Szeregowiec (Sawicka, 1866)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józefa Sawicka
Tytuł Szeregowiec
Pochodzenie Szkice i obrazki
Wydawca „Kraj“
Data wyd. 1866
Druk Drukarnia „Gazety Handlowej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
SZEREGOWIEC.


Zbliżaliśmy się do K. Armia po kilkudniowym wypoczynku szybko postępowała naprzód, o ile na to pozwalały drogi ważkie wijące się wśród wąwozów, po górach skalistych posypanych śniegami, straszne, ślizkie drożynki stworzone dla kóz dzikich i dla ryzykownych mieszkańców tej prawie zupełnie dzikiej okolicy! Mróz zwiększał się z dniem każdym, z początku ściskał nas tylko za ręce; stopniowo, jakeśmy się podejmowali na góry, próbował przenikać do szpiku w kościach; dokąd szliśmy wąwozami, od śmiertelnych jego uścisków chroniły nas olbrzymie skały osłaniające północno-wschodnią stronę drogi. Pomimo to, chorzy przybywali codziennie, tyfus objawiał się z coraz większą siłą! Eksportowałem podówczas tabor sanitarny; zwiększająca się liczba chorych nie dozwalała postępować wślad za armią, w końcu musieliśmy się zatrzymać, oczekując na wozy mające odtransportować choć część chorych do głównego szpitala. Z czterech doktorów naszego oddziału pozostał jeden tylko młody lekarz, trzej zaś walczyli ze śmiercią w gwałtownej gorączce. Tyfus zbyt już lekceważąco traktował przedstawicieli medycyny, tem większą trwogą przejmował zwykłych śmiertelników. Wozy nie nadciągały, nawet dla wołów o grubych, mocnych nogach droga musiała być zbyt utrudzającą; — nie można było pośpieszać, drugi już dzień staliśmy na płaskowzgórzu otoczonem ze wszystkich stron górami, krajobraz przedstał się dziko, ponuro, roślinności ani śladu, w dolinach mech i nędzna trawka czerniały pod lekką powloką śniegu. Nad nami ciemne chmury ciągnęły się niziutko, stada kawek przelatywały z krzykiem, od czasu do czasu sęp, albo orzeł skalny przesuwał się zwolna dotykając skrzydłami dachu namiotów. Było coś dziwnie ciężkiego, przygnębiającego w całem otoczeniu, mroźne górskie powietrze ściskało piersi, tamowało oddech! Ogarniała jakaś senność, bezwładna apatya... Moglibyśmy zamrzeć bez strachu, bez żalu, z prawdziwie muzułmańską obojętnością, chociaż po za grobem nie oczekiwały nas ogniste rumaki, ani ognistsze jeszcze huryski! Śmiertelność zwiększała się, pierwszą ofiarą był mój sługus. Ludzi zapasowych nie było wcale, obsługiwali mię tedy kolejno ten, to ów z frontowych żołnierzy. Raz nad rankiem, kiedy po całonocnym dreszczu w chłodnem łóżku zacząłem się ogrzewać i drzemać, do namiotu wsunął się cichutko młody żołnierz, nowy mój sługus zapewne, bardzo szczupły i bardzo blady chłopak, dzieciak prawie, stanął nieruchomy przy ścianie naprzeciw mego posłania. Wpatrzyłem się w niego uważnie, twarz znajoma, widziałem go już we śnie, czy na jawie, niegdyś, bardzo dawno może, ale widziałem! Jasne włosy, niebieskie, głęboko osadzone oczy i głupowate zakłopotanie, nieraz można spotkać wśród bardzo młodych żołnierzy, ten jednak miał coś jeszcze w swojej fizyonomii, co mi jakby własną moją młodość przypominało.
— Jak się nazywasz? — spytałem zcicha. Wątła postawa chłopca, jego widoczna nieśmiałość usposabiały do cichej rozmowy.
— Kajetan — odrzekł, wyprostował się, mrugnął oczami, widać było, że skupiał całą przytomność umysłu do dalszych odpowiedzi.
— Miałem w nim najwierniejszego sługę, pies nawet nie mógłby być więcej przywiązany! Spełniał dwie służby we froncie i u mnie, ile razy nadmieniłem, że to jest za ciężko, że powinien poszukać innego na swoje miejsce — milczał, kręcił palec, i tylko bardzo nieśmiało, bardzo błagalnie w oczy mi spoglądał! Nazajutrz, wsuwał się cichutko o zwykłej porze, drżał ze strachu, żebym go nie wyprawił! Odgadywał moje myśli, w usłużności był niezrównany; kiedy położywszy się w wygodnie usłanej pościeli, przemawiałem do niego, uśmiechnięty odpowiadał prędko, cicho, głosem drżącym od wzruszenia.
Przywykłem do niego, lubiłem patrzeć, jak się krzątał cichutko stąpając na palcach, zawsze nieśmiały, lękliwy, słuchał i wzrok miał wytężony na każde moje skinienie. Gdy spotkałem go poza namiotem, wyprężał się jak struna, oczy spuszczał, twarz przybierała wyraz największej pokory, tym sposobem usiłował jakby wynagrodzić te kilka słów, które od czasu do czasu ośmielał się odpowiedzieć na moje zapytanie. W rocie chwalono go jako dobrego żołnierza, nie było więc możności uwolnienia od frontowej służby, chociaż szczerze rad byłbym zatrzymać go wyłącznie dla siebie! Ten wątły, cichy chłopak stał się mi niezbędnie potrzebnym! Nieraz dmuchałem w zagasły samowar, wiedząc, że wkrótce wróci z pikiety, skostniały od zimna przyjdzie zaścielać mi łóżko i czyścić mi buty; z przyjemnością nalewałem mu wówczas szklankę gorącej herbaty! Wódki nie pił.
Jednego fatalnego wieczora zastępowałem dyżurnego kolegę w rozstawieniu pikiety. Pomiędzy żołnierzami, których rozstawiłem na placówkach, znajdował się Kajetan. Mroźny wiatr górski szalał od samego rana, pod wieczór zamienił się w ryczący huragan, wył przeraźliwie z każdej szczeliny w skalach, borykał się z kamieniami, spychając je w przepaść z łoskotem.
Pochylony naprzód, z głową w ramionach, z rękami w kieszeniach wracałem, usiłując z trudnością utrzymać się na nogach! A tu przed oczami, jak na złość wciąż stoi wątła postać młodziutkiego żołnierza! Widzę jak wsuwa rękaw w rękaw, bagnet przyciska do piersi, jak przestępuje z nogi na nogę, mruży powieki, z pod których nielitościwy wiatr łzę za łzą wyciska! Na szczęście, za plecami ma odłam skały, oprze się o nią, przynajmniej wiatr z nóg nie zwali! Parę godzin wytrzyma jakkolwiek! Parę godzin! Hm, — nie! ja go zwolnię prędzej o kwandrans, o półgodziny! Wszak nawet kamienne bryły nie mogły się oprzeć wichrowi, czyż rygor wojskowy miałby być więcej od nich uparty? Zwolnię go! a półtory godziny to drobnostka — chłopak nie z pajęczyny!
W namiocie grano w karty; gra szła szalona! Mieliśmy z jednej strony tyfus, z drugiej kule tureckie, przed sobą kupy banknotów. Przy tych okolicznościach, na kartę można stawić życie bez namysłu. Stawiono fortunę, żałując, że nie było nic więcej do postawienia. Poncz rozgrzał umysł i serce, o rozważnej grze mowy być nie mogło. Ciągniono stosa. Wszyscy skupiliśmy się przy jednym stoliku. Takie ześrodkowanie dążności podniecało zapał. Niedbałe rzucanie kart dla zabicia czasu przemieniło się wkrótce w zaciętą walkę, wygrana również jak przegrana zachęcała do coraz wyższej stawki! Powodzenie drażniło, krew wrzała przy najlżejszem niepowodzeniu, ogarniała nas gorączka nie tyfus wprawdzie, ale ta zjadliwa gorączka roznamiętnionych graczy, którzy nie mają już nic do stracenia. Miałem przed sobą kupę banknotów i kilkadziesiąt złotych monet; sąsiad mój zgrany do nitki gryzł cygaro, sapiąc jak przyduszony; był to mój najlepszy kolega. Żałowałem, że nie mogę ograć go z ostatniej koszuli, wówczas może banknoty i złoto miałyby dla mnie jakąśkolwiek wartość. Świece dopalały się, znużenie ogarniało grających, już tylko kilku najzaciętszych walczyło do ostatniej kopiejki. Spojrzałem na zegarek, była trzecia po północy. Sześć godzin stałem przy stoliku!
W kilka minut po tem szedłem na czele patrolu. Wiatr ustał, chmury pierzchły; nad nami, w ciemno-szafirawej przestrzeni migotały gwiazdy. Skrzypiący odgłos naszych kroków odbijał się przeciągłym echem gdzieś daleko, może aż w biblijnych górach! Przyśpieszałem kroku, serce zamarzło w piersiach. Zdaleka już wpatrzyłem się w odłam skały — otoczony szafirową atmosferą sterczał groźnie, wyszczerbiony u góry; przysypany śniegiem bielił się na ciemnym horyzoncie; u stóp skały widniał czarny nieruchomy cień. Zmieniliśmy już dwie pikiety, zziębnięci żołnierze przechadzali się szybko, chuchając w palce, tamten stał oparty o ścianę, z skrzyżowanemi rękami, z bagnetem przyciśniętym do piersi. Stanąłem przed nim; skamieniał, czy zmarzł tylko? Twarz miał białą, zsiniałe usta, oczy przymknięte zlekka; zapytany — milczał! Przez chwilę stałem również jak on skamieniały, krew zastygła — oniemiałem! A jednak był to tylko wstęp do najdotkliwszej w świecie boleści!... Zrozpaczony, niemal wściekły z żalu, zaledwo wszedłem do mieszkania, ujrzałem... czarny barani kożuszek, którym zatkane były szpary między ścianą i podłogą obok mego łóżka! Zostawił go tu zapewne z wieczora, przed odejściem na pikietę, kiedy słał mi pościel i osłaniał zarazem, czem mógł, ściany i dziurawe kąty. Futro, dywany, bielizna nawet ułożone były wzdłuż ścian przy ziemi, gdzie się znajdowały największe szpary; przy łóżku nie miał już czem zakryć — zostawił własny kożuszek!
Wiele się przeżyło od tego czasu! kula zabrała mi w jednym dniu brata i przyjaciela, wkrótce potem ludzie zabrali kochankę, boleść przeszła przez serce zostawiając mniej lub więcej głębokie ślady. Pamięć w jednym tylko wypadku pozostała nielitościwie wierną! Kożuszek wciąż jeszcze leży mi na sercu, jak w ową straszną chwilę, kiedym go ujrzał rozesłanym u stóp mego łóżka! A w mroźne noce zimowe.... Oh, żebyż tylko w zimowe noce!... Szczupłe, skostniałe widmo, z bagnetem przyciśnięty do piersi, śni mi się nieraz i w najpiękniejsze dni letnie!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józefa Sawicka.