czasu, nie nasza. Każda chwila życia ma swoje uczucie odpowiednie. Zresztą, jeżeli już tego wymagasz koniecznie, to ci powiem całą prawdę. Kiedym cię poznał, nocami nie spałem myśląc o tobie, miłość ta rosła i kwitła w mem sercu. Potem w Petersburgu i zagranicą przeżywałem okropne noce, niszcząc i rozbijając tę miłość, bo mnie dręczyła. Nie zabiłem jej, ale odjąłem z niej to, co mnie gnębiło, to też się uspokoiłem i teraz kocham cię, lecz zupełnie inną miłością.
— Ty to miłością nazywasz, co dla mnie jest męczarnią — zawołałam. — Czemu pozwoliłeś mi żyć tem życiem zgubnem?
— Nie obwiniaj mnie, lecz świat, tak ci miły.
— Czemu nie użyłeś swojej powagi nademną? Byłoby mi daleko lżej, niż żyć bez tego, co było mojem szczęściem.
Rozpłakałam się na dobre.
W chwili tej Katia z Sonią całe przemokłe i wesołe weszły z głośnym śmiechem na werendę, ale ujrzawszy nas, oddaliły się zaraz.
Długo milczeliśmy po ich odejściu. Ja wypłakałam wszystkie łzy i było mi lżej. Obejrzałam się na niego. Siedział z twarzą podpartą na dłoni i chciał coś odpowiedzieć na moje spojrzenie, ale tylko westchnął głęboko.
Podeszłam do niego i odjęłam mu rękę od czoła.
— Tak — rzekł, jakby dalej snuł myśl swą; — my wszyscy, a szczególniej wy, kobiety, musicie same przeżyć pierwszą burzę młodości, żeby rozpocząć życie, bo innym wierzyć nie chcecie. Tyś wówczas nie starła jeszcze tego miłego puszku, więc musiałem ci się dać wyburzyć, bo czułem, że nie mogę cię krępować, bo ja sam wyszumiałem już oddawna.
— Więc czemuż, jeśli mnie kochasz, pozwalałeś mi kosztować gorzkich owoców.
— Czemu? bo nie wierzyłabyś mnie, musiałaś ich sama skosztować. I... skosztowałaś.
— Tyś dużo rozumował, bardzo dużo — odparłam — ale za mało kochał.
— To zarzut wielki i niesłuszny! — zawołał, wstając nagle i zaczynając chodzić po tarasie. — Prawda, winien jestem, winien — rzekł, zatrzymując się przede mną — bo albo nie powinienem był sobie pozwolić na tę miłość, albo trzeba było inaczej cię kochać.
— Zapomnijmy o wszystkiem! rzekłam nieśmiało.
— Nie, tego co przeszło, powrócić nie można! — Głos mu zmiękł, gdy to mówił.
— Wszystko już wróciło — rzekłam, kładąc mu rękę na ramieniu.
Wziął moją rękę i uścisnął ją.
— Kłamię, mówiąc, że mi nie żal przeszłości; żal mi jej i bardzo, teraz jeszcze ją opłakuję, ale ona już umarła, nie odrodzi się nigdy, już się wypaliła, niema w niej ani siły, ani żywości, zostało tylko wspomnienie i wdzięczność, ale.....
— Nie mów tak! — przerwałam. — Wszystko może jeszcze powrócić. Wszak prawda? — spytałam, patrząc mu w oczy, ale oczy te były jasne i spokojne.
Uczułam, że to, o co go proszę, jest niemożliwem.
Uśmiechnął się łagodnie i spokojnie.
— Jakaś ty jeszcze młoda, a jaki ja stary — rzekł — we mnie już niema tych zapałów, których ty łakniesz. Po co się łudzić! — dodał z tym samym uśmiechem.
Milczałam, ale w duszy robiło mi się pogodniej.
— Nie powtarzajmy życia! — dodał. — Nie oszukujmy się. Dawne niepokoje, wzruszenia już minęły, dzięki Bogu! Nie mamy już czego szukać, ani czekać; na naszą szalę spłynęło już dosyć szczęścia. Teraz musimy ustąpić — ot komu! — rzekł, ukazując na Wanię, którego piastunka trzymała na ręku. — Tak, moja najdroższa! — zakończył, całując mnie w głowę. A całował mnie nie kochanek, lecz stary przyjaciel.
Z ogrodu dolatywał coraz wonniejszy i świeższy powiew nocy, na niebie zapalały się nowe gwiazdy. Spojrzałam na męża i doznałam ulgi, jak gdyby mi wyrwano ten straszny nerw moralny, który mi tyle cierpienia sprawiał.
Zrozumiałam, że dawne uczucia tak samo, jak przeszłość, minęły bezpowrotnie i przywołać ich nietylko nie można, ale i nie warto. I czyż te dawne czasy były istotnie szczęśliwe?
— Chodźmy już na herbatę! — rzekł mój mąż, i poszliśmy do jadalnego pokoju. We drzwiach spotkała mnie znowu niańka z Wanią. Wzięłam chłopca na ręce, otuliłam nagie nóżki i pocałowałam go tkliwie. Wyciągnął rączęta, jakby przez sen, otworzył szeroko mętne oczki, jakby sobie coś przypominał i nagle w tych oczkach błysnęła jakaś myśl, a pulchne usteczka ułożyły się do śmiechu.
— Mój mały — szepnęłam, przyciskając go do piersi.
I zaczęłam całować nagie rączki, nóżki i ledwie zaczynającą opierzać się głowinę. Mąż zbliżył się do mnie.
— Jan Sergiuszewicz! — rzekł mąż, uderzając go palcem po policzku. — Zakryłam Jana Sergiuszewicza. Nikt, oprócz mnie, nie powinien mu się przyglądać. Spojrzałam na męża i po raz pierwszy oddawna już patrzałam w jego z radością i spokojem.
Dnia tego skończył się mój romans z mężem. Dawna miłość zmieniła się w drogie wspomnienie, a nowe uczucie i przywiązanie do dzieci i ojca tych dzieci stało się podwaliną życia nowego, pełnego nowych uciech, któremi żyję do tej chwili!...


KONIEC.







  1. Przypis własny Wikiźródeł (franc.) Lepsze jest wrogiem dobrego





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.