Szkice i obrazki (Sawicka, 1866)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Szkice i obrazki | |
Wydawca | „Kraj“ | |
Data wyd. | 1866 | |
Druk | Drukarnia „Gazety Handlowej“ | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
OSTOJA.
SZKICE I OBRAZKI.
Przed obrazem. Wyrobnik. Organista. Trzy
spotkania. Emancypowana .Niewierna.
Ulicznik. W starym domu. Kuzynka.
Po koncercie. Pierwsza lekcya.
Z teki porządnego człowieka.
Szara dola. W głuszy.
Szeregowiec. Sta-
ry... żart. Bez
powrotu.
PETERSBURG.
Nakładem Redakcyi „Kraju.“
1886. Дозволено Цензурою
Варшава, дня 4 Сентября 1885 года.
W drukarni „Gazety Handlowej“. Warszawa, Mazowiecka Nr 8. PANI
ELIZIE ORZESZKOWEJ.
Od Autorki.
|
Jakieś fatum stało, czy leżalo między mną a galeryą obrazów w D. Od tygodnia bawiłem w tem arcy nudnem mieście, gdzie dnie skracają się jedynie śniadaniem i obiadem, a o dziesiątej każdy śpi już snem litewskiego gospodarza, chociaż się znajduje w samem sercu Europy. Pomimo braku rozmaitości i nudy, wiejącej z każdego komina do galeryi, nie wybrałem się: to jest, wybierałem się, szedłem nawet ale zawsze w połowie dobrej drogi ktoś mię na złą skierował. Przed wyjazdem, gdy już rzeczy miałem ułożone i paszport w kieszeni, wyszedłem z silnem postanowieniem zwiedzenia przybytku muz. Kiedy stanąłem u celu, lżej mi się zrobiło; będę mógł powiedzieć: wiedziałem! Pod karą śmierci nie odróżniłbym z drugiego pokoju skrzypiec od wiolonczeli, w malarstwie zaś zdolny jestem do większych jeszcze omyłek. Krajobraz po prostu mię irytuje! Na widok obrazu przedstawiającego parę morgów pszennej gleby, las, góry, rzeki a często nawet most i młyn jako porównanie staje mi w myśli przestrzeń, którą na kasztanku ledwie w godzinę objechać mogę; odchodzę zniechęcony od tej malowanej prawdy! Portrety jeszcze mają racyę bytu, rozumie się, robione za młodu; później gdy człek odwyknie od zwierciadła, widok młodości dodaje otuchy.
Zdobyłem sobie katalog, w którym znajomy mój artysta-amator popodkreślał wszystkie arcydzieła; a było to jedyne moje przygotowanie artystyczne, w jakie się zbroiłem. Na pierwszym wstępie zachwyciła mię wielka czystość. Bodaj to niemcy — pomyślałem, i z prawdziwą przyjemnością przyglądałem się, jak moje buty i część spodni odbijały się w posadzce, niby w zwierciadle. Nie zauważyłem nawet, jak minąłem pierwszą salę. W drugiej za to rozpocząłem akuratną pielgrzymkę. Równocześnie ze mną wszedł łysy staruszek, przygarbiony, w złotych okularach, woniejący paczulą i jakimś proszkiem, używanym do przesypywania futer na zimę. Z rękami założonemi na plecy, z wyciągniętą szyją chodził drobnymi krokami, cicho, ostrożnie, niby widmo, zjawiał się za memi plecami, albo obok, uśmiechał się złośliwie, przygryzał wąskie usta. W dwóch palcach trzymał wciąż szczyptę tabaki; od czasu do czasu podnosił ładunek do nosa, a spożyty wnet zastępował nowym zapasem, czerpanym z bardzo kosztownej tabakiereczki. Proces ten odbywał się bardzo machinalnie, cala zaś uwaga staruszka skupioną była na arcydziełach. Mrużył oczy, przechylał głowę, zachodził ze wszystkich stron, często nawet pomrukiwał. Z tych wszystkich manewrów wnioskowałem, że musiał być znawcą nielada. Zacząłem tedy zatrzymywać się dłużej obok niego; nie miał nic przeciw temu, owszem, parę razy ustąpił mi miejsca, ruchem ręki wskazał wybitniejsze części obrazu i wnet spoglądał na mnie z pod okularów, jakby się chciał przekonać, czy pojąłem, czy oceniłem. Specyalnością jego musiała być mitologia: wszelkim boginiom przyglądał się ze szczególniejszem skupieniem, klasyczna nagość miała w nim niezrównanego znawcę: C’est magnifique! de toute beauté! itd., pomrukiwał przed modelami z Parnasu.
Wobec Ledy zdrętwiał; tak przynajmniej sądziłem, gdy obszedłszy salę, zastałem go jeszcze na tem samem miejscu w głębokim zachwycie. Oczy rozszerzyły się znacznie, szczypta tabaki, wymknąwszy się cichaczem z palców, pokryła zielonym pyłkiem tylne poły surduta. Nie jestem znawcą, ani amatorem; jeżeliby wszakże obraz zdołał przykuć tak dalece moją uwagę, gdybym miał taki sygnet z brylantem i takie prawdziwie pańskie urządzenie całej osoby, jak ów staruszek, to już co robić! zrezykowałbym! Miło być musi, mieć na własność rzecz, przypadającą tak bardzo do smaku i upodobania!
Widok tylu arcydzieł nieraz zaczynał już nużyć moją natężoną uwagę; byłem nawet gotów do rejterady, gdy wśród kopiujących spostrzegłem młodego człowieka, którego twarz i postawa zajęły mię stokroć więcej, niż wszystko, co tu dotąd widziałem. Oddalony od reszty towarzyszy i towarzyszek stał w rogu sali nieruchomy, niby piękny posąg; przed nim, na staludze — kopia. Skończył przed chwilą zapewne, a teraz ustawiwszy w należytem świetle, przyprzyglądał się, porównywał z oryginałem. Był jeszcze bardzo młody; wysoki, barczysty, widocznie przeznaczony od natury na atletę. Chłodne poranki wiosenne musiały zwarzyć roślinę wybujałą przed czasem, pierś miał wklęsłą, policzki zwiędłe; w oczach tylko błyszczała młodość i siła, cała dusza malarza. Odziany w czarny kamlotowy surducik, bez śladu bielizny w koło rąk i szyi, wyglądał bardzo ubogo. W ręku trzymał jeszcze pędzel, chwilami pochylał się naprzód, podnosił rękę, to znów odstępował, ręka opadała, a oczy niby przyrosły do kopii. Uśmiechnął się, twarz zajaśniała tryumfem. Pędzel rzucił na taboret. Przezwyciężył trudność techniczną, czy może schwycił cień, rys, coś takiego, co się ująć nie daje, a o co rozbija się nieraz kamienna wytrwałość artysty. Wpatrywałem się w niego i nie ręczę, czy nie naśladowałem jego mimiki i ruchów. Zbliżywszy się stanąłem mu za plecami.
Wykończona kopia była właśnie jednym z tych krajobrazów, które mię najwięcej irytują. Na półtora łokciowej przestrzeni obszar, porosły śliczną runią, jaką bodajmyśmy co rok w naturze oglądali; kawał lasu, za któryby nawet Berek Głębocki parę tysięcy nie pożałował, dalej chata, czy dworek, z dachem przez wiatr potarganym, na płocie przed chatą hładysze, dojniec, kilka ścierek czy płatków do cedzenia — ot i wszystko. Żeby jeszcze przez jedno z malutkich okienek wyjrzał żyd arendarz, a przede drzwiami zapędzić parę kóz i kilka chłopskich furmanek, obrazek byłby żywcem schwycony z Litwy, gdzie każda pojedyncza chata przy drodze, pod jakąkolwiek firmą istnieje, w gruncie rzeczy zawsze karczmą być musi. Odstąpiłem krok jeden, poprawiłem binokle.
— Niech mię djabli porwą, jeżeli to nie Litwa! — mruknąłem z całą swobodą wołającego na puszczy, pewny, że głos mój chociaż usłyszany, zrozumiany nie będzie.
Artysta drgnął; obrzucił mię wzrokiem od stóp do głowy. Ugryzłem się w język, nie należało przemawiać tak zaściankowym stylem w europejskiej świątyni. A malarz wciąż patrzał na mnie, wyraz twarzy miał ostry, spojrzenie ponure, poruszył parę razy ustami, jakby się wahał czy ma przemówić.
— Pan z Litwy? — spytał po polsku.
Skinąłem głową potwierdzająco.
Stał przez chwilę ze spuszczonemi oczyma, zmarszczył gęste czarne brwi i odwrócił się szybko do obrazu, nie okazując chęci do dalszej rozmowy.
Zacząłem porównywać kopię z oryginałem. Oh, jakże blado, smutnie, wstydliwie nawet wyglądał stary oryginał, w jakże świetny sposób przewyższała go świeża praca młodego artysty! Jaki koloryt, jaka perspektywa, co za cudowna harmonia w najmniejszym szczególe! Obrazek wykończony z zamiłowaniem, oddychał życiem niby wprost wykrojony z natury. Tej prawdy nie mógłbym nazwać malowaną. Zaszedłem z boku, chcąc raz jeszcze spojrzeć w twarz malarza. Spostrzegł moją ciekawość, nachmurzył się jeszcze więcej, twarz wyrażała proste, ale niezbyt uprzejme: czego cię tu licho przyniosło! Unikał mego wzroku, chcąc tem samem uniknąć rozmowy.
— To pańska praca? — spytałem niezrażony.
Skinął głową. Miałem pochwałę na ustach, ale poważno-surowy wyraz twarzy malarza nie dozwolił mi ich otworzyć.
— Czyj to oryginał?
— Eh, jestto robota mało znanego artysty — odrzekł.
Mój głos pokorny zdawał się go rozbrajać, spojrzał na mnie, jakby wyczekiwał, czy go jeszcze o co nie za pytam.
— Artysta ten był niegdyś moim nauczycielem — mówił dalej bez cienia niecierpliwości — obrazek zaś przedstawia w istocie chatę litewską; te dwa powody skłoniły mię do skopiowania, chociaż pejzarzysta nie jestem.
Wielbiciel mitologii stał już od pięciu minut za jego plecami; przebiegał wzrokiem od oryginału do kopii i napowrót; obraz zajmował go widocznie.
— Hm, pas mal, pas mal! — wyrzekł, talent, tak... wielki talent — dodał, zasłyszawszy, że rozmawiamy po polsku. Siużet tylko... mdły! To pan robiłeś? Hm, nie źle, wcale nie źle! Siużet niewdzięczny, ale zrobione po mistrzowsku! Pejzażysta, co?
Wąchał tabakę, mrugał oczami, zmęczonemi długiem natężeniem.
— Hm, lat kilka jeszcze... Włochy... Rzym... a może wyjść znakomitość! Tak, tak — mówił dalej jakby do siebie.
Drobnemi krokami obszedł stalugi i zatrzymał się za obrazem, akurat naprzeciw artysty. Spojrzał mu w oczy, a wąskie usta skrzywiły się sarkastycznie; obejrzał od stóp do głowy i znowu w twarz się wpatrzył. Czerwone plamy wystąpiły na policzki młodzieńca; jakaś strasznie rogata duma musiała siedzić w tem wątłem ciele, przykrytem taką nędzną odzieżą. Nienawidził pochwał, czy współczucia, gdyż zarówno podziwianie pracy, jak i przyglądanie się osobie, drażniły go widocznie. Na mitologa nie raczył nawet spojrzeć; nachylony nad skórzanym workiem układał zwolna pędzle i inne przyrządy.
— Hm, jeżeli przytem wytrwałość się znajdzie — przemówił staruszek; tak, wytrwałość przedewszystkiem!
Wykrzywił się złośliwie, a przymrużywszy oczy, patrzał z niedowierzaniem na młodzieńca.
— Iluż to ja takich, a może i zdolniejszych nawet spotykałem, tu, w tej samej galeryi! Zapowiadali genialne talenty, rwali się niby do pracy! I gdzież są ci nasi niedoszli geniusze! Che, che, rozpłynęli się w obłokach zarozumiałości, albo zrejterowali przed trudnościami. Tak, brak wytrwałości paraliżuje w nas wszystkie, nawet olbrzymie talenty! Marnujemy...
Malarz spojrzał na niego przez ramię.
— Czyż tylko brak wytrwałości — spytał ze złośliwą ironią.
Wnet jednak twarz przybrała ponurą powagę, odwrócił głowę i układał dalej swoje rzeczy.
Starzec zdumiony, że mu przerwano tak niespodzianie, wyprostował się, spojrzał raz jeszcze na malarza, kopię, oryginał i odszedł drobnemi kroczkami ku... Ledzie
— Pan ten obraz ma do sprzedania? — spytałem, gdy zamknąwszy worek, zwrócił się znowu do swej pracy.
Podniósł głowę; w oczach błysnęła radość, czy zdziwienie.
— Ależ tak, sprzedałbym najchętniej!
Spoglądał na mnie z niedowierzaniem.
Powierzchowność moja nie oznaczała zapewne ani znawcy, ani amatora. Już to za zbyt szczery wyraz twarzy wcale sobie wdzięczny nie jestem.
— Kupiłbym chętnie ten pejzaż — rzekłem nadrabiając miną!
— A jabym sprzedał jeszcze chętniej. Pan długo tu zabawi? — zapytał po chwilowym namyśle.
— Jutro muszę wyjechać.
— To za prędko! Pejzaż podmalowany dziś jeszcze w kilku miejscach, do jutra gotów nie będzie.
Zamilkliśmy; artysta nachmurzył czoło.
— Może pan ma coś innego? Przyznam się, że nie chciałbym wyjeżdżać bez żadnej pamiątki... Kto wie, czy będę tu kiedy!...
Zasunął palce we włosy i wpatrzył się ponuro przed siebie.
— Mam — odrzekł z cicha — tak, mam... portret; robota o wiele lepsza niż ta... twarz charakterystyczna... Portret malarza... Nic znakomitego wprawdzie, nieznanego nawet! Ha, ha!... jednego z tych, co dla braku wytrwałości rozpłynęli się w nędzy! Paradny ten... ten... znawca, kaznodzieja! Ciekaw jestem, czy sam próbował przeżyć choć jeden dzień bez... szampana i Hawany?... Ha, ha, paradny!
Błysnął oczami w stronę staruszka, zadumanego przed Ledą.
— Portret mam w mieszkaniu, jeżeli pan łaskaw...
— Służę panu.
Wyszliśmy. Podążał śpiesznie przedemną, a tylko na rogach ulicy oglądał się, czy nie zemknąłem. Znaleźliśmy się w końcu na jakiemś długiem podwórzu, gdzie po raz pierwszy zwątpiłem o niemieckiej czystości. Przez środek, dla wygody więcej niż dla ozdoby i woni, płynął strumień mydlin, unosząc z sobą resztki obierzyn od cebuli i kartofli. Zapach palonej kawy, smażonego mięsa, monotonne siekanie nożem po stolnicach, oznajmiały, że się znajdujemy w państwie kuchennem. Wspinaliśmy się dość szczęśliwie przez cztery czy pięć pięter. Jeżeli to prawda, że natchnienie płynie z nieba, czy z obłoków, to artyści mają racyę, lokując się na strychu. Towarzysz mój uchylił drzwi. Weszliśmy do izdebki nieznośnie jasnej, białej, a tak ciasnej i chłodnej zarazem, jakby była chatką ze śniegu. Na progu już, chcąc zapewne uwagę moją odwrócić od pustych kątów, wskazał mi portret, wiszący między dwoma oknami. Zbliżyłem się. Malarz stanął obok mnie, widziałem, jak zacisnął pięście, a lekki surducik dziwnie jakoś zadrżał mu na piersiach.
Portret przedstawiał jedną z fizyognomij, napiętnowanych przez życie jakąś kreską, zmarszczką, czemś, co się określić nie da, a pomimo to zdradza ciężką przeszłość cichego szermierza, którego jedynym występkiem było, że się nie otrząsł z prawdy w przedpokoju karyery, albo może, nie wyrzekł się serca, doszedłszy do rozumu.
— To pański ojciec — spytałem, upatrzywszy, że podobne „coś“ przebijało się wyraźnie i w twarzy młodego człowieka.
Potrząsł głową przecząco.
— Więcej niż ojciec — odrzekł prawie szeptem. To mój opiekun.
Odszedł i długo szukał czegoś na pustym stole.
— Mój opiekun — powtórzył, stanąwszy znowu przed obrazem. Kiedy byłem dzieckiem, dzielił się ze mną chlebem, potem dzielił się nauką, pracował nademną... no i... kochał mię trochę! Ha, byłto stary dziwak; widzisz pan, wierzył, że człowiekowi łatwiej obejść się bez ciepła słonecznego, niż bez serdecznej atmosfery!... Miał zwyczaj garnąć do siebie tych, których los od kolebki rzucił na bruk, na czcigodną opiekę publicznego miłosierdzia. Miał wiele dziwnych wybryków ten mój stary!
W głosie malarza brzmiało jakby zgrzytanie zębami; twarz i postawa były doskonale spokojne, usta tylko drgały, lub się wykrzywiały.
— Malowałem go z natury przed dwoma laty, potem, próbowałem przemalowywać kilka razy ale napróżno; były to już tylko portrety, ten jak żywy; gdy porównywam go z tym, co mam w pamięci, żadnej różnicy nie widzę! Jakże się panu podoba? — zapytał, zmieniając głos nagle.
I jakże tu było przystąpić do kupowania podobnego towaru. Przyszło mi na myśl, czy nie lepiej byłoby dać zaliczkę na pejzażyk, i już miałem się z tem odezwać, gdy malarz zwrócił się do mnie z jakimś gorączkowym pośpiechem.
— Kupuj pan! — zawołał — nie pożałujesz. Nie wiem, czem będę zczasem i czy będę jeszcze czemkolwiek. Wiem to tylko, że pracy tej, nie powstydziłbym się nawet wówczas, kiedy stanąłbym tam, gdzie dotąd marzeniem sięgać nie śmiem. Wlałem w nią moją całą duszę, wdzięczną, kochającą! Każde pociągnięcie pędzlem to zarazem hołd serdeczny, to coś takiego... czego wyrazić nie umiem! Kupuj, nic więcej do sprzedania niema!
Odwrócił się i zaczął biegać po ciasnej izdebce. Nie mogłem się obejrzeć: czułem tylko, że za mną stała jedna z tych nędz strasznych, podkopywanych głodem, dla których szlachetna duma bywa zarazem pogrzebowym całunem. Chociażbym dziś kupił pejzaż, kto wie, czy jutro staruszka nie kupi ktoś inny?
Położyłem na stoliku moją kartę wizytową wraz z banknotami.
— Portret ten przyjmuję do siebie na czasowy depozyt, czy zgoda? — rzekłem. Przyślesz pan mi go później.
Czułem, że w tej chwili obaj nie byliśmy zdolni sięgnąć po obraz na ścianę.
Ledwie wróciłem z obiadu do hotelu, znalazłem już mój sprawunek, owinięty w kilka numerów niemieckich gazet... Nie chcąc dla takiej drobnostki rozpakowywać rzeczy, wyjeżdżając, wziąłem go do ręki i jemu to zawdzięczam, że na dworcu wczorajszy staruszek w okularach poznał mię i powitał. Ja go też poznałem, ale do powitania nie miałem ochoty. Widziałem, jak drobnymi kroczkami wbiegł do sali, otulony w tumakowe futerko; lokaj wniósł za nim gutaperkową poduszkę i pled okręcony rzemieniami. On zaś sam w obu rękach trzymał obraz osłonięty grubym muszlinem.
— A, i pan nie z próżnemi rękami! — zawołał, spoglądając na mój portret. Ze świątyni sztuki, również jak z cudownego miejsca, każdy stara się unieść jakąś świętość. Ja też wiozę z sobą zdobycz nie małą.
Podniósł obraz, a przez muszlin ujrzałem — Ledę! Kopię tylko wprawdzie, o wiele mniejszą i nędzniejszą, ale również rozkoszną. Więc to była jego świętość! Zaśmiałem się impertynencko.
— Czego się pan śmieje? — zapytał z obrazą w głosie.
— Ileż za to... mięso — zapytałem ostatecznie niegrzeczny.
Staruszek uśmiechnął się udobruchany.
— To mięso, panie łaskawy, dostało mi się na pół darmo! Tak, tak, robota wprawdzie nieszczególna, ale siużet!...
— Siużet to grunt! Kosztuje mię 12,000 franków. Przyznam się, że przygotowany byłem dać daleko więcej.
Pociąg świsnął. Jechaliśmy wprawdzie w jedną drogę, tylko że on w pierwszej, ja zaś w trzeciej klasie.
Na każdej spowiedzi ksiądz strofował Walentego, że się upija, przedstawiał mu, że duszę gubi a po śmierci smołę pić bidzie. Walenty objaśnił, że pije za swoje pieniądze tylko w niedzielę lub święto, lecz dnia powszedniego chyba towarzysz na czarkę zawoła, a to zdarza się tak rzadko, że i wspominać nie warto. Kiedy go ksiądz upewniał, że upijać się w święto jest jeszcze większym grzechem, Walenty pomyślał:
— Bajki! Jakżeby człek święto poznał? I tak nieraz jednej albo dwóch niedziel nie doliczam się w miesiącu!
Porzucił więc konfesyonał Bernardynów; a gdy i w innych kościołach spowiednicy okazali się również wymagającymi, nie chodził do spowiedzi wcale. Pomimo to pijakiem nie był; przez sześć dni pracował wytrwale, w niedzielę spał do południa, potem zaś sam nie wiedział, co z sobą zrobić. Rodziny właśnej nie miał, mieszkał u stróża w kącie. Zwykle pogadają o tem i owem, z początku w chacie, potem przed bramą, w końcu pójdą na kwaterkę piwa; jednej niedzieli stróż płacił, następnej Walenty. Niedziele ostatniego zdarzały się częściej; udawał jednak, że tego nie pamięta. Stróż miał żonę i troje dzieci, on zaś ani żywego ducha. Czasami chodzili razem do Zakrętu albo na Rossę; wówczas o piwie wzmianki nie było. Walenty kładł się na trawie, wydostawał fajkę z zanadrza, a wybierał zwykle takie miejsca, zkąd można było widzieć Wiliję i las na przeciwległym brzegu; do miasta odwracał się plecami, miał go już dosyć cały tydzień. Z początku spoglądał obojętnie; woń lasu, woda, trawa, szmer jakiś łechcący — odurzały go powoli; mrużył oczy i słuchał oparty o pień drzewa. Patrzał, jak tam w oddali dwa brzegi porosłe lasem i krzakami zbliżają się ku sobie, a rzeka płynie coraz węższem korytem, jak nad nimi pas błękitnego nieba zsuwa się gdzieś daleko. Widział to już ze sto razy może, ale jeszcze się nie napatrzył, nie nasycił świeżością, co mu szeroką falą wpływała do piersi.
— Jak tu dobrze, jak dobrze — mruczał tak sobie, byle coś powiedzieć, gdyż w piersiach aż kłuło od nieokreślonego jakiegoś uczucia. Poruszał plecami, zamykał oczy; wówczas woda szumiała głośniej, szmer powietrza łechtał go jeszcze rozkoszniej.
Zdarzało się, że elegancka dziatwa z sąsiednich willi przybiegała w tę stronę za piłką lub za obręczą, rzuconą niezręcznie. Na widok człowieka w wytartej sukmanie, bez czapki, w zapylonych butach, z ospałą, ponurą twarzą, dzieci cofały się trwożliwie, lub przytulone do drzewa przyglądały mu się ciekawie, gotowe do odwrotu przy najlżejszem jego poruszeniu.
— To pewno złodziej, a może rozbójnik? — szeptały cichutko.
— Może pijany? Uciekajmy!
Zmykały, oglądając się, czy za niemi nie goni.
Walenty siedział jak odurzony; nie pogoniłby tam nawet za wlasnem szczęściem.
Czasami w lesie, po drugiej stronie, odzywał się śpiew zgodny, umiejętny, podzielony na chóry; to niemcy robotnicy z garbarni dawali zwykły swój koncert. Walenty nie rozumiał, gdzie w śpiewie dobra wola się kończy, a umiejętność zaczyna; lubił najprzód harmonię powtarzaną długiem echem, którą rzeka niosła gdzieś daleko; podobała mu się zgodność kilkudziesięciu głosów naraz. Kiedy przestawali, to jak nożem uciął; zaczynali też wszyscy razem, jakby wszyscy jedno gardło mieli. Słuchał, tłumił oddech, a gdy drzewa i krzaki dwoić się poczynały, przecierał pięścią wilgotne oczy.
Noc wypędzała przyjaciół napowrót do miasta. Spać jeszcze się nie chce, spojrzeli na siebie i jednozgodnie, bez zamiany słów, skierowali się do źródła pociechy i osłody. Wybierali zwykle szynkownię, przy której był ogródek, to jest kawałek piasku ogrodzonego, z kilkoma krzakami pokrzywy. Zasiadali na ławce między chlewkiem z żydowską kozą, a izbą, z tradycyjną wonią cebuli, śledzi i wódki; nad nimi szarzał kawałeczek nieba, z którego spadało trochę wieczornej rosy; świeżej więc tu było, niż w dusznej, przepełnionej po brzegi szynkowni.
Walenty częstował; po dwóch butelkach stawał się bardzo rozmownym, na dnie każdej wychylonej szklanki znajdował anegdotkę lub stare wspomnienie. Niegdyś, kiedy był jeszcze wyrostkiem i miał matkę, jeździli razem „w swoje strony“ pod Lidę: tam u stryjeczno-wujecznego brata mieli kilka pni pszczół. Matka już dawno umarła, pszczoły już także posiwiały, a może i poumierały nawet. Walenty jednak przypominał je sobie czasami; była to bowiem jedyna rzecz, do której miałby prawo gdyby istniała. Każdym razem, gdy mu serce rozmięknie w piwie, albo zapłonie od wódki, ule i wszyscy stryjeczni stają przed nim jak żywi.
— Rzucę wszystko, pójdę, dalibóg pójdę w swoje strony! Cóż to ja... przybłęda jakiś? Boże odpuść! I ja mam swoich... i ule mam, trzy, nie, pięć ułów, tak pięć. Eh, pszczółki te moje!
Oblizywał wąsy i uśmiechał się słodko.
— No, wypijem jeszcze kumie, hę? Za moje pszczoły, zgoda? Pili też do późnej nocy.
Wytrzeźwiwszy się, nie wspominał ani o „swoich“, ani o pszczołach; nie było czasu na próżne myśli. Od wiosny aż do jesieni roboty miał dosyć; domy, bruki, oświetlenie, wodociągi — wszystko to w części było jego dziełem. To też o wszelkich robotach publicznych odzywał się z pewną poufałością:
— „My“ teraz prowadzim gaz lub wodę, „my“ robim to i owo.
Czuł się przytem w obowiązku czuwać nad dobrem publicznem, do którego choć z lekka rąk przyłożył. Ile razy spostrzegł dzieci tłoczące się do pompy, rozpędzał je bez ceremonii:
— Ja wam tu, szubrawcy! Dla was to zrobili! Przyszli już majstrować! Powoli, po jednemu, nie tratujcie się jak konie!
Malcy śmieli się z przestrogi, czasem chlusnęli wodą za nim; pomimo to, Walenty nie przestawał ostrzegać; każdą bowiem pompę i latarnię uważał w części za swoją własność.
Najstraszniejszem widmem była dlań zima długa, chłodna, istna kara boża. Z początku, dokąd ludziska nie zaopatrzą się w drzewo, zarobek jest, choć mały; czem dalej tem ciężej. Bywają dni, w których ani szeląga na oczy nie widzi. Umyślnie wstaje przed słońcem, żeby pierwszy stanąć przed ratuszem; jeszcze tylko mgła poranna snuje się po ulicach, gdzieniegdzie stróże zmiatają bruki; sklepy zamknięte, w oknach ani żywego ducha. Walenty ciągnie już z piłą na ramieniu, z wiązką powrozów na plecach. Siermięgę zapiął szczelnie, do butów włożył resztki flanelowego kaftana, czapkę nasunął na oczy; wlecze się wzdłuż domów, zagląda na podwórza, czy czasem nie ujrzy kłód do piłowania. Myślał, że dziś przynajmniej nikt go nie wyprzedzi — gdzie tam! Już na rogu Niemieckiej spostrzegł dwu, dalej jeszcze jednego, wszyscy pod bronią — z piłami i powrozami na plecach!
— Ob, żeby ich... nie stało — mruknął i spojrzał ponurym wzrokiem na współzawodników.
— Ten rudy, ledwie nogami włóczy, już od trzech dni stoi i nikt go nie woła.... Na co komu ten cherlak? Siły za grosz nie ma! Dziś przywlókł się jeszcze... chyba tu zdychać myśli! A ten drugi, stary, istny wisielec, skostniał już zawczasu. Stoi jak nieżywy, oczami nawet poruszyć nie może! Tylko w drogę włazi, cenę psuje! Człek nieraz za psie pieniądze idzie, byleby nie dać się wyprzedzić tym niedołęgom.
Podobne myśli przychodziły do głowy każdemu z osobna; mierzyli się wzajemnie ponurem wejrzeniem. Wkrótce cały szereg stanął wzdłuż ratusza; oparci plecami o ścianę, z nogami wyciągniętemi na chodnik — czekali.
Miasto przebudzało się zwolna, tu i owdzie dym wyjrzał z komina; otwierano sklepy.
— No, co dziś Bóg da! rozmyślał Walenty i mimowoli spojrzał na tych, którzy już od dni kilku zmiłowania bożego czekali.
— Jeżeli zdarzało się, że pierwszy z brzegu dostał naprzód robotę, Walenty nie mógł sobie darować, że nie stanął na jego miejsce. Do miejsca bowiem przywiązywał wielkie znaczenie, a gdzie go raz spotkał dobry zarobek, tam usiłował stawać zawsze, przekonany, że miejsce to musiało być szczęśliwem. Długi, strasznie długi dzień miał przed sobą! Żebyż to jeszcze dzień ludzki — ale to albo śniegiem smaga, jak biczem, albo deszcz pruszy, niby najęty, to znów mróz ściska za serce, aż łzy w oczach krzepną, nogi drętwieją, w palce kole, jak szpilkami. Wąsy zbielały pod nosem, kołnierz i czapka szronem się pokryły; tupie, macha rękami, przechodzi się wzdłuż chodnika.
— A zgiń ty, przepadnij — mruczy, a para bucha mu z ust, niby z ciepłej chaty.
Zniecierpliwiony wbiega do szynku; znajomemu zakredytują kieliszek; tylko za procent musi przynieść kilka wiader wody, narąbać drewek, powylewać pomyje; zrobi co każą, i znów wraca na stanowisko. Wokoło niego snują się ludzie, przejeżdżają wozy, ruch, życie, każdy śpieszy, nawet psy biegną, nie oglądając się, jakby miały ważne sprawy do załatwienia. A Walenty wciąż jeszcze stoi bezczynny: podpierał ścianę prawem ramieniem, teraz podparł lewem; ziewa, zdrzemnąłby może, żeby stanowisko było choć trochę dogodniejszem. Ogląda się, nadsłuchuje... Prostuje się na lada skinienie; często podbiegnie kilka kroków, a za nim drugi i trzeci; okazuje się, że nie wołano ich wcale, więc wracają na miejsce ze spuszczonemi nosami.
Nareszcie i jemu zdarzyła się robota! Przed znajomym sklepem stanęły furgony; zawołano, żeby pomógł znosić i ustawiać towary; potrwa to godzinę, może więcej, dostanie jakie trzydzieści kopiejek; dziś więc nie wróci do chaty z próżnemi rękami.
Wogóle podczas zimy finanse stoją kiepsko: o zbytkach mowy nie ma, tytoń i piwo należą do wspomnień, z jadłem nawet nie bardzo akuratnie się widuje. Stróżowa karmi go w części na kredyt, ale czem dalej, tem niechętniej strawy udziela. Wszyscy usiądą do jadła, a o nim ani wzmianki; nie śmie sięgnąć do misy, więc kręci się koło drzwi, niby szuka czegoś, tymczasem zaś wyczekuje, czy nie zawołają. Wychodzi wreszcie i przez cały czas jedzenia stoi przed chatą, albo idzie po chleb — na kredyt. W bliższych kramikach zadłużył się już dostatecznie, w dalszych go nie znają, próbuje szczęścia tu i owdzie. Czasami stróżowę serce zaboli — zostawi trochę w misie. Rad byłby unieść się dumą, nie przyjąć, ale głód dumę zwycięża — zjada biedak co do źdbła, tylko w gardle dławi go coś doktliwie, jakby wraz z jadłem łzy przełykał. Wkrótce zaczną lód zwozić do piwnic, oczyszczać ulice, interesy się poprawią — on jeden śmiało może budować zamki na lodzie! Do wiosny przeżyje jakkolwiek; jak słonko przygrzeje, robota wraz z trawką wyjrzy z pod śniegu. Naliczył już ze dwadzieścia placów, na których przygotowano materyały do budowli. Szkoda tylko, że starość coraz częściej daje znać o sobie, ręce drżą, grzbiet boli, z każdym rokiem coraz ciężej. Niechętnie go już najmują, bo robotnik z niego slaby, niedołężny. Tego lata, o mało kilka razy nie spadł z rusztowania trzypiętrowej kamienicy; odprawiono go wreszcie, mówiąc, że powinien sobie lżejszej pracy poszukać! Ale gdzie jej szukać! Próbował, eh, czego też człek nie próbuje w życiu! Próbował wyciągnąć rękę po jałmużnę...
— Taki zdrów dziad, a żebrze — ofuknął każdy z przechodniów; czy to zarabiać nie możesz?
Opuścił rękę i sam nie wiedział, co z sobą począć tymczasem, nim dojrzeje do żebraniny. Z zazdrością spoglądał na ślepego dziada przy kalwińskim kościele; ten wyglądał jak ogórek, odzież miał ciepłą.
— Hm, już to niektórym Bóg szczęście daje!
Tego roku spodziewał się dobrze zarobić na św. Michała. Całe miasto przeprowadzało się; tragarzów rozrywano na wszystkie strony. Zamówił go z pięciu innymi jakiś lokaj i prowadził za sobą na schody wspaniałej kamienicy. Walenty przyodział się staranniej, brodę ostrzygł, żeby lepiej wyglądać, trzymał się prosto, akurat, jak przed dwudziestu laty. Kiedy lokaj oznajmił, że rzeczy dużo i w sześciu nie podołają może, Walenty pierwszy upewniał, że on jeden za trzech wystarczy, jak zechce. Weszli. W salonie meble w nieładzie, lustra pozdejmowane, na podłodze i kątach lampy i obrazy, fortepian odsunięty na środku, lokaj biegał, napędzał, krzyczał!... Zabrano się do odszrubowania nóg u fortepianu. Wzięli się do tego umiejętniejsi. Walenty stał na stronie, czekał, nim każą nadstawić ramiona; kręcił głową na wszystkie strony, przez chwilę spoglądał na swoją figurę, odbitą w ogromnem zwierciadle i poprowadził dłonią po aksamitnej sofie; przysiadł w fotelu, a gdy sprężyny uginały się zwolna, uśmiechnął się; z kolei próbował usiąść na krześle... W tem zawołano na niego; fortepian był gotów, nogi odszrubowane, pedał odjęty.
— Ho, walaj! — huknęli jednogłośnie i ciężki instrument znalazł się na czterech mocnych ramionach. Walenty poszedł naprzód pod klawiaturę, a że niższym był od towarzyszy, ciężar przychylił się na jego stronę; ostry kant werznął mu się w szyję odrazu; już miał zawołać na pomoc, gdy trzej inni krzyknęli:
— No, stary, co za trzech masz dźwigać, ruszaj, pokaż co umiesz! Do zapłaty staniesz razem z młodymi!
Słowa te zacięły go jak biczem; zgranatowiał, oczy krwią zaszły, ale — szedł dziarsko. Minęli drzwi jedne, drugie, i zwolna zaczęli się spuszczać po schodach. Walenty szedł od strony poręczy; czuł, jak mu nogi w kolanach zaczynają się uginać, w oczach ciemnieje, już... już nie widzi stopni... wyciąga rękę, żeby schwycić za poręcz! Ramię usunęło się nagle — upadł: fortepian stracił równowagę i stoczył się w ślad za nim po schodach. Grad przekleństw posypał się z góry i z dołu; gwar, zgiełk zapanował w całym domu. Przed schodami leżał kosztowny instrument, pokrywa odpadła, połyskiwały żółte struny, z pod odłamanej deski wyglądały, klawisze — boki i żebra potrzaskane. Walentemu zaś zrobił dziurę w głowie. Długa struga krwi spłynęła, nim zdołano wydostać go z pod fortepianiu; oczy miał zamknięte, w twarzy ani śladu życia, oddychał jednak; położono go na stronę tymczasem. Towarzysze klęli, chociaż wiedzieli, że ich nie słyszy:
— Zuchował przecież, przechwalał się, czego lazł? O mało wszystkim karków nie połamał stary grzyb! Popamięta on ruski miesiąc. Niech śpi teraz, a może nie obudzi się wcale.
Spoglądali na niego z gniewem i z litością zarazem. Przebudził się jeszcze tegoż wieczora i długo patrzał przed siebie, nie mogąc zrozumieć, gdzie się znajduje. Na głowie miał jakby drugi czerep ciężki, ogromny; rękę i ramię bezwładne — słuchał, rozszerzał powieki, ale ani nad wzrokiem, ani nad słuchem zapanować nie mógł: szumiało w uszach, a przed oczami skakały czerwone i żółte koła; próbował odetchnąć, w piersiach paliło jak świecami. Zamknął oczy i tylko rękę przesuwał z kolei po kołdrze, poduszce, kręcił w palcach prześcieradło, jakby podziwiał nieznany dotąd zbytek. Zebrał wszystkie siły i raz jeszcze otworzył oczy. Teraz widział trochę wyraźniej. Znajdował się w długiej sali; lampka zawieszona na przeciwległej ścianie oświecała szereg łóżek; na kazdem czerniała postać ludzka przykryta kołdrą. Spojrzał na swych sąsiadów: jeden chrapał, jakby za gardło duszony; tego obejrzeć nie mógł, przeszkadzało mu zdruzgotane ramię i cudza czaszka, którą dźwigał na głowie; z drugiej strony ujrzał najprzód parę bosych nóg, wyglądających z pod kołdry, dalej trochę, dwie długie kościste ręce, obnażone po łokcie, spoczywały bezwładnie po obu stronach korpusu; na poduszce widniała głowa, okryta resztkami siwych włosów; broda śpiczasta, nos cienki, zamknięte oczy zapadły głęboko. Sąsiad nie ruszał się, nie oddychał... Spokojny jak z wosku.
Walenty przyglądał mu się z natężeniem, on go znał... widział gdzieś...
— Ach! to stary... z pod ratusza! Już miał przemówić, poruszył ustami, w tem cudza czaszka z całą siłą przycisnęła mu głowę, żar rozbiegł się po żyłach.
Zamknął oczy. Żywi i umarli pozostali gdzieś daleko; on zaś... powędrował w swoje strony! Trzy ule, nie, pięć, stało obok siebie w Zakręcie nad Wiliją — jak raz w tem miejscu, gdzie rzeka się zwęża, a lasy nadbrzeżne zbliżają się ku sobie. Dzień letni, słoneczny, szmer, woń, swoboda! Próbował raz jeszcze odetchnąć rozkosznem powietrzem. Zbolała pierś ciężyła jak kamień... jęknął głucho:
— Eh, pszczółki... wy moje!
W kościołku działo się coś niezwykłego. Zauważył to stary Maciej, pędząc bydło z pola do chaty; zauważyli robotnicy wracający z łąki, ale i Maciej i robotnicy zatrzymali się na chwilę, popatrzyli na szare ściany kościołka, posłuchali, że ktoś gra w niezwykłej porze i poszli drogą do wioski. Gromada kobiet z grabiami wracała na końcu. Zdaleka już zasłyszawszy granie, spojrzały na siebie zdziwione: przed bramą i na cmentarzu pusto, nigdzie ani żywego ducha, kościół zamknięty, pomimo to organy grają! Przed dwoma dniami zmarł organista, a wiadomo, że ani w wiosce, ani w miasteczku za rzeką nie było nikogo, ktoby grać umiał. Baby zdumione, przelęknione trochę, skupiły się przed wrotami.
— Może nieboszczyk? — szepnęła najodważniejsza.
Wzruszyły ramionami na znak powątpiewania. Wiedziały bowiem, że umarli tylko w nocy chodzą; zresztą organista — to może i o zmroku wstaje? Kto go tam wie!... Dopiero pierwszy umarł w ich wiosce! Uciekłyby może, ale ciekawość przykuła je do miejsca; spoglądały na kościół, szturchały się łokciami przy każdym głośniejszym akordzie; kolana drżały trochę; lecz tak w kupie, a do tego z grabiami na ramieniu nie lękały się ducha, chociażby nim był sam organista! Zachodzące słońce złociło dach kościoła, załamywało się w małych szybach, nadając pozór rzęsistego oświetlenia. Ciepły wieczór letni rozesłał się do koła. W starych lipach, otaczających cmentarz, trzepotały ptaki, układając się do snu; kilka wróbli skakało jeszcze na dachu. Wkrótce i te spóźnione włóczęgi frunęły z szelestem i znikły, wśród gęstych gałęzi. Przez chwilę słychać było wojowniczy szczebiot; szare hajdamaki czubiły się zapewne ze spokojniejszą bracią. Jeden spadł na trawę, zerwał się na równe nogi i jak niepyszny poleciał szukać schronienia na sąsiedniem drzewie. Był to zapewne główny przedstawiciel opozycyi, gdyż po jego zniknieciu spokój zapanował pod zielonem sklepieniem. Słychać było tylko szelest skrzydeł, szmer liści, w końcu i to ucichło. Lipy stały poważne, nieruchome, niby ciemno-zielonyy wał, odgradzający cmentarz od całego świata; a żaden sędzia śledczy nie domyśliłby się, że pod tem wonnem cichem sklepieniem uderza tysiące serduszek i tyleż główek śni o pieśniach i swobodzie. Ciszę przerywało szczekanie psów gdzieś za rzeką, ale było tak słabe, tak niewyraźne, że żaden burek we wsi nie raczył na nie odpowiedzieć: poruszały ogonami, leżąc przed chatą, a na znak zupełnego lekceważenia odwróciły głowy w przeciwną stronę. Organy wciąż grały; głębokie, wyraźne akordy powtarzały się w różnych zakątkach cmentarza, zmieszane z wieczorną rosą, z zapachem przeróżnych ziół, płynęły gdzieś w przestrzeń, po nad lipami. Babom przychodziło na myśl, że może on na całą noc zabrał się do kościoła. Znudzone wyczekiwaniem przypomniały sobie o dzieciach, o krowach i świniach; zaczęły spoglądać ku wiosce, gdy z za kościoła wyszedł zakrystyan z kluczami.
— Czego stoicie? A! dziwo wielkie! Nie słyszały muzyki! — wołał, idąc ku wrotom.
— Któż tam gra?
— Kto? Nieboszczyk, wiadomo! Eh głupie! Stare już, a nie wiedzą, że żaden nieboszczyk przed północą z grobu nie wstaje! dodał, spostrzegłszy, że baby spoglądają z niedowierzaniem. Przyszło dwóch jakichś, na służbę, proszą się, to ksiądz próbuje, który lepiej gra, ot i wszystko!
— A... ha!
Baby żałowały trochę, że nie duch. Strachu byłoby dosyć, ale i dziwa nie mało; teraz muszą z próżnemi gębami wracać do chaty. Żywy organista to przecież nie bardzo wielka nowina.
Muzyka ucichła. W kościołku rozległo się ciążkie stąpanie, a po chwili przez boczne drzwi wyszedł ksiądz i dwóch ludzi. Baby już odeszły; zakrystyan skrzypnąwszy parę razy kluczem we drzwiach, popróbował pięścią czy dobrze zamknięte i powlókł się w stronę plebanii. Ksiądz przeprowadził go wzrokiem, wąchał tabakę, przechylał głowę z ramienia na ramię, potem szukał czegoś w bocznej kieszeni, a przez cały ten czas patrzył przed siebie, trochę zakłopotany; należało zrobić wybór między dwoma kandydatami, wahał się! Tymczasem organiści stali jak na nożach, gnietli czapki w rękach, przestępowali z nogi na nogę i z największem natężeniem wpatrywali się w księdza. Obaj wyglądali na ludzi wcale niezamożnych. Młodszy, dwudziestoletni chłopak, chudy blondyn, z nisko ostrzyżonemi włosami, drżał jak lękliwy pies, gdy na kij patrzy; napróżno usiłował być spokojnym, tłumił oddech, gryzł usta, nad drżeniem zapanować nie mógł! Ze strachu i niepokoju uszy mu poczerwieniały, pot wystąpił na czoło; mrugał oczami, przełykał ślinę jak dzieciak, kiedy się do płaczu zabiera. Drugi, o wiele starszy, wysoki szpakowaty brunet, zapięty szczelnie w czarnym, bardzo wytartym surducie, wyglądał spokojniej; nie drżał i nie mrugał oczami, tylko od czasu do czasu zaciskał palce aż w stawach trzeszczały i z tak ponurą natarczywością patrzył w twarz księdza, że ten mimowoli odwracał wzrok w przeciwną stronę, a pomimo to wciąż widział ogorzałą twarz, pokrytą czarnym, dawno niestrzyżonym zarostem, długą, chudą szyję i oczy dziwne, z wielkiemi białkami jak u cygana, słowem, paskudną fizyognomię zgłodniałego zbója, albo wisielca, której lepiej nie oglądać przed nocą! Obaj mieli długie buty zbielone od kurzu; starszy opierał się na kiju, czasami postkiwał nim po trawie.
Nareszcie ksiądz schował chustkę i odchrząknął.
— Hm... tego... gracie dobrze, i ty p. Piotrze i ty chłopcze, za dobrze nawet, jak na nasz chłopski kościołek. Ale widzicie... dwóch nie potrzebuję... któryś ustąpić musi, iście jednocześnie. Obaj potrzebujecie miejsca... nie tedy... jak zrobić!
Organiści wstrzymali oddech; starszy przymknął oczy, stał jak delikwent wyczekujący wyroku; wiedział, że chłopak daleko lepiej, a ksiądz od razu łaskawszem okiem spoglądał na niego.
— Kwapić się tu niema na co — mówił dalej — każdy z was wart lepszego miejsca; płaca skromna, sześćdziesiąt rubli rocznie, dwie beczki żyta, kawał pola pod kartofle i parę zagonów pod warzywo; przed chatą jest kilka jabłonek i dwa ule; ot i wszystko! Z biedy żyć można. Żonaci jesteście?
— Ja, nie — zawołał młodszy z pośpiechem — sam jeden — dodał, wiedząc, że ten warunek nigdy na służbie nie zawadza.
Piotr mruknął coś niewyraźnie. Lękał się przyznać, że ma żonę i czworo dzieci! Źle zrobił! Gdyż ksiądz, nie słysząc odpowiedzi domyślił się gorszych rzeczy niż były w istocie. Nie powtórzył pytania, ale pewnym był, że ma żonę i dzieci sześcioro przynajmniej, a wszystkie swawolne jak dzikie koty, czepiać się będą po dachach, po parkanach, wpadać do sadu, nawet pszczołom i ptactwu nie dadzą spokoju! Czyż on nie zna tych szubrawców! To filistyni, z którymi Samson nawet nie dałby rady. W plebanii jest tylko jeden syn zakrystyana, a i z tym wyżyć trudno Owoce zjada w zawiązkach, ciska kamieniami w ule, z psem i kotem wieczną prowadzi wojnę, a służąc do mszy, pluje przez zęby prosto księdzu na buty, niechcący niby! Sześcioro dzieci — pewnym był tej liczby — to gorzej niż szarańcza! Szala wyboru przechyliła się znacznie na stronę młodego samotnika.
— Pogadajcie tam z sobą...
— Ej, nie! — przerwali mu jednocześnie — lepiej niech z łaski swej ksiądz proboszcz sam wybierze. Ja znam się trochę na ogrodnictwie — dodał młodszy, nie wiedząc, że trafia w najsłabszą stronę księdza.
— To dobrze, to doskonale! Właśnie o takim myślałem! A ty p. Piotrze nic więcej nie umiesz prócz muzyki?
Potrząsł głową przecząco.
— Umiem strzydz... zająknął się, gdyż spostrzegł, że głowa księdza była zupełnie łysa i tylko skromny pas siwych włosów łączył z tyłu jedno ucho z drugiem.
— Szkoda, wielka szkoda! Ale cóż robić... W każdym razie wybór między wami trudny. Nie chciałbym skrzywdzić żadnego, a obu zatrzymać nie mogę. Ot, wiecie co — zawołał rozjaśniony nową myślą — przyjdźcie jutro, zaśpiewacie mszę św. jeden do ofiarowania, drugi do końca. Spróbuję waszych głosów, a wówczas pogadamy ostatecznie. Tymczasem bywajcie zdrowi! W miasteczku stoicie? No, tak z Bogiem.
Skinął głową na pożegnanie, i odszedł uszczęśliwiony, że ciężkie słowo choć do jutra odłożył.
Organiści stali przez chwilę, nie śmiejąc spojrzeć na siebie. Woleliby może dziś już usłyszeć ostateczny wyrok. Młodszy szczególnie, pewnym był, że wybór padnie na niego. Przestał drżeć, a jednocześnie poczuł, że bardzo jest głodny, i że czas już wracać do miasteczka.
— Pójdziemy — szepnął, nie frasujcie się zawczasu ja śpiewam cicho, bardzo cicho, pewno mój głos mu się nie podoba.
— Eh, co tam gadać — zawołał Piotr — wiadomo, że ja pójdę z kwitkiem. Taka już moja dola! Żebym chciał utopić się, to w morzu nawet zabrakłoby wody. Cztery podłe miesiące łażę za miejscem i wszędzie rwie się... Choć żywcem do ziemi leź.
Ochrypł i wykrzywił usta boleśnie.
Szli wąską ścieżką wzdłuż parkanu. W ogrodzie, pomiędzy kilku karłowatemi jabłonkami widać było pustą chatę; drzwi i okna otwarte i nigdzie ani żywego ducha; dwa ule, kilka zagonów warzywa świadczyły, że była to właśnie siedziba przeznaczona dla organisty. Spoglądali na nią przechodząc. Młodszemu oczy zajaśniały radością! Krzaki dzikiego agrestu, wysokie pokrzywy, łopuchy rozkrzewione otulały ściany lepianki, wyglądającej jak w bukiecie, nie wykwintnym wprawdzie, ale dość świeżym. Na okienku leżało kilka glinianych fajek, zczerniałych we środku od długiego używania, a do jednego z kołków w płocie przywiązany był sznur, którego koniec ginął gdzieś w trawie; sznur ten mimowoli przypominał krowę, lub kozę przynajmniej, pasącą się wśród drzew i kwiatów. Ślady dobrobytu były widoczne. Piotr spostrzegł to również, jak i młody towarzysz; dojrzał może coś więcej, spochmurniał strasznie, zacisnął pięści i odwrócił głowę; widok nędznej lepianki, na wpół zdziczałej natury przedstawił mu się jako raj utracony na zawsze.
Czemuż nie przybył choć o godzinę wcześniej. Wyszedł z miasta o świcie, i gdyby całych sześć mil szedł bez odpoczynku przybyłby jak raz w porę. Na biedę swoją zasnął w lesie; czuł się bardzo zmęczony, słońce paliło jak ogniem, usiadł więc odpocząć tylko; ale w lesie zawsze coś szepcze, jakby do snu namawia, zasłuchał się i zdrzemnął. Spał długo, dłużej niżby sam chciał; gdy się obudził, słońce było już za lasem; orzeźwiony szedł dalej raźno, bez odpoczynku, a jednak spóźnił się! Gdy myślał o tem, żal coraz dotkliwiej ściskał go za gardło. Nad rzeką spotkał tego chłopaka; nie domyślał się, że to współzawodnik; czekał na niego z promem, sam przewiózł na drugą stronę, a przytem litował się nad nim, jak nad własnem dzieckiem! Chłopak wyglądał półmartwy ze zmęczenia, a gdy, usiadłszy na promie, zdjął buty, nogi miał nabrzmiałe, pokaleczone, odzierał skrwawione szmaty, krzywił się boleśnie, a jednak, gdy dowiedział się, że Piotr idzie z zamiarem dostania miejsca organisty, odżył, zapomniał o spuchniętych nogach; od rzeki do plebanii szedł śpiesznie, jakby teraz dopiero udał się w drogę. Po co czekał na niego? Czemu nie przeprawił się sam, nie zważając, że jakiś biedak wlecze się ledwo żywy i zdaleka woła o prom słabym, błagającym głosem! Ech, wolałby ogłuchnąć na tę chwilę. Wychodząc z miasta pewnym był tego miejsca; miał dobre świadectwa i postanowił zgodzić się na wszelkie warunki.
— Chleba kawałek będzie w każdym razie — mówił do żony, wybierając się w drogę z pośpiechem.
Ożywiony dobrą nadzieją, za ostatniego szóstaka kupił dzieciom świeżego mleka.
— Niech balują! Kto wie! może wkrótce będą mieli często takie przysmaki!
Żegnając się z żoną, miał łzy w oczach, ale łzy dobre, serdeczne, od których w oczach jaśniej i lżej na sercu.
— Choć raz Bóg zlitował się nad nami — powtarzali oboje, oh, choć raz!
Pewni byli, że bieda skończyła się, a przynajmniej ta najstraszniejsza... w nieopłaconym kącie na bruku, bez zarobku i bez nadziei... Wychodząc, słyszał, jak mówiła do dzieci:
— Proście Boga, żeby tatko zdrów wrócił, a znowu będzie chleb i ciepła chata!
Miał taką poczciwą kobietę. Zmarniała w biedzie i pracy, ledwie nogi włóczy, ale nie skarży się, nie narzeka nigdy, jeszcze jemu otuchy dodaje: — Cóż robić — mówi nieraz — czy to my jedni w nędzy, może itd. Słowa jej jak ogniem palą w samo serce: bo i cóż z tego, że on żyje, kiedy żonie jego i dzieciom gorzej niż najbiedniejszymsierotom! Myśli te go ogłupiały. Całemi godzinami stoi czasem za węgłem albo koło parkanu; patrzy w prawo w lewo, ot tak sobie, byle patrzeć! Wiedział, że z żadnej strony niczego spodziewać się nie mógł, że na tym długim i szerokim świecie nigdzie a nigdzie kąta znaleść nie może. Ludzie przechodzili, szturchali, oglądali się. On, jakby nie widział ani ludzi, ani świata; tylko wciąż dzwoniło mu w uszach, że on człek zbyteczny, niepotrzebny, że teraz organistów za dużo na świecie. Wracał do domu i siadał w kącie nieruchomy; wyglądał wówczas tak jakoś dziwnie, że dzieci, na widok jego, milkły i jak spłoszone ptaki tuliły się po kątach. Czasami znowu ogarniała go straszna siła i odwaga. Starał się, biegał, wywiadywał, chodził z prośbami do znajomych i nieznajomych, klął, zżymał się... usiłował gwałtem głową mur przebić. Żona spoglądając z trwogą, pytała:
— Czy nie wypił ty czego... broń Boże?
On sam nie poznawał siebie; w takim dniu powtarzał w duchu, że jemu sądzono powiesić się.
Teraz, gdy wyszedł z plebanii, przekonanie to odżyło w całej mocy. Czyż nie było oczywistego dowodu, że jest zbyteczny, że organistów za dużo? Do rzeki mieli wiorstę, nie więcej. Zmrok zapadał szybko; ciemne chmury ciągnęły z zachodu; powietrze było ciężkie, duszne, jakby naraz wszelki duch ustał w naturze. Dla skrócenia drogi szli przez górę piasczystą, porosłą gdzieniegdzie krzakami paproci i rzadką trawą. Od piasczystego gruntu było tu widniej trochę, dokoła zaś lasy i zarośla wyglądały jak czarne szlaki; u dołu rzeka płynęła bez szumu, ciemna, ołowiana. Chociaż nogi tonęły w piasku, a droga pod górę stawała, się coraz więcej męczącą — szli dość prędko. Piotr nie czuł zmęczenia, nie czuł prawie że idzie; machinalnie zdjął czapkę, rozpiął surdut, spotniałe włosy przylgnęły do czoła, pot spływał po twarzy, sapał głośno, a pomimo gorąca dzwonił zębami, drżał jak w febrze.
Z początku, gdy wyszedł z plebanii, był niespokojny, zły, ale w duszy miał jeszcze odrobinę nadziei; w miarę jak rozpamiętywał słowa księdza nadzieja gasła, żal wzrastał, a myśli tak się mieszały, że jednocześnie widział przed oczyma żonę, dzieci, chatę z fajkami, swego towarzysza, prom i ten las nieszczęsny, w którym przespał drogie godziny! Tyle wrażeń nie mogło się zmieścić w biednym mózgu; w uszach dzwoniło, a fala gorącej krwi przypływała do głowy; w oczach ciemniało, rozszerzał powieki, ale nie widział nic zgoła; wówczas zamykał oczy, szedł na pamięć, jak pijany.
— Żeby to wróg, nieprzyjaciel, jakiś zły człowiek zrobił... eh, to jeszcze! Ale nie.., to ja sam... sam sobie — szeptał urywanym głosem.
Oddychał coraz śpieszniej: skóra świerzbiała na całem ciele, zwłaszcza dłonie i podeszwy; opanowała go straszna drażliwość, ból jakiś piekący w sercu i w głowie; chciał krzyczeć z całych piersi: przycisnął pieść do ust i ugryzł się w wielki palec. Ciągle wracał myślą do tej chwili, kiedy zatrzymał się w lesie, albo kiedy płynął przez rzekę. To znowu wyobrażał sobie, że nie spał wcale; że szedł bez zmęczenia jak koń; przybył pierwszy, umówił się z księdzem. Marzenia te były chwilową drzemką rozjątrzonej boleści; uśmiechał się do nich, oddałby połowę życia, żeby się ziściły na jawie, żeby ten dzień nieszczęsny można było cofnąć jakkolwiek. Kiedy zszedłszy z góry zbliżyli się do głębokiego rowu, porosłego krzakami, na dnie którego szumiał strumyk, ogarnęła ich odurzająca woń ziół i świeżych brzózek. Piotr stanął, wpatrzył się w ciemną przepaść, przymknął oczy i słuchał, jak tam coś szemrze, huczy, piersiami wciągał upajające powietrze, a głowa mimowoli chyliła się w stronę kamienistej przepaści.
— Tam musi być strasznie głęboko — przemówił chłopak.
Piotr drgnął, otworzył oczy; o krok jeden przed nim chłopak z wyciągniętą szyją zaglądał do rowu; pod stopami jego piasczysty brzeg poszarpany, poobrywany ulewą usuwał się... Piotr uczuł gwałtowną chęć trącić go kolanem — już nawet...
W tem chłopak wyprostował się, odskoczył kilka kroków.
— Niech on przepadnie! Ot huczy, a głęboko tam być musi — powtarzał z głupowatym uśmiechem.
— Głęboko... głęboko, powtórzył Piotr, patrząc na niego szeroko rozwartemi oczami. Przyrósł do miejsca — niepokój, żal, boleść jakby w ziemię poszły — wszystko zamarło, zdrętwiało. On słuchał — słuchał, jak ciało chłopca stacza się po kamienistym brzegu, słyszał jak łamały się gałązki jałowcu i brzózek rosnących w jarze!
— Chodźmy! Strach patrzeć na tę przepaść — zawołał chłopak i poszedł naprzód zwolna.
Piotr patrzył za nim.
— Żeby nie on... byłoby już miejsce!
Żałował, że nie strącił go w przepaść, taką dobrą miał sposobność ku temu! Obejrzał się; zdawało mu się, że ktoś go podsłuchuje. Uczuł nawet gorący oddech nad uchem. Nigdzie ani żywej istoty; tylko ciemne chmury spuszczały się coraz niżej, a noc ciemniejsza jeszcze słała się dokoła. Przyśpieszył kroku, chciał uciec z tego strasznego miejsca.
— A jednakże... żeby nie ten chłopak!... szumiało mu w uszach bez przerwy.
Szedł teraz obok niego, spoglądał, jak zmęczony, z trudnością nogi ciągnął po piasku. Piotr przeciwnie, chociaż od rana nic w ustach nie miał, czuł w sobie gorączkową siłę. Coraz częściej spozierał na cienką postać towarzysza, nie byłoby go już, żeby myśl o strąceniu zawitała do głowy trochę prędzej. Jeszcze raz spóźnił się się dzisiaj!
Nie sądzono widocznie.
Znacznie spokojniejszy szedł przyśpieszonym krokiem, zęby tylko dzwoniły jeszcze. Dotąd podniecał go żal za nieujętem, niepowróconem, za tem, czego już naprawić nie mógł; ból pożerał go ale stokroć więcej trapiła zupełna bezsenność. Teraz widział przed sobą główną, jedyną zaporę; usunąć ją, a wszystko się naprawi. Wzruszył ramionami. Jakże to zrobić? Była dobra sposobność... nie skorzystał, a teraz już zapóźno! Przewóz blizko — tam zwykle są ludzie... a dalej, w miasteczku już nic mu złego uczynić nie zdoła.
Rozpamiętywał o tem spokojnie, jak o najzwyczajniejszej rzeczy w świecie. Uczucia, myśli, dusza cała tak się w nim układały od pewnego czasu, że widział tylko jeden cel, jedną drogę, na której wszelka przeszkoda była przeszkodą tylko, niczem więcej; wobec niej zapominał o własnem niebezpieczeństwie. Tem swobodniej myślał o tem, gdyż wiedział, że to tylko myśli i nic więcej — za kilka chwil będą na promie, wśród ludzi, daleko od wszelkich pokus — jeszcze tylko kilkanaście kroków.
Stanęli u przewozu; prom był przy drugim brzegu, pusty, ani jednego z przewoźników nie widać. Chłopak huknął z całych piersi, echo poniosło głos jego gdzieś po nad lasy, zamilkło i znowu cisza dokoła. Z drugiego brzegu nikt się nie odezwał, żadnego ruchu nie widać na promie. Po tej stronie, wyciągnięta do połowy na piasek, kołysała się łódka, wiosła leżały wewnątrz. Chłopak wskoczył pierwszy, obejrzał się na Piotra. Ten stał nad brzegiem, straszny jakiś z wytrzeszczonemi oczami, kolana i ręce drżały.
— Jedziem, jedziem już — nawoływał chłopak — a chodźcież nakoniec!
Zbliżył się jak lunatyk; drżącemi rękami usiłował zepchnąć łódkę na wodę; zepchnął, wszedł z trudnością i usiadł na desce tak ciężko, jakby wraz z sobą zabrał wszystkie swoje myśli.
Rzeka płynęła szeroka, spokojna, pluskając czasami o jakiś kamień nadbrzeżny; z jednej strony strzegł ją bielejący wał piasczystych pagórków, z drugiej rozesłało się uśpione miasteczko, a za niem głucha przestrzeń biegła gdzieś daleko zakończona szlakiem czarnego lasu. Mgła wieczorna snuła się po brzegach, skradając się na środek rzeki napełniała powietrze duszącą wilgocią. Łódka znikła śród białawych obłoków — pluskanie wioseł ucichło na chwilę.
Chmury i mgła znikły wraz z nocą; poranek nastąpił świeży, słoneczny, jeden z tych, w którym ptaki śpiewają głośniej, kwiaty są piękniejsze, a ludzie rzeźwi, weseli, jakby dziś na świat przyszli. Wśród lip na cmentarzu hałasowały wróble, roje pszczół brzęczały wśród kwiatów, a czem więcej dogrzewało słońce, tem ruchliwsze życie wrzało wkoło drzew i na murawie. Domek księdza kąpał się w słonecznych promieniach. Przez otwarte okno widać było rozesłane na podłodze arkusze gazet, a na nich schły rumianki, mięta, cząber, pudełko z tytoniem; muchy brzęczały, odważniejsze wróble i jaskółki wlatywały przez jedno okienko, po to tylko, żeby wylecieć przez drugie. Cisza panowała w całym domu. W ganku na ławce siedział proboszcz w surducie z szarego płótna, bez czapki, czerwony, spotniały, ale z wyrazem szczerego zadowolenia w twarzy. Chustkę i tabakierkę położył obok siebie na ławce, sam zaś, jedną ręką przytrzymywał cebrzyk, drugą worek, z którego jakiś szaraczkowy jegomość wyjmował po parze raków, wybierając największe. Ksiądz śledził każdy ruch jego ręki; z wyciągniętą szyją patrzył w worek, a na widok każdego dzielniejszego raka, mimowoli przełykał ślinę. Dla akuratności liczył:
— Dwadzieścia... dwa.. cztery... sześć... trzydzie...
— Ośm! — przerwał jegomość.
— Jakto?
— Wielmożny dziekan omylił się — tam było z przeproszeniem dwadzieścia i ośm, a teraz będzie trzydzieści.
Położył okazałą parę do cebrzyka.
Ksiądz zmierzył bystrem okiem, przeliczyć jednak nie mógł, gdyż raki, ogrzane słońcem, ruszały się, pełzały, usiłując wydostać się na wierzch.
— Niech i tak będzie! Licz dalej.
Jegomość sapał z całych piersi, a łysina i czoło pokryte były własną swoją rosą.
— Odpocznij chwilkę, nic pilnego, nie uciekną. Ależ ufetowałeś mię bracie, bodaj ci Bóg zapłacił. Dawno już nie miałem takiego balu. Sztuka w sztukę jak jeden.
Mówiąc, szukał tabakierki w koło cebrzyka, spojrzał za siebie, a znalazłszy, wziął szczyptę i poczęstował sąsiada. Ten zasunął palce ostrożnie, a patrząc księdzu w oczy, wyjął odrobinę, na którą uśmiechnął się drwiąco jego nos ogromny, granatowy, przyzwyczajony widocznie do więcej radykalnych porcyj. Zażyli. Ksiądz kichnął, a jegomość skrzywił się tylko.
— Cóż to? nie mocna? Sam przyrządzałem, i zdaje mi się, że ma dość siły. Czasami o mało nosa w powietrze nie wysadzi!
— Mocna, najmocniejsza! zakręciła we łbie, w nosie, w gardle nawet!
— To czemuż nie kichnąłeś?
— Nie śmiałem, dziekanie dobrodzieju! Nie śmiałem! Takie rzeczy dobre sam na sam, albo w mniej szanownem towarzystwie.
— Eh! to już zbyteczna ceremonja! Jabym i w niebie kichnął, żeby mię na prawdę w nosie zakręciło!
Skromny jegomość uśmiechnął się z przymileniem. Przysiadł i zaczął znowu wybierać raki z worka. Miał na sobie surdut szaraczkowy, zapięty na białe kościane guziki; szyja okręcona czerwoną chustką, z pod której wyglądał czysty kołnierz od koszuli; buty wyczyszczone starannie; na czole szrama od ciasnej czapki, słowem, wyglądał jak gość.
— Dziś gorąco, strasznie gorąco! — powtarzał w przerwie dobierania stosownej pary raków. Trudno oddychać, taki upał! Słońce piecze!
Pochyleni nad workiem rachowali dalej, gdy nagle między nimi a słońcem zarysował się cień. Obaj podnieśli głowy.
Na progu koło słupa stał Piotr z czapką w ręku. Pomimo gorąca bledszy był jeszcze niż wczoraj, powieki miał zaczerwienione, usta suche, a włosy w największym nieładzie: posklejane kosmyki sterczały na skroniach, jeżyły się nad czołem, nadając twarzy wystraszony wyraz. Nie schylił głowy, nie przemówił ani słowa. Stał nieruchomy, sztywny jak widmo.
Ksiądz nie poznał go zrazu, spoglądał trochę zdziwiony.
— Ah, toż wczorajszy organista — zawołał w końcu bez śladu zakłopotania. Witam, witam, siadajże mój dobrodzieju! A gdzież towarzysz? No, chwała Bogu, nie potrzebuję już żadnego! Oto mój poczciwy Antoni wrócił znowu do mnie. Piętnaście lat służyliśmy Bogu przy jednym kościele, a teraz może już do śmierci służyć będziemy razem.
Antoni ujął rękę księdza i serdecznie do ust przycisnął.
— Gra on fałszywie — mówił dalej z żartobliwym uśmiechem — śpiewa jeszcze gorzej, w ważniejsze uroczystości potrzebuje zalać robaka, słowem chwali Boga jak umie. Ale, stary sługa choć defektowy trochę, zawsze lepszy od nowych! Jak myślisz, panie Antoni?
— Ja zawsze jestem tej samej myśli co i ksiądz dziekan dobrodziej — odrzekł rozpromieniony, i jeszcze raz ucałował rękę gorąco.
— Oh! co za figura! Olbrzym! Bodaj go kaczki zdeptały! — wołał ksiądz, podziwiając ogromnego raka.
Ujął za szyjkę ostrożnie.
Piotr zaciemniał, nie dozwalał przypatrzeć się akuratnie. Ksiądz spojrzał na niego.
— Siadajże proszę; wszak musisz być zmęczony. Ot zaraz skończymy liczyć, zjemy razem śniadanko, a tymczasem usiądź proszę, bo zaciemniasz nam trochę.
Piotr ogłuchł, czy zdrętwiał; oparty o słup, nie ruszył się z miejsca; brwi podciągnął, oczy otworzył szeroko; czapka wysunęła się z ręki.
Ksiądz i Antoni zdziwieni milczeniem zwrócili głowy jednocześnie.
Stał obrócony plecami do słońca, więc nie mogli dostrzedz wyrazu jego twarzy. Antoni podniósł czapkę i tkał mu ją w rękę. Skostniałe palce nie czuły dotykania; położył czapkę na ławce.
— Czemuż nie siadasz? — powtarzał ksiądz; po śniadaniu pojedziecie razem z Antonim, on ma interes do miasteczka; we dwóch łatwiej przeprawiać się przez rzekę.
Słowa te, jak prąd elektryczny ożywiły zdrętwiałego! odskoczył kilka kroków, stanął naprzeciw ganku oblany słońcem od stóp do głowy. Ksiądz i Antoni powstali; z otwartemi ustami, patrzyli z przerażeniem w jego twarz strasznie zmienioną. On głowę wsunął w ramiona, bił się w piersi zaciśniętą pięścią, drżał cały i wykrzywiał usta boleśnie! Usiłował przemówić, ale głos rwał się w piersiach.
Nie.., trzeba... nie... — szepnął potrząsając głową, nie trzeba! Po... co... będzie... czwarty... dziesiąty... dwudziesty! Teraz wszyscy... organiści!... tak wszyscy!... tamtego... niema... jest ten!... jest... jest! Słyszę już... Oh nie powtarzajcie! Jest ten... a tamtego... nie ma!
Zaśmiał się przeraźliwie!
Echo poniosło śmiech bolesny po słonecznej, cichej przestrzeni!
W którymś tam roku, dawno upłynionym, wałęsając się po świecie, zawadziłem o Homburg. Patryarckalny landgraf usunął się już był do mogiły przed żelaznym księciem, sławne karpie znikły w pruskich żołądkach, ze wszystkich tedy osobliwości pozostała jeszcze ruleta i znakomite trente et quarente.
Nie wiem, jak tam dawniej bywało w przybytku ślepej fortuny; w tym zaś czasie, gdy dni kontraktu były policzone, a pruski żołnierz przypominał o tem na każdym kroku, gra wrzała szalona. Wszystkie narodowości składały kosmopolityczne złoto na ołtarzu ślepej bogini; wszyscy obecni tworzyli jeden naród o olbrzymiem sercu, bijącem do jednej idei; tamto właśnie następowało idealne zespolenie umysłów, chęci, dążności ku jednemu celowi. Nie znam idei, któraby w tak licznym zastępie, tak zgodne unisono wywołać mogła!
Zaledwo wręczyłem pasport kelnerowi, a nie zdążyłem jeszcze rozpakować rzeczy i przyjrzeć się własnej brodzie i wąsom, gdy lokaj hotelowy wręczył mi bilet ozdobny tytułem „barona i von.“ Zaliczywszy niespodziany honor na karb taniej niemieckiej grzeczności, z biletu skorzystałem tegoż wieczoru: otwierał on mi bowiem wolny wstęp do kursalu. Byłem już oczekiwany przez dwóch rodaków, którzy wyprzedzili mię na dni parę do Homburgu. Gdzież naszych niema! Przy rulecie zabawiłem krótko; przyczepiwszy się na dziesiątą część do współki, zemknąłem, przekonawszy się, że fortuna ze mną w jednym pokoju zgodzić się nie może, że kiedy ja wchodzę drzwiami, ona oknem wybiega. Nie chcąc więc jej płoszyć we własnym przybytku, wyszedłem, sądząc, że może za grzeczność odpłaci grzecznością, choć w dziesiątej części.
Nie spotkałem nigdzie zimowej przechadzki, urządzonej z większym gustem i przepychem. Olbrzymi korytarz, a raczej wąska sala, ciągnąca się wzdłuż całego gmachu, tworzyła jedną aleję egzotycznych krzewów w pełnym rozkwicie. Ustawione w kilka rzędów, okrywały ściany, sięgały gałązkami do sufitu. Światło tysiąca kryształowych lamp raziło trochę nieoswojone oczy; a za ścianą z kwiatów i kolumn brzmiała rozkoszna orkiestra Garbiego. Wprawdzie i w tym raju, skradzionym całkowicie z arabskich bajek, spotykałem zrozpaczonych z dzikiem wejrzeniem, ze zbladłemi ustami, istnych aktorów w ostatnim akcie tragedyi. Tylko, że tu sceną było życie, a aktorami — zrujnowani bogacze. Fortuna nie zdołała mię okiełznać ostatecznie; mieliśmy z sobą stare rachunki, w których ja bywałem zawsze poszkodowany; więc tak odrazu nie dałem się podbić urokiem jej błyszczących oczu; a chociaż nutka ogólnego unisona zaczynała już wkradać się do moich uszu, serce i umysł były dość swobodne, żeby się napawać rozkosznem otoczeniem, żeby się przenieść myślą gdzieś daleko, do ciemnych borów, do szarej roli, do starego dworu na Litwie, o której i w raju zapomnieć trudno, gdyż zbyt już zrosła się z sercem i pamięcią.
Wśród licznych spacerujących zwrócił moją uwagę młody mężczyzna, wspaniałej, a zarazem dziwnie ujmującej powierzchowności. Jasny blondyn, z ciemniejszym nieco zarostem, twarz miał owalną, świeżą cerę, oczy duże, ciemne, fizyognomia tchęła życiem, swobodą, na ustach drgał bez przerwy trochę drwiący uśmiech. Odziany w marynarkę z czarnego aksamitu zapiętą na jeden guzik, w jasnopopielate spodnie, bawił się ze szkiełkiem, zawieszonem na szerokiej tasiemce, w ruchach łączył pewność siebie z elegancką grzecznością wielkiego pana. Coś mię ciągnęło do niego; szedłem za nim, często wracałem ze środka sali, żeby spojrzeć w tę twarz pełną ujmującej swobody; a ile razy wesoły śmich jego obił się o moje uszy, uśmiechałem się mimowoli. Przechadzał się wolnym krokiem, z rękami założonemi za plecy; towarzyszyło mu trzech jegomościów, a chociaż wszyscy byli średniej miary, rozmawiając podnosili głowy, gdyż wzrostem wszystkich przewyższał. Daremnie starałem się odgadnąć, w jakich stosunkach zostawał z fortuną: na twarzy jego, doskonale spokojnej, nic prócz wesołości wyczytać nie mogłem. Rozmowa, o ile zdołałem podchwycić, kręciła się około wystawy koni, urządzonej gdzieś w okolicy, o chartach wystawionych na sprzedaż przez jakieś udzielne książątko... o rulecie ani wzmianki! Może nie grał? Więc cóżby tu robił? Sądząc po licznych ukłonach, zamienianych z wszystkimi przechodniami, widać było, że bawił nie od dziś i znanym był ogólnie. Coś mi szeptało, że to jest, jeżeli nie polak, to przynajmniej, słowianin, chociaż rysy nic typowego nie przedstawiały i chyba tylko ujmująca grzeczność dla cudzoziemców zdradzała w nim trochę polską naturę.
Kiedy jeden z moich towarzyszów przyszedł oznajmić, że fortuna według swego zwyczaju przeniewierzyła mi się na kilkadziesiąt guldenów, przechodził właśnie koło nas, a usłyszawszy polską mowę, zwolnił kroku i obrzucił nas wzrokiem. Dowiedziałem się od kolegi, że jestto „hrabia“ Czop. Uśmiechnęliśmy się obaj na ten tytuł, przyczepiony do bogatej, ale ani trochę niehrabiowskiej rodziny.
Heraldyki uczyłem się jedynie od starego Jana lokaja, który służąc przez lat sześćdziesiąt po różnych pańskich i szlacheckich dworach, znał niemal całą Litwę, a znał ją sposobem praktycznym. Kiedy mówił o marszałku S., zdejmował czapkę, jeżeli ją miał na głowie: „to był pan — mawiał — nie mogąc się zdobyć na większą pochwałę. O prezesie Z. opowiadał, że był skąpym, ale sprawiedliwym; dobrym było dobrze u niego, a dla złych przecież i tam pan Bóg ma piekło? Wspominając o H., który był poddanym, zaciskał pięście i przestawał mówić, jakby unikając ciężkiego wspomnienia. U Czopów służył lat kilka; nie pamiętam, co tam mówił o starych, młodego zaś jedynaka Józia nie mógł zapomnieć. Nagadawszy się o jego sercu poczciwem, o grzeczności, rozumie itd. Eh, ten zrebczyk śliczny! — dodawał zwykłe. Jan lubił konie i nie znał wyższej pochwały nad to porównanie. Być może, iż pochwały, słyszane niejednokrotnie od prostego ale sprawiedliwego człowieka, zdziałały, że patrząc na Czopa, czytałem w jego fizyognomii serce poczciwe, obok zbyt już może lekkiej, swobodnej natury; pomimo to nawet wiadomość, że gra zapamiętale, i zgrywa się bezmyślnie, nie mogła zważyć uroku, którym mię owionął od pierwszego spojrzenia.
Tego wieczoru nie grał wcale; czekał na akredytywę banku. Widzieliśmy go przez cały czas w licznem towarzystwie, wesołym, uśmiechniętym; typ szczęśliwca, który ma za sobą przeszłość bez chmurki, a w przyszłość patrzeć nie chce, czy nie umie.
Mieszkaliśmy w jednym hotelu. Czop zajmował wspaniały apartament nad naszym numerem. Podczas całego mego pobytu w Homburgu, widziałem, jak każdodziennie wyjeżdżał przed jedenastą z rana, a wracał po jedenastej w nocy. W dnie pogodne towarzyszyła mu kobieta, osłonięta woalem; poznawałem ją po sobolowem futrze i brylantowem spięciu w czarnych włosach; w kursalu nie widziałem jej nigdy; a ile razy zdarzyło mi się spotkać wracającą z przejażdżki, przesuwała się szybko przez przedsionek i wchodziła na schody, prowadzace na górne piętro. Była to zapewne wspólniczka Czopa do wygranej; sadząc zaś z drobiazgowej troskliwości, okazywanej gdy wyjeżdżali razem, z wyrazu jego twarzy, łatwo było zgadnąć, że względy jej droższe mu były niż względy fortuny. Przez cały ten czas Czop wygrywał ogromnie; żartował sobie z tego przypływu szczęścia, mówiąc, że się powtarza po każdym nowym zasiłku z kraju. Byłażby to magnetyczna siła wdowiego grosza, czy po prostu wybryk kapryśnej fortuny.
Wyjeżdżałem nocnym pociągiem; ubrany do podróży, z workiem w ręku stałem przede drzwiami, oczekując na towarzysza, gdy przed oświetlonym hotelem zatrzymał się powóz. Czop wyskoczył, jednym susem przesadził kilka schodów i wbiegł do przedsionka. W czarnych niedźwiedziach, zarzuconych na ramiona, z czapką nałożoną niedbale na jasnych włosach, zdawał się być więcej niż zwykle ożywionym, pogwizdywał aryę z operetki, oczy błyszczały zadowoleniem, na ustach drgał wiecznie drwiący uśmiech. Zatrzymał się przedemną i twarz mu spoważniała. W tem na górze dały się słyszeć kroki... podniósł głowę. Na ostatnim stopniu schodów, wysłanych kwiecistym kobiercem, oświeconych z całą okazałością pierwszorzędnego hotelu, stała owa brunetka; dzięki perspektywie, sztuce, czy może naturze tylko, wydała mi się bardzo piękną. Wątła, bladawa, z czarnemi oczyma, stanowiła doskonały kontrast z pełną siły i życia urodą Czopa; odzianą była w czarny aksamit, z brylantową gwiazdą w wysoko podczesanych włosach.
— Eh bien, mon comte! — zawołała południowym akcentem.
— Ah, je fis sauter la aanque! — odrzekł z wesołą swobodą. Rozpromieniony pobiegł do niej po miękkich schodach.
W tejże chwili kolega mój wyszedł z numeru — pośpieszyliśmy na pociąg.
W dziesięć lat potem, ciągnąc parokonną bryczeczką po nędznej litewskiej drodze, zbliżałem się ku granicy Białorusi, to jest tam, gdzie złe się kończy, a gorsze zaczyna. Drobny deszczyk jesienny, zwany u nas kapuśniaczkiem, nie wiadomo dla czego, pruszył przez dzień cały. Pod wieczór, otrzymawszy zasiłek z ciemnych chmur, co się snuły po całym horyzoncie, zaczął kropić śmielej, wiatr skierował go prosto w oczy mnie, woźnicy i biednym szkapom, które we dwie tylko dwoje oczu posiadały i to w niezbyt pożądanym stanie. Zmrok nasunął się wcześniej, niżby należały. Szkapy wlokły się noga za nogą, miesząc rzadkie błoto, postępowały z rezygnacyą, czasem tylko strzygły uszami, albo gdy błoto na grzbiet się dostało, próbowały zetrzeć je ogonem; były to jedyne buntownicze oznaki przeciw przeznaczeniu. Furman, zdrowy malec, łat dwudziestu, w kożuchu i siermiędze, z czapką nasuniętą na uszy, opuścił ręce na kolana, bicz zatknął w róg bryczki; zgarbiony, z brodą zasuniętą za kołnierz, spozierał obojętnie na błotnistą drogę; nie miał zamiaru zachęcać szkap do pośpiechu, widział, że to byłoby daremnem, a może przyśpieszony ruch nie odpowiadał jego usposobieniu. Jeżeli zdawało się, że która targnęła naprzód, on nie podnosząc głowy, mruczał coś pod nosem:
— No, czego rwiesz się, czego?... Zdążysz!... nie narwała się jeszcze!
Szkapa wracała do miarowego kroku, a chłopak jeszcze głębiej zasuwał brodę za kołnierz. Cóż miałem począć w obec tych istot, tak doskonałe pogodzonych z losem? Podawałem projekt malcowi, żeby spróbował popędzić. Zwrócił się do mnie uśmiechnięty:
— Można byłoby, tylo co konie iść nie chcą — odrzekł, spojrzał na bicz, potem na grzbiety końskie. Zajedziem — dodał zrezygnowany.
Mieliśmy przed sobą dobre sześć mil drogi, to jest lekko licząc, dwanaście godzin jazdy litewskim truchtem. Do powiatowego miasteczka parę mil tylko, według ludowego podania, gdyż partykularnych dróg u nas nikt, jako żywo, nie mierzył. Otóż i te niby dwie mile, zaczęte o zmroku, skończyły się o północy zaledwie. W miasteczku, pomimo spóźnionej pory panował ruch niezwykły; świeciło się jeszcze we wszystkich oknach, na rynku kilkanaście chłopskich furmanek, których konie nakryte derkami, mokły na deszczu, podczas gdy ludzie grzali się po karczmach. Zdziwiony trochę, przypomniałem sobie w końcu, że na dzień jutrzejszy naznaczono konskrypcyę koni; a zatem w miasteczku zjazd musiał być liczny. Pojechaliśmy do kilku karczem z rzędu, wszędzie odmówiono nam schronienia z powodu braku miejsca. W podobnej okoliczności znajdująca się niegdyś święta Rodzina szukała przytułku wśród osłów i owiec, my tego zrobić nie mogliśmy, gdyż deszcz lał coraz energiczniej, a konie ani myślały ruszyć się z miejsca. Miałem w miasteczku znajomy zajazd, gdzie się zatrzymałem kilka razy. Siedząc na bryczce, spoglądałem w jego oświetlone okna; zajęty był, widziałem to zdaleka. Wysiadłem jednak i poszedłem próbować szczęścia.
Wdrapawszy się jakoś na mokre schodki, otworzyłem drzwi, prowadzące z ulicy prosto do mieszkania gospodarza. Owiała mię miła woń cebuli i tego „wszystkiego“, w którem czuć pieprz, imbir, anyż, czosnek, świeże chały, duszące ciepło dwunastu młodych członków rodziny i dwojga starych, połączone z żarem rozpalonego pieca, do którego przed chwilą zasunięto garki z jadłem na szabas. Nie odstraszyła mię ani ta woń, ani gwar rozlicznych głosów, gdyż zziębły nie byłem usposobiony do odwrotu.
Gospodyni poznała mię. Zakłopotana długo się namyślała; nim wyrzekła stanowczo:
— Niema miejsca!
Wyobrażam sobie, że przez tę chwilę namysłu niebyło tak nędznej dziury, od kurnika aż do strychu, gdzieby nie sięgnęła myślą w celu pomieszczenia mnie jakkolwiek.
— Jak sobie chcesz moja jejmość — odrzekłem — ja się ztąd nie ruszę. Iść nie mam dokąd, a tu u was przynajmniej za kark nie leje.
— Nu, wielmożny pan żartuje — odrzekła uśmiechnięta i zaniepokojona. Co ja zrobię, kiedy niema miejsca? Po dwóch i po trzech panów w jednym pokoju stoi.
Nagle myśl jakaś szczęśliwa błysła w jej przemyślnym mózgu:
— Tu... tu jest pan Czop — rzekła ciszej — wielmożny pan pewno jego zna? On aż trzy pokoje zajął! Możeby on ustąpił, albo jak, żeby panowie z sobą pogadali.
— Który Czop?
— Pan Józef z Jaworu.
— Cóż on tu robi?
— Kto jego wie? Za interesami. Jeżeli pan chce, ja mogę się spytać?
— Pytaj się nietylko Czopa, ale wszystkich, którzy tu są; bo ja uprzedzam, że stąd nie wyjdę i jeszcze furmana swego przyprowadzę; on też nie może nocować na deszczu. Żeby to jeszcze konie i bryczkę. Obejrzałem się po izbie, założonej betami, sięgającemi pod sufit.
— Dla koni i furmana miejsce będzie — odrzekła, wysuwając się za drzwi.
Wyszedłem za nią do sieni; dzielącej karczmę na dwie połowy. Stałem, wyczekując, jakiego też dobrodzieja, sąsiada, znajomego los mi ześle, gdy za drzwiami usłyszałem głos męski, trochę ochrypły:
— Ależ bardzo chętnie... w drugim pokoju można się rozlokować.
— No, przecież! Byłem już trochę niespokojny. Pomimo wykazanej energii, gdyby przyszło wybierać między wonną izbą i ciemną, dżdżystą nocą, nie wiem, czemu bym oddał pierwszeństwo.
Gospodyni ukazała się na progu.
— Proszę; niech pan będzie łaskaw, tu, do drugiego pokoju — rzekła, wskazując ręką drzwi.
Gdybym się nie lękał zadziwić ją zbytecznie, ucałowałbym tę rękę łaskawą; tak bardzo czułem potrzebę spoczynku i ciepła.
Owe „aż trzy pokoje,“ obejrzane zbliska; okazały się jedną obszerną stancyą, podzieloną na trzy zagródki: w pierwszej, ważkiej, bez okna, stał tapczan i stół, łojówka w mosiężnym lichtarzu świeciła wstydliwie. Na tapczanie siedział służący w cynamonowej liberyi, ze srebrnymi guzikami. Spostrzegłszy, że idę wprost do drzwi zamkniętych, podniósł się i zasłonił mi ręką drogę:
— Tu pan — rzekł, i wskazał mi drzwi boczne.
W drugiej zagródce znalazłem kanapę i łóżko, znalazłbym może coś jeszcze, ale nic więcej nie szukałem. Karczemnych łóżek wystrzegam się z zasady, kanapy wydają się mniej podejrzane. Zdjąłem przemokły płaszcz, a nim podano samowar i światło, rzuciłem się jak długi na sofę.
Światło było tu zbytecznem, gdyż tylko niskie przepierzenie dzieliło zagródkę od oświetlonego pokoju. Oprócz tego w przepierzeniu znajdowało się okienko w kształcie sernika, którego przeznaczenie do dziś pozostało dla mnie tajemnicą. Drzwi, zbite z dwóch desek, nie miały klamki; żeby je zamknąć, trzeba byłoby podpierać własnemi plecami, gdyż dokoła nie widziałem ani jednego stołka lub krzesła. Fortyfikować się nie miałem zamiaru, tem więcej, że w sąsiednim pokoju panowała zupełna cisza, a tylko zapach doskonałego tytoniu oznajmiał, że mam przyzwoite sąsiedztwo.
Od wyjazdu z Homburga nie spotkałem Czopa ani razu; słyszałem tylko, że się ożenił z córką bardzo bogatego sknery, że teść praktyczny szlachciura, nie chciał oddać posagu w ręce zięcia-pana, że państwo młodzi, przeżywszy miodowe miesiące, rozjechali się każde w swoją stronę. Słyszałem też, że fortuny nadszastał porządnie; niektórzy mówili: że bankrut. Rzeczy te, zbyt zwyczajne, nie mogły nikogo dziwić, ani zaciekawiać. Na dziesięciu bogatych jedynaków przynajmniej siedmiu traci fortunę, zebraną przez rodziców, potem się żenią bogato, czasem się oszukują, częściej poprawiają interesa na czas jakiś, ale prawie nigdy nie wychodzą na porządnych ludzi. I gdyby nie opowieści starego Jana o poczciwym Jóźku, a więcej jeszcze, gdyby nie obraz pięknego młodziana, który mi na długo pozostał w pamięci, możebym nigdy nie wspomniał o jego historyi.
Leżąc na sofie, widziałem przez uchylone drzwi dwie świece, palące się na stole, jesionową kanapę, pokrytą ceratą, i parę nóg cienkich, długich, zakończonych skarpetkami; pantofle stały pod stołem, futro rzucone na krześle, zsunęło się w połowie na ziemię, u poręczy drugiego krzesła wisiała podróżna torebka; kłęby niebieskiego dymu snuły się nad świecami. Niedługo trwała cisza. Czop wstał z kanapy, nałożył pantofle i zasunąwszy ręce w kieszeni, zaczął chodzić wielkiemi krokami po pokoju. Poznałem go odrazu po wspaniałej postawie, chociaż szykowna przed laty figura zgarbiła się nieco; a gdy nachylił się do świecy dla zapalenia papierosa, dostrzegłem rysy zmienione, policzki zwiędłe, głowę ogołoconą w części z pysznych, jasnopopielatych włosów. Pomimo to reszki dawnych wdzięków czyniły go dziś jeszcze dość okazałym weteranem. Zamiast dziesięciu, przybyło mu trzydzieści lat przynajmniej. Lecz do zfabtykowania metryki dopomógł zapewne zaniedbany ubiór podróżny, niepodstrzyżony zarost i zmęczenie po drodze.
Nie słyszałem już, kiedy chodzić przestał, a może nie kładł się wcale; gdyż zaledwo otworzyłem oczy nazajutrz, ujrzałem go chodzącego od pieca do okna, jak raz w tym samym kierunku, gdzie go zostawiłem wczoraj zasypiając. W granatowym kubraczku, obszytym czarnym barankiem, pochylony, wpatrzony w podłogę, dziś wydał mi się starszym i bardziej zmizerowanym. Chodził, jak maszyna, nie zwracając najmniejszej uwagi na otoczenie. Podłoga usłana była kawałkami papierosów, przez spotniałe okna zaglądał chmurny ranek jesienny, podobniejszy raczej do ciemniejącego zmroku, na stole samowar buchał parą, obok niego napoczęta szklanka herbaty i oplatana buteleczka ze srebrnym kołpakiem. Czop, chodząc, zbliżał się do stołu, przełykał herbatę i znowu spacerował dalej. W przedpokoju kilka głosów rozmawiało zcicha. Zatrzymał się, nadsłuchiwał, w końcu zastukał lekko do drzwi.
— Kto tam — spytał lokaja, wskazując głową na drzwi.
Lokaj milczał.
— Kto tam jest — powtórzył zniecierpliwiony,
— Eh, różni... Malecki, Dobrowolski...
Czop odszedł nachmurzony, gryzł usta; wrócił od połowy pokoju.
— Zawołaj Maleckiego — rzekł po namyśle.
Gdy lokaj wyszedł, usiadł na krześle bokiem do drzwi, przez które przyglądałem się bez przerwy; nogi wyciągnął, ręce zasunął w kieszenie, a brwi chmurzyły się coraz więcej.
Wszedł mężczyzna średnich lat, w czarnym surducie, z kołnierzem od koszuli wywiniętym, barczysty, czerstwej twarzy, z płowym wąsem, ukłonił się nisko i bardzo badawczo wpatrzył się w twarz milczącego Czopa.
— Mój panie Ma... Ma!...
— Malecki — podchwycił przybyły.
— Mój panie Malecki — powtórzył Czop, nie podnosząc oczu — nachodzisz mnie od samego rana, kiedy powiedziałem raz na zawsze, że jak będę mógł skończyć interes, to napiszę, zawiadomię.
Malecki kręcił czapkę w ręku, mrugał oczyma, jak dziecko, kiedy się do płaczu przybiera.
— Czekałem, jasny panie — odrzekł zdławionym głosem — ale dłużej trudno.
— Mój panie Malewicz — przerwał Czop.
— Malecki — poprawił szlachcic..
— Wszak musisz mieć interesa, wierzycieli tak dobrze jak i ja, wiesz zatem, że są okoliczności, w których najmniejszego nawet długu spłacić niepodobna, dług pański oparty na Malinówce...
— Którą bank na sprzedaż wystawił.
— Ale jeszcze nie sprzedał. Zresztą wszelkie długi oparte są przedewszystkiem na mojem sumieniu, a ja, chociażbym nawet miał zostać bez dachu krzywdy ludziom nie zrobię.
— Ja to wiem... spokojny jestem... ale tymczasem żyć trzeba.
— Sam sobie winien jesteś panie Malczewski; trzymałeś Malinówkę przez lat sześć w zastawie, ja cię nie nie wyprawiałem, owszem, chciałem przedłużyć termin.
— Nie mogłem gospodarzyć na wielkim majątku... źle szło... lata były ciężkie.
— Więc jeżeli panu przy małych wydatkach ciężkie lata dały się we znaki, cóż mówić o mnie — przerwał Czop z gorzkim uśmiechem.
Milczeli przez chwilę. Czop gryzł usta, poruszał nozdrzami, spoglądał na Małeckiego ukradkiem, a ile razy spotkał się z jego wzrokiem, spuszczał oczy spiesznie.
— Przynajmniej, żeby pan łaskaw naznaczyć termin — przemówił z rezygnacyą, patrząc na niego. Mimowolnie przyszły mi na myśl wczorajsze moje szkapy.
— Tego zrobić nie mogę... gdyż sam nie wiem...
— Więc tak czekać bez terminu, bez procentu — zawołał zaczerwiony, ze łzami w oczach — tak być nie może. Ja sam żyję długami z rodziną.
Czop zerwał się, odwrócony do niego plecami i schwycił szklankę z herbatą. Nie pił, widziałem, jak ściskał ją w drżącej ręce.
— Więc czego chcesz — zapytał zwracając się — zapłacić nie mogę, masz oblig prawny... możesz...
Malecki przerwał mu skinieniem ręki.
— Pan wie, że ja tego nie zrobię. Wszystko, co mam, zawdzięczam pańskiemu ojcu. Oddasz — dobrze, nie — Bóg z tobą, a ja syna mojego dobrodzieja po sądach ciągać nie będę.
Zawrócił się i poszedł ku drzwiom.
— Czekaj — zawołał Czop, i jakby zawstydzony własną słabością, odwrócił się od niego, uderzył palcami po stole, wpatrzony w okno. Po chwili wyjął z bocznej kieszeni spory pugilares.
— Masz, więcej dać nie mogę — rzekł ciszej nieco wyciągając do niego rękę — i... na miłość boską, zostaw mnie w spokoju! Ja pamiętam... zanadto może pamiętam, mówił zirytowany do najwyższego stopnia.
— Nikogo nie wpuszczać — zawołał na lokaja, gdy Malecki wyszedł. Jeżeli Konopko nie przyjdzie za kwandrans, to pójdziesz jeszcze raz do niego.
Zostawszy sam, zaczął biegać po pokoju, palce zasuwał we włosy, zacierał ręce, aż w stawach trzeszczały. Oh życie! — syknął tak dziwnym głosem, że aż się obejrzałem: zdawało mi się, że ktoś, zdławiony za gardło, wymówił te słowa nad samem mojem uchem.
— Nie upłynęło kilka minut, a w przedpokoju rozległo się tupanie, chrząkanie, szastanie, jakby batalion zabłoconej piechoty gotował się wejść do froterowanego salonu. Czop podszedł ku drzwiom z pośpiechem; a w tejże chwili usłyszałem wesoły wykrzyknik.
— Kochanego pana Piotra! witam, witam! Sto lat jakeśmy się nie widzieli!
Trudno mi było wierzyć, że wykrzyknik ten, pełen swobodnej wesołości, wydobył się z przygnębionej przed chwilą piersi Czopa. A jednak tak było. Ujrzałem, jak uśmiechnięty, wesoły prowadził za ramię jakiegoś szaraczkowego jegomościa i usadowił go na krześle przy stole.
— Siadajże, siadaj panie Piotrze! — zawołał, zrzucając futro na podłogę, żeby krzesło oswobodzić. Ależ wyglądasz szanownieńki, dalibóg, o lat dwadzieścia młodszy, niż kiedy cię ostatni raz widziałem. Ot, co znaczy spokojne życie... pieniążki!
Uderzył go po ramieniu, patrzał w twarz, śmiał się na całe gardło, słowem, i w mowie i w ruchach starał się być... popularnym. Mały człowieczek, z czarną nisko podstrzyżoną czupryną, szeroką twarzą i malutkiemi oczyma, uśmiechał się trochę zakłopotany, oparł obie dłonie na kolanach i milczał.
— Herbatki wypijesz, ma się rozumieć, a może koniaczku przedtem, co? Można, nieprawdaż? No, za moje zdrowie, a ja za twoje. Ot, tak! Nalał dwa kieliszki, wychylili obaj. To lepsze, niż ciepła woda! Cha, cha, prawda? Tymczasem nalewał herbatę, podał szklankę gościowi.
— Jakże żona, dziatki? Toż wszystko moi starzy znajomi.
— Dziękować Bogu, tak sobie. Nie źle... Jak pańskie zdrowie — przemówił nareszcie pan Piotr.
— Ot, jak widzisz, dobrze, bardzo dobrze. Założył nogę za nogę, jedną rękę przerzucił na poręcz krzesła, drugą bębnił niecierpliwie po stole. O interesa twoje to i pytać nie warto. Prawda? Siedzisz, jak u Boga za piecem, co? Pieniędzy więcej niż potrzeba?
— Jest, chwała Bogu... chleba kawałek.. to i żyje się jakkolwiek.
— No, a cóż mój interes? — zawołał Czop, zmieniając głos z wesołego na poważny.
P. Piotr zapijał herbatę i milczał.
— Czy pan wie, żem jeszcze nie namyślił się — odrzekł, przechylając głowę na ramię.
Czop poruszył się na krześle niespokojnie.
— A cóż tu namyślać się! — zawołał — gotówkę masz? Więc idzie o to tylko: dajesz czy nie?
— Ono to tak... dać łatwo, ale...
— Eh, panie Piotrze, nie gadaj bez potrzeby, przerwał, zdobywając się na ton żartobliwy.
— Procent dobry, ewikcya chwała Bogu jest, uderzmy po rękach i zgoda.
Wyciągnął rękę ku niemu, pan Piotr nachylił się i pocałował w samą dłoń.
— Ot, tak to lubię! Masz z sobą pieniądze? Zresztą, możesz mi je przynieść do Jaworu, tam i weksel napiszemy, ja jeszcze z tydzień w domu zabawię.
Gość podniósł rękę do ucha, skrzywił się trochę, w końcu wyrzekł przymilony:
— Z pieniędzmi ostanówki nie będzie... ja zawsze gotów służyć... ale czy nie można, żeby weksel podpisał teść pański... pan Zajkowski?
Czop cofnął się zbladły, zmierzył go piorunującym wzrokiem.
— Nie... — odrzekł, starając się ukryć oburzenie; wekslów moich nikt dotąd nie podpisywał. Możesz...
Oznajmiono mi, że konie gotowe, myśl o podróży usposobiła mię tak melancholijnie, że o wszelkich innych sprawach musiałem zapomnieć.
Upłynęło jeszcze kawał czasu. Zmuszony mieszkać w Wilnie latem i zimą, dawno roiłem sobie o domku gdzieś na przedmieściu, na Popławach naprzykład. Nieraz nawet plan swojej przyszłej siedziby rysowałem na zapylonym stole palcem, albo łyżeczką umoczoną w herbacie. Pomimo poszukiwań osobistych i przez faktorów nic odpowiedniego znaleść nie mogłem. W tem, jednego poranku, kiedy jak najmniej byłem przygotowany do wesołej nowiny, zjawił się Judko i już od progu cmokał i uśmiechał się uszczęśliwiony:
— Oj, jaki mam dla pana interes! — zawołał w końcu.
Manewr ten powtarzał się każdym razem, gdy Judko zamierzał oznajmić mi o domu, wystawionym na sprzedaż; za pieniądze, stracone na doróżki, mógłby co najmniej zbudować budę dla psa przy moim przyszłym domu. Ponieważ ranek był śliczny, a chęci do przejażdżki nie brakło, zgodziłem się raz jeszcze spróbować szczęścia. Wiadomość, że mamy jechać na Popławy, wprawiła mię w dobry humor. Minęliśmy miasto; przez Antokol, koło Sapieżyńskiego ogrodu, dorożka zwróciła w szeroką ulicę. Żeby Judko miał do rozporządzenia wszystkie dni w roku, nie mógłby wybrać rozkoszniejszego do wycieczki dla mnie i dla siebie. Droga biegła wśród sosnowych lasków, ścielących się z pagórków na doliny, powykrawanych na brzegach ogrodami, łąkami, lub wycackanymi zagonami zieleniejącego żyta. Po drugiej stronie domki poprzyczepiane do spadzistego brzegu Wileńki; wąskie pasy warzywnych ogrodów zbiegały do samego brzegu rzeki: gdzieniegdzie pokaźniejsze nieco letnie mieszkania tonęły w bogatej zieleni. A wszystko to, oblane jasnem słońcem majowem, kąpało się w rozkosznem, prawdziwie górskiem powietrzu.
Pasteur zwątpiłby o swej teoryi, gdyby choć raz mógł odetchnąć powietrzem wileńskich okolic!
Już zdaleka wpadł mi w oko balkonik o czterech wysmukłych kolumnach, wynurzający się z najpyszniejszego bukietu lip i klonów, otoczony, jakoby przyboczną strażą, wysmukłemi topolami. Dom stał na wzgórzu, objęty dokoła nieprzejrzaną zielenią. Zbliżyliśmy się o kilkadziesiąt kroków, a masa drzew nie dozwala dostrzedz nie więcej prócz kominów i wysmukłej facyatki. Spojrzałem z ukosa na Judkę: uśmiechał się.
— No — pomyślałem — zdradź ty mnie jeszcze ten raz Judaszu, wówczas kwita z przyjaźni.
— A co? czy to nie interes? zapytał, gdy podjechaliśmy pod bramę. I już zawczasu zatarł dłonie, świerzbiące na samą myśl o pieniądzach.
Dom stał w ogrodzie; od bramy do ganku o czterech słupach, prowadziła szeroka droga, zarosła trawą; po obu stronach, między klombami bzu i jaśminu wiły się drożynki w rozmaitych kierunkach, zarosłe nieco, ale dość jeszcze widoczne; wzdłuż parkanu wspaniała lipowa ulica, napełniona wonnym cieniem, przerznięta gdzieniegdzie złotemi smugami słońca, wyglądała tak powabnie, że dla niej samej warto już było nabyć chociażby ruderę.
Na odgłos dzwonka zjawił się stróż. Dom zbliska wyglądał niepocześnie; tynk opadł, szyby potłuczone, kolumny i schody spróchniałe, wewnątrz spustoszenie jeszcze większe; pokoje ponure, wilgotne, podłogi zepsute w wielu miejscach, piece bez drzwiczek, na ścianach ślady deszczów, a wszędzie czuć stęchliznę dawno niezamieszkałej pustki. Ochłonąłem trochę, ale nie rozczarowałem się.
— Gdzież gospodarz?
Stróż wskazał drzwi z sieni. Wszedłem do pokoiku o jednem oknie, gdzie prócz łóżka, szafy, stołu i stołka nic więcej nie było. Obrócony plecami do drzwi, siedział mężczyzna w płóciennym szlafroku, w kaloszach na bosych nogach, układał pasyans i zdawał się być bardzo zajęty; nie słyszał bowiem, jak przeszedłem pokoik i zatrzymałem się naprzeciw niego po drugiej stronie stołu. Podniósł głowę, powstał, a ja, zdumiony, niedowierzający własnym oczom, wpatrzyłem się w tę postać wysoką, chudą, podniesionemi ramionami. Był to starzec bez zębów, z długą twarzą, łysy, obrosły od połowy policzków; oczy szklanne patrzały bezmyślnie... a jednak w tej twarzy, w tej wychudłej postawie było coś, co o dawnej świetności mówiło.
Popatrzył na mnie, potem na stróża, gdy mu objaśniał powód mego przybycia, przechylał ręką prawe ucho... mrugał oczami, jak człowiek, co z trudnością zbiera myśli. Oprzytomniony, schwycił się ręką za koszulę, rozpiętą na piersiach i spojrzał na bose nogi:
— Pan chce nabyć ten dom? — spytał, poruszając dolną szczęką, jakby przeżuwał każde słowo...
Wpatrywał się we mnie uważnie.
— Proszę obejrzeć.
— Już obejrzałem; chciałbym wiedzieć o warunkach.
Usiadł i zgarnął karty rozrzucone na stole.
— Warunki nie ciężkie — odrzekł po chwili, potrzebuję zbyć koniecznie, a to jedno ułatwia wszelkie warunki. Pan prędko może kupić?
— Choćby i dziś.
Podniósł oczy na mnie, usta zadrgały...
— Dziś... powtórzył z namysłem.
Spojrzał w otwarte okno, przez które gałęzie drzew zaglądały do pokoju. Wyciągnął do mnie rękę przez stół, a w uścisku tym poczułem coś więcej, niż zgodne zakończenie interesu.
Pomówiliśmy jeszcze o tem i owem; przez cały czas rozmowy nie spuszczał ze mnie oczu. Gdy wychodziłem, przeprowadził mnie na ganek — śliczny ganek, ocieniony dzikiem winem, otulony stuletniemi lipami, których dziad jego nie pamiętał młodemi!
— Więc... i to już sprzedane! — szepnął wpatrzony w błękitną przestrzeń. Pokiwał głową smutnie, nagle jakby się ocknął.
Spojrzał mi w oczy.
— Ja pana gdzieś widziałem — zawołał, ale gdzie? Przesunął ręką po czole. Czy nie w Hom... Nie, nie pamiętam. Tylu ludzi spotkało się w długiej włóczędze po świecie... zapewne jakieś podobieństwo!
— A pan teraz na wieś? — spytałem.
Czułem całą niedorzeczność mego zapytania, a pomimo to, nie mogłem się wstrzymać, żeby nie odkryć ostatniego rożka zasłony, zakrywającej resztę przyszłości tego niegdyś tak wspaniałego Józia.
— Ja... nie, Nie mam dokąd! Nająłem sobie pokoik na Zarzeczu... Mnie już nie wiele potrzeba. Mein Lied ist aus!
Dodał, spojrzawszy na mnie z dziwnym jakimś uśmiechem.
Odjechałem zadumany nad piosnką, której scherzo, furioso i miserere oglądałem własnemi oczyma!
W jesieni 1882 r. (zaznaczam datę, żeby mnie nie posądzono, że stare bajki piszę) polowałem z kolegami w okolicach N. Miasteczko ze względu na swe położenie przy stacyi kolei warszawsko-petersburskiej uważa siebie za przedmieście zarówno Warszawy jak Wilna; wygląda porządniej od wielu miast powiatowych, jest ładne, zamożne i — cywilizowane.
W jednym z dworów sąsiednich, szczycącym się wszystkimi owymi przymiotami, polowaliśmy od trzech dni. Nie szło nam jakoś: porządniejszy las dawno wyprzedany, dzięki ułatwionej komunikacyi, w brzeźniakach zaś lada zając takie fumy stroi, że do niego nawet z psami ani dostępu. Trzeciego dnia jednak przyśniło się leśnikowi, który zapewne najwięcej z nas wszystkich dbał o sławę litewskich borów, że niedźwiedź, we własnej osobie, przemyka się brzegiem lasu i dąży — mniejsza dokąd.
Alarm tedy! Ci nawet, co ostatki energii wypalili, strzelając daremnie do szaraków, nabrali nowej otuchy i o świcie byliśmy wszyscy na stanowisku. Naturalnie sen się nie sprawdził; na jawie, jak zwykle, nastąpiło rozczarowanie. Wróciliśmy z nosami dłuższymi niż dni poprzednich, tem więcej, że z sutym obiadem czekała cała piękna połowa tamecznego towarzystwa, mająca podziwiać nasze fiasco! Przy obiedzie, gdy już kilkakrotnie obleliśmy zdrowie nieobecnego niedźwiedzia, ktoś z gości wspomniał, że zeszłej nocy w miasteczku zmarł stary Janowski. Na razie nazwisko wydało mi się nieznajome; ciągnąłem dalej rozmowę z sąsiadem, gdy nagle ogłuszył mnie ze wszech miar miły gwar głosów kobiecych. Oburzano się na kogoś jednozgodnie, sprzeczki tedy nie było, pomimo to unisono brzmiało coraz donośniej! Przekonałem się nieraz, że nigdy sfora zgodniej nie ujada, jak kiedy obcego psa goni, nigdy rzeźwiejszej rozmowy nie ma między kobietami, jak przy licytowaniu przymiotów nieobecnej. Porównanie nie eleganckie, ale na świecie daleko gorsze rzeczy stoją obok siebie bezkarnie.
Nie omyliłem się: przedmiotem rozmowy była córka nieboszczyka: panowie atakowali jej „przewróconą głowę,“ panie — nieczułe serce. Zarzucano przedewszystkiem, że opuściła ojca; wprawdzie ojciec ten był pijak, bezbożnik, demagog, ale córce nie należało itd.
Brzydząc się zapewne jej imieniem, nazywano „ta“, „tą“, „tej,“ „z tą“ — słowem, zaimek wskazujący we wszystkich przypadkach. Panowie pierwsi machnęli ręką na ten blachy przedmiot, między paniami, od czasu do czasu, niby płomień w źle ugaszonym pożarze, wyrywały się wykrzykniki: „Nie spodziewałam się, że Terenia pójdzie „taką“ drogą, wydawała się zawsze tak rozsądną i przyzwoitą... nie warto o niej mówić“ itp.
Imię „Terenia“ wprowadziło mnie na ślad potępionej.
Niegdyś, za czasów gimnazyalnych, przepędzałem nieraz wakacye w tejże okolicy. Towarzystwo bywało liczne. W każdym bowiem domu błogosławieństwa bożego nie brakowało, starszych i młodszych podrostków mieliśmy co niemiara. Między innemi spotykałem i Terenię; była córką nauczyciela prywatnego z miasteczka, a przez matkę spokrewniona z wszystkiemi niemal domami w sąsiedztwie. Zabierano ją tedy na wakacye i święta, opiekowano się potrosze sierotą, pozbawioną matczynej opieki.
Już wówczas mieliśmy pośród nas pączki przyszłych bogatych dziedziczek, mieliśmy rozkwitłe różyczki, próbujące na nas przyszłych sił, a wszystkie cackane, pieszczone, jak przystało dla delikatnych kwiatków, których wdzięk na świeżości, a powab na niewinności zależy. Przy nich Terenia biedna, z łaski przetrzymywana sierota wyglądała bardzo niepocześnie. Ubierano ją w niezgrabne sukienki, w duże skórkowe buciki, dziewczę przytem nie grzeszyło urodą. Miało tylko uśmiech dziwnie spokojny i oczy duże, zadumane — niby już zawczasu trudną zagadkę życia odgadywać poczynała. Mało na nią zwracaliśmy uwagi, najprzód dla tego, że zwykle używaną była do drobnych zajęć gospodarczych i rzadko zostawała bezczynną, powtóre, że i wówczas już przebudzał się w nas duch kawalerski, nauczający uszanowanie i pewną refleksyę wobec bogatych podlotków, swobodną wesołość przy ładnych zalotniczkach. Dla Tereni tedy nie mieliśmy nic do ofiarowania; zapraszaliśmy do tańca tylko w braku innych, co się rzadko zdarzało. W zabawach zawsze okazywała się niezgrabną, a brzydko ubrana, była kłopotem dla każdego, komu się przypadkiem dostała w podziale. Gdy trzeba było prowadzić ją do tańca, trzymała się za rękaw mundurka; okręcaliśmy też od niechcenia, a podziękować za taniec nikomu i na myśl nie p[rzychodziło. Ona rozumiała swoje położenie: nie narzucała się, stroniła nawet czasami, okazaną z biedy grzeczność przyjmowała z obojętnym uśmiechem. Dziką nie była, rozmawiała chętnie z każdym, chociaż rozmawialiśmy z nią wówczas tylko, gdy trzeba było podrażnić urojoną bogdankę wykazaniem obojętności.
Ostatnich wakacyj, gdy ją spotkałem, była już sporym podrostkiem; nie wypiękniała ani trochę, ubierała się jeszcze skromniej; raz nawet dostrzegłszy, że chowa nogi pod krzesło, upuściłem niby rękawiczkę, a podejmując ujrzałem, że ma buciki bardzo podarte. Nigdy nie zapraszałem jej do tańca tak usilnie, jak tego wieczora. Zdaje się nawet, że pocałowałem ją w rękę. Nie zmieszana ani trochę odmówiła ze zwykłym sobie spokojem:
— Nie mogę tańczyć, mam bardzo podarte buciki!
A chcąc przekonać, że prawdę mówi, wysunęła nogę z pod krzesła.
Odszedłem zawstydzony. Odtąd miałem dla niej braterską sympatyę; drażniła mnie trochę swoją powagą, upokarzała mimowoli wiedzą głębszą i wszechstronniejszą, niż moja siedmioklasowa, a zadziwiała zupełnym brakiem wszelkiej kokieteryi.
Będąc w miasteczku, zachodziliśmy zwykle do jej ojca; był to mrukliwy pedant, zajęty wiecznie w ogródku, wycackanym jak oranżerya; ścinał nas z greczczyzny i łaciny, na polskich końcówkach łapał niemiłosiernie, papierosem nigdy nie traktował, a z wszelkich „frantowskich“ pretensyj szydził jadowitym dowcipem. Zdarzało się jednak, że oskubawszy na wszystkie strony, rozmawiał z nami długo. Wówczas słuchaliśmy go chętnie. Stary był rozumny i umiał mówić z młodymi. Córkę bardzo kochał; sam ją kształcił od początku, a w obejściu z nią miał jakąś pieszczotliwą niemal delikatność. Ona też wobec niego była zupełnie inną. Gdy zasłuchani siedzieliśmy przy starym, spoglądała na nas tryumfująco, z pokornej sierotki przemieniała się w szczęśliwą córkę i wówczas wyglądała nawet wcale pięknie. Z domu wydalała się niechętnie i tylko na wyraźne żądanie ojca odwiedzała cały zastęp ciotek, babek i kuzynek, które już wówczas ubolewały nad jej losem, że ojciec, przeznaczając ją na guwernantkę, muzykę zupełnie zarzucił, po francusku uczy z łacińska, a natomiast nabija jej głowę naukami, o które nikt jako żywo guwernantkę nie pytał.
Czemże ta biedna, spokojna dziewczyna mogła oburzyć przeciwko sobie cały areopag rodzinny? Pomimo natężonej uwagi nie mogłem się o tem dowiedzieć. Zapytać też nie miałem kogo: z jednej strony siedział głuchy jegomość, który bodaj czy trąbę archanioła usłyszeć potrafi, z drugiej — jedna z dawniejszych różyczek, dziś już głóg dojrzały, zajęta rozmową ze szczęśliwym sąsiadem. Puściwszy wodze domyślności, doszedłem do przekonania, że w tem wszystkiem kryje się jakaś sercowa awantura, a że „droga życia śliską jest,“ rozgrzeszyłem wspaniałomyślnie biedną Terenię, rozgrzeszyłem potępiające ją panie, przez wzgląd na nieskazitelność naszych obyczajów.
Przy końcu obiadu jednozgodnie postanowiono być jutro na pogrzebie; staruszek miał wielkie zasługi pedagogiczne w okolicy.
Dwór od miasteczka odległy był od pół wiorsty — nie więcej; o zmroku poszedłem spacerem w tę stronę. Lat dziesięć upłynęło od tego czasu, jak ostatni raz byłem w domu starego pedagoga; drogę jednak pamiętałem doskonale. Zaraz z alei dworskiej na prawo ciągnęła się grobla nad stawem, obsadzona wierzbami, a z grobli ścieżka prowadziła w uliczkę między dwoma parkanami; dworek znajdował się na samym końcu uliczki i tak był zakryty drzewami, że tylko dwa białe kominy sterczały w zieleni. Stanąwszy u wrót, nie zupełnie pewny byłem, czy nie zbłąkałem się przypadkiem. Pozycya wprawdzie taż sama, ale zamiast porządnego niegdyś dworku, znalazłem ruinę zapadłą w ziemię do połowy; okna zabite deskami, strzechę wiatr rozwiał, a tylko z jednej strony sterczały krokwie połamane; widać sufit do środka się zawalił. Trawa i chwasty rozrosły się bujnie w wypieszczonym niegdyś ogródku, a z drzew dawniejszych pozostało tylko kilka suchych jabłoni, między któremi ciągnęły się zagony z resztkami warzywa, a miejscami walały się jeszcze zeschłe buraki, marchew półzgniła i kilka zmarzłych kartofli; krzewy bzu i akacyi ogołocone z liści krzyżowały się nad wywróconemi wrotami. Ani żywego ducha nigdzie. Kiedy się rozejrzałem uważniej, dostrzegłem kozę uwiązaną na długim sznurku przy drzewie, ogryzała korę i co chwila kręciła głową, starając się uwolnić od uwiązu; przez szpary desek w rogowym okienku ujrzałem migające światło. Poszedłem ku domowi; drzwi od frontu były również zabite deskami, zawróciłem się za węgieł, z tej strony gdzie widziałem światło i — zatrzymałem się przed otwartem oknem.
Długo, może i bardzo długo, patrzyłem w to okno, nie zdając sobie sprawy z własnych myśli, ani z doznanego wrażenia. Szedłem wprawdzie z zamiarem spojrzeć raz jeszcze na starego znajomego, dla którego zachowałem wiele sympatyi; widok opustoszałej ruiny przeniósł mię w przeszłość, na chwilę zapomniałem o nieboszczyku. W tem, przez otwarte okno, ujrzałem pokoik pusty zupełnie. Na środku, na ławie niczem nieprzykrytej leżał nieboszczyk, ze skórzaną poduszką pod głową, obok krzyża na stoliku paliły się dwie świece równym płomieniem. Najlżejszy szmer nie znieważał poważnego spokoju śmierci.
Może być, że za życia Janowski nietylko pił, ale i jadł jak każdy śmiertelnik, może był bezbożnikiem, demagogiem. Śmierć jednak starła wszelkie krzywdzące piętna, wiedząc, że i bez tego przetrwają w pamięci ludzkiej, nie potrafiła jednak zetrzeć wyrazu spokojnego zadowolenia.
Z podniesioną nieco głową, z wysokiem czołem, z siwym wąsem, spadającym na uśmiechnięte usta, staruszek zdawał się spać spokojnie po długiem, męczącem czuwaniu. Chwili tej wyglądał zapewne oddawna. Nędzne otoczenie harmonizowało z wyrazem twarzy: umrzeć z uśmiechem zadowolenia można wówczas tylko, gdy się nic zostawiać niema, nawet dziecka, jedyny zbytek dozwolony jnędzarzom. Widząc go tak osamotnionym, uwierzyłem, że stracił córkę.
Odchodząc, ujrzałem przed domem dziada kościelnego, drzemał nad modlitewnikiem. We wrotach spotkałem dwie kobiety; rozmawiały o Tereni, i one podziwiały, że jej tu niema, tylko trochę w inny sposób:
— Może nie miała za co przyjechać — rzekła jedna.
— A może jeszcze przyjedzie, pociąg za godzinę przychodzi.
— Przyjedzie! potwierdziłem mimowoli i lżej mi się zrobiło na myśl, że stary ostatnią noc przepędzi niesamotny.
Nazajutrz spóźniliśmy się najakuratniej. Kiedy powozy nasze zajeżdżały przed cmentarz, gromadka mieszczan wracała z pogrzebu, Terenia przyjechała wczoraj wieczorem. Dostrzegłem, jak na wieść tę panie przejrzały się między sobą; szeptały u wrót cmentarza; naradzano się widocznie, czy odłożyć na stronę uprzedzenie i do sieroty zwrócić się choć chwilowo z serdecznem współczuciem, czy trzymać się hardo na stanowisku nieskazitelnej obojętności? Widziałem, że mamy przytrzymywały córki za sukienki i coraz częściej spoglądały w stronę powozów. Nie doczekawszy się końca narady, wszedłem na cmentarz. Zdążyłem już przeżyć niejednego, i na tym kawałku ziemi miałem swoich bliźnich.
Zeschłe liście pokryły ziemię gdzieniegdzie, gromadki krzyżów chyliły się ku sobie, tu i owdzie widniały okazałe pomniki. Oglądałem groby znajomych, a przechodząc od jednego do drugiego, spostrzegłem świeżą mogiłę przy murze, w samym rogu cmentarza. Zbliżyłem się, Terenia stała sama jedna, twarzy jej dostrzedz nie mogłem, natomiast zrozumiałem dokładnie jej dolę na świecie — zrozumiałem, że wspaniałomyślne przebaczenie moje nie miało racyi.
Przed cmentarzem nie zastałem już nikogo. Udałem się do doktora, czekającego nas ze śniadaniem, po którem całe towarzystwo miało odprowadzić odjeżdżające damy na dworzec. Na rynku spotkaliśmy się z proboszczem, znanym gadułą, mającym chwalebny zwyczaj rozmowę zaczętą z jednym, kończyć z drugim, bez względu, czy koniec może się obejść bez początku.
— Otoż... panie tego — mówił zadyszany, zwracając się do mnie z niedokończonym frazesem — gadałem, perswadowałem, panie tego, ale upartej kobiety i duch św. oświecić nie potrafi. Ona swoje i swoje... „nic więcej dla niego zrobić nie mogę!“ — i zrobiła! zapłaciła, ile mogła, na resztę wydała rewers, panie tego, a ja gardło dam, że stary długów nie miał, albo bardzo maluczkie... złotówkowe panie tego. Hm, te baby to i w złem i w dobrem uparte! Mam penitentkę, wystaw sobie mój jegomuściunio, co już od lat trzech wyobraziła sobie, że nie zasługuje na rozgrzeszenie! I żebyż to grzesznica jaka, panie, tego, ale to broń Boże, najuczciwsza kobieta w świecie, tylko uparta; no, bądźże tu mądry, przekonaj ją, że ma łaskę u Boga? Prędzej żywego wskrzesisz! Tfu, ot język poplątał się! Ależ bo dotąd na czczo jestem! a i na śniadanie spóźniliśmy się! Ja to choć miałem racyę: ze starym znajomym dłużej się człek żegna, tem więcej, kiedy to pożegnanie nie do jutra. A może i do jutra? Bogu wiedzieć.
Zaśmiał się całym korpusem, czerwona twarz zaczerwieniła się.
— Może i do jutra! Panie Jakóbie — zawołał do zbliżającego się jegomościa, zaczynając z nim rozmowę prosto od ostatniego wyrazu.
Po śniadaniu, prawdziwie aleopatycznem, udaliśmy się całem towarzystwem na dworzec. Dnia tego wszystko się musiało opóźniać, z wyjątkiem chyba boleści, co zawsze pośpieszać lubi — pociąg spóźnił się o pół godziny. Zaledwie rozsiedliśmy się w pokoiku pierwszej klasy, kiedy we drzwiach ukazała się Terenia w szarej sukience, w podróżnym płaszczyku, z torebką podróżną przez plecy; powiodła wzrokiem po zebraniu i usiadła przy drzwiach, akurat naprzeciw na sofy i krzeseł, na których siedzieliśmy.
Poznałem ją odrazu, Nie zmieniła się prawie, urosła, trochę zmizerniała, oczy zapadłe głęboko wydawały się większe i ciemniejsze. Twarz jej miała wyraz wielkiego przygnębienia; nie ręczyłbym, że nas spostrzegła; wyglądała jakby sama dla siebie była obcą, jakby myśl, uczucie, ruch nawet, słowem wszystko, co oznacza życie, pozostało gdzieś za nią daleko, dokąd zdawały się dążyć i oczy utkwione nieruchomo w szyby okna. Nawet wobec tej bezbronnej boleści towarzystwo okazało pewną trwogę: panowie obrócili się plecami i bardzo starannie oglądali cygara, żeby nic wkoło siebie nie widzieć; panie powstały, utworzyły ciasne kółko, niby stado przed wilkiem, i bardzo żywo, bardzo tajemniczo zaczęły szeptać między sobą — po francuzku. Terenia odwróciła wzrok od okna, spojrzała na dawne swe koleżanki, kuzynki, znajomych — oczy nasze spotkały się, powitała mię smutnym uśmiechem.
Poznała tedy — i ja w niej poznałem dawniejszą Terenię — nieszczęśliwszą tylko i jeszcze więcej samotną!
Podaliśmy sobie ręce i długo jakoś nie przychodziło do słowa.
— Pani już wyjeżdża — zapytałem w końcu. Dostrzegłem, jak dolna warga zadrżała, nozdrza rozszerzyły się, usiłowała stłumić łzy. Podałem ramię, wyszliśmy na platformę. Przykroby mi było, żeby zapłakała przed nimi — nie na każde łzy wszyscy są godni patrzeć.
Milczeliśmy. Nie miałem zamiaru rozpoczynać rozmowy, pochodziłbym tak z nią do odejścia pociągu i pożegnałbym przyj aznem: „Bądź zdrowa!“
— Dawno, bardzo dawno, widziałam pana — zagadnęła pierwsza, i ku wielkiemu memu zdziwieniu wydała mi się jak dawniej spokojną, boleść skryła się gdzieś na samo dno tej głębokiej natury — może i we mnie lękała się profana?
— A teraz spotykamy się po to, ażeby się pożegnać — dodała ciszej.
— Pani nieprędko będzie w N.? zapytałem, żeby coś powiedzieć.
— Teraz nieprędko. Jak będę miała pieniądze, przyjadę położyć kamień na... grobie; ale i to może za lat parę, nie prędzej!
— Dawno pani opuściła te strony?
— Od pięciu Lat; ale każdego roku na tydzień, na dwa, przyjeżdżałam do ojca; na dłużej nie mogłam. On żył w takiej nędzy, a zdradzić się z tem przedemną nie chciał, i pomódz nie było sposobu! Ile razy posyłałam mu zaoszczędzonych kilka rubli, zwracał mi je następną pocztą z krótkim dopiskiem: uczyć się i mrzeć głodem — ciężko; próbowałem sam tego, więc drugim nie życzę! Czekajmy, później zwalę się na twoje barki całym ciężarem niedołężnej starości. Czekajmy! powtórzyła z gorzkim uśmiechem. Czułem, jak ręka jej zadrżała pod mojem ramieniem.
— Tych wakacyj nie przyjeżdżałam wcale — mówiła po chwilowem milczeniu — zdarzała się dobra korepetycya na wsi. Pojechałam zaraz po zamknięciu kursów... Sam mię o to prosił! Oh, bo już w domu u niego... i chleba nawet nie było! Liczyłam, że w jesieni może zobaczę go jeszcze.
—. A przed kilku laty wyglądał jeszcze tak rzeźwo — rzekłem, usiłując zwrócić wspomnienie w weselsze czasy.
— Nędza go zniszczyła! Kiedy wyprawił mię na kursa, przez dwa pierwsze lata przysyłał mi ile mógł, to jest wszystko, co miał. Sprzedał nawet swój ogród ulubiony! A wszystko to dla mnie! Dotąd cieszyłam się nadzieją, że mu oddam stokrotnie, że choć przed śmiercią odpocznie przy mnie. Dziś pozostało sieroctwo i najboleśniejszy wyrzut sumienia.
Przeszliśmy kilka razy wzdłuż dworca,
— Dokąd pani jedzie — spytałem.
— Do Petersburga. Mam jeszcze rok nauki przed sobą.
— Co pani studyuje?
— Medycynę — odrzekła z dziwnym jakimś uśmiechem. To daje chleb najpewniejszy, a mnie przedewszystkiem chodziło o chleb dla ust, co z przyczyny mojej nieraz może głodem marły!...
— Po ukończeniu, pani myśli zamieszkać w N.?
Potrzęsła głową przecząco.
— Tu punkt dobry, ożywiony, na takie miejsce dużo amatorów się znajdzie, ja sobie wybiorę biedną jaką odosobnioną okolicę... mnie tak mało potrzeba teraz. Żebym tylko zaufanie wzbudzić potrafiła! Na nas patrzą jeszcze jak na dziwolągów... wiem o tem. Biednych wogóle łatwiej zdobyć sercem niż nauką... postaram się jedno z drugiem połączyć... Może potrafię być użyteczną... może i sobie choć skromną niezależność zdobędę... Wówczas cel mój będzie osiągnięty. Tylko mego staruszka nigdy już przy sobie nie ujrzę!...
Słowa te płynęły prosto z serca. Ta kobieta chyba nigdy w życiu nie nauczy się igrać frazesem! A więc wierzyła w swoje siły? Szczęśliwa! Był czas, kiedy i ja tę wiarę wyznawałem.
Pociąg świsnął na stacyi; całe towarzystwo weszło na platformę, zaczęły się pożegnania i ja pożegnałem swoją Terenię. Swoją — bo w tej chwili prócz mnie nie miała może nikogo, ktoby jej wyrzekł serdeczne: „Bądź zdrowa! Niech ci siły wystarczą do końca! A że wystarczą, pewny tego jestem, hartowałaś je w ogniu szyderstwa i nędzy.“
Pociąg odjechał. Długo towarzyszyłem mu myślą!
Studyowałem dotąd kobiety ze strony estetycznej i posagowej jedynie. Nawet w zapalonych czasach młodości, gdy burzyłem świat stary, a na miejscu jego wznosiłem kunsztowną budowę, otwartą ze wszech stron na wiatry tolerancyi, oświaty, swobody i równości, nawet przy tej budowie naznaczyłem kobiecie rolę bardzo skromną; brzydkim pozwalałem nosić wodę i glinę miesić, ładne skazywałem na pielęgnowanie kwiatów w cieplarniach. W późniejszych czasach, gdy już świat zostawiłem na dawnem miejscu, pozwalając mu starzeć się do końca, w pismach spotykałem wzmianki o reformach w zajęciach kobiecych; całe ustępy zostawiałem nieczytane, w głębokiem przekonaniu, że za lat sto przeczytam je w samą porę, jeżeli dożyję. Terenia rzuciła ciepłe, łagodne, a zarazem ożywcze światło na tę nieczułą dotąd stronę mojego umysłu.
Ile razy myślę o niej, zawsze mi się przedstawi zarazem jakaś ciemna, zapadła strona naszej obszernej Litwy, a śród niej równe, spokojne światło silnego umysłu wytrwałej woli i szlachetnego, prawdziwie kobiecego serca! Ciemnych okolic u nas bardzo dużo — a świateł?
....Już to przyznać trzeba.... że jestem dość szczęśliwy!... Wszystko, co zamierzę, idzie mi jak spłatka... wprawdzie zręczność i wytrwałość wiele mogą... wówczas i okoliczności sprzyjają... Hm, jak ogarniesz myślą przyszłość!... Ile to razy noga zsuwała się nad przepaścią!... Zdobyte doświadczenie zachowa nadal od.... szwanku.... w przyszłości już to się nie powtórzy! Żałuję taranta! zamieniłem go na kulawą szkapę, kosztowna grzeczność. Cóż robić! Nie ten jedzie kto ma konie, lecz kto... smaruje!... Wszakże... warto być oszczędniejszym... już wolę przegrywać w karty do potrzebnych figur... przynajmniej jest nadzieja na rewanż! Ile to razy wypada naginać karku, nim człek zdobędzie jakiekolwiek środki do życia! Gdybyż tylko kark odpowiadał za wszystko! Ale tu kieszeń główną gra rolę! Nim się napełni, wprzód wypróżnić się musi!... Jak to wszystko systematycznie urządzono na świecie! No, ale teraz zdaje mi się, że zbliża się do pewnej przystani!... Czas, wielki czas! Czterdziestka za pasem... czupryna przerzedza się... siwieje; na protekcyę kobiet coraz mniej liczyć można.. a to, jak nic, jednem zerem mniej w budżecie szczęścia!... Oh, kobietki, jakto dobrze, że one nie wszystkie są podobne do siebie! Żeby takich więcej jak moja żona?... brrrr... zęby się ścinają na to wspomnienie!... Gdyby mi też... dobre maniery pozwoliły... wybić ją raz jeden tylko!... Fi, skandal! Zimna krew potrzebniejsza na świecie niż zimna woda! A przytem, position oblige!... Członek wszelkich towarzystw, prezes dwóch komisyj jest więcej niż każdy inny śmiertelnik członkiem porządnego towarzystwa... trzeba się trzymać na wodzy... tem więcej teraz, gdy przez nią wiele zrobić mogę! Widzę to... rozumiem doskonale... ale... czyż to moja Elegia zechce! Jednakże jeśli ten interes uda się... wykrzyknę: eureka!... tylko nie głupim wyskakiwać nagi z tej sprawy! Sam Archimedes nie zrobiłby tego, dostawszy się na raz na „rzeczywistego“ członka ziemiańskiego banku!... Oh! ten bank... jak on mnie nęci... dłonie świerzbią, gdy o nim myślę!... A, B, C, D... dojechałbym do Z., gdybym chciał wyliczać wszystkich co na nim przez lat dziesięć porobili fortuny! Jeden K. na tysięcu akcyj, trzysta tysięcy zarobił! A jak żyje teraz! Bak mnie wnętrzności toczy, gdy o tem myśle! Mogłem!... zląkłem się ryzyka! Baz jeden cofnąłem się przed aferą, jak na złość, ażeby mieć sobie choć jeden występek do wyrzucenia! Cóż robie, stało się!... Teraz jeszcze, jeżeli „ten“ zechce... żebyżto moja Elegia znała się na interesach!
Przedstawić jej?... Eh, ktoby tam z nią o tem gadał A bez tego miejsca... Szwach!... Panie dobrodzieju mój!... Honorów wprawdzie mam podostatkiem... dochody tymczasem niezłe... ale kabza niezbyt tęga! Życie kosztuje... bez szyku jak bez krwi żyć niepodobna... ślamazarnych kilkanaście tysięcy zaoszczędzonych na dostawach... to pajęczyna... na której nawet w ostateczności zatrzymać się niepodobna... As, dama nie dopisze, to i po fortunie!.. A tu upodobania rosną... gust cywilizuje się z dniem każdym... warto byłoby zdobyć sobie gruntowny fundament. Żeby tak parękroć... przyznam się... zarzuciłbym praktykę... Współzawodników coraz więcej... o dobre interesa trudno... człowiekowi „znanemu“ w groszowe afery mieszać się nie wypada, wyręczanie się cudzem imieniem rzecz rezykowna... Cała nadzieja w banku! dzisiejszy bal wiele wpłynąć może.
Żebyż to ona bezwiednie była taką, jak ja chcę! Jutro możebym... Trudno projektować! Żadna geometrya nie potrafi wymierzyć kaprysów kobiety! Jednak... kto wie?... może moja szczęśliwa gwiazda!... a i tarant ma swoje znaczenie!...
Takie to myśli snuły się po głowie p. Fortunata, gdy stojąc przed lustrem, w półubrany, rozczesywał zwolna sute bokobrody. Lokaj z frakiem w ręce przyglądał się twarzy pana, odbijającej w zwierciadle i nigdy nie posądziłby go o tak trwoźne myśli! Twarz była chłodna, surowa; w oczach spokój głęboki, cała uwaga zdawała się skupiać na pięknych bakach, którym poświęcił dobry kwandrans czasu. Skończył nareszcie, wyciągnął ręce; lokaj nasunął mu frak, poprawił poły i odstąpił ku drzwiom.
P. Fortunat poruszył plecami, a cały ubiór, jak oklejony, ułożył się na okazałej figurze; przyjrzał się sobie — wyglądał imponująco! Wzrost wysoki, tusza w miarę, figura szykowna; w każdym ruchu przebijała się świadomość własnej godności; twarz przystojna, matowa cera odbijała od czarnego zarostu; usta szpeciły ją trochę; blade, wąskie drgały nerwowo, usiłując ułożyć się do grzecznego uśmiechu. Biały krawat, śnieżna bielizna, wyglądająca z pod szeroko otwartej kamizelki, odmłodziły twarz, ztarły z niej zwykły wyraz zmęczenia. Pochylił się do lustra, poprawiał krawat, marszczył brwi nachmurzony, a tymczasem w przymrużonych zlekka oczach igrał swobodny uśmiech: Eh, Don Źuan jaki! czterdziestkę przehulał, a głupstwa jeszcze roją się po głowie! Podbródek rośnie, brzuch zaokrągla się. Stanął bokiem, spojrzał na siebie przez plecy; „to po prezesowsku“ pomyślał, cmoknąwszy zlekka. Taką miał chęć pogłaskać się po pięknie zaokrąglonej twarzy, poklepać po brzuszku, na którym odzież leżała jak ulana! — obecność lokaja wstrzymała miły wybryk zadowolenia.
— Kapelusz — zawołał.
Nim lokaj spełnił rozkaz, p. Fortunat rzucił jeszcze ostatni coup d’oeil w zwierciadło!
Co za wytworny spokój w całej postawie! Ani śladu trwożnych myśli! Wyglądał jak brudna ręka w balowej rękawiczce.
Wyszedł z gabinetu: chód miał elastyczny, głowę niósł z wysoka, usta ułożyły się nakoniec do grzecznego uśmiechu.
— Czy wolno? — spytał, zatrzymując się przed pokojem żony, i nie czekając odpowiedzi otworzył drzwi szeroko; zatrzymał się na progu zdumiony — brwi zbiegły się, usta zadrgały jak w febrze.
W rogu pokoju, na sofie, siedziała młoda, ładna kobieta w ciemnej skromnej sukni; pochylona naprzód, wpatrywała się w ogień, gorejący na kominku. Na toalecie paliła się lampka, przysłonięta białym abażurem. P. Fortunat patrzał na żonę przez chwilę.
— Już po dziesiątej! — rzekł zdławionym głosem.
Skłoniła głowę, nieprzestając wpatrywać się w ogień.
P. Fortunat zbliżył się posuwistym krokiem, oparł obie dłonie na stoliku, stojącym przed sofą; pochylony, zasłonił sobą kominek.
— Czemu nie ubierasz się? — spytał: głos jego brzmiał jak głuchy grzmot przed burzą.
— Mówiłam przecie, że nie jadę — rzekła kobieta, wsuwając się wgłąb sofy i patrząc przed siebie, zadumana.
Wyprostował się, zatarł ręce, aż w stawach trzasnęły.
— A!... więc to nie był żart! — zawołał i zgrzytnął żabami. Czy mogę wiedzieć przyczynę uporu?
Milczała.
— A jeżelibym prosił... wymagał? — dodał z przyciskiem.
Podniosła głowę, wpatrzyła się w niego uważnie. Ogień zanadto ogrzewał — frak; p. Fortunat odsunął stolik, rzucił kapelusz na sofę, usiadł, z gracyą rozchyliwszy poły, założył nogę na nogę, jedną rękę zwiesił na poręcz sofy, drugą przesunął mocno po czole.
Kobieta zdawała się nie zważać na jego blizkie sąsiedztwo; cała jej postać wyrażała odrętwiałą obojętność.
— Dość tych kaprysów! Ubieraj się! na balu być musisz, gdyż jest dany wyłącznie dla ciebie — rzekł p. Fortunat, podkreślając ostatnie słowa.
— Wiem o tem i dla tego nie jadę — odrzekła spokojnie.
— Cha, cha, skrupuły! Bardzo to byłoby pieknie, jeżelibym ja na tem nic nie tracił... ale — ma chère, tą razą idzie tu o coś więcej niż przesądy kobiece; wiesz dobrze, że prosta grzeczność z twojej strony może zrobić wiele, bardzo wiele w moim interesie; zdaje się, że mam prawo wymagać tego od ciebie?
Zwrócił się ku niej, wyczekując odpowiedzi.
Ona przesuwała obrączkę z palca na palec, milczała, jakby pytanie męża nie do niej się odnosiło. P. Fortunat gryzł usta, kręcił niecierpliwie chwast sofy; „dobre maniery krępowały go, a tylko w oczach migotały iskry tłumionego gniewu, nozdrza rozszerzały się, jak u araba czystej krwi.
— Już pół do jedenastej, spóźniasz się — rzekła pani po długiem milczeniu.
— Nie będę żałował straconego czasu, jeżeli tylko uda mi się przełamać twój upór. Wszak toaleta gotowa.
— Nie przygotowałam żadnej.
— A! — zawołał szydersko, podniósł w górę ramiona, przeciągnął się — teraz nastąpi zapewne elegijny monolog na temat ekonomii politycznej: „Żyjemy nad możność!!!“ Źródła twoich dochodów są mnie niewiadome!...
— Owszem, wiadome — przerwała kobieta — przeżywamy cucłze...
— Pardon! przerwał pan z kolei, to co się dostaje do mojej kieszeni przestaje być cudzem dla mnie.
Patrzył na nią z szyderskim uśmiechem.
— Być może; ja trochę inaczej na to patrzę. Nie powiem, żeby mi robiło wielką przyjemność błyszczeć w toaletach, kupionych za wygrane, albo... wydarte pieniądze.
Pięści p. Fortunata ścisnęły się mimo woli, usta usiłowały uśmiechać się grzecznie.
— Więc „z pijawki społecznej“ pasujesz mię na zdziercę! Cha, cha, zabawne, jak honor kocham.
Kobieta zżymnęła się ze wstrętem.
— Dokąd ta rozmowa ma nas zaprowadzić? — spytała, patrząc ponuro w ogień; wszystko co miałam ci do powiedzenia, powiedziałam, już dawno przez ten rok wspólnego pożycia z początku z pieszczotą... z prośbą, potem z żalem... z oburzeniem nakoniec! Używałam wszelkiej mowy, na jaką stać serce człowiecze — oprócz szyderstwa nie wywołałam... nic! Postanowiłam nigdy z tobą o tem nie mówić...
— Rozsądne postanowienie! trzeba było od tego zacząć, a uniknęłabyś wielu niedorzeczności. A teraz jako pierwszy krok na drodze rozsądku, nie odmawiaj mojej prośbie — toaleta się znajdzie, w najskromniejszej sukni nawet będziesz dostatecznie piękną!
— I ty tego chcesz koniecznie? — spytała zcicha, wpatrując się mu w oczy.
— Chcę, pragnę! — odrzekł z pośpiechem, twarz ożywiła się, sięgnął po rękę żony. Ona cofnęła rękę i spoglądała na niego z dziwnym uśmiechem.
— Sama przyznasz mi słuszność, ma chère! Jeżeli tylko zastanowisz się nad tem bez... przesądów — mówił zwrócony ku niej. Kilka słów, wymówionych przez ciebie, zrobi więcej, niż moja prośba najusilniejsza... wiesz przytem, że ja prosić nie lubię... oszczędzisz...
— Dosyć! — przerwała kobieta, głos jej zadrżał, w oczach błysnęła obrażona duma; powstała, przez chwilę pasowała się z sobą, chcąc stłumić gniew wrący w sercu. Dosyć — powtórzyła spokojnie, wiem wszystko, co chcesz powiedzieć! Wspomniałeś już przed kilku dniami, że powinnam ci... pomagać w interesach... Udałam, że nie rozumiem... a może i nie rozumiałam dostatecznie!... Wybacz, ale i w podłości można być nowicyuszką! — Otóż i ja, chociaż przez rok cały słyszę wiele rzeczy pouczających, dotąd nie zrobiłam znacznych postępów; prócz szyderstwa, nie nauczyłam się niczego od ciebie. Wspólniczką twoją nie byłam i nie będę... Nie chcesz! Proponowałam ci nieraz życie ograniczone, odpowiednie naszym wspólnym funduszom, usiłowałam pociągnąć cię w świat mój... w świat myśli i uczucia... ty śmiałeś się wówczas głupim, bezczelnym śmiechem! Znosiłam wszystko, licząc na przyszłość... bo chwilami byłam tak naiwną... że wierzyłam w twoją miłość! Oh, ta wiara! żeby ją nam odbierano wraz z nazwiskiem, możebyśmy nie tak drogo opłacały doświadczenie! Dziś wyleczyłeś mię z ostatniej illuzyi — drogi nasze połączyć się z sobą nie mogą... pozostaje nam tedy rozejść się na zawsze. Zamilkła; patrzała na męża, wyczekując odpowiedzi.
P. Fortunat na początku monologu zdziwił się trochę zdawało mu się bowiem, że żona przedtem nie była daleką od jego projektu; po kilku słowach ruszył ramionami z miną człowieka zrezygnowanego, wyjął z kapelusza rękawiczkę, a uderzając nią po obnażonej ręce, spoglądał na mówiącą.
— Co w niej widzą ładnego — dalibóg nie rozumiem rozmyślał. Oczy z wyrazem zajęczym... figura instytutki, głos drżący jak u dymisyonowanej chórzystki... chyba tylko urok zakazanego owocu!... A głupiaż, głupia! drugą taką gęś trudno spotkać! Nie dość, że ma odwagę gadać absurda, ale jeszcze wierzy w nie święcie! No, trafiłem! podniósł brwi, pokręcił głową.
Skazówka zegaru posunęła się na pięć minut do jedenastej. P. Fortunat wstał, poprawił kamizelkę i frak.
— A więc adieu! — zawołał, podając rękę z eleganckim ukłonem; kobieta zawahała się. Chłód objął serce, w którem poruszyły się resztki niegdyś bardzo silnego uczucia.
— Na zawsze?..... — szepnęła ledwie dosłyszanym głosem.
— Jak wola i łaska — odrzekł wzruszając ramionami obojętnie, drzwi mego domu są otwarte dla pani również do wejścia jak i do wyjścia.
Wyciągnęła ku niemu z pośpiechem zlodowaciałą rękę.
Ujął ją końcami palców, skłonił się nizko i nie spojrzawszy nawet na żonę, wyszedł elastycznym krokiem z podniesioną szykownie głową.
Ona stała jak więzień, któremu zdjęto okowy, by zaprowadzić go na śmierć! Dawno przygotowywała się do tej chwili, nie spodziewała się jednak, że się spełni z taką łatwością. O jaki szeroki i pusty świat stanął przed nią otworem! Jeden zawód, a tak śmiesznie wykoszlawił duszę!... Wszystko w niej zasnęło, zamarło... tylko trzeźwy rozsądek czuwał jak badyl, oskubany z liści i kwiatów! Chłodny dreszcz ją przejął, gdy zastanawiała się nad przepaścią, jaką rok jeden w położeniu jej wywołał.
Tyle szalonych rojeń mieściło się w jednem sercu! Dziś amputacya skończona... zgangrenowany członek organizmu odcięty na zawsze.... życie zdobyło równowagę.... teraz można śmiało puścić się po wyciągniętej linie ludzkich stosunków! Ale dokąd iść? Wrócić do rodziców?... Nigdy! W oczach ich ona na zawsze pozostanie „niewierną.“
Zbyt błahe powody zmusiły ją do złamania przysięgi... Tam, gdzieś w głębi Litwy mieszka brat wdowiec i czworo sierot na opiece płatnej sługi... tam będzie potrzebną... może przebaczy niewierność, a sierotki może pokochają nawet!... Na myśl tę cieplej zrobiło się w tem miejscu, gdzie dawniej było serce... Widać słowo „kochać“ krążyło we krwi biednej kobiety. Amputacya niezupełnie ją uleczyła.
W dni kilka, gdy wieść o rozwodzie państwa X. rozbiegła się po mieści, niezmierne zdumienie ogarnęło całe towarzystwo. Rozumny elegancki, ogólnie uwielbiany p. X. stał się bohaterem salonów... jak za najświetniejszych kawalerskich czasów!
— Ale z kimże, z kim zemknęła ta waryatka, dopytywano się na wszystkie strony; szalona, miała takiego ślicznego męża!...
Najchętniejsze do odpowiedzi usta milczały... brakło komentarzów do życia młodej kobiety, gubiono się w domysłach.
Jeden tylko salonowy trefniś, wiecznie gotowy do odgadywania zagadek, i teraz popróbował szczęścia.
— Z ideałem! — zawołał tryumfująco.
Kto wie, może pierwszy raz w życiu powiedział prawdę...
Ojciec Jaśka był stróżem przy nędznej kamieniczce na Zarzeczu. W dzień pracował, wieczorem pił, jeżeli miał za co, a wróciwszy do izdebki pod schodami, bił żonę, syna targał za czuprynę, póki się nie zwalił spać na ławę, podsunąwszy worek z piaskiem pod głowę.
Pewnego razu, pijany, pobił się przed szynkiem z szewcem; kułak sąsiada trafił go pod żebra i obalił na ziemię. Padając, uderzył głową o kamień i nie wstał już o swoich siłach. Zawieźli go do szpitala, gdzie zmarł po niejakimś czasie, nie zażywszy wielkich rozkoszy na świecie.
Matka została na stróżowstwie; chorowała, dokąd sił stało. Jaś pomagał jej, w czem mógł: dziesięcioletni malec dźwigał wodę, drzewo, zimą lód rąbał na dworze, wyszczerzał zęby, chuchając w skostniałe palce. Wesoła robota rąbanie lodu! Uderzysz żelaznym kołem, bryzgi lecą, czasem za kołnierz która trafi, aż ciarki pójdą po skórze! Kaftan niby watowy słabo okrywa, świecąc dziurami; wiatr w nim się nie zatrzyma, a o cieple i mówić nie warto. Wszystko to nic! Chłopak pierzyny nie zaznał — schwyci w izbie ciepłej strawy i znowu gotów pracować na mrozie. Czasem matka kartofli pieczonych nakładzie za kaftan, to i grzeją czas jakiś. Najgorzej z nogami — mróz tak bierze za bose stopy! Matka dała stare trzewiki bez sznurków, ogromne, choć trzy nogi włożyć; ciągał się Jasiek w nich dzień jeden, na drugi rzucił je w kąt, trzewiki jak kajdany tamowały mu swobodę; wyrwał się boso z chaty i zdawało mu się, świat szerszy, a u nóg skrzydła wyrośły. Zima nie wieczysta — miesiąc, drugi, a i słonko wiosenne zaświeci. Ale na wiosnę matka straszy terminem, książką... „Na wiosnę, powiada, posługa lżejsza, sama podołam, a takiego draba trzymać pod fartuchem nie godzi się; niech idzie w ludzi uczyć się pracować, żeby sam miał za co ręce zaczepić, jak wyrośnie.“ Jaśko nie traci rozumu; termin — to jeszcze nie bieda, a książka — to nawet ciekawa rzecz! I tak już nieraz w palce ugryzł siebie, widząc, jak dzieci szewca czytały, a on stał przed niemi, patrzał w książkę, a rozumiał na niej tyle, co Żuczek drzemiący pod piecem.
— Oddacie do terminu, to i oddawajcie sobie — mawiał najzupełniej pogodzony ze swym losem; mnie jeszcze i lepiej! Tylko przychodźcie często do mnie, bo tak sam... bez was... między obcymi nie wyżyję, ucieknę... dalibóg! Przyjdziecie, co? raz w tydzień?...
— Przyjdę mazgaju i dwa, a gdzie mnie chodzić jeśli nie do ciebie? Wzdłuż i wszerz świat przejść, to prócz tych, co w ziemi leżą, ani żywego ducha nie zostało. Ciebie wykieruję na człowieka, to choć będę miała gdzie na starość głowę przyłożyć.
Daremnie się kłopotała o przyszłość!
Jeszcze śnieg nie zaczął topnieć na dachach, do wiosny daleko, a tu jak podskoczył kaszel, tak dzień i noc z nim spokoju nie ma. Nogi jakby cudze, ledwie zwlec z łóżka ma siłę... po izbie pokrząta się jakkolwiek, ale już nawet w piecu napalić nie może. Jaśko uwijał się za nią i za siebie, a tylko gdy wróci z chłodu i w izbie nie zastanie ani zapachu zimnej strawy, to mu trochę markotno jakoś... Ale tyle tego! Kupił chleba, wody w domu było podostatkiem, i przebył jakoś tydzień, drugi. A z matką coraz gorzej; już ani ruszy się z pod pieca. Jaśko patrzał na nią, drapał się w głowę i sam nie wiedział co robić.
— Może co jeść będziecie? — spytał nieśmiało.
— Mnie nic nie trzeba — odrzekła — ja umrę Jaśku.
Usiadł obok niej na ławie, pod sercem załaskotało mu jakoś.
— Eh, mało co gada! Sama mówiła nieraz, że śmierć ucieka od biednych — myślał, poruszając zwolna bosemi nogami.
— Może w piecu zapalić? Ja tam schował w słomie kilka polan, jak nosiłem drzewo na górę...
Matka wyprostowała się, potrząsła go silnie za ramię:
— Nie kradnij.. oh, nie kradnij!... — mówiła przerywanym głosem, niech cię Bóg od tego strzeże... drzewo cudze...
Głosu zabrakło, pochyliła głowę. A Jaśko śmiał się zcicha. Cudze! A ileż to razy głaskała go po głowie za to „cudze“ drzewo!
Do wieczora matki nie stało. Jaśko patrzał jak ogłupiały na wszystko, co się działo w chacie. Żal mu było matuli, i nie rozumiał, nie wierzył, że już jej żywej nigdy nie ujrzy. Ocknął się wtedy dopiero, gdy wyprawiony z izby przez nowego stróża, znalazł się za bramą swobodny jak ptak.
Na prawo, na lewo ulica — ruszaj w świat nieboże, gdzie oczy poniosą. Zmarzniesz, czy zamrzesz z głodu, nikt o to nie będzie miał do ciebie pretensyi. Obejrzał się, popatrzył z bramy w okienko pod schodami, i już mu serce żalem opływać zaczynało... w tem Żuczek — towarzysz wybiegł z za węgła! Radość błysnęła w oczach obu.
— Walaj tu za mną! — wołał Jaśko, wskoczył na chodnik, przebiegł ulicę, oglądał się, podrygiwał i chichotał, jak opętany. Żuczek za nim, wskakiwał na ramiona, chwytał za odzież, próbował zębów na bosych nogach. Naprzeciw nich wybiegł drugi szubrawiec, również obdarty, lecz o wiele starszy i widać już dobrze obeznany z ulicą. Twarz miał wynędzniałą i starą nad lata, szerokie usta wykrzywione szyderczo, w oczach zapadłych głęboko tlała hajdamacka przebiegłość. Czapkę z podartym daszkiem nałożył na tył głowy, nad niskiem czołem jeżyły się włosy nieokreślonego koloru. Z pod obdartego kaftana wyglądała obnażona szyja i piersi, dolna odzież świeciła dziurami, na bosych nogach miał podarte kobiece buciki z wykrzywionymi obcasami. Biegł za jakimś jegomościem i jęczał żałośnie.
— Panie wielmożny, choć kopiejeczkę dla chorej matki, choć jedną kopiejeczkę! Matka chora — zlitujcie się panie wielmożny!...
Jaśko zatrzymał się, patrzał na niego z głupim uśmiechem.
— A gdzie twoja matka, Józiek? — spytał.
Józiek szturgnął go w bok jedną ręką, drugą wyciągnął po jałmużnę.
— Głupi ty — zawołał, gdy dobroczyńca odszedł. Cóż chciałeś, żebym mówił: daj mi papieroska, daj na kieliszek wódki! Ja tam matki swojej na oczy nie widział, ale dla niej najwięcej dają, to ja dla niej i proszę. Ot zarobiłem dwie kopiejki, dobre i to! Sprobój, poproś u tego tłustego, co wali z pod Ostrej Bramy, jęcz tylko głośno dla chorej matki. No, prędzej, kupim bobu, jak dostaniesz kopiejkę!
Jaśko podbiegł, wyciągnął rękę:
— Paneczku, dla chorej... Wspomnienie matki znowu załechtało około serca, opuścił rękę, po twarzy przesunął się cień prawdziwego smutku. Pan rzucił pieniądz i poszedł dalej; Jaśko stał spoglądając z podełba, a z gratki o mało nie skorzystał koleżka; już nachylił się, wyciągnął rękę... Żuczek go uprzedził, chwytał kości nie gorzej jak szubrawcy jałmużnę, sądził, że i teraz coś dla niego rzucono. Tymczasem Jaśko ocknął się, podniósł pieniądz. — Pokaż, co masz? — zawołał starszy, chwytając go za rękę. Pięć kopiejek! ho, ho, to ten brzuchacz umie dawać, jak chce! Chodź za mną, przekąsim cośkolwiek. Bób psa wart, za pięć kopiejek można coś lepszego kupić. Walaj za mną!
Wszedł naprzód z podniesioną głową, z łokciem zawsze gotowym do szturgania, przeciskał się przez tłum, umyślnie lazł, gdzie najciaśniej; staremu żydowi huknął nad uchem, babę zepchnął z chodnika, a nim zdążyli obejrzeć się, był już na drugiej stronie ulicy, z rękami w kieszeniach przyglądał się wystawie sklepowej; na piersiach z poza brudnej koszuli wyglądał rożek chusteczki schwyconej po drodze. Weszli do szynku. Józiek wypił kieliszek wódki, zakąsił śledziem. Jaśkowi kupił trzygroszową bułkę. Poszli dalej.
— Dla mnie pięć kopiejek — to nie pieniądze — mówił zaczerwieniony nieco; jak ich nie mam, to zdaje się, że coś warte, a jak mam, wypiję, zakąszę, i jakby ich nie było! A to twoją matkę taszczyli dziś zrana, hę? Gdzież ty mieszkasz teraz?
— Czy ja wiem — odrzekł Jaśko, przełykając suchą bułkę.
— Pójdziesz za mną; ja tam wielkiej parady nie używam, śpię w stajni u rzeźnika. Mieszkanie, tak sobie: od koni ciepło bywa czasami, a i słomy poddostatkiem; czasem nawet w siano zaryć się można — wtedy śpisz jak król! Rzadko to bywa! Siano kupują wiązkami, a jak tylko kupią, zaraz to bydło zje, żeby ich, eh!... Wyśpisz się ze mną, zrana pomożesz stajnię uprzątnąć. Nie wielkie tam wyprzątanie; machniesz miotłą w jedną stronę to i czysto, resztę konie i ludzie za nogami wyniosą. Później pójdziemy na miasto. Biedy nie zażyjesz, nie lękaj się. Ot patrzaj, jak ja pójdę koło tej zgarbionej jejmości, niby nic, a zobaczysz, co dalej będzie.
Poszedł naprzód, minąwszy kobietę, zatrzymał się, czekając na Jaśka.
— Widzisz, ta stara kupiła trzy chały i wszystkie miała zjeść sama. Niedoczekanie jej!
Wydostał z za kaftana bułkę i rozłamał na połowę.
— Masz, sprobój, dalibóg nie gorsza od kupionej.
Oparli się o róg domu, rozmawiali zajadając. Jaśko spoglądał na towarzysza z pewnym rodzajem szacunku. Chwat ten Józiek! — myślał. Pochylił głowę i przyglądał się, jak jego towarzysz pakował do gęby ogromny kawał bułki.
— Pochodź ty ze mną tydzień, drugi, a ja ciebie nauczę, jak żyć na świecie. Oho, żeby ja taki był mały, jak ty! Cmoknął, pokręcił głową. Pójdziem, już ciemnieje. Czy to twój pies?
— Taki mój, jak i twój.
— Czego on za tobą włóczy się?
— Bo przywykł.
— Niech i on idzie z nami; we trzech będzie cieplej spać; jeść to on musi być nie przywykł?
— Przecież je, kiedy dadzą.
— Głupi jesteś! Niby to ja tego nie wiem; ale któżby mu dawał, kiedy sam nie ma.
Jaśko rzucił Żuczkowi resztę chały.
— Eh ty! lepiej byś mnie oddał! — rzekł Józiek, szturgając go łokciem.
— Ja myślał, że ty już syt, kiedy dałeś mnie połowę.
— Syt, ba! Jaki ja mam brzuch pakowny, że niczem go nie napchasz! Jadłem dziś chleb, kartofle, ot i teraz przekąsiłem trochę, a tak zryć chcę, że aż zęby świerzbią! A już taką mam naturę, jak widzę, że kto z pustą gębą patrzy na mnie, to muszę podzielić się choć ostatnim kęsem.
— I ja tak samo — odrzekł Jaśko.
Weszli w zaułek, ztamtąd na ciemne podwórko.
— W tej stajni ja śpię — rzekł Józiek, wskazując na otwarte drzwi. Tylko ty z ogniem ostrożnie! Jak zechcesz papieroskę pyknąć, to ruszaj sobie za bramę, a nie, to za czuprynę i won, rozumiesz? Jasio dotąd nigdy jeszcze nie „pykał,“ lecz wstydził się przyznać do tego. Józiek wydawał mu się coraz większym chwatem i tak mu przypadł do serca ze swoją miną, „ani dbaj,“ że gdy ułożyli się w słomie, przygarnął się do niego, objął za szyję i pocałował serdecznie.
— Ale ty mnie nie nie wypędzisz? — spytał cichutko.
— A za cóż mam ciebie wypędzać? Odtrącił go zrazu, po chwili jednak, zarzucił mu rękę na szyję, przycisnął małe, chude ciałko do swych szerokich piersi. Czy mu było z tem cieplej, czy może i w tych piersiach, przykrytych kradzioną koszulą, zadrgało jakieś ludzkie uczucie?
Życie poszło wesoło. Zrana krzątali się zwykle około stajni, potem wybiegali na miasto. Jaśko żebrał; mały, nędzny; wzbudzał litość, a wkrótce tak się nauczył mówić o chorej matce, o siostrze kalekiej, że prawie nigdy nie wracał bez kilkunastu kopiejek. Józiek za te pieniądze kupował jadła i dzielił się z nim sumiennie. O swoich dochodach nie wspominał nigdy. Raz tylko, pod wiosnę, gdy słońce dogrzewało, rynsztoki szumiały, a na ulicach błota było po uszy, Jaśko siedział na chodniku pod ratuszem, brodę oparł na kolanach i pluł w rynsztok, przyglądając się, jak gęsta woda unosiła ślinę jego daleko. W tem Józiek zjawił się przed nim uśmiechnięty tryumfująco; wysunął rękę z za pleców i podał mu parę trzewików nowych, nowiusieńkich, z mosięźnemi dziurkami, na wysokich obcasach! Jasio spoglądał to na trzewiki, to na uśmiechniętą twarz kolegi, nie rozumiejąc, co miało znaczyć.
— Bierz, głupi, to dla ciebie — rzekł Józiek z miną władcy, wręczającego order zasłużonemu dygnitarzowi. Jaśko nie dowierzał swemu szczęściu, przycisnął gorąco rękę ko legi do swych ust. Józiek wysunął rękę zwolna.
— Poczekaj, to nie wszystko. Na Wielkanoc może kurtkę kupię — rzekł, siadając obok niego. Mam tam kilka groszy w zapasie; bo teraz to kiepsko idzie! Dziś z jatek ledwie-że umknąłem. Nie daj Boże zadawać się z babami! Ściągniesz u niej jakie kilka złotych, a krzyku na kilka rubli narobi. A co bóty, dobre?
Jasio wysunął odziane nogi i przyglądał się im z zadowoleniem. Za najszczęśliwszych dni nie zaznał takiego zbytku!
— Chyba na świecie lepszych niema — odrzekł.
— Masz tam jaką kopiejkę?
Jaśko wydostał z zanadrza kilka miedziaków.
Józiek wziął i odszedł w milczeniu.
Za parę tygodni dotrzymał słowa: kupując sobie odzienie, kupił mu noszoną kurtkę i czapkę na tandecie. W kwietnią niedzielę przystroili się obaj i poszli do katedry. Parę razy przedtem Jaśko zaglądał w tę stronę; muzyka wabiła go, a i wspomnienie pacierza snuło się po głowie. Lecz ile razy zbliżał się do kruchty, żebraczki gnały go kijem, lękając się oberwanego współzawodnika; próbował wejść przebojem, otrzymawszy kilka szturgańców, plunął w same oczy jednej, drugiej babie i pobiegł ze wszystkich sił przez plac, rad, że rzucony w ślad za nim kamień tylko końce pięty zadrasnął. Dziś wpuszczono ich bez oporu; wyglądali jak chłopcy rzemieślniczy. Józiek miał nawet czerwoną chustkę na szyi. Stanęli przy drzwiach: Jasio oglądał się lękliwie. „Popróbuję pacierza“ — pomyślał. Przeżegnał się, ale dalej nie szło. Nigdy nie był mocny w pacierzu, a przez kilkomiesięczne wakacye zapomniał wszystkiego, co umiał. Zwrócił oczy na chór: tam grali; słuchał... Powoli obejmował go żal i strach jakiś, tulił się do ściany, miął czapkę w ręku... naraz zdało mu się, że kobieta siedząca pod filarami, to jakby jego matula... taka blada, schorowana i patrzy na niego smutnie, zupełnie tak, jak wówczas przed śmiercią, kiedy mówiła: „Nie kradnij Jaśku! Oh, nie kradnij!...“ Patrzał i ona patrzała. Włosy powstawały mu zwolna na głowie, i tak robiło się gorąco, aż nogi chwiać się zaczęły... w uszach wciąż brzęczało: „Nie kradnij!“ Usta zadrgały, o mało się nie rozpłakał, tak go żal jakiś ścisnął za gardło.. gdy w tem Józiek szturgnął go łokciem i pociągnął za rękaw:
— Patrzaj, Antek malarczuk, ot tam koło chorągwi... widzisz? Na książce czyta! Myśli, że wielki frant!
Wykrzywił usta szyderczo — oczy zaiskrzyły się złośliwie.
— Chodź, dosyć już tego dobrego! — szepnął.
We drzwiach nałożył czapkę i powlókł się naprzód. Drogą zły był, jakby markotny czegoś, nie mówił ani słowa. Przyszli na placyk przed bonifraterskim kościołem. Słonko grzało, miejscami trawka zieleniła się na dobre, powietrze pachniało wiosną... Przysiedli pod krzakiem. Jaśko pochylił głowę, mrużył oczy, słonko grzało go w plecy, a wiosenne powietrze tak jakoś do snu kłoniło. Józiek zgarbił się, głowę oparł na kolana i patrzał ponuro przed siebie, zmarszczył czoto, włosy najeżyły mu się, wyglądał raczej na steranego włóczęgę, niż na podrostka wyszłego zaledwie z lat dziecinnych.
— Spisz! — rzekł, trącając Jaśka w ramię. Jaśko podniósł głowę.
— Ten Antek, to dureń — mówił dalej, jakby do siebie, był dawniej razem ze mną u szewca... teraz on niby czeladnik... majstrem będzie... taki on będzie majster jak ja muzykant! Chorągiew niesie za procesyą... chłopcy czapki przed nim zdejmują... figura! Wykrzywił się szyderczo. Żeby ja chciał, takby dat jemu w łeb kamieniem, i cóżby mi kto zrobił? Eh, tylko nie chcę!
Splunął przez zęby, odwrócił głową.
— Byłeś u szewca — spytał Jaśko.
Milczał, chude palce zasunął we włosy twarde jak szczecina.
— A był — odrzekł po chwili — uczył się dwa lata i nauczył się wiele! Zamiatał stancyę, nosił wodę, chodził po wódkę dla czeladników... to jeszcze najlepsze było, drogą sam chłyśniesz, a na to miejsce wody dolejesz, choć w żołądku ogrzeje się trochę... a to nieraz głodem mrzeć trzeba było. Ukradniesz bywało jaki kawałek parszywej skóry, to tak da pociągaczem, jakbyś mu duszę wydarł. Uciekłem, bo mnie kłuło jadło. Innym łatwiej było... każdy miał kogoś ze swoich w mieście; za jednego matka prosi, za drugiego ojciec, trzeci ma tam choć ciotkę jaką, co szewcowej sera czy bułkę przyniesie... a ja... z pod płota — krewnych ani psa... Majster wziął dla tego, że wyglądałem silny jak wół... ale i najsilniejszemu nie zawsze siły stanie!
Zamilkł. W głosie drgał żal stłumiony szyderstwem; żeby oczy umiały płakać, to choć jedna łza wymknęłaby się z pod powieki. Oczy zostały suche, tylko twarz zbladła więcej jeszcze, a usta krzywiły się z coraz większem szyderstwem.
Tego wieczora Jaśko daremnie czekał na kolegę; poszedł spać sam jeden, ułożywszy uprzednio odzież i czapkę w żłobie pod ścianą.
Dniać już zaczynało, gdy raptem drzwi ktoś otworzył z hałasem. Jaśko wysunął głowę z pod słomy. Za uszakiem przyczajony stał Józiek, bez butów, bez kurtki, z koszulą rozpiętą na piersiach, drżał cały, przysiadał, to podnosił się na palcach, głowę podnosił do ściany, chwilami zdawał się przysłuchiwać uważnie, oczy błyszczały jak u zwierza w zasadzce, drżące ręce szukały czegoś w koło szyi... znalazły. Uspokoił się nieco, obie ręce przycisnął do ust gorąco!... Na piersiach, na brudnym sznurku wisiał stary, mosiężny medalik. Kto i kiedy zawiesił go, trudno zgadnąć. Chłopak nie pamiętał, i nie myślał o nim nigdy. Naraz w strasznej chwili coś go tknęło. Zbladłe usta całowały medalik coraz goręcej. Na dworze powstała wrzawa, kilka głosów dawało się słyszeć za bramą... głosy i kroki zbliżały się coraz więcej.
— Czy to ty Józiek — spytał go przerażony Jasio.
— Milcz! — zawołał, rzucając nań wiązkę siana.
Otworzono drzwi znowu, kilku ludzi weszło do stajni.
Gdy rozwidniało zupełnie, Jasio odważył się wyjrzećz pod słomy, nie zobaczył już Jóźka. Dorożkarze zaprzęgający konie rozmawiali między sobą:
— Ej to dobrze!... Urwis znał się dobrze ze wszystkimi włóczęgami... ja to już dawno gadałem, że jemu na szubienicy wisieć!... — mówił jeden.
Drugi też coś mruczał, smarując koło.
— Wzięli djabli jak swego — doleciało do uszu Jasia. Serce mu zamarło z żalu i ze strachu; wylazł ze słomy, przyczołgał się do rozmawiających — ten pochylony gada tam coś, pewnie o Józku, ale słyszeć trudno... podkradał się coraz bliżej, stłumił oddech... podpełzł aż do samej dorożki. W tem koń zarżał, kopnął nogą... a w tejże chwili jęknęło coś głucho!...
Dorożkarze podskoczyli w tę stronę. O parę kroków od dorożki leżał Jasio z rozbitą czaszką; krew zalała mu twarz w mgnieniu oka.
— Ażeby jego! toż to ten malec! czego jego tu licho niosło pod samego konia! — mówili, podejmując półmartwego dzieciaka.
Obleli wodą, ułożyli na słomie i wyjechali. Pora na pociąg, spóźnisz się to cały ranny zarobek stracony!...
Chłopak leżał bez życia; z pod żłobu wyjrzał Żuczek, ziewnął parę razy, machnął ogonem, spostrzegłszy leżącego Jasia, jakby zdumiał się, postąpił zwolna ku niemu.
Struga krwi spłynęła spokojnie z czoła na twarz i ginęła za kołnierzem koszuli. Żuczek patrzał na to czerwone pasmo, pochylił się nad zbladłą twarzyczką... liznął raz, drugi i zlizał do ostatniej kropelki!
„Ostatni raz piszę do was! Jeśli mię nie poratujecie — zginę! Za tydzień muszę zapłacić sfałszowany weksel, albo stanąć przed sądem! Następstwa takich spraw znacie — rozpisywać się o tem nie mam potrzeby. Położenie moje straszne! Jako dowód może służyć to, że jeszcze raz piszę do was! Kiedyście mię wydziedziczyli w podstępny, niegodny sposób, poprzysiągłem, że wprzód się powieszę, niż zwrócę się do was z jakąkolwiek prośbą. Strach hańby złamał postanowienie. Ratujcie ten raz, oh, ratujcie! Przez trzy nocy grałem jak potępieniec, myśląc, że się los nademną zlituje. Napróżno! Szaleję od strasznych myśli — umrzeć nie mam odwagi! Przed rokiem obwiesiłbym się może — dziś i ta resztka sił zmarniała bez śladu. Nie obiecuję nic, nie przyrzekam — nie uwierzylibyście mnie, a i ja sam sobie dawno już nie wierzę — drżę przed hańbą! Ratujcie! Tysiąc rubli — to dla was drobnostka; życie więcej warte — eh, może i nic niewarte, ale ja umrzeć nie mogę! Chyba, że mi czaszka pęknie z bólu, że oszaleję z bólu i rozpaczy, wówczas może odwaga się znajdzie — skończę jakkolwiek. Oh, ratujcie! Popełniając fałszerstwo, byłem nieprzytomny, pijany może — nie wiem! Występek ten boli mię — wobec bólu nawet strach hańby blednie — nie zdążyłem przehulać całego sumienia. Ratujcie, może potem — umrę!“
List ten p. Turska przeczytała uważnie, obejrzawszy na wszystkie strony, złożyła akuratnie i wsunęła napowrót do koperty. Była pierwsza po południu — obiad jadano zwykle o drugiej. Dano dziś zupę rakową, zrazy z kaszą, szparagi i kalafiory; te ostatnie były wielką nowalią w tej porze; przyrządzone w sekrecie, miały stanowić niespodziankę dla męża i średniego syna Julka; obaj lubili bardzo wszelkie delikatne jarzyny, jakoteż wogóle dobrze przyrządzone obiady. Za-to najmłodszy „syn zachowywał się dość obojętnie względem jadła, gdyż był idjotą, melancholikiem raczej, jak go przez grzeczność nazywali znajomi i sąsiedzi. Ten nawet nie zawsze do stołu przychodził: nogi miał słabe, idąc, trząsł się, jak sparaliżowany, obiad i herbatę noszono mu do jego pokoju, pomimo że matka nie lubiła, żeby naczynia i jadło roznosić po całem mieszkaniu. Turscy mieli starą dwupiętrową kamienicę z oficyną, murowaną stajnię i kawałek ogrodu; mówiono, że i trochę grosza uzbierali już sobie. Mogli tedy jadać smacznie, tem więcej, że to stanowiło jedyną ich rozkosz. Na schodach, prowadzących do ich kuchni, czuć było zawsze zapach wybornej kawy; ludziska, przechodząc, zwalniali kroku, mimowoli oglądali się na drzwi — każdy odchodził z przekonaniem, że tu panuje dostatek. Front mieszkania zdradzał natomiast poetyczne usposobienie gospodarzy. Na dole w podwórzu, naprzeciw bramy, były cztery okna, otoczone gęsto szerokimi liśćmi dzikiego wina; z rana, jak tylko słońce wyjrzy z poza kominów, otwierano okna jedne za drugiem. W pierwszem widać było klatkę z kanarkiem, zawieszoną wśród najgęstszych liści; ptaki szczebiotały jak opętane. Wszystkie muchy obecne w kamienicy zlatywały się do tego okna, szukając ochłody i pożywienia, gdyż w każdej porze dnia stała tu filiżanka z kawą lub herbatą, a przy niej kilka drobnych kawałeczków cukru. W wysokim fotelu, obitym czarną skórą, siadywała otyła jejmość, rumiana, z małemi, bardzo żywemi oczkami, bez czepki na siwych, gładko przyczesanych włosach; przy każdem poruszeniu głową tłusty podbródek rozkładał się rozkosznie na białym kołnierzyku. Piła kawę lub herbatę, włożywszy uprzednio do ust jeden z małych kawałeczków cukru; czasami robiła pończochę; najczęściej jednak spoglądała przez okno na bramę, albo na drzwi swoich lokatorów, a jeśli zdarzyło się, że cudzy pies zabiegł na dziedziniec, wołała z okna:
— A ty tu czego? a włóczęgo! Oj wody, wody! dam ja tobie!
Klaskała przytem w dłonie i podnosiła się z lekka na fotelu. Swoich psów z kamienicy znała za to dobrze; prawda, że było ich dwóch tylko, trzecia zaś wykwintna pudliczka z pierwszego piętra bardzo rzadko schodziła na dół. P. Turska była na nią dość łaskawa; wołała do swego okna, czasami nawet rzucała jej kawałeczek cukru, za co od właścicielki, żony adwokata, otrzymywała uprzejmy uśmiech: obie panie kłaniały się sobie przez okno, a pudliczka tymczasem, zjadłszy cukier, spoglądała łakomie na tłustą dobrodziejkę. W dni pogodne okno otwarte było aż do wieczora, zimą zaś, albo w słotę p. Turska, siadywała przy zamkniętem; miejsce w fotelu próżnowało tylko w porę obiadową; wówczas sąsiedzi śmiało mogli regulować zegarki — była to bowiem druga godzina po południu. W dwóch następnych oknach, również obrosłych dzikiem winem, widywano samego gospodarza; w szarym szlafroku, wypłowiałym na plecach, a wiecznie rozpiętym kołnierzem u koszuli, palił fajkę, albo układał pasyanse. I on na lada szelest w podwórzu zwracał głowę do okna, ale psy i tym podobne stworzenia mało go obchodziły; natomiast gdy dostrzegł, że z wyższego piętra wylano przez lufcik trochę wody, albo garść śmiecia wyrzucono, wołał na żonę przeze drzwi. Tegoż dnia w zanotowanem mieszkaniu pojawiał się stróż z przedmową, że państwo Turscy kłaniają się i proszą, żeby wylewanie i wyrzucanie odbywało się w oznaczonem ku temu miejscu; lokatorowie, zanotowani pod rubryką „niedbałych,“ mogli się spodziewać podwyższenia komornego w przyszłym półroku. W jasne dni wiosenne, wówczas, kiedy to na wsi żyje podwójnem życiem, a człek sam nie wie, czemu zazdrościć, czy ptaszkowi, co ginie w błękicie, czy kwiatom i trawom oblanym rosą, kiedy w piersiach aż kole od sił zaklętych, co drgają w powietrzu, a w mieście gwar, ruch, asfalt i rynsztoki w rozmaity sposób przypominają cywilizacyę — w takie dni Turski stał całemi godzinami w otwartem oknie. Otoczony dzikiem winem, wyglądał jak stary portret, przystrajany ręką czci albo miłości. Praca wycieńczyła go więcej niż lata: zuzupełnie łysy miał tylko kilka siwych kosmyków nad uchem, wklęsłe skronie, nos cienki i wązkie usta, w których już ani śladu zębów; brodę i wąsy golił starannie. O starości, raczej o pracy niewymownej świadczyły oczy — czerwone, zbolałe, z wyrazem apatyi i przygnębienia; oczy te, wraz z pochylonym nieco karkiem, stanowiły całą biografię starego. Dawniej, kiedy był na urzędzie, w dzień nosił szafirowe okulary, wieczorem zaś zielony daszek nad czołem; bezczynny emeryt porzucił wszelkie ozdoby; mógł sobie swobodnie spojrzeć na świat boży, to jest na dachy kamienic, na kominy dymiące od rana do nocy, i na kawałek czasami jasnego nieba. Z podniesioną głową, rozszerzając jak można najwięcej zbolałe powieki, rozglądał dokoła jak ślepy, co od niedawna dopiero wzrok odzyskał, nie zważał, że służące i lokatorowie, ujrzawszy go, krzywili się z obrzydzeniem — widok krwią zabiegłych oczu drażnił nerwy, czasem serce ściskał, chociaż sąsiedzi oswoili się już nieco z tym widokiem. Starzy lokatorowie, oddawna gnieżdżący się w zaniedbanych mieszkankach, pamiętali go jeszcze młodym: zawsze był chudy, milczący, tylko wówczas nie stawał w oknie całemi godzinami — nie miał czasu; o ósmej wychodził do bióra, o czwartej wracał, wieczorami pracował w domu: miał też opinię bardzo porządnego człowieka. U sąsiadów zjawiał się tylko dwa razy do roku po komorne; gdy liczył pieniądze, ręce drżały zlekka. Stąd wnioskowano, że jest skąpym i chciwym; wybaczano mu to: po ojcu otrzymał tylko tę część kamienicy, w której się urodził i mieszkał dotąd; reszta należała do kilku właścicieli. Spłacał jednego po drugim, skupywał okno za oknem, komin za kominem. Z siłą mrówki budował sobie żółwią skorupę — pieniądze były dlań bardzo drogie; cóż więc dziwnego, że czuł się wzruszonym przy liczeniu. Podziwiano tylko, że, pomimo krańcowej oszczędności, zajmował aż cztery pokoje brudne, ponure, wilgotne, ale — cztery.
Nie jeden biedak, mający do wyboru wilgotne suteryny, albo chłodne poddasze, chcąc uniknąć ciemnych schodów, zbyt małych okienek, proponował Turskiemu odnajęcie jednego pokoju; odmawiał zwykle, a zapytywany o powód — milczał, czasami bąknął przez zęby, że — nie może. Przywykł do tych czterech dużych pokojów, mających okna z jednej tylko strony od podwórka, ponurych jak więzienie, ze spruchniałą podłogą, na której ślad farby pozostał tylko przy ścianach, sklepione drzwi, sufity, bardzo grube ściany przypominały klasztor, staroświeckie meble czarną skórą obite, szafy jakieś olbrzymie, komody i biórka od wieków nieruszane z miejsca przyrosły do podłogi, spokrewniły się ze ścianą grubemi nićmi pajęczyny, a wszystko to jakby umyślnie stworzone do tych pokojów. Turski wzruszał ramionami na samą myśl, że w odwiecznych kątach może zamieszkać ktoś obcy; zdawało mu się, że to jest prostem niepodobieństwem, urodził się w tym pokoju, gdzie śpi dotąd, no i umrze tam, jeśli go śmierć nagła nie zaskoczy wśród ulicy. Czerwone jego oczy, apatyczne nawet na widok nieba i słońca, ożywiały się, uśmiechały czasami, ujrzawszy stare ramy od jakiegoś odwiecznego obrazu, które raptem przy zamiataniu wysunęły się z pod szafy. Kręcił, majstrował, składał je przez całą godzinę, nie zważając, że czas ten okradł od bardzo ważnej terminowej pracy.
— Hm, jak to człek głupieje z czasem — mruczał, spostrzegłszy, że tyle drogiego czasu zmarnował!
Głupiał też coraz więcej; do przeżytych godzin przybywały miesiące, lata, dziesiątki lat — pokoje starzały się i on starzał wraz z niemi. Dziś już niktby się nie ośmielił proponować mu odnajęcie choćby śpiżarki lub piwnicy; wiedziano, że długi spłacił, więc ma prawo mieszkać w czterech pokojach. Wychodząc do miasta, ubierał się w zielonkawy paltot z aksamitnym kołnierzem, w czapkę z urzędniczą gwiazdką i szafirowe okulary; szedł, postukując laską po kamieniach; trzymał się sztywno, dolna warga drżała zlekka, brwi ściągnął; w bramie stróż kłaniał mu się nisko, próżnujący dorożkarze oglądali się za nim — był dość ważną figurą na swojej ulicy. Wracał najczęściej w towarzystwie Julka, który nawet z naturą umiał wejść w konszachty; wyglądał na lat dwadzieścia, chociaż mu dawno trzydziestka minęła. Za to był szpetny, mały, piegowaty, bez śladu zarostu, mówiąc, szeplenił trochę; gdy szedł obok ojca, śmiał się i gadał ustawicznie, skubał go przytem za rękaw, to za kołnierz, jeśli dostrzegł włos, pierze lub inną jaką nieczystość. Wogóle wyglądał bardzo zajęty ojcem, a że był o wiele niższym, mówiąc, podejmował głowę i zaglądał w oczy jak piesek; machał rękami, wzruszał ramionami, śmiał się głośno, a z ukosa wciąż na ojca zerkał; chwytał go pod ramię, ostrzegał, wskazywał wygodniejsze przejście; cmokał językiem, gdy słońce zbyt natarczywie zaglądało w okulary starego, zżymał się na lada wietrzyk, a wszystko przez iście synowską troskliwość.
— He, he, papeczko wygląda dziś jak rydz — dalibóg. Czerstwy, rzeźwy, chodzi prędzej, niż ja! Gdzie nam cherlakom do dawniejszych ludzi! Ktoby to powiedział, że ja syn papeczki? Wyglądam jak brat młodszy. Chwała Bogu. My z papeczkiem jeszcze setnych lat dożyjemy. Che, che! co, może nie prawda? Dożyjem! Papeczko tak sobie po pokoju z kijeczkiem stuk... stuk!... a ja z drugim kijkiem stuk... stuk! Eh, jak ja lubię starych! Żeby to odemnie zależało, odrazu urodziłbym się starym, siwiutkim staruszkiem, spokojnym, akuratnym, jak mój papeczko. Żyłbym sobie w ciepłym pokoju, jak u Boga za piecem. A cc? może to złe życie? Oj, oj, czegóż chcecie więcej!
Stary szedł, wpatrzony przed siebie, zdawał się nie słyszeć ani jednego słowa z gawędy syna.
— A cóż my młodzi? Pracujemy od rana do nocy! — uderzył po zwoju papierów, który niósł pod ramieniem. — Gryziem to życie, o mało nieraz zębów nie połamiemy, bijem się jak ryba o lód. Nie dość pracy w biurze, do domu jeszcze wracam objuczony jak osieł.
Westchnął.
— A co — zajęcia dużo? — mruknął stary.
— Czy dużo! Niby to papeczko nie wie. Całe swoje życie przepracował. My młodzi tak nie potrafimy. O nie — pokręcił głową z ubolewaniem — my słabi, ani sił, ani wytrwałości dawniejszej nie mamy. Ja często sobie myślę: skąd to papeczko siły czerpał? Ta myśl nigdy mi z głowy nie wychodzi. Cicho, spokojnie jak woda w wielkiej rzece płynął i płynął naprzód. My rwiemy się, hałasujemy... i coż wychodzi? Jedno z drugiem — nic! Chociaż ja o sobie, dzięki Bogu, tego powiedzieć nie mogę — ja mam starą duszę! Czy papeczko uwierzy, że mnie żadna głupia myśl do głowy nie przychodzi...
Uśmiechnął się z przymileniem. Ojciec skinął ręką na znak, że to dla niego obojętne.
— Dawniej, to jeszcze czasami... lubiłem w bilard grywać. Miałem tę słabostkę — mea culpa! Papeczko pewno nie domyślał się wcale. Ja, spokojny poczciwiec na łotra nie wyglądam — prawda, co? A jednak grywałem. Ze wstrętem myślę o tem. Porządny człowiek nie powinien mieć żadnych nałogów, prawda? — jak mój papeczko naprzykład. To też powiedziałem sobie basta! i basta! Od roku kija w ręku nie trzymałem. Teraz naturę mam czystą, w żadną stronę mię nie ciągnie; i dobrze mi z tem, żeby Bóg dozwolił do śmierci taki spokój zachować. Pozwoli! Jak papeczko myśli?
Gadałby tak bez końca, ale oto wchodzą do bramy. Zaledwo spostrzegł matkę w oknie, zerwał śpiesznie kapelusz z głowy i kłaniając się kilkakrotnie, wołał z daleka:
— Witamy, witamy mameczkę! Uśmiechał się rozjaśniony.
Można było posądzić, że przybywa co najmniej z Patagonii po trzechletniej podróży. Przyśpieszył kroku i ciągle uśmiechnięty wsunął głowę w otwarte okno; schwycił matkę za rękę.
— Obiadek już pewno gotów? Smaczniutki, wyśmienity, jak zwykłe — gadał, całując w rękę. Oh ta nasza mameczka, oh to kobieta, dalibóg! I znowu całował.
Wchodził do swego pokoju. Za chwilę w czwartem oknie, otoczonem winem, ukazywała się jego ruda głowa; poprawiał włosy, ocierał pot z czoła, tymczasem zaś zerkał na wszystkie strony podwórka. Przy pompie hoża pokojówka z pierwszego piętra płukała kołnierzyki, podkasana wyżej podwiązek, roztrzepując delikatne tiule i koronki, poruszała rozkoszną figurą. Tam w kącie chłopak stróża ciągnął cudzego psa za ogon i kopał go nogami w tylnie łapy. Na dziedzińcu nie brakowało rodzajowych obrazków: żywe oczy Julka uśmiechały się nie bez przyczyny.
Było jeszcze jedno okno, należące do mieszkania Turskich. Okno to bez bluszczu i firanek, jedyne z tej strony domu, wychodziło na spory ogródek, otoczony z trzech stron ścianami kamienic; kilkanaście grusz i tyleż jabłonek, okadzanych dymem kominów, wiodło tu smutny żywot, usychając bez pory. Pod oknem krzak białego bzu rozrósł się szeroko; wśród gęstych, pokrzyżowanych gałązek wróble gniazdo uwiły; świergotliwe mieszczuchy skakały gdzieś sobie po dachach, po śmietnikach, a tylko o zmroku, wracając na spoczynek, trzepotaniem i szczebiotem ożywiały na chwilę głuchy zwykle ogródek. O zmroku też najczęściej otwierało się owe jedyne okno; siadywał w niem młody chłopak mizerny, schorowany, oparty głową o ramę, przymykał oczy. Spłoszone przed chwilą wróble spoglądały na niego uważnie: bezwładny spokój chorego dodawał im odwagi: po namyśle najśmielszy przefrunął z ogrodzenia na krzak, za nim pośpieszyło całe stado. Młody człowiek nie mógł już nawet służyć jako straszydło na ptaki. Straszył za to ludzi. Wszystkie kucharki w kamienicy lękały się go jak upiora. Matki, kołysząc do snu rozkapryszone dzieci, wołały: „Spij! zobaczysz, że zawołam idyotę! przyjdzie i zje cię, grymaśniku!“ Ile razy wyszedł na dziedziniec dziesiątki głów wyglądały za nim przez okno — a przecież nie był nowością — trzy lata już przeżył w półśnie ogłupienia. Lekarze dawno już podpisali mu patent na idyotę; rodzice mieli jeszcze trochę nadziei: był niegdyś taki zdolny, uczył się dobrze, a gdyby nie choroba, co mu mózg osłabiła, byłby może z czasem uczonym człowiekiem. Matka dziękowała Bogu, że jest spokojnym, awantur nie robi, powoli oswoiła się z jego stanem; nazywała go zawsze „ten,“ jakby dla odróżnienia od dawniejszego Jasia; ojciec zaś, mówiąc o nim, wskazywał głową w stronę jego pokoju: zresztą wspominano o idyocie bardzo rzadko.
— Niechby już sobie umarł — myślała matka; a ile razy przyszedł do stołu bledszy i mizerniejszy niż zwykle, patrzyła mu w oczy niespokojnie, zmuszała do jadła, potem gotowała zioła i inne domowe lekarstwa. Chory przyjmował to wszystko i krzywił usta boleśnie. Nie lubił ludzi; wśród towarzystwa wyglądał jeszcze bardziej cierpiącym; natomiast, podczas księżycowych nocy letnich, kiedy leżąc na łóżku wpatrywał się w oświetloną przestrzeń za oknem, oczy nabierały życia, zdawało się, że myśl nie zgasła w nich zupełnie, że tylko ciało zbyt słabe, wycieńczone, tłumi wszelki objaw umysłowej siły. Rozglądał się po pokoju uważnie, jakby wraz z ciszą nocną wracała dawniejsza pamięć, mrugał oczami, usiłując coś sobie przypomnieć; podnosił głowę zwolna i siadał na łóżku. Łóżko miał stare, skrzypiące, nieboszczyk stryj sypiał na niem przez pół wieku; przy lada poruszeniu szruby, nogi i deski odzywały się po swojemu. Wówczas przeze drzwi Julek wsuwał rudą głowę, uśmiechnięty litościwie zbliżał się do brata, układał go napowrót, a przytrzymując za ramię, rozglądał się po pokoju.
— Czy nienależałoby związać czemkolwiek tego awanturnika? — rozmyślał.
Nazajutrz, przy rannej herbacie — opowiadał, że „ten“ znowu dokazywał dziś w nocy, że on, Julek, kilka godzin przesiedział w jego pokoju, że... że Jaś bardzo biedny... szkoda go... taki był dobry... rozumny chłopak... a teraz? Krzywił się przytem jak chora małpa.
Ojciec słuchał i milczał, tylko dolna warga drgała mu coraz silniej; matka niecierpliwiła się widocznie.
— Eh, milczałbyś przynajmniej — mówiła. Już ty pewno nie pożałujesz nikogo. Gadasz, byle gadać! Taki już gadatliwy urodził się — utrapienie czyste!
Nie lubiła go, lękała się nawet trochę. Chytry był i szpiegował ją nieraz dawniej jeszcze, ile razy kupiła sobie ciastek, lub winogron w tajemnicy przed mężem, Julek przewąchał najakuratniej i wsunął się cichutko do jej pokoju, podczas kiedy zajadała w najlepsze — mrugał i uśmiechał się chytrze. Mimowoli dawała mu cząstkę przysmaków: zjadał przy niej w milczeniu; a tylko, gdy spojrzeli na siebie przypadkiem, krzywił się złośliwie! Oh, to był dzieciak! kiedy całował po rękach, to ja aż w sercu kłuło.
Od najmłodszych lat zrozumiał, że ona w domu nie wiele znaczy, że tu wszystko ojca; lizał się, nadskakiwał mu, a za plecami śmieszył braci, pokazując, jak stary mruży chore oczy, albo jak chodzi zgarbiony. Biła go nieraz za to. Ale on i obity przez chwilę tylko zaciskał zęby, a wkrótce znowu całował po rękach.
— Całe szczęście, że pokorny, rodziców szanować umie — mówiła.
Podczas gdy inne dzieci na palcach chodziły, lękając się odetchnąć swobodniej, żeby nie przeszkodzić ojcu, w pracy, albo nie zbudzić, gdy spał po obiedzie, on, „lis“, jak go nazywano w domu — nietylko że miał odwagę wślizgać się do pokoju ojca, ale nawet sam z nim zaczynał rozmowę. Prawda, że nieraz całą godzinę stał w kątku, albo u okna, czekając, nim ojciec spojrzy w jego stronę. Zapytany miał zawsze coś ciekawego do powiedzenia:
— Ta kucharka adwokatów to zawsze pomyje przy naszej stajni wylewa — szeptał jednym tchem.
— Widziałeś? — pyta ojciec krótko.
— Widziałem — dalibóg widziałem. Podkradłem się za płotem i widziałem.
Po chwili w mieszkaniu powstawała burza! Za kucharkę, pomyje i wszelkie nieporządki odpowiadała zwykle żona.
— A to nieszczęście, że nie mam nikogo, ktoby o moje dobro dbał — mawiał w przystępie najgorszego humoru; pracuję — i wszystko djabli biorą.
Byłto najdłuższy frazes, jaki żona, dzieci, słudzy i sąsiedzi słyszeli od niego w ostatnich czasach. Matka obiecywała, że kiedyś uszy Julkowi oberwie za plotki. On usuwał głowę w ramiona i śmiał się. Czuł, że odegrywał jakąś rolę w domu, że między krzykliwą matką, a milczącym ojcem był jakby wahadłem, podniecającym ruch i czuwanie. Coraz częściej wsuwał się do ojca, matkę zaś przy każdej sposobności całował w plecy, w brzuch i kolana. Odtrącała go niby, w duszy rada, była że choć jeden z synów lgnie do niej. Od starszego nic się nie spodziewała: hajdamaka był, uczył się źle i często wykradał pieniądze z komody. Biła go za to najakuratniej, ba, nawet groziła, że ojcu powie. I powiedziała raz wieczorem, przypilnowawszy, że jest trochę mniej zajęty. Słuchał z głową opartą na rękach, a w myślach snuły mu się jeszcze cyfry, rachunki, notaty, od których przed chwilą oczy oderwał; zrozumiał w końcu o co chodzi. Oddawna już myślał o tem, że malce, pozostawione pod wyłącznie babskim dozorem, na nic porządnego nie wyjdą; że... należałoby... trzeba jakoś to inaczej urządzić. Wprawdzie zapytywał ich czasami podczas obiadu, jakie mają lekcye i czy dobre otrzymali cenzury; na dalsze badanie czasu mu brakło, a w wolnych chwilach siły opuszczały. No, ale trzeba jednak! Chłopcy bez kierunku mogą wyjść na łajdaków!
— Hm, więc mówisz, że Władek hultaj! to źle... bardzo źle... nauka drogo kosztuje. Ej! Władek, chodź no tu! Matka mówi, że źle się uczysz? Bratku, sam sobie krzywdę wyrządzasz,.. dziś ludzie bez nauki tylko świnie pasą... to nie dawniejsze czasy!... Cenzurę mi pokazywać akuratnie i pamiętać, że w razie potrzeby rózeg nie pożałuję! Pamiętaj!
Władek pamiętał. Po dwóch latach wypędzony ze szkół, umundurował się na kredyt i wstąpił do wojska. Ojciec nie zaprzeczał, ale zapawiedział krótko, że łajdaka syna znać nie chce. W kilka lat później zapłacił jego długi, a wzamian otrzymał od niego formalne pokwitowanie z wszelkich pretensyj do spadku. Zabezpieczywszy krwawo zapracowaną fortunę, uspokoił się zupełnie. O Władku mowy nie było. Matka tylko pamiętała o nim bez przerwy: pewną była, że wróci kiedyś obdarty, w dziurawych butach, pijak, i że wszyscy palcami go wskazywać będą, mówiąc: to syn Turskich! Kiedy przypadkiem ujrzała exwojskowego w podobnym stanie, nogi jej drętwiały ze strachu. Przekonawszy się, że to jeszcze nie Władek — odetchnęła swobodniej. Żebyż przynajmniej jak najdłużej nie wracał.
— Ten trzeci może wyjdzie na człowieka... cherlawy, mazgaj, ale i z takich ludzie bywają. Uczył się dobrze; ojciec dawał mu czasem rubla za dobrą cenzurę; ale nauczony doświadczeniem, zapowiadał jednocześnie, że z domu wypędzi, jeżeli na drugi rok pozostanie w tej samej klasie. Chłopak cherlał ale pracował! Matka nieraz miała łzy w oczach, patrząc, jak on mało jadł. Karmiła go, jak zdołała najlepiej — nic nie pomogło. Jeszcze żeby się poskarżył na żołądek, czy na głowę, można byłoby doktora przywołać! Mówił, że jest zdrów zupełnie, tylko jakoś niczego mu się nie chce. W wolnych chwilach wyszukiwał w ogrodzie kawałek zielonej murawy, kładł się i spał na słońcu; do biegania sił nie miał. Ojciec mawiał, że trzeba będzie koniecznie poradzić się o niego: może to jaka nowomodna choroba. Matka troszczyła się jak umiała: nieraz umyślnie otworzy szafkę z przysmakami. Gdzie tam — ani patrzał w tę stronę.
— No, to już chyba nieludzka dusza w tem dziecku, rozmyślała, wzruszając ramionami.
Kiedy zachorował, pewną była, że umrze; takie spokojne i rozumne dzieci rzadko się hodują. Nie umarł i nie wyzdrowiał. Pielęgnowała go troskliwie; nie lubiła jednak, kiedy sąsiadki mówiły o nim z ubolewaniem. Nieszczęście to rzucało mocny cień na ich rodzinne życie; ona zaś chciałaby uchodzić za bardzo szczęśliwą kobietę. W tym celu, mówiąc z sąsiadkami o Władku, kłamała, że się ustatkował, że służba idzie mu wybornie. O Julku już nawet mówić nie mogła! Kiwała tylko głową z wyrazem najwyższego zadowolenia; no, a Jaś, biedny wprawdzie, niedołężny, ale czyż nie mają dostatecznych środków do utrzymania go przez całe życie. Załatwiwszy się z opinią ludzką o własnem szczęściu, doznała znacznej ulgi — Bóg mi dał los — powtarzała, rozmyślając o teraźniejszem swem życiu, biedną dziewczynę wziął taki porządny człowiek!
Zapomniała już, że do tego porządnego człowieka miała niegdyś wstręt niepokonany, że poszła tylko dla chleba, że w pierwszych latach dusił ją nieraz żal, tęsknota za ciepłem, serdecznem uczuciem. Zapomniała, że ten porządny człowiek wziął ją tylko dla zdrowych, silnych rąk, które się żadnej priay nie lękały! Oh, nieraz przeklinała swoje życie wyrobnicze, męża starego, ponure, chłodne pokoje. Ale gdy sąsiadki unosiły się nad jej dobrobytem, mawiała: „dobrze że choć zazdroszczą!“ i wtedy już lżej jej się robiło.
Teraz wzruszyła ramionami na dawniejsze grymasy. Była zupełnie zadowoloną ze swego losu. Niegdyś pracowała wprawdzie — teraz za to mogła odpocząć. Od czasu, jak zakupili całą kamienicę, zaczęli żyć coraz wygodniej; z dobrobytem pojawił się miły spokój. Nawet przyśpieszone kroki męża nieprzestraszyły jej wcale; oddawna już przestała go się lękać, a nawet gdy przemawiał do niej z drugiego pokoju, nie zawsze odpowiadała. Stary osłabł znacznie i coraz częściej zapadał na zdrowiu; w nocy kaszlał tak silnie, że musiała sobie uszy watą zakładać. Zamrze najpewniej; przecież jest starszym od niej o lat dwadzieścia! Smutno, a nawet strasznie będzie w pierwszych dniach po jego śmierci, pokój jego odnajmę, albo może Julek zechce tam mieszkać. Najlepiej byłoby zupełnie mieszkanie zmienić! Przez lat trzydzieści kilka nie mogła przywyknąć do tej piwnicy! A czy więcej przywykła do męża! Któż to zgadnie. Z początku chodziła przed nim na palcach i drżała na samą myśl, że wkrótce wróci z biura do domu, potem oswoiła się i przeklinała tylko straszne sknerstwo, w końcu stała się skąpszą niż on, ale wdzięczną zarazem, że tak doskonale umiał prowadzić interesa.
— Co tam mówić, mój stary porządny człowiek, to już Bóg i ludzie wiedzą.
Nie lubiła myśleć, że on wkrótce umrze, na same wspomnienie o tem łzy miała w oczach. Przedstawiała sobie, jak to znajome sąsiadki, lokatorki będą mówiły:
— Biedna Turska, straciła męża! albo biedna pani Turska owdowiała!
Nie, nie należało dręczyć siebie zawczasu tak smutnemi myślami! Wiedziała, że w testamencie mąż naznaczył jej dożywotnią pensyę i mieszkanie w starym domu, wiedziała, że i z kapitału coś dostanie. Przyszłość zabezpieczona. To też list dzisiejszy pod względem finansowym wcale jej nie zmartwił — przyznawała, że należało ratować Władka, chociaż jednocześnie żałowała pieniędzy dla łotra. Nieszczęśliwy! Ale pocóż fałszował weksel? Czuje, że sama nigdyby tego nie zrobiła! To młode pokolenie strasznie zepsute. Za jej czasów o takich rzeczach mowy nie było, Czy też mąż pośle mu cośkolwiek? Stary strasznie zawzięty — ciężko zapracowany grosz szanować umie — i ma racyę! Któżby im dał, żeby swego nie mieli! Jednocześnie przychodzi jej na myśl dzisiejszy smaczny obiad: kiwa głową potwierdzająco.
— Tak, stary ma słuszność. A jednak, żeby miała pieniądze, posłałaby mu choć kilka rubli! Cała fortuna dostanie się temu... lisowi. Mówią, że ojciec, przepisał już kamienicę na jego imię; lęka się, że w razie śmierci tamten o swoją część dopominać się zacznie! Ona nie rozumie interesów, męża o nie pytać nie śmie; sądzi jednak, że to wielka krzywda dla tamtego. Listu sama nie odda, położy go tak, że stary musi zobaczyć i przeczytać, ma bowiem zwyczaj oglądać wszystkie zapisane papiery.
W jadalni tymczasem obiad oczekiwał; o kilka zaledwie kroków od stołu na mahoniowej komodzie przykrytej czarną ceratą, leżał list zaadresowany zamaszystem, bardzo czytelnem pismem; koperta, otwarta z boku, była średniej wielkości, na czarnej ceracie dawała się spostrzedz zdaleka! Turska chodziła koło stołu: trochę zasapana, niespokojna, poprawiała obrus, odsuwała talerze, spoglądając co chwilę na drzwi mężowskiego pokoju. Ręce drżały zlekka, jakiś dreszcz przykry przebiegał po plecach... lękała się! Jeszcze żeby ten list nie był pod jej adresem! A to, jak na złość! Stary może pomyśleć, że ona ma tam jakieś konszachty z tym szaleńcem, chociaż Bóg świadkiem, że od dwóch lat literki do niego nie pisała. Coraz większy strach ją przejmuje — przeczuwa burzę! Możeby tego listu nie oddawać?...
Wszedł nareszcie mąż i ujrzał list. Pochylona nad wazą z największą starannością wyławia raki do jego talerza; nigdy jeszcze nie była tak niezręczną: dwie szyjki raków spadły na obrós, brzegi talerza oblane; drży jak w febrze. Byłażby to siła natury jedyna, najsilniejsza i najświętsza zarazem? Czy ten jęk czy, zaklęty w niemych wyrazach, nie odbija się przypadkiem w jej własnej piersi? Nie. Mąż list odczytał uważnie, powoli; trzyma go blisko oczu, gdyż bez okularów bardzo źle widzi; spojrzał na datę, potem w stronę, na komodę, jakby się orjentował ile dni upłynęło od napisania? List złożył i bardzo akuratnie wsunął do koperty.
— A — raki! dobrze, dobrze! — mruknął siadając na zwykłem miejscu; serwetę zawiązał pod brodę i szklannym jakimś, ale spokojnym wzrokiem poprowadził do koła — spojrzał na żonę.
Strach osiadł na dnie jej serca, dreszcz ustał, Turska jakby się na świat narodziła. Pierwszy raz w życiu przyszło jej na myśl, że mąż wcale nie jest tak srogim, że głupią była, drżąc przed nim przy lada drobnostce. Wszedł Julek na palcach, tak zawsze chodził w domu, miał już przepraszać papeczkę i mameczkę, że się spóźnił nieco, w tem spostrzegł list, sięgnął po niego, i nie zmieniając wyrazu twarzy, z uprzejmym uśmiechem przebiegł wzrokiem pismo, spojrzał na datę i list, złożony akuratnie, wsunął napowrót do koperty.
— Ta mameczka, dalibóg, zakarmi nas na śmierć — mówił usiadłszy naprzeciw ojca; codzień jakaś nowalia!
Klaskał językiem, wąchał, przełknął ślinę kilkakrotnie, w końcu nie wytrzymał, pochylił się i ucałował matkę w rękę.
— Eh, raczki wyborne, znakomite! A co tam jeszcze będzie? mrugnął figlarnie lewem okiem; jestem pewny, że jakaś niespodzianka.
Oczki biegały na wszystkie strony, przelotnie tylko zatrzymując się na twarzy ojca. Ten zaś, pochylony nad talerzem, z łyżką wstrzymaną w połowie drogi, spoglądał na niego z pod nachmurzonych brwi.
— A ja dla papeczki lekarstwo przyniosłem — zawołał Julek, a przymrużywszy oczy, spojrzał z przymileniem w twarz ojca. Lekarstwo od kaszlu. Cukiereczki takie maleńkie, smaczne i zdrowe. Papeczko po jednym będzie sobie zajadał, chodząc po pokoju; dzień, drugi, trzeci, a i kaszelek przejdzie. Jak trzeba będzie, to jeszcze pudełeczko przyniosę! Szkoda tylko, że sam przypilnować nie mogę, żeby papeczko akuratnie przyjmował!
— Jakież to cukierki? zapytała matka.
Stary położył łyżkę, oparł się o poręcz i wpatrzony przed siebie szepnął:
— Dziś o trzeciej pójdziemy z tobą do notaryusza!
Przymknął oczy, zdawało się, że słowa te przez sen wymówił.
— Pójdziemy do notaryusza, pójdziemy wszędzie, gdzie papeczko zechce — zawołał Julek z pobłażliwą pieszczotą, tylko proszę być zdrowym i nie kaszlać. Kaszlać nie wolno. Mój Boże, myślę sobie nieraz, wracając z biura, żeby to do wszystkiego co mamy w chacie, jeszcze zdrowie dodać. Siedzielibyśmy jak u Boga za piecem. Czasem w gieryłaszka we troje wieczorkiem, czasem w maryasza z mameczka, czy z papeczkiem; pogralibyśmy, pośmieli i — spać. Nazajutrz znowu każdy do swojej roboty. Raj byłby, nieprawdaż?
Mówiąc, spoglądał kolejno na ojca, na matkę, a z oczu patrzało mu wyraźnie: no, i czegóż jeszcze chcecie odemnie?
Idyota nie wychodził dziś ze swego pokoju; nakrycie jego u stołu wyglądało jak podczas „dziadów“ zostawiane puste miejsce „dla duszyczek.“
— Ażeby to jeszcze Jasio wyzdrowiał — dodał Julek, zniżając głos.
Pokiwał głową smutnie jak na pogrzebie. O Władku nie wspomniał; od lat dwóch nie mówiono o nim wcale; dzisiejszy list, niby iskra elektryczna, potrząsnął na chwilę ołowianą atmosferę rodzinnego gniazda: wszyscy przymknęli oczy na to niespodziewane zjawisko.
Rodzice milczeli; Julek mówił za nich i za siebie; a jak tylko zdało mu się, że ojciec poruszył ustami, milkł w połowie wyrazu, z wyciągniętą ku ojcu szyją, patrzał mu w twarz uważnie; ten raz tylko spojrzał na zegarek; przełknął ostatniego kalafiora, wstał i wyszedł z pokoju. Za chwilę Julek stał już w przedpokoju w paltocie, z kapeluszem, gotów do drogi. Pójdzie z papeczkiem do notaryusza, czy na przechadzkę, jemu wszystko jedno, byleby papeczce mógł dogodzić.
Teraz już Turska pewną była, że cały majątek dostanie się „lisowi.“ Kto wie, może i ona sama kiedyś od niego zależeć będzie. Siedziała w fotelu naprzeciw bramy, osowiała jakaś, zdrętwiała. Dwa cudze psy wbiegły na dziedziniec jeden za drugim: pierwszy zaczął wodę lizać u pompy. Ona patrzała na to jak martwa; w głowie jej wciąż się snuło; co oni tam robią u notaryusza?... Czy stary ostatecznie skrzywdzi tamtego? To znowu: czy Julek, w razie śmierci ojca, nie zechce skrzywdzić jej z kolei? Oj, temu lisowi nie dowierzała jakoś... Przypominała sobie jednocześnie, czy słyszała kiedy, żeby syn matkę z domu wyprawił, albo głodem morzył?... Nie, tego jeszcze nie słyszała. Uspokojona trochę zgarnęła kawałeczki cukru w koło spodka i zaczęła pić kawę. Nie zdążyła jeszcze ujrzeć chińczyka, co na dnie filiżanki wachlował się słomianym wachlarzem, a już w duszy uczuła znaczną ulgę.
Może i dobrze się stało, że Julek otrzyma wszystko — rozmyślała — oszczędny, bez nałogów, istny ojciec. Nie zmarnuje krwawego dorobku rodziców. Stary ma rozum, że się tak zabezpiecza...
Uspokoiła się zupełnie. Oho, niechby teraz cudzy pies przyszedł lizać wodę u pomy.
Minęło kilka tygodni; w domu nie zaszła żadna zmiana: chociaż stróżowi przykazano, żeby we wszelkich sprawach, odnoszących się do mieszkań i lokatorów, zwracał się do młodego pana. Kamienica odmłodniała trochę; od frontu pomalowano ją na żółto, bramę zaś — na szaro; mówiono nawet, że będą oświetlać schody, ale temu nikt z lokatorów nie wierzył. Turski zamilkł ostatecznie, przestał wychodzić, kaszlał strasznie, pomimo to pudełeczko z cukierkami stało na komodzie nietknięte. Od pamiętnego dnia, kiedy to przesiedzieli u notaryusza kilka godzin, do Julka nie przemówił ani słowa. Nawet wówczas, kiedy ten, z właściwą sobie gadatliwością, opowiadał, jak z czasem, jeśli mameczka i papeczko pozwolą, on tu wszystko poprzerabia, ze stajni, chlewów nawet mieszkania porobi, ogród wytnie, plac oczyści i nowy dom zbuduje. Ojciec patrzał w okno szklannym wzrokiem i ani jednym ruchem nie okazał swego przekonania. Julek znosił spokojnie tę widoczną obojętność; na obiad przychodził akuratnie, mameczkę na dzień dobry w ręce całował, wieczorami zaś, siadywał przy nich, albo u siebie w otwartem oknie; rozglądał się po dziedzińcu, gwizdał, czasami zerwawszy liść winny, wciągał do ust i klaskał jak z bata, przedziurawiony rzucał za okno i zrywał drugi. Starzy lokatorowie, widząc go przy tak niewinnej rozrywce, twierdzili, że będzie kiedyś bardzo porządnym człowiekiem. Dymisyowany pułkownik, którego dwaj dorośli synowie nigdy przed północą do domu nie wracali, ile razy, rozparty w oknie, ujrzał Julka klaszczącego w liście, albo gwiżdżącego niby ptaszek polny — wzdychał biedaczysko.
— Ot, czasem i bogatym skąpcom Bóg porządne dzieci daje — mruczał zasępiony.
Młodzi nazywali go „parszywym sknerą“ albo „rudym orangutanem;“ służące przedrzeźniały go za plecami, gdy przechodził przez dziedziniec; a jeśli przemówił do której żartobliwie, odchodziły, wzruszając ramionami. On zaś, śmiał się ze wszystkich cichym, jemu tylko właściwym śmiechem.
Bazu jednego spóźnił się na obiad; wpadł do jadalni wówczas, gdy wstawano od stołu, spotniały, zadyszany od progu już chciał coś mówić, ale tchu mu brakło; podbiegł do stołu, zaczerwieniony, jąkając się od wzruszenia zawołał:
— Papeczko, mameczko, ot interes wyciąłem — ot szczęście — dalibóg płakać, śmiać się chce z radości! Oh!
Śmiał się uszczęśliwiony, podczas gdy rodzice patrzyli na niego w największem zdziwieniu.
— Głupi żyd za te... nasze cztery nory... za ogródek nasz daje sześćset rubli do św. Michała! Cha, cha, cha! Restauracyi żadnej nie potrzebuje — ot tak, brudne, obdarte weźmie! Słyszane to rzeczy! Knajpę jakąś tu założyć ma, w ogródku piwo sprzedawać będzie. Podpisałem już kontrakt.
Śmiał się coraz serdeczniej, nie zważając nawet, że dotąd rodzice nie podzielają jego radości. Ojciec stał wyprostowany, patrzał mu w oczy uporczywie.
— Papeczko nie wierzy? Myśli może, że ja zwaryował? że głupstwa plotę? Dalibóg prawda, wszystko co do słowa. Żyd wie, że tu jest cztery duże pokoje, widział ogródek. Sztuki tu jakieś pokazywać będzie, arfiarki, śpiewaczki ma — a i inne tam jakieś facecye wyprawiać myśli. A bierz go kaduk! Niech sobie samych djabłów sprowadza. Polowe arendy już dał, resztę odda za trzy tygodnie, albo fora ze dwora! Ot, interes zrobiłem! Cha, cha, cha!
Zamilkł nagle. Pomimo niezmiernej radości, jaśniejącej w całej fizyognomii, spostrzegł, że twarz ojca wygląda dziwnie jakoś... Zbolałe oczy krwią zaszły, usta drgały, chciał mówić, ale głos zagrzązł w piersiach; oczy czerwieniły się coraz więcej, chwilkę jeszcze, a znów krwawa łza spłynęłaby po zżólkłym policzku.
— Papeczko może myśli... że ja... żartu... — odstąpił kilka kroków: zdrętwiały spokój ojca przeraził go trochę.
— Knaj...pa... tu!... w ogrodzie... moim... arfiarki!.. — wyszeptał stary, pokręcił zwolna głową. Nigdy!
Julek odskoczył szeroko, wyciągnął szyję, jak pies, kiedy szukać zamierza.
— Sześćset rubli! — zawołał — ten głupiec dał mi już połowę! Mam tu w kieszeni! Papeczko chyba nie wierzy? Mam, dalibóg mam!
— Nigdy! — wyszeptał ojciec powtórnie.
Julek podskoczył jak ukąszony.
— Eh, co tam gadać! — zawołał — skończyłem i basta! Nigdy! co za nigdy! Dziś już beczki z piwem zaczną zwozić do piwnicy. Za trzy dni powinniśmy opróżnić mieszkanie. Za trzy dni, nie później, tak napisano w kontrakcie.
Gadał coraz spieszniej, na ojca już nie patrzył, biegał po pokoju, zacierając ręce. A kiedy stary osiadł w fotelu, zatrzymał się przed nim, ręce zasunął w kieszenie i zapytał:
— Dlaczego papeczko nie zgadza się? No, dlaczego? Cóż, mało pieniędzy dają? Sześćset rubli za te ciemne dziury! Ależ jabym za nie trzech groszy nie dał. Za połowę tych pieniędzy weźmiemy sobie szykowne mieszkanie na całe spół roku. Przyzwyczajenie! tfu do licha! Papeczko zdziecinniał już trochę pod starość, myśli, że w innem mieszkaniu żyć nie potrafi.
— Nigdy! — wyszeptał raz jeszcze staruszek.
— Eh, to już prawdziwa waryacya! — zawołał Julek w najwyższem zniecierpliwieniu. A ja mówię, że za trzy dni już tu nie będziemy. Nie będziemy — i basta!
Schwycił kapelusz i wybiegł, zapowiedziawszy, że idzie szukać mieszkania, że za trzy dni muszą stąd ustąpić! Milczenie ojca rozdrażniło go ostatecznie. O mało nie powtórzył raz jeszcze, że jest co najmniej dziwakiem, ba, waryatem nawet! Niechce zrozumieć interesu, a tylko jak chiński manekin głową kręci, szepleniąc idyotyczne: nigdy! Ktoby się tego spodziewał! taki zdaje się trzeźwy i rozsądny człowiek! Był w zupełności przekonanym, że ojciec co najmniej... zdziecinniał.
Stary tymczasem powstał z krzesła i suwając nogami powlókł się do swego pokoju. Ponuro tu było, ciemno prawie od starych ścian, od zielonych gałązek zasłaniających okno; ale staremu jak najmniej teraz chodziło o światło. Usiadł w najciemniejszym kącie na sofie, głowę oparł o ścianę, przymknął oczy. W takiej pozycyi znalazła go żona, gdy w kilka godzin później weszła z lampą do jego pokoju. Z początku sądziła, że wyszedł, gdyż ciemno tu było i cicho, lekki wiatr tylko poruszał papiery złożone na otwartem oknie. Zbliżyła się do sofy. Stary siedział z głową odrzuconą na poręcz, z rękami na kolanach, oddychał cichutko.
— Stasiu! — szepnęła przerażona skostniałym wyrazem jego twarzy — Stasiu czy śpisz?
Wyprostował się, oczy otworzył szeroko, straszne czerwone oczy, w których myśl już zgasła bez śladu.
— A co? pora już? — krzyknął, i zadrżał przerażony własnym głosem! Idę już, natychmiast... tak! trzy dni... tylko! Poczekajcie... minutę jeszcze... jedną minutę... Nie, nie trzeba... chodźmy. Zamilkł, wyprostowany, sztywny, zdawał się słuchać jakiegoś dalekiego echa.
— Kto... on? — szepnął. Kto... ten... Kto... kto... — powtarzał coraz ciszej; głos zamierał w piersiach. Zamilkł. Poruszał jeszcze ustami, ale już słów zrozumieć nie można było.
— Co to jest... Co tobie? — krzyknęła żona, trzęsąc go silnie za ramię.
Milczał; głowa opadła na piersi.
Na krzyk żony wbiegła służąca, stróż, sąsiedzi; nim przybył doktór wszystko już było skończone. Paraliż mózgu, czy atak sercowy — mała różnica. Stary nie żył!
Jedni mówili, że zmarł ze starości, inni, że go zawiało, inni znowu, że zjadł coś niestrawnego! Wszyscy żałowali go trochę. Przez całe życie szedł tak wązką ścieżynką, że zawadzać nie mógł nikomu. Żył długo, a starzy ludzie, jak stare graty, mają właściwą sobie cechę, oko dziwnie jakoś przywyka do nich. Znikną gdzieś, pustki nie zostawią, a jednak tęskno trochę, jakby wraz z nimi i część życia naszego usuwała się w niezgłębioną przepaść przeszłości.
W kilka dni potem w czterech oknach osłoniętych dzikiem winem, jasno było od lamp zapalonych u sufitu; w pokojach widać długie stoły zastawione jadłem i butelkami; rozszerzała się woń śledzi, piwa, wódki, smażonej tłustości; pod oknami resztki ryb i ogórków. W mieszkaniu cisza; całe życie skupiło się w ogródku, gdzie na improwizowanej naprędce estradzie z białych desek, śpiewały arfiarki i wykręcała się jakaś króciutka spódniczka. Gawiedzi zebrało się sporo, był to bowiem jedyny ogródek tego rodzaju w tej stronie miasta. Julek siedział przy stoliku naprzeciw estrady; miał tu wstęp wolny w każdej porze dnia i nocy; usłużny gospodarz nawet piwo ofiarował mu gratis! Tylko arfiarki i szansonistka stanowiły oddzielny wydatek.
Julek spoważniał, jakby urósł i zmężniał, nie uśmiechał się i nie szeplenił prawie; czasem tylko, gdy dobrze cięty wychodził w nocy z ogródka, bełkotał zwolna, jakby przedrzeźniając dawniejszą swoją mowę:
— Hm, żeby też papeczko to widział...
— Nie lękaj się kuzynko, nie powiem nic takiego, czegobyś ty, żona radcy stanu, nie mogła wysłuchać w twoim własnym salonie!
— Jasiu!...
— Nie przeszkadzaj, a przedewszystkiem nie nazywaj mię po dawniejszemu, gdyż będzie mi się zdawało, że mam na sobie wyszarzany mundurek, podarte buty i że wykładam tobie regułę trzech, której ty za nic zrozumieć nie możesz. Cofać się w przeszłość niebezpiecznie: zostawiliśmy tam dwoje bardzo śmiesznych ludzi — wszak prawda?
— Dokąd ta rozmowa ma nas zaprowadzić?
— Chciałbym przekonać, że mam jeszcze krótszą pamięć niż ty, kuzynko.
— I dobrze ci z tem?
— Oh dobrze! Tak dobrze, że chętniebym wroga mego wsadził w swoją skórę.
— Możeby nie jeden ustąpił swoje miejsce wrogowi.
— Tylko nie ty kuzynko! Obejrzyj się po swoim salonie! Co za wykwintny przepych, jakie meble, dywany, draperye, zwierciadła. Żeby Pan Bóg Ewę osadził w takim salonie zamiast w kwiecistym raju, chłystek wąż nie skusiłby jej lada jabłuszkiem! W tem królewskiem otoczeniu wyglądasz kuzynko jak ładny posąg, któremu artysta dał wszystko... oprócz duszy. Ach, ściągasz brwi! obraziłem kobietę, czy panią radczynię? Powiedz: teraz nie znam cię prawie i nie wiem, która z tych dwóch istot występuje częściej na scenę?
— Jedna i druga powinna byłaby przestać cię słuchać oddawna!
— Dla czegóż słucha? Czy przez ciekawość? A więc z tej jednej wady nie uleczyło cię życie dotąd! Pamiętam, niegdyś strasznie byłaś ciekawa! Chociaż starszy, musiałem spowiadać się przed tobą ze wszystkich tajników mojej gimnazyalnej duszy! Słowa grzęzły w gardle, uszy ogniem płonęły, ale, zapytany, wyznawałem, że mam jedność z greckiego, z łaciną też rady sobie dać nie mogę! Przyznałem się raz nawet, bardzo to już dawno, że na kajecie twoim napisałem: „Kocham, kochałem, będę kochać, kochający i — kochany!“ Kartkę tę pokazywałaś mi w lat kilka wówczas, kiedyśmy już oboje umieli kłamać znakomicie!
— Nie mówmy o przeszłości!
— Czemu? Wstydzisz się, że miałaś niegdyś serce?
— Czy to się nazywa być grzecznym?
— Mieliśmy mówić z sobą szczerze? Wątpisz chyba o swoich zdolnościach w tym kierunku?
— Mów o sobie; mnie zaś, jako monetę cofniętą z obiegu, zostaw w spokoju.
— Rozumiem. Chciałabyś raz jeszcze spojrzeć po za siebie i uśmiechnąć się z politowaniem do minionego niebezpieczeństwa?
— Być może. Lękasz się, żebym nie dostała zawrotu głowy? Bądź spokojny, przywykłam widzieć w tobie mentora przedewszystkiem; tak poważne towarzystwo nie usposabia do szału.
— Tylko! Ani mi śniło, że przed otrzymaniem nauczycielskiego dyplomu byłem już dla ciebie pedagogiczną powagą! Tem więcej, że guwerner ze mnie był kiepski. Zapominałem czasami swojej roli!
— Wątpię; byłam dla ciebie zawsze niezdolnym podotkiem, lalką ładnie ubraną; moje bezmyślne odpowiedzi i zbyt ładne sukienki, zarówno cię niecierpliwiły. Sądzę nawet, że czasami musiałeś mnie nienawidzieć, a zawsze byłeś tak poważny — ostrożny, jakbyś się lękał, żeby dziecinna przyjaźń nie zamieniła się z czasem w serdeczniejsze uczucia. Cóż więc dziwnego, żem przedewszystkiem widziała w tobie mentora?
— Słuchaj kuzynko, opowiem bajkę starą jak grzech, ale tobie nieznaną. Oglądasz się na matkę i męża? Grają w wistka; widzę zdaleka, że mąż twój ma koronkę i dwa asy; czy sądzisz, że wobec tej niespodzianki może słuchać naszej rozmowy?
— Słucham bajki.
— Dawno, bardzo dawno, urodził się sobie malec. Głód i bieda trzymały go do chrztu, i tak szczerze wzięły do serca obowiązki chrzestnych rodziców, że prawie do pełnoletności nie wypuszczały go ze swojej opieki. Chcąc zahartować należycie, postanowiły wychować malca po spartańsku. Latem i zimą nosił jedną i tę samą odzież, której słabą stroną były zwykle buty. Nie wiesz zapewne, jak ważną rolę w życiu biednego dziecka grają buty? Myśląc o nich z wielkim upragnieniem, spogląda na nie z zazdrością, i żeby mu wówczas dano do wyboru skarby całego świata wybrałby buty niechybnie. Tę część ubrania otrzymuje najpóźniej; koszulę, spodnie, a nawet kurtkę posiada każden berbeć mniej więcej około czwartego roku życia; nogi zaś, te nieszczęśliwe nogi dziecięce, najdłużej muszą zadawalniać się naturalną podeszwą. A nim je otrzyma, ileż to razy obietnicą wzbudzają fałszywy apetyt, ile razy służą jako bodziec do bohaterskich niemal wysiłków! Nic też dziwnego, że dzień, w którym się otrzymało po raz pierwszy nowe błyszczące buciki, stanowi epokę, że od tego dnia czuje się niepokonany wstręt do starych matczynych trzewików, stanowiących dotąd jedyne schronienie bosych nóżek! Malec mawiał czasami całe obuwie, i tem się różnił od wychowańców spartańskich, którzy bodaj że tego zbytku nie znali. Jadał za to nie lepiej od nich. Nazywano go często „biedakiem“, zapewne od imienia matki, wyglądał też jakby wyłącznie z kości się składał. Opiekunowie nie mieli nic przeciw szkole; owszem przyzwyczajeni dostarczać nauce największy kontygens ze swych wychowańców, za złe by uważali, jeżeliby poszedł inną drogą. Dali mu też spory zapas dobrych chęci, a nawet trochę zapału, ten ostatni datek musiał wkrótce zamienić na wytrwałość, jak zbankrutowany szlachcic mienia konie cugowe na silne podjezdki. Gdy wszedł w lata w których zwykle fantazya bujać zaczyna a temperatura serca dochodzi znacznej wysokości, ludzie podziwiali, że jest chłodny, sceptyczny, że wyglądał starzej od niejednego staruszka z dobrych dawnych czasów! On zaś nie dziwił się niczemu, czasami tylko zapytywał cichutko, jakby pod sekretem przed samym sobą: „Na co to wszystko... do czego? Czy nie lepiej byłoby...“ Dokończyć nie miał jeszcze odwagi; nic dziwnego! był młodym, nadzieja krążyła mu we krwi według zwyczaju; miał przytem kawałeczek swego ideału, który nosił zamiast medalika — w piersiach. Takiemu to biedakowi uśmiechnęło się współczucie z oczu ładnej i bardzo sympatycznej kuzynki, współczucie przybierało coraz powżniejszą postać, aż w końcu przymieniło się w miłość, bezwiedną może... Fantazyi nie miał, zamków na łodzie budować nie umiał, znał całą przestrzeń, dzielącą go od wypieszczonego cacka, pomimo to, grzał się biedak przy niem coraz żywszem promieniem, miękł, i nie miał siły do ucieczki. Pozornie zdrętwiał niby, jak ten co drzemie i lęka się najlżejszym ruchem spłoszyć rozkoszne widziadło. Czasami rozumował dość hardo: gdy zdobędę pracą stanowisko, któż nam zabroni być szczęśliwymi? Kochamy się przecież?.. Pracował. Podczas gdy koledzy jego marzyli o sławie, dostatkach, karyerze, on myślał o ładnym obłoczku z odbłyskam i kaprysów, które przyjmował w zakochanej wierze, za szczere uczucie, za oznaki szlachetności i rozumu. Wszystko pierzchło. Akuratna, rozsądna rzeczywistość zdmuchnęła mydlaną bańkę nadziei. W pierwszych chwilach szaleniec sądził, że zawód zabije w nim od razu wszelkie zarodki uczucia, że odtąd pójdzie sobie przez życie spokojnie; usiłował zasklepić się w sobie, i zwolna obliczał na palcach: co to celów ma człek, do których można przecież dążyć, nie będąc ani szczęśliwym, ani zadowolonym; próbował zapomnieć, pracował. Na jedno tylko nie mógł się zdobyć, i bodaj, że się już nie zdobędzie nigdy, nie mógł zajrzeć po raz wtóry do żadnych pseudomyślących oczu! Ładne lalki, sprzedające się zalotnice mniejszy w nim wstręt budzą; wykazują się tem, czem są w istocie; amator może wybierać ile mu się podoba i nie ryzykują nic prócz pieniędzy, może być pewnym, że go nie zdradzą czas jakiś, a gdy zestarzeje zostaną wierne do końca, ładna powierzchowność wystarcza do wzbudzenia szału, nie potrzebują kłamać, uczucia bezduszne, nie wykazują w sobie tej uroczej szlachetności, przed którą człek tak się zapomina, że gotów nawet uwierzyć w jej istnienie! Bajka skończona, jeżeli spotkasz kiedy dziwaka zasklepionego w mozolnej pracy, którego jedyną przyjemnością będzie szczypta tabaczki zażyta dokładnie, jedynym skarbem kilka odwiecznych druków lub numizmatów, jeżeli spotkasz sknerę, jednego z tych, co zawsze gotowi umrzeć z głodu na kufrze ze złotem, a uśmiechają się tylko do własnego rubla, pożałuj ich trochę. Te szkielety zapewne nie od razu i nie dobrowolnie wyrzekły się uczuć ludzkich; nauka i złoto wystarczały im wówczas zaledwie, gdy wszystko co serdeczne, zamarło powoli, ta tylko resztka sił żywotnych zdołała sobie utworzyć wązki, nieraz cuchnący rynsztoczek. Ale ty podobnych nie spotkasz! Cożby robili w twoim świecie? Nie każdemu może udałoby się znaleźć cierpliwą słuchaczkę, któraby ich bajki wysłuchała do końca!
— Pokaż kuzyneczko ten wachlarz!..! Przez cały czas naszej rozmowy wpatrywałaś się w niego uporczywie! hm, ładne cacko! Czy wachlarze z czarnych piór modne są w tym roku? Milczysz? Wszak, moda to grunt neutralny. Znudziłem prawdopodobnie ciebie? Więc odejdę.
— Poczekaj... chwilkę jeszcze!...
— Czekam. Oh, jak tobie trudno wyszeptać to jakieś słówko! Nie zmuszaj siebie! Wiem wszystko, co możesz mnie powiedzieć. Wy ładne żony starych mężów lubicie pozować; rola rozczarowanej, zniechęconej, tak wam do twarzy! A przytem, jest to most, który budujecie zwykle między obowiązkiem i — wiarołomstwem.
— Ha, ha, dotąd nie zajmowałam się tą architekturą.
— Wierzę. W pierwszym roku po ślubie, rzadko która kobieta zdradza najwstrętniejszego nawet męża. Trzeba przecież... wyrobić sobie opinię, a potem...
— Nigdy.
— Zawsze miałaś skłonność do abstrakcyi! Po co te „nigdy“? Spójrz na tego staruszka w okularach! Łysy szkielet z czarnemi zębami, trzyma się sztywnie, mruga oczami, żeby nie zasnąć ze starości, metrykę swoją spalił dawno i od tego czasu zdaje mu się, że lata przestały istnieć. W części ma słuszność: dwudziestu ostatnich liczyć nie warto, były one ciągłą walką między drzemką starości i nałogowem pragnieniem użycia. Co on tu robi? w karty nie gra, do rozmowy nie należy? Wzruszasz ramionami! Odkryję ci sekret, jeśli naprawdę jesteś niedomyślną. Oto, oblicza, ile go będzie kosztował bal, który wyda w tym karnawale dla ciebie...
— Jasiu!...
— Cicho! to dalszy ciąg bajki: myśli o loży w teatrze, o najpyszniejszych bukietach, ba, o brylantach może!... Sądzisz, że rachunek ten mógłby prowadzić w domu? Bynajmniej! Zasnąłby przy pierwszej cyfrze: widok pięknej kobiety podtrzymuje w nim sztywność nóg i cień umysłowej trzeźwości. Wzdrygasz się? Wstrętny w istocie! wyobrażam, że ma ręce chłodne, wilgotne, niby śmiertelnym potem oblane. Daleko ponętniej wygląda ten brunet. Żebym był prochem, zapaliłbym się dawno od jego spojrzeń; bez żadnej potrzeby zwraca co chwilę głowę w naszą stronę, dawno już posłał mię do wszystkich djabłów, a ja wciąż siedzę obok ciebie. Trzeba przyznać, że jest wytworny!
— Żonaty.
— Ale bywa tu bez żony?
— Żona jego nieznośna.
— Czy on podziela już twoje zdanie?
— Nie pytałam go o to.
— A, więc duet zaczynacie od piosnki bez słów? Biedny, jak go musi drażnić nasza długa rozmowa!
— Nie więcej niż mnie.
— Przecież chciałem odejść, nie pozwoliłaś; dopiero teraz, kiedy ci zacząłem przedstawiać przyszłe niebezpieczeństwo, zauważałaś, że dobrowolnie skazałaś siebie na wychylenie kielicha prawdy do dna!
— Dobrowolnie! Sądzisz więc, że można słuchać dobrowolnie obelg? Słuchałam, bo w twoich ostrych, niesprawiedliwych, znieważających słowach, brzmiała wciąż nutka starego uczucia! Pogardzasz mną, ale kochasz jeszcze. W mojem pustem, bezcelowem życiu, dawna miłość jest oazą, zkąd czerpię nieraz siły dla podtrzymania choć pozornego spokoju! Jasiu... ja... dostatecznie już jestem ukaraną! Żyć z człowiekiem obojętnym, wstrętnem niemal, podczas, gdy w pamięci tkwi jeszcze tyle ślicznych marzeń, a w sercu... Oh, takie życie na szyderstwo nie zasługuje, o, nie!
— Kłamiesz! z wyrachowania, czy ze zwyczaju, ale kłamiesz! Żebym mógł wierzyć, podałbym ci bardzo prostą drogę do wyjścia. Jestem swobodny, mam zapewnione, chociaż skromne utrzymanie — bądź moją. Przestanę być dla ciebie oazą; natomiast zostanę kochającym mężem; marzenia zamieniają w rzeczywistość, serce nie będzie zmuszone tłumić ciągłego pożaru, a życie pójdzie jeśli nie po różach, bo tych ci dostarczyć nie zdołam, wejdzie zato na prostą drogę, na której kobieta, gdy zechce, może pozostać szlachetną, bez fałszu, bez tych walk romantyczno-tragicznych. Patrzysz, jakbyś mię nie rozumiała! Czy zwracając się z podobnemi słowami ubliżyłbym tobie?
— Oh... Nie!
— Więc pomyśl! Słowa te gotów jestem stwierdzić calem życiem — resztę od ciebie zależy — wybieraj! Teraz dziesiąta, zostanę do dwunastej; przy pożegnaniu powiesz tak lub nie; spełnisz moje najserdeczniejsze życzenie, albo — skarzesz na wieczny rozbrat ze szczęściem!
— Kryniu, ma chère, chodź no tu na chwilkę!
Pan radca, złożywszy karty na stole, patrzał z pod okularów na zbliżającą się żonę. Pogodna, rumiana twarz jaśniała zadowolnieniem: wygrał cztery robry zrzędu! a myśl o przegranej na innem polu nie powstała jeszcze w spokojnem sumieniu.
— Każ podawać przekąskę! szeptał żonie do ucha, prędzej się rozjadą, czuję już ból w krzyżach od długiego siedzenia!
Mówiąc, spoglądał na ładnie zaokrągloną twarzyczkę, na przezroczyste policzki. Tak mu się chciało uszczypnąć ją zlekka pod brodę! Wstrzymał się jednak. Już to od czasu jak się ożenił, był ciągle jakby w paradnym mundurze Wobec eleganckiej, młodej kobiety, musiał wykazywać się młodszym niż był w istocie, w czem mu doskonale pomagała czerstwość cery, elastyczne ruchy i bardzo szykowna figura; ubierał się zawsze starannie, więc z tej strony ofiar nie ponosił żadnych. Natomiast musiał wyrzec się, a przynajmniej zamilczeć na czas jakiś o swoich poglądach względem żony. Pomimo szczerego uwielbienia dla jej wdzięków i młodości, wolałby widzieć ją mniej elegancką, mniej dobrze wychowaną. W rozmowie z nią wciąż jeszcze używał doborowych słów, najgrzeczniejszego swego uśmiechu prawie jak przed ślubem, ile razy spróbował wtrącić jakieś słówko z patryarchalnego słownika, albo skierować rozmowę na kawalerską nutę, patrzyła nań szeroko otwartemi oczyma i ani jednem słówkiem nie zachęciła do dalszych prób w tym kierunku.
— Czy ona długo jeszcze będzie się bawić ze mną w panią? Hm, nudna sprawa, to nie żonka, ale hamulec. Wówczas naprzykład, Piotra złajałbym od łotrów, bałwanów za te buty... przy niej zaś powiedziałem tylko: ależ mój kochany i t. d.! Chciałbym już znowu zostać panem w domu i nie mogę jakoś... nawet ziewnąć całem gardłem nie śmiem, a przecież to do zdrowia potrzebne! Ładna bestyjka! z czasem oswoi się, tylko żebym ja raz jeden mógł się zdobyć na odwagę! Próbował już od roku ale bez skutku.
Bywały chwile, w których żałował trochę swego wyboru. Zawsze miał skłonność do pulchnych, rumianych twarzyczek, do ocząt niebieskich, wesołych i lękliwych; ideałem jego była żonka, któraby widziała w nim męża i pana zarazem; potrzebował uległości, nadskakiwania, bez tych dwóch przymiotów kobieta wydawała mu się zupełnie zbyteczną na świecie. Czuł, że dom byłby dla niego stokroć milszym, żeby obok fajki, pantofli i szlafroka, znajdowała się jeszcze taka poczciwa żoneczka! dla czego tak się pomylił w wyborze — sam nie wiedział. Przeznaczenie.
Stokroć większą plagą była dlań matka żony, dama wielkiego świata i wielkich zalet towarzyskich. Napróżno usiłował dopasować się do jej wymagań; dom urządził wytwornie, lokajowi zabronił używać cuchnącej pomady, przy każdych odwiedzinach p. prezesowa, pomimo, że chwaliła wszystko bez wyjątku, zawsze znalazła jakieś maleńkie „ale“, wypowiedziane w formie wymówki młodej, niedoświadczonej gosposi. On tylko jeden wiedział, ile kosztowały te małe napozór zmiany; zgadzał się jednak na wszystko. Prezesowa umiała mówić przekonywająco, z wielką znajomością rzeczy; sąd jej był wyrokiem dobrego tonu.
— No, czy ja zgłupiałem, czy one już takie mądre? rozmyślał biedak, paląc cygaro dwa razy droższe niż za kawalerskich czasów. Bywam przecież tu i owdzie, a prawdę mówiąc, nigdzie takiej parady jak u nas nie widzę. Z czasem to skończyć się musi.
„Stara“ coraz więcej stawała się wstrętną; ckliwo mu się robiło, gdy poczuł zapach paczuli, gdy usłyszał szelest wiecznie jedwabnej sukni; sucha, sztywna figura etykiety nabawiała go dreszczu, zarówno jak widok zimnej wody w wietrzny dzień jesienny; wpływ jej widział na każdym kroku, czuł, że się zaprzągł do wozu, którego ciężar stanowiła wyłącznie najtroskliwsza z matek.
— Z temi babami sam djabeł nie poradzi! Mruczał, wracając z dziesiątej z rzędu wizyty u jakiejś stryjecznowujecznej cioci jenerałowej; głupi będę, jeśli pozwolę zawieźć się jeszcze gdziekolwiek. Jeździł potem nieraz jeszcze, a po każdej wizycie mama winszowała im, że rozszerzają kółko swoich znajomych, zabierając tak wyborowe stosunki. Przyczem nie zaniedbała dodać, że należy być jeszcze u p. K. z powodu dalekiego pokrewieństwa, u pp. D., G., F., z jakichś tam mniej lub więcej własnych powodów.
— Byliśmy już, zdaje się, u całego alfabetu, odpowiadał wpółżartem.
— Krynia ma rozległe koalicye, przywykła do wyborowego towarzystwa...
Oh, wiem o tem; z czasem odwiedzimy wszystkich, ale naraz za dużo tego dobrego!
— Szanowny pan nie zaprzeczy jednak, że Krynia powinna odwiedzić swoją chrzestną matkę! Jestto dama najlepszego towarzystwa, zapewne się dziwi, że dotąd nie okazano jej należnej grzeczności!
A więc po całym katalogu krewnych, zaczynały się powinowate wskutek śś. Sakramentów! Wracając nazajutrz od chrzestnej matki p. Radca pytał żony, czy też ta sama staruszka służyła jej przy bierzmowaniu i pierwszej komunii?
— Nie pamiętam, odrzekła; mama wie o tem najlelepiej.
Kwestyi tej jednak nie wszczynał wobec matki. Pomimo to, okazywał niewolniczy szacunek dla prezesowej. Gdy we czwartki przejeżdżała do nich na wistka, usiłował w całem otoczeniu zachować jak największy szyk i komfort; spozierając na rzęsiste oświetlenie, na gustowny przepych w każdym kącie mawiał:
— Zje djabła ta wiedźma, jeśli powie, że u nas nie comfortable! Żonie przypominał kilkakrotnie o smacznej i wykwintnej zakąsce, kręcił nosem na wszystkie strony i bardzo podejrzliwie spoglądał na gładko przyczesane włosy lokaja:
— Ej Pietrze! czy nie miałeś do czynienia z topolową pomadą?
— Dalibóg nie? Żebym tak śmiał łaskawego pana fatygować, to prosiłbym powąchać!
— Ja się na tem nie znam, ale jak stara pani przyjedzie, to będzie znowu niekontenta!
To też z wielką trwogą spoglądał na nią dzisiejszego wieczora. Blada, z zaciśniętemi wargami, rzucała karty bezmyślnie i co chwilę spoglądała na córkę rozmawiającą z kuzynem. Napróżno p. radca folgował w grze, napróżno wygrał z nią parę sutych robrów. Niepokój i gniew zwiększał się widocznie; grała z coraz większem roztargnieniem; chciał zrobić maleńką uwagę, w tem spostrzegł, że badawczy wzrok swój zwróciła na jego uszy, z których, niestety, sterczały dwa kawałeczki waty zwilgoconej kolońską wodą! Przywykł do tego aparatu od lat dziesięciu, i wolałby nie nosić kamizelki, niż się rozstać z tym starym, ciepłym zwyczajem! Przypuszczając zatem, że może te dwa białe kawałeczki tak dalece irytują wykwintną damę, oburzył się w duszy:
— No, coûte que coûte, ale już tego ustępstwa nie zrobię! Poprawił watę nieznacznie, i, orzeźwiony silnem postanowieniem oporu, grał dalej, nie podnosząc oczu na prezesowę. Gdy po skończonym robrze oświadczyła, że dalej grać nie będzie, p. radca pokiwał głową smutnie. Przeczuwał, że coś złego się święci. Prezesowa przechadzała się po salonie; nozdrza drgały, w oczach błyszczał gorączkowy niepokój; parę razy zatrzymała się przed córkę, ale obie nie śmiały, czy nie chciały spojrzeć sobie w oczy; rozchodziły się w przeciwne strony, nie rzekłszy ani słowa.
Oh, ta córka! Ile trudu, kosztów, niepokoju, ile męczących zabiegów poniosła dla niej od kolebki aż do tej chwili! To ładne djable miało wiele zadatków, żeby zostać sawantką, to jest — awanturnicą! Prezesowa dziś jeszcze wzdraga się na wspomnienie tej cichej, skrytej walki, jaką musiała staczać z upartą dziewczyną, w której coraz silniej objawiała się chęć do poważniejszej nauki, do lekceważenia wykwintną, elegancką stroną życia. Strach, zgroza, oburzenie ogarniało ją, patrząc jak pod wpływem owej „poważnej nauki“, ładne dziewczę traciło wrodzoną sobie trzpiotowatą zalotność, wobec której prawdziwi znawcy przymiotów kobiecych zawczasu już cmokali językiem, powtarzając: „Oh, to będzie z czasem... różyczka? No, jeszcze żeby była szpetną!... Cóż robić, niech ginie! Bóg tam upośledził ją widocznie! Ale ta, ta najładniejsza z jej córek... Stworzona na królowę salonów... ta miałaby psuć sobie karyerę dla jakiejś głupiej egzaltacyi! Oh! ona tak starannie oddalała od niej wszystko, co mogło ją uczynić egzaltowaną, tyle świetnych, błyszczących przymiotów rozwinęła umiejętnem kierownictwem! Pomimo to, zostało coś w tej przewróconej niegdyś głowie, zostało! Zatarła ręce, aż palce łusnęły. A wszystko zawdzięcza temu nędzarzowi, który tam nic nie mając, prócz nauki i godności człowieczej prawił o nich bez końca, rad byłby wbić je w głowę i w serce każdemu, bez względu czy się przydadzą na co w życiu lub nie! Nie zapomniała dotąd głupiej, dziecinnej miłostki! Nieszczęśliwa! Tak, zapewne! o takiem nieszczęściu miliony kobiet marzą przez całe życie! Zresztą któż ją zmuszał? miała swobodę wyboru! Wiedziała wprawdzie, że za chłystka tego nie wydam nigdy... ale mogła czekać mojej śmierci! Nie zmuszałam... nie! Bóg tylko jeden wie, jak bardzo pragnęłam ją wydać! Nic a nic nie miała sobie do wyrzucenia; to jedno chyba, że pozwoliła dzieciom znać się i kochać po dziecinnemu, że potem, spostrzegłszy „śmieszną miłość“ młodych ludzi, zanadto ją lekceważyła. Nie spodziewała się tak silnego wpływu, a w duszy śmiała się zarówno z postępowych idei, jak i z wierności dla biedaka bez dachu i chleba. Przychodziło jej na myśl, żeby dla zatarcia szkodliwych wrażeń wysłać córkę na rok drugi do Sacré-Coeur, lub do innego leczniczego zakładu w tym rodzaju. Ale panna była dorosła, wychodziła już nawet z tej świeżutkiej, puszystej młodości, co, jak kwiat paproci, trwa chwilę tylko, a starczy nawet za posag! Kilka rówieśnic wyszło już za mąż, młodsze siostry dorastały... Prezesowa zaczęła wpadać w melancholię; wołałaby mieć sześciu synów, niż te trzy córki, którym posagów dać nie mogła, a nauki i swobody dać nie chciała. „Mężczyzni nie lubią uczonych kobiet, a najrozumniejszy nie oprze się ładnej zalotnicy“ — powtarzała sobie w duszy. Dręczyło ją to, że w kółku bliższych znajomych nazywano Krynię „rozwiniętą“, „rozumną“; tym nieszczęśliwym przydomkom przypisywała, że córka jej, pomimo niepospolitej urody, dotąd świetnej karyery zrobić nie mogła. Dręczyło ją wogóle wszystko, co utrudniało, albo opóźniło zbyt nieszczęśliwego towaru! Nawet świetne gwiazdy półświatka drażniły ją trochę, widząc je w teatrze, na spacerach, w pysznych powozach na ulicy, zżymała się z oburzeniem! Iluż to, z ich powodu, nie śpieszy z kupieniem sobie dozgonnej towarzyszki! Ona zaś, miała do zbycia aż trzy. Ochłonęła trochę, gdy p. radca znalazł się w rzędzie konkurentów; wszystko przemawiało za nim — stanowisko, dochody, słaby charakter, nawet wiek był dość przyzwoity: wahał się między piątym i szóstym krzyżykiem. Córka nie okazała ani radości, ani oporu: pewną więc była, że ów biedak dawno się ulotnił z jej serca. Zdziwiła się trochę, gdy z wieczora przed zaręczynami Krynia weszła do sypialni; spokojna jak zwykle, w oczach tylko miała trochę dziwny wyraz.
— Mamo, ja kocham Jasia, rzekła, jeżeli pomimo miłości zostanę żoną... tego, czy będzie to... uczciwe?
W głosie jej drżała nótka jakaś najzupełniej nieznana prezesowej. Nótka taka hula sobie czasem w głuchym szerokim lesie, gdzie ptaszek dziki drze gardziel wesoło, na chwałę bożą, jak mówią prostacy! Jeżeli się wraz z mgłą połączy w cichą noc letnią, gdy ludziska usną, a drobny światek owadów huczy gdzieś w trawie, szumi w powietrzu, cieszy się może, że taki mały i taki swobodny zarazem! Drga czasem w miodem sercu — tam jej najciaśniej, i dlatego rzadko się zjawia. Poeci przezwali ją miłością i swobodą, praktyczni — szałem, fataliści — nieszczęściem, ci bodaj, że mają słuszność: nawiedzonym ciężko z nią bardzo, wyrastają też z niej prędko, niby z dziecinnej sukienki.
— Uczciwie? powtórzyła matka, unikając starannie wzmianki o miłości, ależ moja droga, ten wyraz nie jest wcale właściwy! Stosuje się do kobiet tylko w bardzo drastycznych okolicznościach... zrozumiesz to z czasem! Nawet cień nieuczciwości, nie może jeszcze padać na ciebie dziecko moje! Idź spać i bądź spokojną; wszystko minie, zapomnisz, a... a kiedyś wdzięczną będziesz, że usłuchałaś matki.
Krysia chciała jeszcze coś powiedzieć, otworzyła usta; przed nią stała sztywna figura z włosami splecionemi w drobne warkoczyki nad czołem, z wązkiemi piersiami, na których może nigdy nie leżała główka dziecięca! Figura ziewnęła z wdziękiem:
— Idź, idź już spać, moja duszo!
„Dusza“ odeszła; przy progu potknęła się trochę, ale — nie upadła — od tak dawna uczono ją chodzić po praktycznej drodze!
Wszystko skończyło się szczęśliwie! Od roku uważała siebie za najrozumniejszą z matek, raptem, ten... ten znowu się pojawił! A ona pozwala sobie prawić takie androny, projekta zgubne, waryackie. Rozwód, ależ to skandal, hańba, to być nie może! Nie, nigdy! Głowa zaczynała ją boleć, czerwone plamy wystąpiły na policzki, a w myślach plątały się najdziwaczniejsze projekta! Ten szalony utopista i dobroduszny p. radca przyrośli do jej mózgu, stali przed oczami, nie mogła o nich zapomnieć ani na chwilę; przebiegała wzrokiem od jednego do drugiego, wzruszała ramionami mimowoli. Czyż można było wahać się w wyborze między nimi? Szaleniec wzbudzał w niej odrazę; na twarzy jego czytała nieszczęsny upór, co nie zna przeszkód gardzi giętkością, pchnie gwałtem do celu chociaż po najwięcej ciernistej ścieżce! Oh, ten nigdy nie wypełznie wyżej po nad posadę biednego nauczyciela! Zżymała się, ile razy spotkała jego wejrzenie. On siedział spokojny, jakby był pewny wygranej; kręcił liść zerwany z wazonu, palce drżały zlekka; czasami, gdy mu się zdawało, że nikt na niego nie patrzy, oddychał głęboko, jakby robił zapas powietrza na krytyczną chwilę.
Już tylko kwadrans do dwunastej. Przez otwarte drzwi w jadalnej sali widać stół błyszczący od kryształów i srebra; złote główki butelek połyskują zdaleka; światło lamp załamuje się w pięknie rzniętych szklankach i kieliszkach, miemi się tęczowo w karafkach z wodą; ślizga się po srebrnych sztućcach; cały przybór wygląda wykwintnie; bielizna pachnie czystością, połyskuje jak atłas; przy nakryciach są tylko cieniutkie porcyjki chleba, ale na taki widok przyboru zęby świerzbieć zaczynają. Przez korytarz z kuchni dolatuje zapach smażonego masła, w powietrzu czuć woń słonych zakąsek, wogóle atmosfera smaczna, chociaż trochę chłodnawa; umyślnie otworzono lufciki, żeby goście tem chętniej garnęli się do kieliszków, tem raźniej się zabierali do sutych półmisków. Za chwilę wszystko będzie gotowe. Ładna gospodyni weszła żeby rzucić ostatni coup d’oeuil wprzód nim zaprosi gości. Jadają o samej dwunastej — więc jeszcze pięć minut... Obejrzała się. Na progu sąsiedniego saloniku stał kuzyn z kapeluszem w ręku, patrzał jej w oczy pytająco. Gracze, skończywszy partyę, sprawdzali rachunki; cisza panowała przy obydwóch stolikach, nawet bezczynni świadkowie stali z rękami założonemi za plecy, śledzili wzrokiem kredkę; niebieski obłoczek dymu unosił się nad głowami, tłumiąc nieco światło lamp, w salonie było trochę duszno, tem świeżej, tem apetyczniej wyglądała jasna wonna jadalnia. Wskazówka zegara posuwała się ze zwykłą sobie akuratnością, skradając się nieznacznie stanęła prawie na dwunastej. W progu jadalni jak raz naprzeciw p. Jana stała prezesowa; sztywna, blada, z szeroko otwartemi oczyma, zastygła w oczekiwaniu; patrzała gdzieś w kąt, pomimo to widziała, czuła każde poruszenie córki i Jana. Patrzyli sobie w oczy. On ściskał kapelusz w rękach i próbował uśmiechnąć się; usta zadrgały i wykrzywiły się dziwnie boleśnie, jakby naraz nielitościwy palec losu dotknął starej, głębokiej, lecz nie zabliźnionej jeszcze rany.
— Żegnam kuzynkę, wyrzekł wreszcie z doskonałym spokojem; ręki nie podał, tylko głowę schylił nizko, oczy przymknął i bardzo szybko odwrócił się z progu ku salonowi. Krew zmrożona na chwilę w żyłach prezesowej, zaczęła krążyć z podwójną szybkością; w uszach szumiało, czerwone i żółte gwiazdki błysnęły w oczach. Odetchnęła!
W parę lat potem w teatrze dawano „Norę“ z wielkiem powodzeniem, przedstawienia ściągały tłumy — kobiet przedewszystkiem; energiczne zakończenie, elektryzowało trochę. Dawano brawo, chociaż jednocześnie nie jedne usta szeptały „szalona“. Na ostatniem przedstawieniu teatr był przepełniony; jedna tylko loża świeciła pustką; oczy i binokle zwracały się ku niej przy każdem poruszeniu. Orkiestra skończyła uwerturę, na scenie ukazała się ulubiona artystka, a loża wciąż jeszcze była pustą. Tem rozkoszniejsze było zdziwienie, gdy przy końcu pierwszego aktu ujrzano tam śliczne, niecierpliwie oczekiwane zjawisko. Siedziała sama jedna w czarnym aksamicie, w koronkach, z brylantową gwiazdą we włosach. Znawcy utrzymywali, że była niezrównanie piękną! a było ich wielu, wszyscy prawie, którzy choć raz jeden widzieli ją zblizka. Wesoła swoboda błyszczała w oczach, usteczka uśmiechały się do całego światu — musiała być doskonale szczęśliwą!
Podczas antraktu loża zaczęła się napełniać; pierwszy pojawił się ów staruszek; żył jeszcze, odmłodniał nawet, drzemkę starości przezwyciężał doskonale, w ostatecznym razie szczypał siebie za ucho, albo dotykał zlekka rączki pięknej pani radczyni; za nim wszedł ów brunet — bez żony, potem jeszcze szatyn, blondyn, słowem każda maść miała swoich przedstawicieli. Przez uchylone drzwi wyglądało parę głów łysych, których już do żadnego koloru zaliczyć niepodobna! Piękna pani była niezrównanie uprzejmą! Parę razy nawet dał się słyszeć trochę za głośny śmieszek, ku wielkiemu zgorszeniu mniej szczęśliwych współzawodniczek.
— Jaka Krysia dziś piękna! szepnęła młodsza córka do prezesowej, siedzącej jak raz naprzeciw szczęśliwej loży.
Prezesowa jednak była niezadowoloną.
— Trochę za dużo tych gachów! Żebyż przynajmniej męża brała z sobą! Stary robi się z każdym dniem więcej ociężały, ogłuchł i zażywa tabakę... Trzeba jej wiele przebaczyć!
Licznie zebrana publiczność napełniała salę. Długi szereg mężczyzn cisnął się ku głównym drzwiom z drugiego pokoju. Rzęsiste oświetlenie, eleganckie stroje dam, zapowiadały uroczystość niezwykłą na prowincyi.
Od dwóch tygodni różnobarwne afisze ogłosiły koncert znakomitej śpiewaczki; od dwóch tygodni nie było już ani jednego biletu, a ci, co się spóźnili o dzień jeden, skazani byli na stojące posłuchanie, mniej szczęśliwi musieli zadawalniać się tem, że znajdowali się w temże mieście, gdzie pierwszorzędna gwiazda występowała z koncertem. Zebrano się nad podziw akuratnie: o ósmej wszystkie miejsca były zajęte, pomimo licznego zebrania, uroczysta cisza panowała w sali. Nerwowi, czy może więcej muzykalni, doznawali lekkiego bicia serca, i już zawczasu uśmiechali się do przyszłej rozkoszy.
Dzwonek się odezwał. Drgnienie przebiegło salę. Publiczność, jak falujące kłosy, pochyliła się naprzód jednozgodnie.
Na estradzie ukazała się młoda kobieta w balowym stroju z niebieskiego atłasu. Powitał ją grzmot oklasków! Grzmot zwiększył się przyśpieszonem tępem, zdawało się, że każden naraz w sto dłoni uderzał, ale w sto dłoni cudzych, gdyż swemi trudno szafować tak dalece! Ucichli. Na szarym końcu klaśnięto jeszcze raz, drugi; ktoś, dla podniety, tupnął nogami, ale i te rakiety spóźnionej gorliwości zgasły wobec ogólnego spokoju.
Koncert się zaczął. Wspaniały głos śpiewaczki dawno się otrząsł z pyłków świeżości, w wysokich notach drgał zlekka, jak zluzowana struna, pomimo to, miał jeszcze dość zalet, żeby zadowolnić najwybredniejszą nawet publiczność. Słuchano z natężeniem. Wszystkie twarze miały wyraz skupionej uwagi, wszystkich oczy zwrócone były na estradę. Przezorniejsi trzymali dłonie na pogotowiu.
Grzmot się powtórzył wprzód nim uciekło echo ostatniej nuty! Zachwyt dosięgał zenitu. Najwięcej pozytywni ocknęli się w siódmem niebie, idealiści zaś zabrali się tak wysoko, gdzie nawet bujna wyobraźnia Mahometa sięgać nie zwykła.
Artystka po tysięcznych wywoływaniach ukazała się raz jeszcze. Zniecierpliwiona natrętnem uniesieniem, stanęła na estradzie, nozdrza jej drgały, brwi ściągnęły się zlekka, powiodła po sali błyszczącym wzrokiem.
Oczy jej spotkały się z oczami mężczyzny, stojącego w bocznych drzwiach.
Już nawet rozgorączkowana publiczność zaczęła omdlewać w zapale, oklaski szwankowały stronami, a ona wciąż stała jeszcze przykuta wzrokiem spokojnym, jakim się zwykło patrzeć w dawno minioną przeszłość. Raz jeszcze chciała zwrócić głowę w jego stronę, ale głowa zdawała się uginać pod brylantowym dyademem, brylantowy naszyjnik ściskał szyję jak kajdanami. Stała wpatrzona w głąb sali, wsłuchana w serce, które dawno uderzać przestało. Towarzysz jej, wspaniały wiolenczelista, z trochę już zwietrzałą sławą, ale dość jeszcze ceniony przez świat muzykalny, stał obok z ramieniem przygotowanem do ujęcia jej ręki:
— Pójdźmy! szepnął, tupnąwszy nogą zlekka.
Odeszła leniwym krokiem. We drzwiach próbowała obejrzeć się.
— Zmęczoną jesteś? szepnął w tejże chwili zniecierpliwiony towarzysz. Ah, que ça viellit vite! mruknął, przygryzając usta. Posadził ją na sofie, a sam pośpieszył oświeżyć się w bufecie. Siedziała jak odurzona, z pochyloną głową; ręce opadły na suknię, pierś przestała się poruszać; od czasu do czasu przełykała ślinę, jakby chciała zarazem przełknąć nerwowe ściskanie w gardle.
Tymczasem sala brzmiała pochwałami. Najmniej pomysłowi nawet czuli się w obowiązku znaleść superlativum nieznanego dotąd przymiotnika. „Znakomita,“ „boska!“ pozostawiono tym, którzy zwykli wyrażać uniesienie w sposób zwyczajny, prosto z serca. Nie było kobiety, któraby nie wyszeptała czarodziejskiego „szczęśliwa!“
Drugi oddział zaczynał się od pięknej symfonii na fortepian i wiolonczelę. Akordy otrzeźwiły artystkę, podniosła się z sofy. Za kwandrans najdalej trzeba będzie wyjść znowu! Wyjęła z portmonetki wizytowy bilet, pochylona nad stołem napisała:
— Po koncercie czekam... pana, dodała po chwilowem namyśle.
Zbliżywszy się do drzwi, wskazała lokajowi mężczyznę, który wciąż jeszcze stał na tem samem miejscu, oparty ramieniem o draperye, z twarzą zwróconą ku estradzie.
Spojrzał na podany sobie bilet, obrócił na drugą stronę, raz jeden przeczytał nazwisko i schował do bocznej kieszeni surduta, jak się chowa resztę, otrzymaną w bufecie. Muzyka pochłonęła znowu przerwaną na chwilę uwagę. Twarz jego zwiędła, bez zarostu, wyłysiałe czoło, nosiły wyraz ołowianego spokoju. Czasami tylko, gdy wiolonczela z właściwą sobie miękkością przekradała się do duszy, przymykał swe siwe, głęboko zapadłe oczy. Pierś przestawała się podnosić, usta drgały zlekka. Grzmot oklasków oznajmił ukazanie się artystki!
Śpiewała prześliczną kołysankę, przy akompaniomencie wiolonczeli, spokojną, monotonną niemal piosnkę, w której artyzm i sztuka zrzekły się swych praw na rzecz uczucia.
Czysty, dźwięczny głos, stał się naraz dziwnie miękkim pieszczotliwym, a z takim głębokim spokojem snuł z piersi śpiewaczki, jakby kołysanką próbowano ułagodzić nie dziecię w kolebce, lecz jakąś silną, bezgraniczną boleść, dla której już w piersiach było za ciasno!
Panie miały łzy w oczach, panowie pochylili głowy, na niektórych twarzach widniała niecierpliwość, podczas gdy dreszcz przyjemny przebiegał po skórze.
Wrażenie dosięgło zenitu — chwilkę jeszcze, a stałoby się męczącem.
Śpiewaczka rozumiała to, a może i własne jej siły wyczerpały się w przeciągiem pianissimo, — skończyła. W sali panowała cisza, jakby każdy dosłuchiwał echa we własnej swej duszy. Nim się ockniono diwa znikła z estrady, mężczyzna we drzwiach znikł także.
A może go nie było wcale?
Wszak nieraz, podczas najświetniejszych swoich występów, zdawało jej się, że go widzi, że czuje wzrok jego — złudzenie nikło jak tylko usiłowała je pochwycić! Nie, teraz to był on! Przyglądała mu się zpoza draperyi przez cały kwadrans.
Koncert zakończył się świetną aryą z „Don-Źuana“. Najlepsze nawet towarzystwo dosiedziało do końca; panowie przetrwali dłużej, marudząc w przedkoju, dopóki na schodach nie ukazała się artystka w sobolach, w koronkowej chustce na głowie, wsparta na ramieniu wspaniałego wiolonczelisty.
— Czy to jej mąż? Pytano w ślad za odchodzącymi.
— Może coś więcej! odpowiadano z uśmiechem.
„Maź“, czy „coś więcej“ wsadził diwę do karety, zatrzasnął drzwiczki, sam zaś wskoczył do obok stojącej dorożki:
Do Szumana! Zawołał, wszak to u was najlepsza restauracja!
Dorożkarz skłonił głową potwierdzająco.
Kareta zatrzymała się przed Europejskim hotelem. Artystka wyjrzała przez okno: oprócz dwóch szwajcarów przed hotelem nie było nikogo. W przedsionku, na schodach, też nikt na nią nie czekał. Ręka drżała trochę, otwierając drzwi do numeru, ale i pokój okazał się pustym! Na toalecie dopalały się świece, alabastrowa lampa, zwieszająca się z sufitu, rzucała łagodne światło; w fotelu drzemała pokojowa. Artystka patrzyła na nią pytająco.
Spłoszona dziewczyna powstała, przyjęła futro i chustkę, i wysunęła do drugiego pokoju.
— Nie przychodził tedy!
Przeszła parę razy ciągnąc z szelestem tren sukni zdejmowała zwolna rękawiczki.
Była dziś piękniejszą niż zwykle dzięki wzruszeniu, twarz pałała rumieńcem, oczy błyszczały; niepokój rozdrażniał ją coraz więcej!
Na korytarzu krzyżowały się kroki przechodniów, ile razy do drzwi się zbliżały, serce jej uderzało dziś daleko silniej niż niegdyś, przed laty!
Przed ślubem nie kochała go wcale; potem lękała się, szanowała, ale pokochać nie mogła! On był daleko starszym od niej, przytem poważny, milczący, więcej wyglądał na sędziego niż na kochanka. A jednak kochał ją bardzo; czuła to, jak ślepy czuje promienie słońca; rozumiała, że jest mu niezbędną, rozjaśniał się, jakby młodniał w jej obecności; rozmawiał coraz częściej i coraz dłużej, ona zaś słuchała coraz uważniej; lubił śpiew jej, ale nigdy nie prosił, żeby śpiewała, zato ile razy usiadła do fortepianu, zjawiał się jak cień, wywołany siłą harmonii, stawał we drzwiach i nie odszedł, aż nim nie zamilkła ostatnia nuta. Czasem, na podziękowanie, całował ją w rękę długim, sobie tylko właściwym, pocałunkiem; rozkoszne ciepło ogarniało ją wówczas, tuliła się do niego, szczęśliwa duma budziła się w niej, słuchając, jak w piersiach tych serce uderzało przyśpieszonem tętnem.
Do niemego uwielbienia, jakiem ją otaczał, przyłączył się wkrótce chór ogólnego podziwu. Talent dość znaczny w ustach pochlebców i wielbicieli urósł do olbrzymich rozmiarów. Zachwycano się. Podziwiana młodziutka kobieta znalazła się naraz w chaosie hołdów. Serce nie zdąży jeszcze przyróść do męża, do domu, a głowa odurzała się już zwolna dymem pochlebstw. Mogła być sławną, błyszczeć, królować w artystycznym świecie, należało tylko zdobyć się na energię! A mąż? Cóżby mógł mieć przeciwko temu?
Jak tylko myśl o zawodzie artystki zjawiła się w jej głowie, nie wahała się ani chwili zawiadomić go o tem.
Byli już z sobą wówczas na stopie równości. Przestał przywozić jej cukierki z miasta, coraz rzadziej chwalił kolor włosów i zręczną figurkę, za to coraz częściej wspominał o interesach, napomykał o swej przeszłości, bogatej w bardzo smutne przejścia. Przyzwyczajała się uważać go jako dobrego towarzysza, z którym wprawdzie nudno czasami, ale zawsze bezpiecznie i spokojnie. Dlaczegóżby miała ukrywać przed nim myśl, która stała się naraz celem jej życia? Dzieci nie mieli, ochmistrzyni rządziła całym domem, a ona tak często nudziła się wśród strojów, kwiatów i wizyt!
Usłyszawszy o zamiarze, mąż osłupiał; wpatrzył się w nią, jakby zwątpił, że jest przytomną.
— Dobrze, odrzekł po namyśle, ale krok ten rozdzieli nas na zawsze! Ja muszę ciebie posiadać, albo wyrzec się w zupełności. Dzielić się ze światem twoim spokojem, dobrą sławą, życiem twojem — nie mogę! Wówczas ceniłabyś wyżej jedno słowo klakiera, niż moje całe uczucie. Nie, na ten podział... zgodzić się nie mogę! Wybieraj tedy ja, albo sława!
Zakrył twarz rękami, jakby się lękał wyczytać odpowiedź w jej oczach.
Oh! jakże strasznie egoistycznym wydał się jej w tej chwili. Jaki był stary, brzydki, bez serca! Oh! jakże nierozsądną była dawniej, pragnąc w dziecinnej prostocie, mieć męża rozumnego! Dziś wolałaby takiego, coby łatwiej zrozumiał jej młodą duszę, coby ją znał taką, jaką jest, nie zaś taką, jaką być powinna!
— Cha, cha, więc rozejdziemy się! zawołała z niezwykłą samowolą. Mnie talent wystarczy, a ty... w życiu twojem tak mało zajmowałam miejsca, że po kilku dniach potrafisz o mnie zapomnieć.
Odkrył twarz, wyciągnął ku niej obie ręce:
— Odwołaj, coś powiedziała! wyszeptał. Odwołaj!
Zapomnijmy o tej strasznej chwili! Nie umiem wykazać, czam jesteś dla mnie, ale powinnaś to odczuć... Masz serce!
Stała przed nim zmieszana, nie śmiejąc podnieść oczu.
— Chociażbym mógł zatrzymać cię... nie uczynię tego bez twojej zgody, mówił dalej, zrobię jak zechcesz, ale odchodząc, zabierzesz z sobą jedyne ciepłe szczęście, jakie mi w życiu zabłysło, zabierzesz wszystko, co mnie wiąże do świata... Czy odejdziesz?...
— Odejdę! wyszeptała bezmyślnie.
Ile razy później przypominała sobie tę chwilę, nie umiała zdać sprawy, dlaczego powiedziała „tak“, kiedy mogła z równąż nieświadomością „nie“ odpowiedzieć.
— Przeznaczenie! mawiała w pierwszych latach, kiedy odurzona powodzeniem, chwilę tę uważała jako tryumf nad własną słabością, akt woli, który jej arenę sławy otworzył.
— Szaloną byłam! przyznawała w duszy, gdy blask przesycił, laury spowszedniały, gdy rozum i serce zmężniały w ciągłem obcowaniu z ludźmi, w ciągłej szemierce o zwycięztwo, opłacane nieraz rozczarowaniem. Co wystarczało dzieweczce, nie mogło wystarczyć kobiecie; myśl coraz uporczywiej wracała do dawnych czasów, ogrzanych ciepłem uczucia, którego napróżno szukała w łatwych scenicznych zdobyczach.
A talent? Talent to nałóg, przychodzi na świat wraz z nami, rozwija się, w końcu daje chwile upojenia, znane tylko pijakom i utalentowanym! W chwilach tych budzi się hajdamacza niemal swoboda, siła, wobec której wszyscy dygnitarze świata wyglądają jak robactwo wobec olbrzyma. Ale wytrzeźwiona ma dość czasu, żeby tęsknić i przeklinać życie, co weszło na niewłaściwą drogę!
Długo walczyła z tem przekonaniem, pijąc coraz chciwiej z czary tryumfów; fałszywy apetyt zmienił się w obrzydzenie; coraz częściej żal było mostów, popalonych ze sobą, z których ogień nie ogrzał, a tylko zniszczył drogę do jedynego ciepłego schronienia.
Czekała dobrą godzinę, w końcu zaczęła wątpić.
— Niepotrzebnie pisałam... trzeba było udać, że nie widzę, nie poznaję! Trudno! Cała przeszłość stanęła w pamięci! Czyż moja w tem wina, że artystka nie zdołała zabić we mnie kobiety? że dziś zaledwie oceniłam to, czego dziecko ocenić nie mogło!
Zapukano do drzwi zlekka. Zadrżała... oczy otworzyły się szeroko.
Do pokoju wszedł wspaniały wiolonczelista w szlafroku z tureckiej materyi, w haftowanych pantoflach; parnasowa elegancya ustąpiła przed senną ociężałością wpółpijanego safanduły, wchodzącego do pokoju kobiety, która zna wszystkie kryjówki jego natury. W ręku trzymał kufel bawara; idąc od drzwi do sofy nadpijał powoli; usiadł, kufel postawił przed sobą.
Artystka oparła się plecami o ścianę; rozpacz i obrzydzenie ogarnęły ją naraz, zmierzyła go ponurem wejrzeniem. Tamten już nie przyjdzie, ale czego ten wlazł, ten wstrętny oddawna!
— Głupie miasto! piwa porządnego nie mają, mówił z cygarem w ustach, i restauracye nędzne, po stołecznych szczególnie. Na szczęście, jesteśmy tu przelotem tylko, jeszcze dni parę, a byłoby źle z mojem rozpieszczonem podniebieniem! Co jadłaś na wieczerzę?
Nie doczekawszy się odpowiedzi, podniósł głowę, spojrzał na nią zamglonemi oczyma.
— Jeszcze en toilette? Zmęczoną jesteś, znerwowaną, czy tylko kapryśną? W takich razach najlepiej jest wypić coś wzmacniającego... kieliszek Xeresu naprzykład? Ja tem się tylko podtrzymuje, w tem czerpię werwę i zapomnienie: dodał z żartobliwym patosem. Ale może przeszkadzam? Widzę, że niemasz usposobienia do rozmowy.
— Tak, jestem zmęczona, znerwowana, rozkapryszona, odrzekła z głową opartą o ścianę, z przymkniętemi oczami. Potrzebuję być samą, to najlepsze lekarstwo na wszystkie moje choroby.
Wiolonczelista zabrał kufel i wyszedł, suwając przydeptanemi pantoflami.
Zegar wskazywał dwunastą. Długo wpatrywała się w skazówkę, przesuwającą się z niedostrzeżoną powolnością.
— T...ak! szepnęła, odpowiadając na własne myśli, ale czyż ja oddając mu się młodą, niewinną, pytałam o jego czterdziestoletnią przeszłość?
Z pod przymkniętej powieki, wymknęła się łza duża, przezroczysta, spłynęła zwolna po rozognionem policzku, a z nią spłynęła reszta pozłoty z błyskotliwego życia!
Pawełek, chociaż załedwo ośm łat przeżył, miał już swoją historyę, swoje wesołe i smutne wspomnienia. Wprawdzie pierwsze brzaski życia wydawały mu się jako przeszłość dawno miniona, ubliżająca nawet; zuch jeżdżący oklep na koniu, pierwszy szubrawiec w wiosce, co się nawet barana nie lękał, nie wierzył, że niegdyś leżąc brzuchem do góry między zagonami, mrużył oczęta przed światłem dziennem, ssał własne pięści, koszulkę, albo fartuch matczyny, który mu za posłanie służył. Czerwone maki, kopry, nawet marchew, wyglądały wówczas jako las olbrzymi, w którym brzęczał nieznany świat zwierząt, szumiało coś dziwnie! Chłopak patrzał, słuchał i zasypiał w końcu ukołysany piosnką całej natury! Spałby tak może do dnia sądnego gdyby nie głód — pierwszy bodziec do energicznego wystąpienia; nim jednak oczy otworzył, zaczynał krzywić się, marszczył czoło, poruszał nosem, a przygotowawszy się należycie — beknął! Teraz tylko własny głos słyszał, a tak mu się podobała ta harmonia, że zaczerwieniony jak burak drżał cały i krzyczał, wydobywając resztki sił! Zdawało mu się, że wszystko umilkło, gdy on się odezwał właściwym sobie narzeczem, — iluzya zresztą dość zwyczajna wśród krzykaczy! Wysilając się na coraz donioślejsze tony, nie widział, jak między makami i koprem ukazała się spotniała twarz matki, a tylko zasłyszawszy głos jej, krzykacz — cichł nagle, otwierał oczy i wyciągał ręce uśmiechnięty:
— Jak raz! bawić się z tobą będę! pewno! krzyknęła aż w sercu ukłuło! łapserdak. Jakby kto z niego skórę darł. Dam ja tobie beki wyprawiać!
Pochylona, drżącemi od pośpiechu rękami poprawiała posłanie, przesuwała na suche miejsce, główkę osłaniała od słońca. A malec patrzał jej w oczy, jakby chciał wybadać, czem się to wszystko skończy? czy i nadal skazanym będzie na leżenie na grzbiecie! Poruszał ramionami, wyprężał się, dając znak, że rad byłby podnieść się z posłania, wyprostować nogi i członki. Matka, tymczasem, wydobywała z za koszuli skórkę chleba, albo marchew trochę z piasku oskrobaną, wsuwała mu ją w zamkniętą pięść.
— Na żryj, i milcz zbóju! bo jak jeszcze harmider podniesiesz, to z kijem przyjdę i tak dam, że swoich nie poznasz!
„Zbój“ nie bardzo przyjmował do serca ową obietnicę, nie spojrzał nawet na odchodzącą matkę, cała jego uwaga skupiała się teraz na marchwi: oglądał ją na wszystkie strony, podniósł do ust i jak raz trafił na cztery zęby, co mu z przodu sterczały! Po chwili całą twarz umalował na żółto, smoktał, przełykał ślinę; a marchew wyglądała jakby podziobana, gdzieniegdzie cztery ząbki zostawiły wyraźne ślady. Jak dalece posilił się, trudno zgadnąć, zmęczył się jednak widocznie, marchew opuścił i wpatrzony przed siebie nadstawiał ucha na wrzawę, co znowu zaczynała brzęczeć wśród warzywa! Umiał już pełzać, nawet wcale nie źle chodził na czworakach, ale wśród pięknej natury niedołężniał jakoś, nie miał ochoty próbować sił własnych; tylko czasami gdy go grzbiet zabolał, kładł się na brzuchu, głowę przechylał na ramię i drzemnął troszkę z nawpół otwartemi oczami. Prócz much i mrówek w tej epoce życia, wrogów nie miał żadnych. Zdarzało się, że Żuczek w zapędzie swawoli wpadłszy pośród zagony trafiał na spoczywającego; krzywdy mu jednak nie wyrządził a tylko, dostrzegłszy na buzi ślady kaszy lub chleba, liznął, raz, drugi językiem i puszczał się dalej w konopie za kurą lub wróblami.
Równo z tem jak wzmagał się na siłach, coraz liczniejszy zastęp wrogów zaczął go otaczać. Do miski ze strawą najakuratniej przypisywał się Żuczek; nim chłopak jedną łyżkę przełknąć zdołał, pies wylizywał resztę, z pyskiem na ławie, wywijając ogonem, tak zuchwale w oczy mu spoglądał, że chłopak składał broń, to jest łyżkę, do próżnej misy i ustępował przed prawem silniejszego. Świnie też lubiły szturgać go nieraz, kiedy przed chatą tarzał się w piasku wraz z prosiętami; najsrożej jednak cierpiał od gęsi! Jak tylko wyjrzał z chaty na łąkę, wnet całe stado rzucało się ku niemu, a gąsior raz nawet do krwi mu głowę oskubał! Krzyczał biedak jeszcze głośniej niż w epoce ogrodowej wegetacyi, ale ratunek nie przybywał, gdyż wśród zagonów płakał już młodszy braciszek, a matka nie mogła się rozerwać na kilka części. Trzeba więc było samemu myśleć o obronie: zdobył suchą gałąź, a gdy ciągnąc ją za sobą, wyszedł naprzeciw stada, wśród gęsi podniósł się straszny harmider, na uzbrojonego wypadły ze stokroć większą zajadłością. Pawełek broń rzucił i przechylając się z nogi na nogę, jak okarmiona kaczka, ratował się ucieczką. Zemknął szczęśliwie i na długo stracił ochotę do zbrojnego występowania!
Lecz kiedy zaczął harcować na kiju, drwił już sobie z całego świata. Żuczka odpędzał bez ceremonii, bijąc łyżką po łbie, i tylko dostatecznie nasycony pozwalał wylizywać brzegi misy podczas gdy sam resztę z dna wyjadał; ze świniami nie bratał się już wcale, a gęsi pędzał przed sobą tak długo, jak mu się to podobało i byłby zupełnie szczęśliwy, gdyby nie nowy kłopot, stokroć cięższy od wszystkich dotąd przeżytych! Do braciszka przyłączyła się jeszcze mniejsza siostrzyczka, a nad całym tym dobytkiem, opiekę powierzono bohaterowi, co już wszystkich swych wrogów zwalczyć umiał! Małą trzeba było kołysać, starszego prowadzić za rękę, gdyż na czworakach chodzić już przestał, a na dwojakach jeszcze się nie nauczył, padał nosem bez wyboru miejsca i najczęściej na twarde trafiał. Kiedy w dni robocze, zostawiony w pustej chacie Pawełek spoglądał na wrzeszczącego malca z rozbitym nosem, to na małą w kolebce zsiniałą od krzyku, tracił się zupełnie, podbiegał do jednego, wracał się z połowy drogi, biegł do kolebki, i nie doszedłszy zatrzymywał się zakłopotany.
— Bożeź ty mój mileńki, co ja z temi dziećmi pocznę! lamentował wtórując w żałosnym tercecie.
Huśtał potem kolebkę z całej siły, aż nim przerażone maleństwo nie umilkło na chwilę; wówczas wyprowadzał chłopaka na dwór, sadzał na ziemi, a sypiąc mu piasek na głowę, wmawiał, że to „ciepły deszczyk idzie“. Malec milczał i mrużył oczy, przekonany doświadczeniem, że deszcz ten strasznie gryzie, gdy się przypadkiem do oczu dostanie. Czasami, gdy matkowanie dokuczyło mu ostatecznie, zmykał z chaty na szeroką ulicę, dalej przed siebie, gdzie oczy poniosą! Tam z całym tuzinem rówieśników, pędzał żydowskie kozy, gonił kury, wciskał się przez płoty do ogrodów po makówki, po lada jabłko lub wiśnie, zrywał wszystko, co się zerwać dało. Maruderzy pastwili się nad każdą rośliną, tratowali bosemi nogami po zagonach, ze szczególniejszą rozkoszą zabierali się do gaju z konopi, umieli wyśledzić każde gniazdo, a z wędrówki wracali zaledwo wieczorem, kiedy głód i zmierzch przypomniały im nakoniec i oni do osiadłego narodu należą!
Najcięższą do przebycia była zima. W chacie gorąco, jak latem, gorącej nawet, szczególnie na piecu, trudno wierzyć, żeby mróz był na dworze, ciekawość ciągnie za drzwi, a jak słonko zajrzy w okienko, to już żadna siła malca nie utrzyma. Prosto z pieca, wymyka się za wrota, na ulicę; mróz chwyta za bose stopy, wiatr rozdyma koszulinę, a Pawełek stoi, podkurczając jedną, to drugą nogę! dzwoni kurczy się, mróz łzy z oczu wyciska, ale do chaty wracać się nie chce! Raz, pod wiosnę, gdy kramnik z skrzynką przyjechał i zaczął wśród wioski pokazywać towary, Pawełek zaciekawiony przestał tam godzinę, chłodu nie czuł prawie, pod koniec tak skostniał, że nogi wyglądały jakby cudze; gdy wrócił do chaty, tegoż wieczora jeszcze coś mu w gardło wlazło, nieswoim głosem gadać zaczął; a w nocy to jakby go ktoś żarem obsypał! Paliło w głowie i piersiach, w oczach jakieś złote kółka błyszczały, i ciało jakby cudze! Poruszać się nie mógł i nie chciał, leżałby tak cale życie, tylko żeby mu kto głowę odjął, gdyż była zbyt ciężka i rozpalona, nie mógł już dla niej miejsca znaleść na piecu. Leżał z zamkniętemi oczyma, a gdy czasem podnosił powieki, widział jakby przez mgłę kiwające się głowy kobiece, słyszał urywane słowa:
— Zmarniał, dalibóg, nic, nic z niego nie będzie, skóra i kości... Choć dziś do ziemi kłaść. Pawełkowi i na myśl nie przychodziło, że wyrok ten stosował się do niego. Poruszał ustami, usiłował tylko jedno słówko „pić“ wyszeptać — nie mógł, w gardle tak jakoś strasznie ściskało!..
Kiedy znowu zsunął się z pieca, na dworze już śniegu nie było ani śladu; ciepłe wiosenne słonko zaglądało przez okienko, a drzwi stały otworem. Okryty ojcowskim kożuchem, przestąpił próg do sieni, ztamtąd na dwór — słabe nogi iść nie chciały, usiadł na przyzbie, skurczony we dwoje, głowę oparł na kolanach.
Zielono, ciepło, ptaki śpiewają jak dawniej, tylko biegać po dawniejszemu nie chce się; sam sobie nie wierzył, że niegdyś, był za wrotami, za wsią, w tym lesie, co teraz wydawał mu się het, gdzieś na końcu świata! Przeglądał się powoli: wszystko to znajome niby, ale takie żałosne, nieruchome... Słonko świeci, aż się oczy mrużą, ale nie grzeje, ani trochę nie grzeje! Dzwonił zębami i coraz staranniej okrywał się kożuchem. Na podwórzu pusto, nie słychać głosu malca. Na to wspomnienie coś jakby w piersiach drgnęło — podniósł głowę, kożuch zsunął się z wychudłych ramion. Przy parkanie kupa piasku taż sama gdzie się bawili zwykle, porosła trawą tu i owdzie, deszcz wyżłobił ją miejscami, ani śladu stopek i rączek dziecinnych! Pawełek długo patrzał na piasek — potem na ogród, czekał... słuchał... a tymczasem, znowu coś go w gardle dławić zaczynało — opuścił głowę, z pod powieki łza za łzą spłynęła bezwiednie! Może tak srebrną rosą opłakuje dzika roślinka złamaną przedwcześnie gałązkę?...
Pawełek nie pytał o brata, nie wspomniał nawet o nim; wróciwszy do chaty popatrzał na pustą kolebkę zasuniętą pod łóżko, i tak mu się zrobiło chłodno, jak owego wieczora kiedy wrócił z ulicy od kramnika; wlazł na piec, przez cały tydzień leżał wpółmartwy. Kobiety biedowały, że ktoś urok nań rzucił, zamawiano, kadzono ziółkami, a że nie udusił się wśród tych leków, zawdzięczał chyba tej sile cudownej, co wśród najwięcej wrogich żywiołów umie utrzymać życie w chłopskiem ciele. Sile tej zawdzięczał takoż, że w miesiąc potem harcował na kiju przez wioskę, objadał się po dawniejszemu różną zieleniną, po całych dniach palił się na słońcu, swobodny, bo już w chacie nie było kogo pilnować!... Teraz gdy został znowu jedynakiem, rodzice częściej spoglądali na niego, z jarmarków przywozili obwarzanka, a na Zielone Świątki ojciec kupił mu czapkę, matka uszyła spodnie z płócienka niebieskiego z białem. Przyodziawszy ów produkt cywilizacyi, Pawełek długo spoglądał na swoje kolana; dotąd bowiem, latem i zimą nosił tylko koszulę rozpiętą z przodu od góry do dołu, w święta dla dekoracyi opasywano go krajką albo czerwoną życzką, bóty zaś i czapkę znał tylko z widzenia. Na Zielone Świątki wydarzył mu się jeszcze jeden fakt, o którym długo pamiętał: poszedł na pierwszą lekcyę pacierza i czytania! Oddawna już matka próbowała odmawiać z nim „Ojcze nasz“, ale nie będąc sama mocną w pacierzu, ledwo do połowy dojechać mogła, myliła się i znowu zaczynała od początku; ojciec też sam dla siebie jakkolwiek potrafił, głośno zaś powoli kilka słów do ładu powiedzieć nie umiał. Pawełek możeby i ugrzązł w modlitwie Pańskiej, żeby nie Św. Jerzy, co to na obrazie kole djable zajadle; temu to świętemu, a więcej jeszcze djabłowi może, zawdzięczał malec, że pomyślano o nauczeniu go całego pacierza. W pierwsze święto, proboszcz wiele mówił o piekle, o wiecznym ogniu, o strasznych mękach; posyłał tam bez wyjątku wszystkich, co kościoła nie słuchają, o zbawieniu nie myślą; matki, co dzieci swoich pacierza nie uczą; a jako doczesną karę wskazywał śmiertelność wśród dzieci, podczas ostatniej zimy. Kara ta, stokroć boleśniejsza od wszystkich obiecywanych, dotknęła dziesiątki serc matczynych; w kościołku dało się słyszeć przeciągłe ucieranie nosów; kobiety szlochały zcicha. Matka Pawełka, spłakana na wspomnienie dwóch świeżych grobów, podniosła oczy, a tu przed nią straszna twarz djabła namalowana z całą zgrozą zaściankowego malarza! Kobieta przyglądała się z przerażeniem głowie potwora, oczom, pazurom, nawet czerwonemu językowi, który się wydostał z paszczy pod naciskiem dzidy świętego. Splunęła kilkakrotnie.
— Tfu, zgiń maro, przepadnij! Szeptała dalej pacierze, ale widok djabła wraz ze słowami księdza, nie dały się tu zażegnać żadną modlitwą. Dziś jeszcze postanowiła posłać Pawełka do organisty, który czasami uczył dzieci pacierzy i na książce pokazywał, śpiewał pobożne i niepobożne pieśni, stosownie do humoru, gdyż upijał się siedm razy w tygodniu, a tylko w niedziele i święta do południa nic w usta nie brał, po południu zaś w pół pijany uczył dziatwę słowa bożego, tak sobie, na chwałę bożą, gdyż za naukę nawet jaj brać nie chciał, w czem go wyręczała żona, biorąc jaja, kury i kurczęta.
Dowiedziawszy się, że pójdzie do nauki, Pawełek ucieszył się i zaniepokoił trochę, przybrany w nowe spodnie umył się, głowę zmoczył, aż mu włosy nad łbem sterczały niby posklejane, nos błyszczał, a oczy biegały niespokojnie i ciekawie zarazem! Czekając na towarzyszy, stał przed chatą oparty plecami o ścianę, kręcił palec, a serce tak dziwnie jakoś stukało w piersiach!
— Ej, niby to prawda, że ja się nauczę! rozmyślał, a może! Piotrek, słyszę, już umie! oho, żebyż to ja nauczył sic! Skrzyżował bose nogi, gryzł zawzięcie paznogcie na każdym palcu z kolei, a tak był zamyślony, że nie zważał jak Żuczek targał go za nowe spodnie, odbiegał, to znowu z całym pędem rzucał się ku niemu starając się zwabić do swawoli. Pawełek patrzał ku wrotom, nadsłuchiwał a ujrzawszy towarzyszów, strwożył się jakoś, że nawet o nowej czapce zapomniał. Zwyczajną drogą przez wioskę, to może parę wiorst do dworu i do plebanii, ale malcy jak ptaki znali wszystkie drogi krótkie w całej okolicy. W kilku susach byli za wioską, dostali się miedzą w żyto, i odrazu dostrzegli szare ściany kościołka ze skrzywionym krzyżykiem na wieży. Dwaj starsi byli już tu nieraz, szli tedy śmiało jeden za drugim; czasami podejmowali z ziemi kamień, albo grudkę piasku, pluli nań po kilkakrotnie, i zamachnąwszy się z całej siły ciskali to w dziką gruszę, co się rozsiadła samotno, to w ptaszka, co spłoszony zrywał się, wzlatywał, muskał kłosy skrzydłami, aż nim się wzniósł wysoko i znikł gdzieś w błękitnem powietrzu! Chłopcy zatrzymywali się z podniesioną głową, śledzili go wzrokiem:
— Widzisz?
— A ty widzisz? — A widzę!
— Eh, głupi, na co łżesz, już on dawno w niebie!
— Dalibóg widzę! ot tam, o, o!
Podczas, gdy jeden gawronił, drugi dał mu szczutka w bok, przeskoczył przez obalonego i zaczął biedź nie oglądając się. Poszkodowany podniósł się z ziemi.
— No, chyba ty do chaty nie wrócisz! zawołał grożąc zaciśniętą pięścią, i pobiegł w ślad za nim.
Nim się złączyli, nad głowami ich przeleciał bocian klekocąc, coś zaszeleściało w życie, fala kłosów poruszyła się, wypadki te były dostateczne, żeby zwrócić całą uwagę malców; obejrzeli się za bocianami, śledzili wzrokiem poruszające się kłosy, o zemście i o ucieczce zapomnieli obaj. Żyto stawało się coraz rzadsze, już tylko gdzieniegdzie zabłąkany kłosek sterczał na biocie; miedza skierowała się brzegiem łąki, ale malcy szli prosto w błoto, po kępach porosłych tatarnikiem, dostali się na brzeg błotnistej rzeczki, ztamtąd w kilku susach na groble, prowadzącą do dwora; wierzby i olchy biegły wzdłuż po obu stronach drogi, po środku głębokie kałuże rzadkiego błota; chłopcy szli samym środkiem, przyglądając się swym nogom zabłoconym wyżej kostek. Zatrzymali się na środku mostu, spojrzeli w wodę:
— Skoczyłby ty ztąd do rzeki?
— Oj, oj, żeby tylko chciał!
— No tak walaj!
— A mnie tam czego?
Rzucili kawałek kory i przyglądali się, jak kręcąc się w różne strony zniknęła w rzece pod mostem.
Pawełek tymczasem wodził ciekawym wzrokiem dokoła. Wioski już ani widać, tylko wysoka sosna z zrobionem gniazdem na wierzchu wskazywała, w której stronie stoi jego chata; kościołek też znikł za drzewami; sad dworski o kilka kroków; na końcu ulicy widać bramę dworską otwartą na rozcież; białe i czerwone kwiaty świecą się zdaleka, a z za krzewów wyglądają słupy ganku, górne szyby okien, dach i kilka białych kominów. Pawełek włożył palec do gęby i długo, bardzo długo wpatrywał się w otwartą bramę.
— No, chodź! zawołał nań jeden z malców i pociągnął za rękaw. Nim poruszył się z miejsca spojrzał raz jeszcze na łąkę. Ogromny dąb rósł przy samym dworskim ogrodzie; korzenie, jakby im miejsca w ziemi zabrakło, wydostały się na wierzch; w cieniu niezliczonych gałęzi i liści roiło się takie mnóstwo ptaków, że drzewo drgało, poruszało się, oddychało życiem tysiąców! Stado wróbli spłoszone z ogrodu, jak szarańcza przesunęła się nad leszczyną i znikło w olbrzymiem drzewie, zdradzając swoją obecność szczebiotem młodych i starych głosów. Z poza olbrzymiego pnia wyglądały dwie bose nogi; malcy dostrzegłszy je poszli w stronę dębu ostrożnie jeden za drugim. Zbliżywszy się dostrzegli organistę; leżał na wznak z rękami nad głową; bez surduta, w koszuli rozpiętej na piersiach, chrapał poczciwiec, wdychając woń świeżego siana, wydychając zaś aromat bardzo zbliżony do jarzębinówki; zaczerwienione policzki, granatowy nos kazały się domyślać, że spoczywał po traktamencie, albo może i własnym kosztem zalał robaka! Z jednej strony fajka do połowy wypalona stoczyła się z ramienia na trawę, z drugiej czapka, a w nie okulary i stara książka, na której zwykle dzieci czytać uczył.
Szedł tedy, według zwyczaju, siać słowo Boże między maluczkich, gdy nogi odmówiły mu posłuszeństwa, a głowa poszła za ich przykładem. Malcy stali z głowami przychylonemi na ramię.
— Śpi, szepnął jeden.
— No, tak wracajmy do chaty.
Jakóbek spojrzał w stronę dworskiego ogrodu. Przez ostrokół widniały czerwone porzeczki, gałązki uginały się pod dojrzałemi gronami, parkan wysoki, ale spróchniały przy ziemi, można byłoby przeleźć, żeby tylko głowę wsunąć jakkolwiek! Jasiek dawno już spoglądał na ogród i pożerał wzrokiem czerwone jagódki, przełykając ślinę zawczasu! Chłopcy spojrzeli na siebie, zrozumieli się, bose ich stopy mignęły nad trawą, w okamgnieniu znikli za ogrodzeniem; krzaki porzeczek pokiwały smutnie głowami, grabież była nieuniknioną!
Pawełek patrzał za nimi z głupowatem uśmiechem; od czasu choroby chłopcy zwali go zwykle „cherlawym“, niechętnie z nim przestając, gdyż się męczył często i płakał za lada szturgańcem, z tej może przyczyny i teraz pozostał samotny, zapomniany przez towarzyszów. Kiedy już po chłopcach ślad ostygł, Pawełek usiadł obok starego:
— Poczekam, szepnął, poczekam! Na towarzyszy, czy na przebudzenie? sam nie wiedział; nie chciało mu się wracać do wioski z tem, z czem i wyszedł. Spojrzał na śpiącego, na fajkę, co mu się z ust wysunęła, sięgnął po nią ostrożnie; w pół drogi o mało nie opuścił na obnażone piersi, zdało mu się bowiem, że jedno oko mrugnęło. Zdało się tylko, gdyż organista teraz zaledwo skończył przedmowę i zatopił się w samą treść Morfeusza! Pawełek obejrzał fajkę i nie przestając spozierać na śpiącego, sięgnął po czapkę; nałożył ją ostrożnie na tył głowy, tak, że mu uszy zakryła, okulary okręcone nitką w tem miejscu, gdzie do nosa przylegają, przyłożył sobie do oczu. Oh, jak śmiesznie świat cały wyglądał! Drzewa, krzaki, krzywiły się, skakały, koń, co pasł się po drugiej stronie łąki, wyglądał niby garbaty, nogi miał grube, ogon krzywy! Skierował wzrok na śpiącego i o mało nie krzyknął ze zdziwienia! Brodawka na czole wyglądała jak kartofel, nos siny cały w dziurki, na twarzy grube czerwone nitki, głowa jak ceber, a na czole żyły jak powrozy! Rzucił okulary, a organista wydał mu się prawie pięknym w porównaniu z widzianym przed chwilą straszydłem! Przyszła kolej na książkę; tu czekało go najwięcej niespodzianek; za każdą niemal kartą nowy obrazek, złocony czasami, a zawsze taki piękny, że chłopak zapomniawszy o śpiącym wykrzykiwał w uniesieniu! Równe szeregi liter zaciekawiały go trochę: wodził palcem od jednego brzegu do drugiego, wracał i następujący wiersz przeprowadzał w tenże sposób! Wzruszał ramionami, uśmiechał się, wątpił widocznie, że kiedykolwiek te czarne punkciki przestaną być dla niego zagadką!
Stary ani myślał się budzić! Słońce zniżyło się na dobre, chłodem powiało od rzeczki. Pawełek słyszał jak bydło z pola wraca, jak odzywa się na drodze; wyciągnął się na trawie jak długi, poruszył plecami! Tak to było dobrze, a patrząc z dołu wszystko wydawało się jakby inaczej. Przyglądał się z początku uważnie, ciekawie, potem przymykał oczy zwolna i jeszcze patrzał jak drzewa maleją, jak wszystko ucieka, niknie gdzieś sobie niby ten ptaszek w życie spłoszony. Z bramy dworskiej wybiegły dwie dzieweczki swawolnice, chichotki, mignęły jak motyle wzdłuż parkanu, przez most w ulicę; za niemi ukazały się dwie starsze, poważne, istny kontrast swobody i wesołości; szły milczące, ziewały od niechcenia. Zatrzymały się na moście; błotnista grobla nie wabiła ich ku sobie, jedna obejrzała się by zawołać na swawolnice, które znikły już gdzieś za drzewami, gdy druga pociągnęła ją zlekka za rękę.
— Spójrz na tego chłopca uśpionego pod dębem. Niezły motyw do rysunku?
Zagadnięta przypatrywała się przez chwilę. Słońce zniżając się coraz więcej, oświeciło dąb od wierzchu do dołu, zajrzało pod konary, słało się złotą smugą po aksamitnej łące, oświeciło zarzewiem płową główkę chłopca, bose zabłocone nogi, książkę, którą przez zapomnienie przycisnął do piersi.
— Tak, odrzekła, tylko bez książki... byłoby to anomalią!
— Książkę można zastąpić... fujarką!
W Maju. Nie jestem stworzony na lekarza biedaków — przekonałem się o tem nieraz. Zkąd też przyszło Janowi ciągnąć mię na tę konsultacyę! Wykręciłbym się, żeby nie zapowiedział zawczasu, że ma to być gratis. W takich razach odmówić niepodobna. Nędzne otoczenie wstręt we mnie wzbudza. Nizka, ciasna izba przepełniona wyziewami, uprzątnięta z większego na przybycie doktora, pozbawia mię apetytu i obdarza zarazem wonią, której sić przez cały dzień pozbyć nie mogę. W takich przybytkach zwykle szwank jakiś ponieść muszę! Dziś usiadłem na stołku, gdzie przed chwilą dzieci lepiły babki z piasku, naturalnie, że moje jasno-popielate spodnie ucierpiały trochę! Nędza strasznie realna! Nie pozbędziemy się jej, dokąd biedactwo będzie się łączyć i roić bez żadnej kontroli! Dzisiejszy mój pacyent mógłby sobie pokwitować z życiem, i niktby do niego nie miał o to pretensyi, żeby nie zostawił po sobie całego szeregu dziatwy — zresztą to już kłopot Opatrzności. Trzebaż mi było jeszcze włożyć najpiękniejszą różę w pętlicę tużurka i oblać się dżokej-klubem od stóp do głowy! Wyjeżdżałem do zwykłych swych pacyantek, i ani mi się śniło, że Jan porwie mię i uniesie jak djabeł dobrą duszę; róża została na łóżku biedaka, perfumy zwietrzały w dusznej atmosferze. Nie żałowałbym trudu, żebym wiedział, że się na cośkolwiek przyda: odrazu poznałem żeśmy byli zbyteczni. Chory siedział odziany w mundur z błyszczącemi guzikami, z czarną chustką okręconą w koło szyi, trzymał się prosto, jakby miał zamiar odstraszyć śmierć swoją dobrą miną; z tem wszystkiem wyglądał jak szkielet, z którego życie wywietrzało oddawna. Gdy spojrzał na nas zamglonemi oczyma, gdy usiłując uśmiechnąć się, wykrzywił zsiniałe usta — mimowoli utkwiłem wzrok w dno mego kapelusza, ale i tam ujrzałem wyżółkłe policzki, wklęsłe skronie, dolną wargę opadłą bezwładnie! Należało wydać mu pasport na tamten świat i zmykać. Tymczasem jednak trzeba było puls zbadać; ująłem go za rękę. Chłodne długie palce przylgnęły do mojej dłoni. Nie podnosiłem oczu, pomimo to czułem na sobie szklanny wzrok pacyenta; sylabizował zapewne w mojej twarzy wyrok życia lub śmierci! Puls uderzał leciuchno, zamierał — dostrzegłem to odrazu, rękę jednak zatrzymałem dłużej niżbym sobie życzył, gdyż chory ani myślał cofać swych ostygłych palców! To mimowolnie długie badanie nadało mnie minę zamyślonego... Jan spojrzał mi w oczy pytająco. Przyłożyłem trąbkę do serca. Woń przeróżnych plastrów i brudnej bielizny dławiła mię niemiłosiernie, zatrzymałem oddech, w uszach szumiało, młot kowalski możebym usłyszał — zamierającego serca usłyszeć nie zdołałem! W każdym razie musiało stosować się do stanu całego organizmu, nic o niem powiedzieć nie mogłem, a Jan wpatrywał się we mnie jak w wyrocznię. Gdy w końcu zgrzany, zmęczony długo zatrzymywanym oddechem wstałem z łóżka, Jan schwycił mnie za rękę i odprowadził do okna.
— No, cóż znalazłeś? Jak serce? Od tygodnia już skarży się, że go tam boli strasznie, piecze i ziębi naprzemian; że byłby zdrów zupełnie, gdyby mu tylko to serce wyrwać! Widzę wycieńczenie całego organizmu, śmierć, niechybną, nie mogłem jednak zaniechać ostatniej próby? Cóż myślisz? Choroby serca to twoja specyalność?
Nie umiałem mu odpowiedzieć. Choroby serca są rzeczywiście moją specyalnością, ale studyowałem je dotąd przeważnie u kobiet, mężczyzn zaniedbałem do czasu, a tylko kilka mniej skomplikowanych objawów podciągnąłem pod wspólną kategoryę. Wiedzy mojej nie potrafiłbym zastosować do tego szkieletu, gdyż serce jego nie miało już prawie ani śladu życia. Pali go i ziębi... żeby jeszcze drgało, powiedziałbym... Eh, zwyczajne majaczenie umierającego! Dziś pali go to serce, jutro w głowie ziębić będzie! Objaśniłem to Janowi, usiłując skrócić naradę. On w błogiej wierze prawił mi o smutnem położeniu chorego, o dziatwie, żonie etc., utrzymując, że ciągła boleść mogła wytworzyć stan anormalny serca etc. Słuchałem, a chociaż miałem gotową odpowiedź o krwi zepsutej, o płucach wyplutych do szczętu, milczałem jednak, lękając się przedłużyć pobyt w cuchnącej izbie. Zgodziłbym się nawet, że umiera z miłości, byleby uwolniono mię ztąd jak najprędzej. Dla porządku rzeczy radziłem przepisać coś uspakajającego.. Jan pożałował złotówki swego pacyenta, zalecił dawać jakieś ziółko; a wciąż jeszcze w twarz mi spoglądał, wyczekując czy nie nazwę choroby, którą on sam stworzył, ale ochrzcić nie umiał; do gawędy skory nie jestem, tem więcej gdy nie mam nic do powiedzenia. Odszedł tedy przekonany, że gdyby boleść przestała podgryzać serce, to możeby płuca odrosły ponownie! I to jest medyk mający ogromną wziętość? Kiedy ci ludzie zaczną się liczyć z naturą wyłącznie.
∗
∗ ∗ |
W Maju. Nie wiedziałem, że Jan też studyuje choroby serca! Przerzucając jego rękopism znalazłem kilkanaście wcale trafnych uwag; wynotowałem co do jednej. Praca jego nieprędko wyjrzy na świat, a może i zbutwieje w rękopisie; użyteczne spostrzeżenia warto podawać na gorąco, jak można najprędzej, będą więc bardzo i bardzo stosowne w mojej książce! Nie wspomniał o konsultacyi, ani o składce na pogrzeb? Może zaprzestał praktykować filantropię? Chce, żebym jadąc do wód zabrał z sobą jego ojca paralityka; nic łatwiejszego; w mojej willi zawsze się znajdzie parę pokoików dla staruszka. Nie wiem tylko ile w tym interesie należy zaliczyć na przyjacielską usługę, a ile na rachunek — zobaczemy. Niezmiernie rad jestem ze zdobytych notatek! Dopełnię moje dziełko w sposób bardzo poważny! Trzeba przyznać, że Jan ma sporo nauki i ogromną dozę cierpliwości. Cenię go bardzo.
∗
∗ ∗ |
W Maju. Interes załatwiliśmy. Nie jestem pewny, czy się nie okpiłem trochę. Rachowałem naprędce w myślach, wypadło sto parę rubli miesięcznie; podałem jednak krągłe sto; przytem, wizyty swoje policzyłem po dwa ruble tylko, chociaż ogólnie wiadomo, mniej trzech nie ruszę się ani za próg. Poczciwy Jan uścisnął mię serdecznie, jakby się domyślał tej drobnej przyjacielskiej usługi. Mam tedy lokatorów na górne pokoiki. Ze starym ma jechać pani Janowa; za to nie gniewałbym się wcale. Ze wszystkich znajomych kobiet, tę jedną zabrałbym z sobą bez namysłu. Ładna, bardzo nawet ładna, rozumna, miła — doskonała towarzyszka na wody najnudniejsze w świecie! Waha się jakoby! Nie chce narażać męża na koszt, a przedewszystkiem żałuje go zostawić na parę miesięcy! Ogromna przestrzeń ma ich rozdzielać — parę godzin jazdy koleją: Toż samo prawie co mieszkać w drugim pokoju przy niezbyt serdecznych stosunkach! ten opór daje mi trochę do myślenia: podejrzewam, że cała komedya leczenia niedołężnego starca jest pomysłem pięknej, trochę znudzonej kobietki. Trudno uwierzyć, żeby Jan, ubogi lekarz, ryzykował z własnego natchnienia paręset rubli na bardzo wątpliwą kuracyę. Stary w najlepszym razie dozna tylko ulgi, niewięcej — za droga oliwa do smarowania zużytej ostatecznie maszyny — Jan tak dalece niepraktycznym być nie może, szczególnie w swojem położeniu, kiedy na dwanaście wizyt dziennie ma conajmniej cztery bezcelowe, a reszta płatne po rublu najwyżej! Hm, cherchez la femme! A szukać długo nie trzeba, fakta mówią same za siebie. Nieraz przyglądając się jak ślicznemi rączkami cerowała mężowi skarpetki, albo płukała szklanki po herbacie, myślałem w duchu, że ptaszek musi czasami przeklinać swoją klatkę. Istna bo też ptaszyna i to rajska nawet zaprzężona do wozu z powszednim chlebem. Zrywać się już nie czas: nie radziłbym pomimo współczucia, ale pofruwać pod legalną zasłoną — może, dokąd służy młodość i uroda. Rolę swoją gra znakomicie; wpatrywałem się w nią gdy rozmawiała z mężem; pogryzłem usta do krwi ratując się od uśmiechu. Co za niepokalana prostota! Żebym kobiety znał choć trochę mniej niż swoje stare rękawiczki, gotów byłbym uwierzyć, że jestto wzór kochającej żony! Tak przynajmniej mówiły jej oczy, najpiękniejsze jakie widziałem dotąd, a tem samem najfałszywsze, gdyż każdemu potrafią wmówić co zechcą! Jan rozmiękł jak bibuła na deszczu; czekałem, czy się nie rozpłacze; skończyło się jednak na mocnem zaczerwienieniu końca nosa — przyczem policzki wyglądały jeszcze więcej zwiędłe — patrzał na nią swemi przygasłemu oczyma, zgarbiony, z zapadłą piersią, zdawał się uginać pod brzemieniem miłości. Przez chwilę sądziłem, że moje dobre chęci rozpłyną się w ciepłej oliwie małżeńskiego pożycia. Opatrzność zrządziła inaczej!
— Pojedziesz, wyszeptał równym, spokojnym głosem, potrzebujesz powietrza, swobody, w mieście tego dać tobie nie mogę, pojedziesz!
Patrzyli na siebie w milczeniu. Zapewne dusze ich odśpiewały tymczasem miłośną symfonię. Ja głucho-niemy profan domyślałem się też tego duetu z rozanielonych twarzy. Chętnie dałbym brawo dzielnej aktorce, przysiągłbym, że w duszy niemniej odemnie była zadowoloną z pomyślnegoobrotu sprawy. Wyszedłem upewniony, że najpiękniejsza z kobiet będzie moją lokatorką przez całe dwa miesiące. Wracając wieczorem, przechodziłem koło ich mieszkania; śpiewała ślicznie, niezmiernie miękkie kontr-alto zakradło się do kieszonki mojej kamizelki, drgało tam przez całą drogę.
Jaką też piosnkę zaśpiewasz dla mnie za parę tygodni? pomyślałem mimowoli. Był to mój grzech myślą — pozostaje tedy słowo i uczynek. Na wszystko będzie dość czasu. Jutro wyjeżdżam do N. dla zrobienia potrzebnych przygotowań. Teraz jestem pewny, że pieniężny mój interes z Janem równa się zeru. Cóż robić!
∗
∗ ∗ |
W Czerwcu. Tylko przez parę dni byłem nieobecny, a tyle listów, tyle wizyt zaległych. Jest to sezon pożegnań. Śmietanka i podśmietanie, słowem wszystko, co należy do dobrego świata — wyjeżdża! Mimowoli przychodzi na myśl Voltairowskie pożegnanie Hollandyi: Adieu crapauds, canards... canailles! Nudna sprawa te chore i pseudo chore pacyentki! Liścik prezesowej rozrzewnił mnie trochę, nazywa mnie serdecznym, jedynym przyjacielem. Żebym nawet nie miał zamiarów względem jej córki, nazwa ta zrobiłaby mi pewną przyjemność. Prezesowa umie łączyć w sobie dobry ton z prawdziwą uprzejmością. Może być pewną, że będzie miała ze mnie zięcia przepełnionego uszanowaniem. Do nich też naprzód pośpieszyłem na pożegnanie. Jadąc kupiłem dla Loli, Lamartine’a w pięknej oprawie ze złoconemi brzegami. Był to mój pierwszy podarunek, jaki za pośrednictwem matki, wręczyłem. Ostatni wieczorek przepędziliśmy dość przyjemnie. Czytałem im wyjątki z „Osła“ Wiktora Hugo. Prezesowa drzemała, od niejakiego czasu znacznie utyła, Maryenbad powinien jej pomódz. Na sofie, pod stołem, na kolanach prezesowej drzemała cała domowa menażerya kot i dwa wyżły angielskie. Czuwaliśmy tylko ja i Lola; ona wyszywała coś według zwyczaju i czasem ukradkiem rzucała wejrzenia na Lamartin’a, potem na mnie, udawałem, że tego nie widzę, nie chcąc budzić prezesowej czytałem coraz ciszej, coraz monotonniej, w końcu i Lola ziewać zaczęła. Mówią, że ma lat ośmnaście, jabym i za czternaście nie ręczył; drobna, zręczniutka wygląda jak podlotek; świeżutkie i dość sympatyczne stworzenie, z czasem ma zostać bardzo elegancką kobietką. Teraz jeszcze śmieszna trochę. Podczas gdy matka przyjmuje mię z wielką uprzejmością, ona okazuje trwogę, może ciekawość, wpatruje się szeroko otwartemi oczyma. Słyszała już zapewne, że się staram o nią jakoby rada byłaby usłyszeć coś o tem odemnie. Ile razy zostaniemy sam na sam, rumieni się, niespokojna, siedzi na samem brzeżku krzesła, gotowa odfrunąć każdej chwili. Ja tymczasem przeglądam album. Śmieję się w duchu z manewrów niepokoju i ciekawości.
Wiem, że nie oddadzą mi jej tak prędko, niech sobie podrośnie trochę, a takie pisklę gdy się raz zaplącze w miłość, to potem żadna siła wyplątać jej nie zdoła. Rozmawiam z nią tylko w obecności matki, co ją niecierpliwi rozumiem, ale udaję, że nie rozumiem! Lubię grać przy niej rolę mentora, gdy się tego najmniej spodziewa. Jestem pewny, że tymczasem mię nienawidzi! Podrażnioną łagodzę czasami długiem, trochę rozmarzonem spojrzeniem, wówczas ożywia się jak młoda kotka, tryumfuje w duchu, a może modli się na intencyę przyśpieszenia oświadczyn. Od niejakiegoś czasu przybrała tajemniczą minkę; uśmiechnięta mruży oczy, pokazując swe drobne, bardzo ostre ząbki. Jest to zapewne zabójczo-szyderski uśmiech, którym ma mię przekonać o swej obojętności, wzbudzić zazdrość, niepokój. Słowem, wyzywa na podjazdową wojnę mnie starego rycerza, okutego czterdziestoletnim pancerzem! dzięki tej zbroi, obojętny jestem na wszelkie zmiany temperatury. Wiem, że po szyderskim uśmiechu nastąpi chmurna zaduma, potem łzy cichutkie, o których wie tylko ona i dwanaście przyjaciółek, po łzach śmiech i znowu łzy, nakoniec wyznanie, że jest najnieszczęśliwszą z kobiet, tu nawet pragnienie śmierci w jakiejś nadprzyrodzonej formie, słowem, stare jak świat symptomata odwiecznej choroby! Jesteśmy tedy na najlepszej drodze: ja przebyłem swoje i czekam spokojnie, ona przebywa wszelkie urojenia, męczarnie. Zabawne dziecko! Dziś na dworcu ofiarowałem jej bukiet z białych róż i jaśminów ukryła w nim zarumienioną twarzyczkę, gdy matka, ściskając na pożegnanie moją rękę, rzekła:
— Nie zapominaj o nas szanowny przyjacielu!
Ona też rozbawiona myślą, że za chwilę frunie w świat szeroki, powtórzyła za matką.
— Proszę pamiętać o nas, stary nasz przyjacielu!
Z wagonu kiwnęła główką parę razy, a gdy pociąg ruszył, rzuciła przez okno bukiet na platformę! To lubię! Potrafi panować nad sobą gdy zechce!
∗
∗ ∗ |
W Czerwcu. Gniazdko gotowe. Pokoiki na górze nie pozostawiają nic do życzenia. W najdrobniejszych szczegółach starałem się podpatrzyć jej upodobania. Ma sypialnię całą w wazonach, dywanach, koronkach, lubi kwiaty, zastawiłem też niemi wszystkie kąty, schody, balkon, okna, osłonięte krzewami, na jakie tylko zdobyć się mogłem. Na każdym kroku widać drobiazgową troskliwość, niewolniczą chęć przypodobania się pięknej królowej. Ma pianino, wszystkie ulubione śpiewy, przechadzkę w ogrodzie, kąpiel o kilka kroków, dużo rozkosznego powietrza. Wszystko razem wzięte musi w niej zbudzić wdzięczność za siebie i za staruszka, chociaż dla niego nie okazałem się zbyt hojny, pamiętałem tylko, żeby postawiono aż dwie spluwaczki. Mało ją znam, i wyznaję, że niebardzo rozumiem! Przed wyjazdem starałem się zbadać, jakie ma zamiary względem zabaw, toalety etc. Patrzyła na mnie z dziwnym jakimś uśmiechem. Nie lubię, kiedy one milczą i uśmiechają się, zawsze przychodzi mi na myśl, że podrwiwają z nas trochę, naturalnie w takich razach, kiedy my z nich nie drwimy. Ja zaś dotąd traktuje ją jak najpoważniej w świecie, chciałbym, żeby ze mną była trochę szczersza. Przez oszczędność nie zrobi sobie może ani jednej sukni; byłoby to arcy-głupstwo. Z zasady stronię od przeszłorocznej mody, tym razem chyba będę zmuszony wyrzec się zasad. Zbyt może nalegająco prosiłem, żeby nie zmieniała zamiaru. Gdy napomknąłem, że wszelkie przygotowania na jej przyjęcie są już zrobione, zmieszała się widocznie, upraszała, żeby nie ponosić żadnych kosztów, zesztywniała nawet trochę; pomimo to nie broniła swej ręki, gdy kilkakrotnie pocałowałem na pożegnanie. Nie wątpię, że zasady strzegły ją dotąd jak smoki zaczarowaną księżniczkę. Wszystkie księżniczki wdzięczne były rycerzom, którzy potrafili zwyciężyć smoków. W każdym razie czekam jej; willa moja wygląda jak maurytańska kapliczka na tureckim cmentarzu: cała w kolumnach, obrosła winem, biała, lekka, ale głucha i pusta jak kaplica! Nawet Medor nie lubi tu szczekać, gdyż echo pustych pokojów zbyt natarczywie go przedrzeźnia. Ona wniesie duszę, ruch, wdzięk, przeczuwam, że będę miał rozkoszny sezon w tym roku! Moja ładna lokatorka wzbudzi ogólną zazdrość. Ja zaś nikomu zazdrościć nie będę!
∗
∗ ∗ |
W Czerwcu. Nudy straszne. Chorzy mają tę rozrywkę przynajmniej, że mogą potnieć w wannach i pić wodę: zdrowi muszą zadawalniać się swojem zdrowiem. Nie umiem smoktać bawara kilka godzin z rzędu; w bilard gram słabo, do kart czuję wstręt nieprzezwyciężony; tańce śmieszyły mię już wówczas, kiedy jeździłem oklep na kiju; skazany tedy jestem na samotność wśród cywilizowanego towarzystwa. Daleko zgodniej żyję z dzikiemi. Przeróżne ptactwo licznie zgromadza się do mojej samotnej willi; nieraz całemi godzinami leżę nieruchomy na balkonie pod zielonem sklepieniem bluszczu i dzikiego wina; skowronki, wróble, pliszki, słowem cały beau-monde z sąsiedniego lasu urządziły sobie pied à terre na moim balkonie; widząc, że abdykowałem dla nich z roli gospodarza, traktują mię jak bałwana; skaczą po szezlongu, na którym spoczywam, po nogach, zaglądają w oczy, czekam tylko kiedy mię dziobać zaczną dotąd wyręczają ich w tem muchy i komary. W upalny spokojny dzień, roje pszczół brzęczą wśród liści, uwijają się w koło wazonów. Nie sympatyzuję wcale z tem pracowitem plemieniem. Obronić się od nich nie mogę, czekając bowiem na moją ładną lokatorkę, nagromadziłem tyle wonnych roślin, że śmiało mógłbym teraz pasiekę urządzić. Nim przybędzie, zniknie cały blask świetnie rozkwitłych kwiatów; róże już osypały; lada powiew wiatru roznosi po ścieżkach deszcz białych i różowych listków. Toż samo w miniaturze dzieje się z moim zapałem! Długi rachunek, który zmuszony byłem zapłacić wczoraj, oziębił mię znacznie; mimowoli przychodzi na myśl, czy się opłacą te kosztowne przygotowania? Przeczytałem już niejeden romans, w którym bohaterką była mężatka, nowego spodziewam się niewiele; prolog najciekawszy — zobaczemy, jak się jej uda! Tymczasem całe miasteczko kipi ciekawością. Pysznie urządzone mieszkanie, moja sława „zjadacza serc“ służą jako osełka, na których ostrzą się wszystkie obecne języki. Z początku bohaterka figurowała bezimiennie; od kilku dni wiedzą nietylko chrzestne, ale i bierzmowane imię; naturalnie, że przytem nicując ją z dobrej na złą stronę, nie zapominają kamienować litościwemi uśmiechami. Najmniej cnotliwe zawczasu unoszą fałdy swej nieskazitelności! Wczoraj niechcący słyszałem debaty, jak z nią postąpić, gdy przypadkiem pojawi się w towarzystwie? Na dziesięć głosów dziewięć gotowe były skazać ją na wieczne wygnanie, pomimo to wszystkie wzruszały ramionami w milczeniu! Te, które kwitną wówczas tylko, gdy są podlewane skandalem, wątpiły niby, że podobna zbrodnia może się spełnić — zaprzeczały jedynie, żeby tem usilniej je przekonywano! Powtarzają jednogłośnie: Boże! Ona ma tak zacnego męża! rozgrzeszając siebie zarazem, jeżeli ich mężowie nie cieszą się również zacną opinią! Brzydkie dopytują przedewszystkiem, czy jest piękną? Przyczem uśmiechają się z rezygnacyą nad upadłym rodem mężczyzn, którzy nie wiedzą, gdzie szukać prawdziwego skarbu! Nie chciałyby może mowie o tem, ale ploteczka unosi się w powietrzu, a gdy napotka dwie damy naraz, osiada na usta, szczypie w języki — prześcigają się też w domysłach, słyszanych i niesłyszanych opowiadaniach! Zauważałem, że mamy nie dozwalają córkom chodzić na przechadzkę w stronę mojej willi; mnie zaś przyjmują dotąd ze zwykłą uprzejmością; widocznie, jako doktór, kwarantannie nie ulegam! Mężczyzni traktują mię z pobłażliwością zazdrośnych wspólników; czytam w uśmiechach, w przymrużonych oczach, że każdy przyjąłby moją rolę jawnie lub potajemnie. Staruszkowie szczególniej, te archiwa starych grzechów, ściskając moją rękę w spotniałych dłoniach, patrzą w oczy łakomie, jakbym wraz z sobą przynosił cząstkę zakazanego owocu! Lada wóz z piaskiem zajedzie przed moją bramę, a już wszystkie okoliczne okna, okienka, niemal gonty na dachach odkrywają się, a zewsząd wygląda tyle głów ciekawych, ile przy najlepszych chęciach zmieścić się tam może! Rozeszła się pogłoska, że już przyjechała! Cóż to za zdziwienie w babińskiej rzeczypospolitej i w męzkiej bawaryi, gdy o zwykłej porze zjawiłem się na obiad w klubie, a potem przesiedziałem w parku do późna! Gospodarz nie zapraszał mię do kart, nikt nie zaproponował partyi w bilard, spoglądano jak na upiora. Jeden ze staruszków nie mógł już ukryć swego zdziwienia?
— Pan zapewne... tego... czeka tu na kogoś? zapytał. Zaśmiałem się. Pytanie to dolało ostatnią kroplę do mojej wesołości. Ona ani się domyśla, że jest tak... popularną! Ujrzawszy ją, będą zmuszeni przyznać, że mam gust wyborny! Żadna z obecnych kobiet nie dorównywa jej urodą ani wdziękiem. Niechby już przybywała nakoniec!
∗
∗ ∗ |
W Czerwcu. A więc jutro! dobrze. Kazałem przewietrzyć pokoje; w jej sypialni czuć trochę pokost; świeże bukiety stłumią resztę niemiłej woni. Od rana wyjadę do Marskich, a wrócę już wieczorem. Przybędzie o południu, będzie tedy miała dość czasu, żeby się rozejrzeć, i w razie zdumienia przybrać pozór doskonałego spokoju. Będę u niej z wizytą nazajutrz. Głęboki szacunek przedewszystkiem — w tej kolebce najłatwiej usypia baczność i rodzi się zaufanie! Nie żałuję wydatków — zbyt jest ładną, żeby dla niej czegośkolwiek żałować. Do jutra tedy!
∗
∗ ∗ |
W Czerwcu. Gdybym nawet nie miał zwyczaju pisać notatek, dzień wczorajszy musiałbym wnieść do księgi rachunkowej pod rubryką deficyta!... A! Chciałbym się śmiać z tego wszystkiego! Już podczas bytności u Marskich, czułem jakiś niepokój; o dwunastej miałem silną pokusę rzucić wszystko i pojechać do domu; nie uchodziło — jedliśmy podówczas śniadanie, dosiedziałem aż do wieczora. Przez cały dzień zanosiło się na burzę. Pod wieczór tak zciemniało, że z trudnością dobrałem się do miasteczka. Na ulicach pusto, wszyscy skryli się przed pierwszemi kroplami deszczu. Spotniały koń mój z trudnością wlókł się po piaszczystej drodze. O kilkaset kroków dostrzegłem już światło w oknach górnego mieszkania; wyskoczyłem z tilbury, powolna jazda znerwowała mię ostatecznie. Szedłem śpiesznie, pomimo to, zdawało mi się, że willa ucieka przedemną, a to ja uciekałem od deszczu. W bramie otwartej szeroko stał Wincenty, najgłupszy z lokajów!
— Przyjechali? zapytałem.
— Ej! dawno. Pani prosiła, żeby pan jak tylko wróci przyszedł na górę.
— Co? kto prosił? nie dowierzałem własnym uszom.
— Co mówiła, gadaj! prosiła żebym przyszedł? Czy nie powiedziałeś, że mogę wrócić późno, bardzo późno?
— Eh, co tam gadać! Lepiej powtórzę panu jak było od początku do końca. Pragnąłbym streścić jego całego w jakiś znak pisarski, któryby mnie wszystko w mgnieniu oka objaśnił; musiałem jednak stać i słuchać rozwlekłej, bezładnej paplaniny. Dowiedziałem się jednak, że stary zasłabł trochę na drodze, że byłem wezwany koniecznie dziś jeszcze! Poszedłem prosto na górę! Sień, schody oświetlone wspaniale; wszędzie świeże bukiety, pachniało wielką uroczystością — wypełniono rozkazy akuratnie. Wchodziłem na schody cichutko, odgłos kroków tonął w miękkim dywanie. Przez chwilę zdawało mi się, że jestem wzruszony, potniałem. Na ostatnim stopniu przejrzałem się w lustrze; wyglądałem bledszy niż zwykle, włosy przylgnęły do czoła i skroni, wargi drgały zlekka. Położyłem rękę na klamce i stałem tak przez chwilę, usiłując odzyskać zwykły spokój. Wszedłem, w sali jadalnej cicho i ciemno, z poza draperyi jej sypialnego pokoju wyglądało blado niebieskie światło lampy zawieszonej u sufitu; drzwi od sypialni starego zamknięte. Cisza; postąpiłem parę kroków i zatrzymałem się znowu. Bywają chwile, w których najlepiej wychowani ludzie stają się żakami, taką właśnie przebyłem wówczas. Nie zdziwiłbym się ani trochę, żeby ktoś schwycił mię za ucho i sprowadził w milczeniu na dół po schodach, albo żebym poczuł na plecach broń kościelnych dziadów... Żadne z wyżej wymienionych przypuszczeń nie miało miejsca; ochłonąwszy nieco z niemiłego gorąca, chrząknąłem zlekka i poszedłem ku drzwiom sypialni. Lampa paliła się u sufitu i nic więcej. Po chwili, równy, trochę ochrypły oddech obił się o moje uszy. Z progu mogłem widzieć tylko poręcz łóżka i część niebieskiej atlasowej kołdry zsuniętej na posadzkę. Cichutko, ostrożnie, zbliżyłem się i stanąłem u nóg. Musiałem patrzeć długo, bardzo nawet długo, żeby się upewnić, że nie śnię! Na łóżku bielejącym od koronek, które sam niemal własnoręcznie zaścielałem dziś zrana, odsłonięty do połowy spoczywał stary paralityk; zżółkłe policzki, naga czaszka wyglądały jak głowa szkieleta; wązkie, wpołotwarte usta wykrzywił złośliwie; szydził, czy tryumfował, wyglądał jednak bardzo zadowolony, że się zabrał do cudzej wytwornej pościeli; długa, wyschła ręka spoczywała na obnażonych piersiach, a w niej, o zgrozo, jedna z tych białych róż, które dziś poobcinałem z wazonów, żeby ułożyć bukiet na stoliczek przy jej łóżku. Patrzyłem osłupiały, a stary spał smaczno, chrapał, czasem poświstywał zlekka przez nos!
— Zbyt gruba omyłka! Już miałem biedź na dół, łajać służbę, odwróciłem się, obok mnie stała — mara! splunąłbym, żebym nie spojrzał uprzednio na pyszny dywan zaścielający posadzkę! Mara stara nieruchoma, długa, czarna, z twarzą średniowiecznych ascetów, z kościstemi palcami, skrzyżowanemi na piersiach, słowem post i umartwienie w sukni kobiecej! U pasa spostrzegłem różaniec, to mię upewniło, że nie złym duchem mam do czynienia!
— P. dobrodziej doktór? Spytała głosem, jakim się mówi przy konających i na miłosnej schadzce.
Zapewne skinąłem głową, gdyż nie czekając odpowiedzi mówiła dalej!...
— Pani konsyliarzowa kazała mnie...
— A więc spi? przerwałem.
— Bóg Święty raczy wiedzieć... może jeszcze nie dojechała...
— Co? zawołałem, podnosząc głos mimowoli.
Mara spojrzała na śpiącego, potem na mnie i cichutko postąpiła ku drzwiom, jadalni.
Poszedłem za nią.
— Pojechała? dokąd? co pani bredzi? Podniosłem rękę, chciałem ją potrząsnąć za ramię, rozbudzić; sądziłem, że mam do czynienia z lunatyczką.
— Pani konsyliarzowa poruczyła mnie...
— Wiem, wiem, no cóż dalej?
— Poruczyła mnie, ciągnęła przeklęta akuratność, złożyć wielmożnemu panu podziękowanie za wszystko, co tu raczył przygotować dla naszego chorego. Mnie zaś zostawiła na swojem miejscu.
— No, z tego nic nie będzie!... Przepraszam, nie to chciałem powiedzieć... gdzie jest ona? spi, czy?...
— Bóg ją raczy wiedzieć, gdzie się teraz znajdować może. Zapewne, jeszcze nie dojechała...
— Dokąd?
— Do domu. Wyjechała przed dwiema godzinami. Pojutrze imieniny p. Jana. Ona haftuje dla niego pantofle i jeszcze nie skończyła, musiała więc spieszyć!
Mogła sobie gadać ile chciał, nie słuchałem jej więcej. Oburzenie, gniew, wściekłość, słowem wszystko z czego się składa szlachetna natura ludzka, zawrzało we mnie! Gotów byłem wybić marę, starego wyrzucić za okno! dobre wychowanie wzięło górę, przełknąłem ślinę kilkakrotnie.
— Więc przyjedzie po imieninach zapewne?
— Wcale nie, dotąd prosiła męża, aż się zgodził na jej powrót. Przebędą w mieście całe lato, pod jesień jak nasz chory wróci podleczony pojadę na wieś, do matki pani Janowej. Tymczasem ja tu zostanę do usług chorego i pana konsyliarza?
Ciekaw jestem jakiego rodzaju usługi miała przy mnie spełniać ta mumia!
Przez całą noc oka zmrużyć nie mogłem, nad rankiem wraz ze słońcem zaświtała w głowie myśl, że może to mistyfikacya, może... Eh, brednie, rozmaite brednie przychodziły mi do głowy, którym nawet we śnie wiary dać nie mogłem. Pomimo to, nazajutrz wyświeżony, z cygarem w ustach, przechadzałem się po ulicy naprzeciw jej balkonu. Coś zabielało wśród wazonów! Podniosłem oczy. Między oleandrami, między mirtami osypanemi białem kwieciem stał paralityk w płóciennym szlafroku, kiwał łysa czaszką z choroby, czy na powitanie — za nim mara uśmiechała się, przewietrzała zapewne swe zczerniałe zęby!
Jej nie było!
Podwieczór otrzymałem od Jana list z podziękowaniem i pieniędzmi. Głupia lafirynda dołączyła także słów kilka. Szkaradne ma pismo, pisze jak dragon albo kancelista a ja przepadam za drobnem nieczytelnem pismem kobiecem?
Ci idealiści wogóle mają wierne żony, prawda, że nie mają za to kochanek! Kto wie! może... to taniej kosztuje!
Starego Michała nazywano Kozłem, tak i w księgach był zapisany; oprócz tego miał jeszcze przezwisko „Szeptun“, gdyż mówił zcicha, zawsze ochrypłym głosem. Starszego syna, kiedy był dzieckiem, przezwano „Koziołkiem“; dziś już wyrósł na parobka, ożenił się, ale „Koziołkiem“ być nie przestał. Młodszy, też dorosły, silny chłop, jedną nogę miał trochę krótszą, więc i nazywano go „Kurtą“. W wiosce każdy miał nazwisko prawdziwe, o którem sam niezawsze wiedział i przydomek, wyróżniający go od reszty imienników; był tedy Jaś „rudy“, Jaśko „głuchy“, Janko „czarny“, Piotr „łysy“ i t. p. Przydomki przechodziły zwykle do następnego pokolenia, chyba, że osobistą zasługą potomkowie zdobywali sobie nowe miano, w rodzaju „zębatych“, „cherlawych“ i t. p. Michała nazywano także „starym“, gdyż był jednym z najstarszych we wsi, mówiono nawet, że francuza pamięta! Nie zaprzeczał, ale też nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek widział kogoś podobnego do francuza, jak również nie przypominał, ile lat przeżył na świecie; czasami zdawało się, że niewiele półwieku, albo kopę może. Wszak to za jego pamięci Szymon kudłaty chatę stawiał? On sam pomagał mu belki wozić, a był wówczas jeszcze zupełnie młodym; chata stoi jakby dziś postawiona, dach tylko połatany miejscami, ściany zczerniały! Czasami znowu zdawało mu się, że już Bóg wie jak dawno po świecie chodzi! Malcy, których do chrztu woził, dziś już siwieją, jego wnuki juźż bydło paszą, a przecież własnych synów maleńkimi pamięta! Przeżyte lata niebardzo mu ciążą: suwa trochę nogami, ale trzyma się prosto, zęby ma wszystkie, głuchy tylko na jedno ucho. Wygląda jak zwiędły suchar. Nie chorował nigdy, a jeżeli zdarzył się ból w krzyżach, szum w głowie, doczekawszy się niedzieli lub święta, szedł do cyrulika, upuszczał krwi za trzy albo za pięć kopiejek. Zdarzało się, że oszukiwał żydka: umówi się, bywało, za pięć, ale umyślnie rękę przytrzyma nad miednicą i upuści za siedm! Choroba ustępuje i na długo wolnym jest od niepotrzebnego wydatku. W ostatnich czasach cyrulicy popsuli się znacznie; nie umieją krwi puszczać! Przetną, zdaje się, dobrze, głęboko, pomimo to krew długo się namyśla, nim wyjrzy z pod skóry! To też coraz częściej doświadcza szumu w uszach, do snu go kłoni bez pory. Oho, żeby to żył choć jeden z dawniejszych cyrulików! Pracuje jeszcze żwawo; w chacie rygor utrzymać umie, a chociaż synowie już dawno pod wąsem, córki prawie stare, woli swojej nikomu nie ustępuje, mówi tylko coraz mniej; przy robocie nikt od niego słowa nie słyszy, po robocie smokcze krótką fajkę, spluwa przez zęby i milczy. Schedę ma nieosobliwą, szczególnie te piaszczyste zagony pod lasem jak się zauporzą, to przez lat kilka niby na śmiech rodzą tylko żytko z miotłą, jarzynkę nędzną. Drapie się biedak za uchem, czmycha, niema rady, co Bóg dał spożyć trzeba i dziękować jak za dobre! Pamiętał on rok jeden, któryś tam... straszny rok! ludzie mech jedli, z liści chleb piekli, a śmierć zmiatała starych i małych bez liku: Oh ten rok! kto go raz widział, pamięta o nim dłużej, niżby sam chciał? Teraz, chociaż chleba miał poddostatkiem, ile razy spojrzy na ruń rzadką, zżółkłą, dreszcz przechodzi po grzbiecie, w sercu kole coś, niby stare, dotkliwe wspomnienie! Każdy grosz zgarnia skrzętnie, a czy to soli trzeba, czy jakiego żelaztwa, zawsze sam kupuje. Żona jako żywo grosza nie widziała, a że baba była cicha, bojaźliwa, radziła więc sama sobie jak mogła; kurę sprzeda, kilka funtów wełny, garść lnu zaniesie do miasteczka, ale z dochodów swoich ani szeląga nie daje mężowi; pozostałe kopiejki zawiązuje zwykle w rożek chustki i chowa na samo dno w skrzyni. Zdarza się czasami, że Michał zapotrzebuje szóstaka albo dziesiątki.
— A nie masz tam, babo, daj, oddam w niedzielę na kiermaszu.
Baba głuchnie, z chaty się wysuwa, albo przemówi o czemś wcale nie do rzeczy:
— Oh, jak ta Piotrowa spuchła, aj! albo: Słyszę, byczek Jakóba ledwie nogami włóczy, a taki był piękny w jesieni!
Stary już ani próbuje wspomnieć o szóstaku. Sąsiedzi mówią, że ma pieniądze. On kiwa głową, gdyż wobec zarzutu tego czuje się czystym, jak święty turecki! Rodzone dzieci nawet posądzają go o skąpstwo i ukryte skarby; każde potrafiłoby zrobić lepszy użytek z ukrywanych pieniędzy! Najsrożej pokrzywdzoną czuje się starsza córka, szpetna, ospowata dziewka, do której pomimo to swaty odważyli się przyjeżdżać parę razy! Cóż, kiedy ojciec ani szeląga dać nie chce, a i z dobytku ani żywej duszy ofiarować nie myśli. Swaty odjeżdżali do bogatszych, a Marysia, schowawszy się w komorze, ryczała z żalu i ze złości. Jeszcze dokąd w chacie nie było bratowej, ona przynajmniej sama gospodynią była przy starej matce, doglądała żywiołki, tkała płótno, gotowała; sąsiedzi dziwili się, chwalili! Wówczas lżej było znosić życie dziewicze. Teraz bratowa zajęła pierwsze miejsce, a Marysia przysięgła na Matką Bożą, że do żadnej roboty palcem nie dotknie.
— „Czy to ja nie wiem, że jak ojciec umrze, to dla mnie miejsca w chacie nie stanie! Niegłupiam pracować dla braci i ich dzieci!“ Z natury skrzętną była, wytrwałą jak rzadko; latem i zimą chodziła na zarobek, każdy grosz kryła przed okiem ludzkiem jak grzech śmiertelny, a skrzynie napełniała coraz to piękniejszą odzieżą. Miała chusty przeróżne, spódnice w kwiaty, w ptaki, w owoce; koszule cienkie, paciorek co niemiara, dwa szczero-srebrne pierścionki, miała kożuch pokryty cienkiem granatowem suknem. W niedzielę jak się ustroi, to aż miło patrzeć na odzież, sama bowiem była wielka jak dragon, żółta, chuda, mówiła grubym, ochrypłym głosem; w wiosce jedni nazywali ją „koczergą“, drudzy „miotłą“, chłopcy już oddawna do starych ją zaliczyli. Od ostatnich swatów minęło lat dziesięć, jeżeli nie więcej, a jej się wciąż zdawało, że to bardzo niedawno, przed miesiącem, przed rokiem najwięcej, tak często zwracała się myślą do tej chwili, a wciąż jeszcze miała nadzieję, że się powtórzy. Z pracowitością popisywała się jak mogła: nikt prędzej żąć nie umiał, nikt lepiej nie wiązał snopów! Chłopcy patrząc, dziwili się:
— Ot to Marysia robotnica! Nie dziwo! żnie już od lat trzydziestu!
— Bodajbyś ty zaniemiał, wprzód nim lata moje liczyć zaczniesz, mruczała pochylona, a w tejże chwili poprzysięgała sobie w duchu, że wyjdzie za mąż choć raz jeden.
We wsi owdowiał mularz, pijak, z sześciorgiem dzieci, znany hultaj, zawadyaka, ale chłop jeszcze młody, wysoki blondyn z kędzierzawą głową, ogorzały; czoło i ręce wyżej łokcia białe miał jak u kobiety; żonkę swoją bił, za to zalecał się do wszystkich dziewcząt we wsi, miał też wielkie zachowanie u kobiet: każda spoglądając na niego uśmiechała się, do wspomnień, czy do nadziei — trudno zgadnąć. Teraz znowu zamierzył się ożenić: na jarmarku, w kościele, coraz więcej zbliżał się do Marysi; przeciska się bowiem przez tłum i stanie jak raz obok niej, niby niechcący; ona nie patrzy na niego, a dzwoni zębami ze wzruszenia i o mało nie żegna się lewą ręką, tak jest zmieszana i niespokojna. Do wyraźnego słowa nie przyszło jeszcze między nimi, gdyż mularz wciąż swoją nieboszczkę opłakiwał i zalewał troskę jak mógł najczęściej. Marysia przeczuwała jednak instynktem niewieścim, że ma względem niej jakieś zamiary. Kilka razy zaglądała do jego chaty: bieda tam była straszna, małych dzieci co niemiara, a wszystkie wpółnagie, z dużemi brzuchami, blade, nędzne, tak jakoś patrzyły żałośnie, że nie pytając można było zgadnąć, że są głodne i opuszczone; stara ciotka z trudnością rady sobie z niemi dać mogła. Marysia głaskała je po główkach, ocierała nosy własnym fartuchem, a tymczasem oglądała się po izbie, rozmyślając, jak ona tu wszystko oczyści, uporządkuje, jak się będzie uwijała na własnem gospodarstwie! Mąż pijak, dzieci gromada — eh, wszystko się ścierpi na chwałę Bożą!
Żeby tylko prędzej! Jan mularz pije i pije, jeszcze się zapije przed weselem! o to najwięcej się lękała! Kiedy trochę wytrzeźwiony wracał przez wieś, przemawiała do niego pocieszająco:
— Umarła jedna, będzie druga! odpowiadał; dziewcząt nigdy nie zabraknie! tylko jakiej ja chcę, to znaleść trudno!
— Żeby dla dzieci dobrą była?
— Co tam dzieci! rodzona matka nie bardzo się troszczy, a macocha — to i gawędy niema!
— Gospodyni pracowitej trzeba wam przy takiej gromadzie?
— Jak bieda przyciśnie, to każda pracować będzie! Ot chciałbym po żonce wziąść konia dobrego i choć parę krówek! Żywiołki nie mam żadnej, a bez tego ciężko... Sam jakoś zdobyć się nie mogę. Swatają mnie wdowę bogatą, ale ja wolałbym ze swojej wsi, znajomą... choćby niebardzo młodą, choćby nawet starą i brzydką... Jak mnie Marysia radzi?
„Już swatają!“ powtórzyła w duchu; czerwona, niespokojna, kręciła fartuch w palcach.
— Czy ja wiem! zróbcie jak chcecie, odezwała się zdławionym głosem.
— Marysia wie, kogo ja mam na myśli! zawołał przymrużając jedno oko, postukiwał nogą wysuniętą naprzód i tak jakoś dziwnie wpatrywał się w dziewczynę, że o mało nie roztopiła się z gorąca.
— Cała ostanówka z tym koniem i krowami, mówił dalej, ja od swego nie odstąpię, nie mogę, dalibóg nie mogę! Jak teraz nie skorzystam, to już, kto wie, czy drugi raz taka dobra zręczność się zdarzy!
Więc miał ją na myśli... oh! radość w duszy pomieścić się nie mogła! W pierwszej chwili zdawało jej się, że ma już konia i krowy, eh! więcej... że ma świat cały!
Mularz wypowiedziawszy co miał na sercu, zwrócił się i poszedł; Marysia przez dni kilka latała jak opętana. Krów i konia nie miała i mieć nie mogła; pomimo to nie traciła nadziei. Wszak wiadomo, że ojciec jej bogaty, bardzo bogaty, mówią, że cały garnek pieniędzy zakopał w lesie (słyszała o tem jeszcze dzieckiem będąc); stary już wiecznie żyć nie będzie!... Serce miała dobre, ojca kochała po swojemu, ale... żeby jeszcze nie ta wdowa bogata! Sąsiadki jak na złość powtarzały jej jedna przed drugą, że ten mularz wielkie ladaco, że do każdej dziewki się zaleca i tylko wącha, gdzieby większy posag schwycić, że wdowa jego samego wzięłaby, ale o dzieciach i słyszeć nie chce.
— Ot, wiedźma! odpowiadała Marysia, czego ona chce od tych niewinnych duszyczek! Jabym ich dziewięcioro do serca przygarnęła, sierotki... biedne! Czasem nawet szlochała na dobre.
— Ta Marysia to dobra dusza, mówiły sąsiadki, a wykazywała się jędzą dotąd! Jak to człek do samego grobu skórę zmienia.
Na pomoc matki liczyć nie mogła; stara każdy grosz, każdą garść lnu chowała dla młodszej córki, ładnej czarnowłosej dziewczyny, co za pokojówkę służyła we dworze własną duszę oddałaby dla niej, dlatego może, że w chacie jej nikt nie lubił, gdyż była zbyt delikatna i do prostej roboty rąk przykładać nie chciała, a w końcu porzuciła chatę zupełnie, powtarzając za Marysią:
— Po co inam pracować na braci? Wolę dla siebie grosz jaki na służbie zarobić! Wszak wiadomo, że chata i ziemia nie moje!
Kiedy przychodziła w odwiedziny, wyglądała jak panienka, w krochmalnej spódnicy, w jedwabnej chusteczce na głowie; nosiła kolczyki, broszę, pomadowała się pachnącą pomadą, tak, że od niej aż lubo w chacie się robiło! Dla matki przynosiła zwykle cośkolwiek do zjedzenia: resztki ciast, pozbierane ze stołu, kawałki mięsa, trochę cukru, wszystko to zawinięte w arkusz gazety albo w chustkę od nosa, gdyż Justa teraz i chustek do nosa nauczyła się używać. Szeptały między sobą w kącie izby; matka ocierała łzy ukradkiem, córka wzdychała, bo i we dworze nie raj! pracować trzeba, swobody mało, do kościoła nawet rzadko uwalniają! Pomimo to do wioski wracać nie chce: w chacie już jej duszno, chłopskie jadło nie smakuje, nawet jajecznicę ze słoniną przełyka z trudnością, a innych traktamentów ani próbuje. Matka przeprowadza ją zwykle aż pod krzyż za wioską, potem długo jeszcze patrzy za odchodzącą. W życiu swojem piękniejszej dziewki nie widziała, istna panienka! Dzieckiem jeszcze będąc, lubiła myć się, a jak złapie jaki kawałek słoniny, nim zje, wprzód sobie włosy wysmaruje! Za paciorki duszęby oddała, do matki lgnęła, gdyż ta ją od wszelkiej roboty uchronić umiała, a i teraz to koszulę uszyje, to perkalu na spódnicę kupi; ostatnią razą pierścionek z Ostrobramską kupiła u węgrzyna! Justa też pamięta o matce: przez cały miesiąc zbiera oładki i naleśniki, z dwóch kawałków cukru, dawanych do herbaty, prawie zawsze jeden odkłada; przysmaki te dostają się najczęściej wnuczętom, gdyż stara ma już zbyt mało zębów do zjadania pańskich potraw.
Cała robota w chacie opiera się na synowej, ona jedna nigdy nie odpoczywa: gotuje, pierze, tcze krośną, dogląda żywioły, hoduje dzieci... Oh te dzieci! Żeby się nie lękała obrazy bożej, przeklęłaby je wraz z dolą swoją! Ledwo jedno odkarmić zdoła, już drugie piszczy w kolebce, istne nasłanie! Chyba, że na nią kto urok rzucił podczas wesela! W zimie, w jesieni, to jeszcze jakkolwiek daje sobie rady, ale jak nadejdzie robota w polu, głowę traci ostatecznie! Troje starszych zostawia w chacie, przy babce, dwoje zabiera z sobą. Zabrawszy się do roboty postanawia nie słuchać, choćby się one na śmierć zakrzyczały; z początku wytrzymuje, bo wie, że niegłodne, grymaszą byle grymasić; potem, kiedy głód samej dokuczać zacznie, a dzieci kwilą coraz żałośniej... nie wie co ma począć. Czem tu karmić? W piersiach pusto. Na cały dzień zjadła trochę barszczu z solą i chleba kawałek. Przednówek zawsze ciężki, krup i mąki po zimie zostało jak na lekarstwo, okrasy zaledwo na niedzielę i święta wystarcza, mleko spijają dzieci, stara czasami sobie nadoi ukradkiem, pozostałem zabielają wieczerzę; na kartofle długo jeszcze czekać trzeba. Tymczasem żyją czem Bóg dał: barszczem, chłodnikiem, byleby do jesieni przetrwać! Zbierze czasem kilka jaj, albo kurcząt kilkoro, to niesie do miasteczka, grosz potrzebny, a wiadomo, że od starego nikt szeląga nie ujrzy! Żeby on choć raz już oczy zamknął! Podzieliliby się ziemią, wówczas pracowałaby na swojem, a teraz wszystkim służyć musi, w dodatku każden nawymyśla! Młodszy brat codzień wspomina, że chyba głupiec biedną dziewkę bierze! Nie mogą darować, że z próżnemi rękami do chaty weszła! Nieraz słuchając łzy żalu i gniewu cisną się do oczu! Nazywają jędzą! Sama czuje, że czasami kąsałaby ze złości. A jednak dawniej nie była taką: nim wyszła za mąż, umiała śmiać się i śpiewać, teraz jej nie do śpiewu! Ledwie głosu wystarczy wyłajać każdego, kto w drogę włazi! od świtu do nocy na nogach, na dziesięć części rozerwać się trzeba, żeby podołać wszystkiemu. Obchodzi się byle czem, nawet chustki i spódnicy nie sprawiła sobie od wesela; chociaż ubierać się lubi i z zazdrością spogląda na stroje Marysi. Ta zaś każdej niedzieli, jakby umyślnie, żeby jej krew psuć, ubiera się w kramną spódnicę, w cienką koszulę i paraduje po chacie.
— Nic nie pomoże, choć złoto nałóż na siebie!... Stara, brzydka, nikt nie weźmie! woła bratowa, czerwona ze złości.
Marysia, ugodzona w najtkliwszą stronę wybucha po swojemu, ujadają obie, ile sił stało; zbrojna interwencya męża uspakaja je w końcu; nastaje chwilowe zawieszenie broni.
— Ja tę wiedźmę do pół śmierci przybiję! woła zadyszana Marysia.
— Dziesięć piątków odposzczę o chlebie i wodzie, żeby tylko kto wziął z chaty starą dziewkę! Nie weźmie! Na co komu te straszydło.
Oczy Marysi zaiskrzyły się wściekłością: już miała wychodzić, była za progiem, wraca raz jeszcze:
— Otóż weźmie! jak zechce, to i dziś weźmie, woła gotowa do walki.
— Ślepy djabeł chyba, wykrzykuje bratowa.
Sporom nie byłoby końca, na szczęście obie miały zbyt dużo do roboty, widywały się z sobą tylko wieczorami, a i tego dość było, żeby chatę w istne piekło zamienić.
— Ja rady sobie nie dam! woła bratowa, weźcie dziewkę do pomocy, albo mnie żywą do ziemi połóżcie! Nogi ledwo włóczę, głowa pęka, zamrę, dalibóg zamrę, już i tak duszy we mnie połowy niema, a skóra przyschła do kości!
Każdy widział, że roboty miała po same uszy; żeby jej ulżyć, postanowiono ożenić Franka. Chłopak był zdrów, miał kędzierzawe włosy, grubą czerwoną szyję; pracował, do karczmy nie zaglądał, każda więc, najbogatsza nawet, pójdzie za niego chętnie. Niejedna już nawet podsyłała swaty, ale Franek odpowiadał:
— Eh, będzie na to dość czasu! poco mam ten kołtun na głowę brać? Człek chce trochę swobody użyć dopókąd młody.
Swacie odchodziły z kwitkiem, a Franek używał swobody po swojemu: od rana do zmroku pracował — po wieczerzy szedł spać na siano. Czasami brał harmonikę i wychodził za wrota na ulicę. Śpiewał zawsze jedną i też samą pieśń, bo drugiej nie umiał. Zaledwie odezwała się harmonika, a już z każdej chaty wyglądały dziewczęta, niektóre doiły krowy w podwórku, a widać było jak się śpieszyły, spoglądając na wrota. Na drugim końcu wioski odzywały się skrzypce — to mularz wygrywał. Franek nadymał wargi, opuszczał rękę z harmoniką. Tamten bowiem umiał rznąć od ucha wszelakie tańce, podśpiewywał, przytupywał, na muzykę jego dziewczęta leciały jak ćma na ogień.
— Oh gra! aż dusza skacze, niech on przepadnie! Szeptały między sobą. Mularz, ze skrzypką na ramieniu, przechodził ulicę, dziewczęta szły za nim jak za czarownikiem; zasiadali wszyscy na kłodach pod lipami. Na dworze ciemniało, starzy już do snu się ułożyli, ale dopókąd nie umilkły skrzypce, żadna z dziewcząt do chaty nie wracała. Marysia też szła z innemi na kłody, przysiadywała do nocy, ale zła i markotna, bo mularz tak zawsze manewrował, żeby do niej siadać plecami, a twarzą do młodych i ładnych. Franek zostawał przed chatą; grał zcicha swoją pieśń, potem wlókł się na spoczynek. Spać lubił bardzo; w niedzielę, święta sypiał po całych dniach, a przebudziwszy się, stał długi czas z ręką za koszulą, drugą drapał się za uchem, mrużył oczy i sam nie wiedział, czy się już przebudził, czy drzemie jeszcze? Minę też miał ospałą i za młodu wyglądał jak stary; kiedy się wyspał, a było mu przytem wesoło na duszy, lubił zalecać się do dziewcząt. Przechodząc z wiadrem wody, obleje pierwszą z brzegu od stóp do głowy, albo ciśnie w plecy jabłkiem czy ogórkiem, a Nastce to już nigdy przez wioskę spokojnie przejść nie pozwolił: w braku wody i ogórków, ciskał jej w plecy kamieniem, albo choć garścią piasku. Ludzie wnioskowali z tego, że ją lubi; wzruszał ramionami obojętnie; spotkawszy jednak na drodze, zabierał na wóz, czasami pomógł wody wyciągnąć ze studni, albo krowę zapędzić w podwórko; lubił patrzać na jej szerokie ramiona, na zdrową rumianą twarz; widział, że robotnica z niej dobra, przytem spokojna, wesoła. Jeżeli całą gromadą wychodzili na siano, zawsze wołał ją do siebie, gdyż obok niej lżej było pracować, tak się uwijała, tak zręcznie brała się do wszelkiej roboty, a Franek sam był robotnik wytrwały i przedewszystkiem cenił pracowitość.
— Ty sobie niczego dziewka, mówił raz do niej, gdy nieśli razem ceber ziela dla krowy.
— Eh, niby to prawda!
— Wiadomo, że prawda.
— W wiosce jest wiele ładniejszych!
— Ty dla mnie jakby najładniejsza!
— Każden z was tak gada! a jak przyjdzie co do czego, to biedną, choćby najładniejszą, rzuci dla bogatej. Mularz nieraz już mówił, że jestem najładniejszą, a z twoją siostrą chce żenić się...
— Insza rzecz chwalić, a insza żenić się, odpowiadał markotny na wspomnienie mularza. A ty jeżeli będziesz z nitn przystawać i słuchać co on gada, to tak oberwiesz odemnie, że swoich nie poznasz. Ja tam o niego nie dbam, ale mnie złość, że wszystkie za nim głowę tracicie, choć ty jedna nie bądź głupia!
— Eh, ja nietaka!
— To i dobrze; choć ty jedna miej rozum.
Nieraz już przemawiał do niej w ten sposób; odejdzie i zapomni o czem mówił; a słowa jego coraz głębiej zapadały w duszę dziewczyny. Czasami robiło się jej lekko, rzeiwo: wówczas robota paliła się w ręku, pieśni różne przychodziły do głowy! To znowu żal ją opanował, zdawało się, że wszystko na świecie spochmurniało jakoś; ręce opadają, nawet do jadła chęci braknie! Wieczorem szczególnie, kiedy wszyscy usną, w wiosce cicho, liście tylko szeleszczą ostrożnie, a w powietrzu drga coś, niby nierówny oddech drzemiącej natury... wtenczas najgorzej!... robota skończona, sen nie przychodzi; strach jakiś tej ciemnej nocy, co sama do duszy zagląda i najżałośniejsze myśli rozbudza! Serce coraz więcej nabrzmiewa, łzy spływają jedna po drugiej, jak na spowiedzi, kiedy ksiądz serdecznym głosem gadać zacznie! Wszystkie smutki stają wówczas w pamięci i sieroca dola i życie ciężkie na służbie, wypłacze się, pożałuje sama siebie, a z poza tej chmury łez i żalu, jak słonko jasna wygląda nadzieja:
— Może Franek weźmie za żonę... będzie dach własny, kąt spokojny... i pracować lżej razem... a dziewczęta wszystkie zazdrościć będą!... o będą.
Zawsze umiała wejść w drogę Frankowi; kiedy inne dziewczęta za skrzypką mularza poszłyby do piekła, ona siedzi zwykle obok Franka, słucha harmoniki; zawsze się znajdzie przy studni, gdy on prowadzi konie, sama mu wody do koryta naleje, a nim konie piją, oni rozmawiają o tem i owem, przysiadłszy na zrębie; na łące najakuratniej pracuje obok niego. Z każdego kiermaszu przynosi mu piernik albo bułkę, jedzą razem, przytem opowiada mu kogo widziała, czy dużo narodu było. On słucha, przeżuwając bułkę zwolna; sam chciał pójść, już nawet wczoraj z wieczora buty wysmarował tłustością, ale polenił się, sen zmorzył; przytem na kiermaszu grosz liszni się wydać trzeba, a Franek, jak ojciec, groszów wydawać nie lubi! Kupiła mu raz szalik czerwony, długi, można było dwa razy koło szyi okręcić, a końce spadały aż do pasa; nim przyjął, zamyślił się trochę, patrzał w ziemię, później na nią spojrzał z ukosa. W oczach jej malowała się taka serdeczna prośba, że aż mu coś w piersiach ukłuło, obejrzał się, w wiosce pusto, pora wieczorna, zagnała wszystkich do chaty, oni tylko stali we dwoje pod wiśnią koło parkanu. Żuczek patrzał na nich, kręcił ogonem, oblizywał się... Franek przyjął szalik i przywdziewał go w każdą niedzielę lub święta...
Dziewczyna szczęśliwa, śpiewała po całych dniach; sąsiedzi gadali o niej, że niema chytrzejszej na świecie całym, że więcej jej pod ziemią niż na ziemi, teraz tylko pazury schowała, ale jak wyjdzie za mąż, to i rodziców i bratowę a nawet męża w kozi róg zapędzi!
— Czem ona go oplątała? dziwiły się między sobą sąsiadki. Jedne mówiły, że pewno ziela jakiegoś dała mu się napić, inne domyślały się czegoś więcej.
Nastka śmiała się z tych gawęd. Każdego wieczora Franek zachodził pogadać z nią przed chatą; jeżeli jadł brukiew, rzepę czy jabłko, zawsze sam ukąsi parę razy a resztę jej odda; przed wszystkimi gadał, że w całej wsi niema porządniejszej dziewczyny!
— W jesieni pewno swaty przyśle! rozmyślała uszczęśliwiona. Na tę intencyę zaniosła garść lnu i kawałek płótna do kościoła.
— Po weselu więcej zaniosę; teraz o sobie pomyśleć trzeba... żeby choć parę koszul uszyć jakkolwiek!...
Tymczasem bogata dziewka ze wsi sąsiedniej podsyłała do Franka swaty; obiecywano kilkaset rubli w posagu. Chłopak zamyślił się. Gospodarzyć z bratem trudno... brat lubi wypić nietylko w święta, ale i w dnie powszednie; do roboty nie ochoczy, rad cudzemi rękami żar grzebać! Franek oddawna już myślał o podziale, tylko ojciec o tem i słyszeć nie chciał. Z czasem jednak rozdzielić się muszą, już nawet miejsce sobie na chatę wybrał. Za pieniądze żonki można będzie ziemie dokupić... Oto! wieś całą zadziwi, jak na swoją rękę zacznie gospodarzyć!
Nastka biedna, matkę starą ma i nic więcej. Namyślał się, a tymczasem stronił od niej, jakby się chciał przekonać, czy bez tej dziewczyny żyć potrafi. Wieczorami nie wychodził na ulicę, wracając z sochą przez wieś, spuszczał głowę, żeby przypadkiem nie spotkać strwożonych, szeroko otwartych oczu Nastki! Chłopcy i dziewczęta wołają go czasami na kiermasz, albo na orzechy do lasu:
— A idźcie na złamanie karku! odburknie i powlecze się leniwym krokiem do domu. W chacie wszyscy go namawiają, żeby przysłał swaty, bo mu dziewkę schwycą z podnosa, a drugiej takiej w całej okolicy niema! Zgodził się wreszcie, zrobili zaręczyny. Nastka mało nie ryknęła z żalu, ujrzawszy, że do ślubu jechał w jej czerwonym szaliku!
Kiedy w kilka dni po weselu wieźli wyprawę panny młodej, cała wieś wysypała się na ulicę. Na wozie stała skrzynia malowana z nowym zamkiem. Ogromny kosz z kurami, w chustce związany kożuch i siermięga, za wozem postępował wieprz, potrząsając uszami i dwie krowy, jedna ryża, druga czarna. Sąsiedzi spoglądali, dziwili się i zazdrościli po trochu; a w chacie Michała aż ciasno się zrobiło od tylu bogactw na raz!
Wprawdzie, niewiele trzeba było, żeby tę chatę przepełnić ostatecznie! W izbie o dwóch okienkach, zajętej do połowy ogromnym piecem, mieściła się cała rodzina złożona z trzech mężczyzn, trzech kobiet i kilkorga dzieci; podczas silnych mrozów przyprowadzano tu jeszcze cielęta i jagnięta nowonarodzone, dla których w obórce zbyt było chłodno. A ileż to owadów i pasożytów roiło się w tej izbie! Całe zastępy prusaków oblegały komin, wyglądały z każdej szczeliny, opadały lada kęs chleba, położony na półce pod sufitem; w nocy gromadziły się na stole, w garnkach, w misach, ale najchętniej zaglądały do kolebki i wciskały się do uszu, do noska uśpionego maleństwa; dzieciak rzucał się, kwilił...
Spij, no spij, mruczała matka przez sen i poruszała kolebką raz, drugi, i zasypiała znużona.
Prusactwo tymczasem dostało się za kołnierz, na szyję, na grzbiet... dzieciak drapał się, jak umiał, i w końcu, nie mogąc dać sobie rady z tak licznym nieprzyjacielem, krzyczał w niebogłosy. Powtarzało się to każdej nocy i matka okadzała kolebkę ziołami, kładła święcone wianeczki pod sieniczek, przekonana, że to „zły turbuje“, przywoływała znachorki, a dzieciak kwilił i kwilił, aż nim się skóra zahartowała dostatecznie; w trzecim, w czwartym roku życia miewał nieraz policzki pokąsane do krwi, na szyi ślady jak po ospie, ale w nocy sypiał smaczno, oswojony z domową synapizmą! Były tu jeszcze karaluchy, gnieżdżące się w śmieciach pod miotłą i stonogi bez oznaczonego miejsca pobytu; najliczniej jednak roił się pewien rodzaj zgryźliwych istot, garnirujących zwykle poręcze łóżek i obrazy na ścianie. Obrazów nie brakowało; każdy święty miał tu swego przedstawiciela, możniejsi po dwóch nawet; to też kilka pokoleń od pradziadów do prawnuków miało pod niemi i wkoło nich swoje mieszkanie. Muchy, komary, trwały przez cały rok; duszna atmosfera izby sprzyjała im wybornie. Wszystko to wychodziło z kryjówek w nocy, i w izbie panował głuchy chaos, połączony z chrapaniem i drapaniem się śpiących — tu już nie można było zastosować frazesu, że sen jest obrazem śmierci!
W dzień zaś, izba wyglądała dość czysto; wymieciona, stoły i ławy wymyte, światła tylko miała za mało;, słońce niechętnie zaglądało przez małe okienka, pod okopconym sufitem unosiła się warstwa sinego dymu; po kątach panował szary zmrok, niedopuszczający żadnej analizy. Łóżko i skrzynia synowej pomieściły się jakoś; z początku zawadzały trochę jak każdy nowy sprzęt w ciasnym kącie, po dwóch dniach zdawało się, że stały tu od wieków! Daleko więcej zawadzała sama synowa: zaledwo chmiel weselny wywietrzał z głowy, w chacie zaczęła się zwada; dwie bratowe nie mogły pogodzić się, przy której ma być pierwszeństwo: jedna była o wiele starszą, za drugą przemawiało bogactwo; Marysia nad obydwoma chciała rej wodzić. Jedna na drugą zrzucała robotę, każda wymawiała, że pracuje za wszystkich; matka tylko milczała i coraz w ciemniejszy kąt zasuwała się ze swoją kądzielą. Nastąpiła podjazdowa wojna kobieca: powodem sporu bywała miska, łyżka, kawałek łuczywa, tysiące mikroskopijnych przedmiotów, zdolnych urość do olbrzymich rozmiarów w oczach wojujących kobiet. Marysia służyła jako balast, przyciągający zwycięztwo na stronę, po której stała w danej chwili. Cała rodzina znalazła się wkrótce na wojennej stopie; broni dotąd nie używano żadnej: kobiety posiłkowały się przeważnie językiem, mężczyzni obiecywali użyć pięści; ojciec perswadował, uspokajał, a w końcu wynosił się za drzwi. Frankowa coraz częściej zawodziła przed chatą:
— A dolaż ty moja! a czegóż mnie licho do tego piekła przyniosło! a wolałażby ja świata bożego nie oglądać!
Franek udawał, że nie słyszy; ale kiedy raz do zwykłej litanii dołączyła i jego imię w sposób niezbyt pobożny, stanął i słuchał:
— A gdzie moje oczy były, zawodziła dalej, a czy mi ludzi nie stało, że ja za tego niezdarę szła!... lepiej byłoby dziewką zostać, niż tego hultaja swoją pracą karmić. Prędzej on śmierć swoją oglądać będzie, niż choć jeden grosz odemnie zobaczy!
Tego już było zanadto! Franek, niezdolny do parlamentarnego traktowania rzeczy, wystąpił ze zbrojnym pretestem i trzy razy tylko uderzył miotłą po plecach, baba umilkła, zacisnęła zęby, oczy błyszczały jak u dzikiej kotki.
— Wiem teraz czem gębę zamykać! rozmyślał i skrobał się w głowę, nie wiedząc, czy ma cieszyć się, czy płakać naci swoją dolą. Żonka brzydka i niezbyt młoda ani na jedną godzinę miłą mu nie była; przytem i Nastki żałował trochę; ludzie śmieli się z niej i sam wiedział, że śpiewać przestała, chodziła jakby nieswoja i tylko ukradkiem ucierała oczy rękawem. Próbował przemawiać do niej, odpowiadała jednem słówkiem i zmykała, bo na widok jego żal serce oblewał!
— Wolałby ja kark skręcić, do ślubu jadąc! mruczał sam do siebie; żal tej dziewczyny... gdyby można było... eh, co o tem myśleć, wszystko skończone!
Coraz częściej żałował, że pokwapił się na wieprza i krowy. Lżej mu się zrobiło na duszy, gdy Nastka przeszła na służbę do drugiej wioski.
— Tam ludzie mniej dokuczać będą, i mnie łatwiej do niej podejść czasami, rozmyślał, i już w miasteczku kupił trzy sznurki niebieskich paciorek, czerwoną wstążkę i chciał oddać Nastce na drodze, ale tej niedzieli nie spotkali się z sobą; schował więc podarek za siermięgę i poszedł do chaty. Nazajutrz żonka znalazła paciorki i wstążkę pod ławą; obejrzała, przymierzyła, pewna, że to dla niej na zgodę mąż kupił! Całowała go ile sił stało, a gdy wyrwał się nareszcie, dopędziła jeszcze na dworze i pocałowała kiłkakroć w plecy.
— Odczep się! ofuknął, i czerwony ze złości poszedł ochłonąć za wrota.
Raz kosił za odrobek trawę o wiorst kilka od wioski i do chaty nie zaglądał już od dwóch dni; jadał chleb i solone ogórki, miał w zapasie garniec odgotowanych kartofli, i wody było poddostatkiem w rzece, co wązkiem korytem płynęła pod krzakami, wiła się przez łąkę i znikała gdzieś wśród wysokiej trawy. Roboty miał jeszcze na dni parę, a może i więcej, nie troszczył się o to, byleby tylko pogoda służyła! Do chaty nie śpieszył; tam na łące odżył poweselał nawet! Dokoła las zżółkły mienił się na słońcu różnobarwnemi liśćmi, ciszę przerywał brzęk kosy i świerszcze ogrzane promieniami, czasem głuchy szmer skrzydeł leśnego ptaka zaszeleściał mu nad głową. Nie podnosząc oczu, wiedział kiedy leciały żórawie, a kiedy stado wron zabierało się na nocleg do lasu; znanym mu był każdy ruch, każdy dźwięk w tem pustkowiu; ile razy ostrzył kosę, rozglądał się zarazem po niebie; ptaki bowiem najwierniej wróżyły zmianę powietrza! Gdy kaczki leciały zbyt nizko, albo wśród wron ruch wielki panował:
Zgiń ty, przepadnij! mruczał, ot, nie dadzą skończyć. Kręcą się jak opętane... naniosą deszczu!
Szczebiot wróbli wprawiał go w dobry humor, kiwał głową w ich stronę:
— Śpiewajcie na zdrowie, śpiewajcie! eh to złodzieje! dzioby drą, jakby im kto płacił!
Kosił dalej, przemawiając od czasu do czasu jakieś słówko do kosy, co „hultajka tylko głowy ścina“; albo do palonej trawy, co „ztwardniała jak szczecina“; czasami próbował nucić, ale głos miał ochrypły i żadnej nuty z gardła wydobyć nie mógł; żałował, że nie zabrał z sobą harmoniki: zagrałby trochę dla siebie, resztę dla wron i kaczek, a byłoby wszystkim weselej!
Trzeciego dnia po południu przybyły z sąsiedniej wioski baby z węzłami bielizny do płukania: od razu postrzegł między niemi Nastkę. Chciał zbliżyć się do niej pogadać i zrobiłby to najpewniej, żeby bab nie było; przy obcych nie wiedział od czego zacząć rozmowę, kosił tedy dalej; nie oglądając się, widział jak wywijała pralnikiem; po kolana w wodzie z zakręconemi rękawami prała i ani razu nie obejrzała się na niego! Franek coraz częściej kosę ostrzył, a w myślach układał jakby to baby zaczepić. Wiedział, że ona rada byłaby z nim porozmawiać, umyślnie może przyszła tu dla niego, niby nie patrzy, a z ukosa pewno zerka na jego nogi i na plecy kiedy się odwróci! Czy to on nie zna dziewcząt! Każda tego tylko czeka, żeby kto na nią okiem rzucił! Ale czemu nie przyszła sama... bez tych bab.... weselej byłoby!
Kosił coraz bliżej, gdy Nastka nawykręcawszy duży węzeł bielizny, zabierała się zarzucić go sobie na plecy.
— Pójdzie już! ani obejrzał się, tak mu coś w serce ukłuło.
Poskoczył ku niej.
— Poczekaj, ja pomogę! zawołał. Cóż Nastka, ani słowa do mnie nie zagadała.... jakby my nie znali się.... czy co?
Mówił, ale oczu podnieść nie śmiał; starał się ująć węzeł, a drżał przytem jak w febrze,
— Ej idź z Bogiem! czy ja sama rady nie dam! odwróciła się plecami, przekładała coś śpiesznie w bieliznie.
Widział jak twarz, uszy i szyja oblały się rumieńcem; wszystko z rąk padało; umyślnie nachylała głowę, żeby nie pokazać, że łzy ma w oczach; to mu dodało odwagi.
— Pozwól...
— Eh, idź żonce pomagaj, zawołała odtrącając go silnie łokciem. Leziesz nie proszony nie dziękowany! Chcesz, żeby ludzie znowu na języki wzięli! mało jeszcze łez wylałam! do żonki! krzyknęła, tupnąwszy nogą o trawę, zamierzyła się na niego pralnikiem.
— Do żonki! syknęły baby wślad za odchodzącym.
Do żo...n...ki, powtórzyło echo przeciągle.
Od tego czasu przestał już myśleć o „głupiej dziewce“, a tylko ile razy spostrzegł paciorki wstążkę na szyi żony, odwracał głowę, jak pies, kiedy mu kij pokażą.
W chacie spory nie ustawały; żonka straszyła, że wszystko rzuci i pójdzie do rodziców! Podzieliliby się oddawna, ale ojciec o tem słyszeć nie chciał.
— Siedzieć w kupie, czem tu dzielić się... skrawek ziemi, chata stara, mruczał dżącym głosem, z głodu pomrzecie!...
— Już wolę kamienie gryźć, niż od rana do nocy ogryzać się z temi wiedźmami! wołała Frankowa.
Druga zgadzała się na jeszcze twardsze pożywienie, byleby tylko mieć spokój i kąt własny!
Bracia rozprawiali zawczasu o podziale; każden chciał matkę zatrzymać przy sobie, o siostrach zaś nie było ani wspomnienia. Marysia zaoszczędziła już sobie pieniędzy na jedno cielę, tem samem posiadała jakby część mularza, miała nadzieję, że i resztę zdobędzie jakkolwiek, czekała spokojnie, gdyż mularz pił coraz więcej, i wdowa wyszła zamąż, a żadna dziewka słyszeć o nim nie chciała. Więc, chociaż nikt się o nią nie troszczył, wykrzykiwała przy każdem zdarzeniu:
— O mnie nie biedujcie! ja sobie rady dam! jeszcze tylko... rok, drugi popracuje!... Spoglądała na ojca badawczo.
Ojciec słuchał i milczał; starzał tylko coraz widoczniej. Z wielkiego chłopa przemienił się na średniego, suwał nogami, trząsł głową. Podczas zimy leżał na piecu, do gospodarki mało się wtrącał, ale jak tylko słonko przygrzewać zaczynało, a czarny ugor wyjrzał z pod śniegu, stary wysuwał się z izby na podwórko — prostował się, młodniał; oczy nabierały życia, wietrzył nosem wiosnę, i już bez przestanku zaglądał do wołów, majstrował coś koło sochy, a gdy nadszedł czas orki, śmierć nawet nie zatrzymałaby go na piecu! Sam pierwszy prowadził swoje woły na zagon! Szły pod jego ręką jak malowane, nie zachęcał ani batem, ani krzykiem, czasami tylko przemawiał ochrypłym, trochę drżącym głosem:
— No... łysy! ach ty łysy... mój!... No, dalej, dalej; ej ryży! ho, ho! gdzie... no, przed siebie... ot tak, eh, wy woły moje mileńkie!...
Wczoraj z trudnością łyżkę kaszy do ust podnosił, dziś w polu na zagonie trzymał sochę, jak żaden młody nie potrafi! Zagony wychodziły równe, gładkie, nikt w całej wiosce tak orać nie umiał! Ziemia sama rozdzielała się przed nim, on tylko jakby na żart podnosił i opuszczał sochę! Nie męczył się nawet; chwilowo zatrzyma się na zawrocie, odetchnie... Słucha! Skowronek gdzieś w górze zawodzi pieśń dla niego... w powietrzu coś huczy, brzęczy... to zdrowie i siły, co przez całą zimę drzemały pod śniegiem! Jeszcze raz odetchnie całą piersią; w sercu tak żałośnie i rozkosznie zarazem... usta drgają, patrzy przed siebie, ale przez łzy światu bożego nie widzi.
— Boże mój ty drogi! toż ja żyję jeszcze! wiosnę widzę... zagon orzę!.., szepcze mu coś w duszy.
— No, no, dalej, mruknie na wołów. Zwierzęta obejrzą się czasami na chłopka — popatrzą na siebie jak trzej najwierniejsi towarzysze, i robota idzie dalej zwykłym trybem.
Ostatniej zimy Michał cherlał bez przerwy. Żonka i dzieci chociaż wiedzieli, że już mu czas umierać, że śmierć zmęczyła się długiem czekaniem, nie chcieli jednak wierzyć że umrze. Każdy jak umiał troszczył się o niego. Z rana, ledwie się przebudzą i zapalą łuczywo, pierwszy Wincek lezie na piec, świeci w oczy ojcu, żeby się przekonać czy żyje, czy nie zmarł przypadkiem podczas nocy? Jeżeli chory zdrzemnął na chwilę, trzęsie go za ramię:
— A co? jak wam dziś? lepiej czy gorzej? pyta pochylony z łuczywem w ręku; przysłuchuje się jak w piersiach ojca gra cała orkiestra zepsutych instrumentów!
— Kiepsko! wyglądacie jak nieboszczyk! dodaje po chwili: Możebyście co zjedli?
Franek lezie za bratem, dotyka nóg i rąk ojca:
— Czy wam nogi nie ziębną jeszcze... a? Jak zaczną ziębnąć, to powiedźcie, bo to już będzie zły znak!...
Stary patrzy na synów szklannemi oczyma, czasem mruknie coś niewyraźnie; a gdy odejdą i zostawią go w spokoju, obróci się stękając i drzemie znowu.
Potem lezie żonka, ta już o nic nie pyta; patrzy, patrzy w zżółkłą twarz, i co chwila, nos palcami uciera, na znak że płacze. Tej zimy dziwnie jej jakoś oczy wybladły, powieki się zaczerwieniły; płaczącej nikt nie widział, bo i któż tam będzie spoglądał na babę w kącie przy kądzieli! Płakała też ile zapragnęła! Żal jej było starego; przeżyli z sobą pięćdziesiąt wiosen; z początku bił ją trochę, potem jak już sił zbytecznych nie miał — łajał tylko czasami, w końcu zapanowała prawdziwa zgoda. Teraz przy synu i synowej nie tak już dobrze będzie! Córka, synowe, gotowały zioła, karmiły. Frankowa nawet starą kurę zarżnęła na rosół; a jak dziatwa krzyczeć zaczynała, wyrzucano do sieni głównego bandytę; reszta krzyczała wprawdzie, ale w chórze brakowało już jednego głosu. Sprowadzono felczera, ten odrazu poznał, że chory był bardzo starym i że podobno umrzeć musi, wziął więc trzy ruble za fatygę i odjechał. Znachor zato był przeciwnego zdania: utrzymywał, że gdyby można było dostać takiego ziela co nigdzie nie rośnie, to jeszcze stary mógłby żyć choć sto lat! Tymczasem poił go czemś żółtem, potem czemś zielonem, ale wszystko nie skutkowało jakoś!
— Niechby jeszcze pożył rok jaki — mówił Franek do zgromadzonej rodziny.
Skłaniali głowy na znak zezwolenia. Cieńsze lub grubsze nici wiązały każdego członka rodziny z tym dogorywającym starcem! Wiedzieli, że śmierć jego przetnie niemal wszelkie związki — rozprysną się, jak oddzielne kółka łańcucha.
Jednej nocy zasnął i nie przebudził się już więcej.
Franek pierwszy się o tem dowiedział; kiedy zlazł z pieca, blady był, zmięszany, stanął przy kominie, a dolna warga tak mu jakoś drgała, że słowa przemówić nie mógł. Brzask poranny zaglądał przez okienka, przez drzwi otwarte do sieni; w izbie zgromadzona była cała rodzina, dziatwa tylko spała jeszcze po kątach. Franek milczał i wszyscy milczeli — przez chwilę panował śmiertelny spokój — wszystkich oczy zwróciły się na ciemny kąt na piecu.
— Oh, Bożeż ty mój! jęknęła stara matka. Krzyk jej bolesnem echem odezwał się w piersiach dzieci.
Franek skłonił głowę i wyszedł z chaty. Na dworze ogarnął go żal serdeczny; stał jak odurzony; ocierał pięścią oczy i sam nie wiedział co tu robić, od czego zacząć?
W godzinę potem chata napełniła się sąsiadami. Nieboszczyk umyty, w nowej siermiędze, w czystej koszuli z wymkniętym kołnierzem zapiętym na zieloną szklanną spinkę, w butach, z obrazkiem w ręku, leżał na tapczanie, trochę na stronie, tak, żeby przejście od odrzwi do stołu było swobodne. Wódka, ser, mięsiwo stało na stole, przykrytym czystym obrusem. Każdy z wchodzących rzucał najprzód wzrokiem na jadło, potem na umarłego; jedni żegnali się i szeptali pacierze, drudzy prosto przystępowali do zakąski; pili, jedli i wynosili się cichaczem, nakładając czapki za drzwiami.
Dziatwa skradała się lękliwie, stawała koło tapczanu u nóg, zachodziła z boku; jeden śmielszy stanął tuż przy głowie, wpatrywał się w umarłego szeroko otwartemi oczyma; potem dotknął ostrożnie do czoła, cofnął rękę za plecy i czekał, stary ani mrugnął: malec wysunął rękę i dotknął się wąsów — inni patrzyli z otwartemi buziami.
— On już nie wstanie — szepnął Jaś.
— Nie wstanie?
— Umarł?
— Aha! pokręcili główkami i przyglądali się dalej z natężoną uwagą; długi czas nie mogli oswoić się z tym nowym dla siebie widokiem.
Chata opróżniała się zwolna, coraz rzadziej zaglądali sąsiedzi, w końcu i domownicy rozeszli się do roboty. Wiosna była na dworze, a w pogodny dzień wiosenny każdy we wsi ma swoje zajęcie; w izbie pozostała tylko stara matka i dwie sąsiadki; szeptały między sobą, zakąsając rozmowę serem, to gorzałką. Przed chatą synowie robili trumnę; kupy wiórów leżały u drzwi; Franek heblował, a Wincek z fajką w zębach stał przy nim:
Ze starym niema co marudzić, rzekł; jak tylko — trumna będzie gotowa, tak i pociągniem; dobrze byłoby dziś ogród zabronować choć wieczorkiem, jak wrócim!
— Dobrze byłoby, tyle co szkapy pomęczone będą; siwy jeden nie zaciągnie, trzeba będzie i łysego założyć.
— Łysy kuleje, wczoraj cały dzień bronował. Możeby Jan kobyły pożyczył?
— Eh, obejdziem się swojemi, czy to daleka droga! Już lepiej dziś w ogrodzie nic nie robić! zmarnowali dzień, cóż począć, pierwej czy później, starego trzeba było pochować!
Trumna była długa, szeroka, wygodniejsza może niż chata, w której staruszek cały swój wiek przeżył. Pod głowę nakładziono wiórów, Franek wlazł do środka, wyciągnął się:
— Ot i gotowa! zawołał; a teraz wóz obejrzeć trzeba.
Pod wieczór, kiedy wszyscy wrócili z pola, podwórko, sień i izba napełniły się narodem; pomimo to cisza panowała wielka. Śmierć i do chłopskiej chaty umie wchodzić z właściwą sobie powagą. W milczeniu wynieśli trumnę na wóz i kiedy konie ruszyły, baby jednocześnie zaczęły zawodzie żałośnie. Swaci, kumy i zwykłe sąsiadki czuły się w obowiązku lamentować do końca wioski, tu niektóre zatrzymały się, przeprowadziły trumnę wzrokiem i wróciły do chaty, nie było czasu do stracenia; krowy przyszły z pola, trzeba przygotować wieczerzę i t. d. Księdza nie było, wieś leżała o mil kilka od kościoła, a w roboczy czas któżby tam parę dni tracił na tę ceremonię! żeby to jeszcze chrzciny, czy wesele! a pogrzeb najczęściej bez księdza się obywa. Przed orszakiem szedł chłopak z krzyżykiem, wyciosanym z resztek pozostałych od trumny; podbiegał, oglądał się, a gdy już zbytecznie się oddalił, stawał na środku drogi:
— No, prędzej! wołał, lazą jak na raku!
Zawczasu już układał w myślach, jak uchwyci największą łopatę, i podczas gdy inni malcy raz rzucą piaskiem, on rzuci dwa albo i trzy nawet, zasypie, wyrównuje mogiłę i sam krzyżyk wkopie u głowy. Pogrzeb nie codzień się zdarza; w cichem życiu wioski stanowi pewnego rodzaju uroczystość, to też wszyscy malcy, ilu ich było, biegli za konduktem, uśmiechali się do siebie, pewni, że i oni na coś się tam przydadzą! Pod lasem, kilka krzyżyków przy ziemi, kilka większych pochylonych krzyżów, trochę kamieni oznaczało cmentarz, gęsto zarosły trawą. Przy samej drodze ogromna jama czekała na starego Michała. Wszyscy rzucili się do trumy, a choć narodu było sporo, z trudnością dźwignęli ją z wozu i spuścili do dołu. Teraz zaczynała się robota malców: śmieli się, rzucając jeden przed drugim piasek łopatami! W okamgnieniu powstał wysoki pagórek; równali go ze wszech stron, a starzy tymczasem, obejrzawszy się po cmentarzu, wracali zwolna do wioski. Franek zabrał matkę na wóz, przygarnął do siebie, a widząc, że stara wciąż jeszcze płacze, pocieszał jak umiał:
— Dajcie pokój! czy to wasze długie życie! Pójdziecie i wy prędko do niego. Tymczasem ja wam krzywdy zrobić nie dam, chleba wam nie zabraknie i kąt spokojny mieć będziecie!
Słońce już zaszło; z każdego komina dym się unosił, pachło kartoflami i smażoną słoniną. Powracający przyśpieszyli kroku.
W skrzyni starego znaleźli trzy ruble i dwadzieścia groszy miedziakami, w chacie zaś nie brakowało ani jednego garnka; widocznie opowieść o zakopanym skarbie była wierutną bajką! Biedna Marysia długo jeszcze będzie musiała czekać na swego mularza!
Marcin Kul połowę swego wieku przeżył, nie uczyniwszy wielkiej krzywdy nikomu, nie lepiej ani gorzej jak każdy gospodarz we wsi. Cudzego nie żądał, o swoje nawet nie bardzo się troszczył. Słyszano nieraz jak mawiał, że własną żonkę oddałby chętnie każdemu, ktoby ją wziąć chciał! Prawda, że baba była zła, szpetna, a w dodatku sucha jak ta wierzba, w której djabeł przemieszkiwać lubi. Przeklinała od rana do wieczora nietylko ludzi, ale nawet własne swoje bydło! Mężowi spokoju nie dawała, ciągle mu o jakiejś robocie przypominając! Sąsiedzi radzili Marcinowi, żeby dla uspokojenia kropił ją święconym kijem od czasu do czasu. Nie chciał, czy może w skutek lekarstwa nie wierzył, dość, że przez sześć lat wspólnego życia nie wybił jej ani razu! Za to w chacie siedzieć nie lubił, po robocie siadywał z fajką na kłodach, zachodził do sąsiadów, czasami do Szmula zaglądał. Upijał się jednak rzadko, gdyż na kredyt pić nie lubił, o gotowy grosz trudno, zboża zaś i wszelkich produktów, mogących służyć w wymianowym handlu, żonka strzegła więcej niż własnej cnoty! Nie dość, że klucz od śpichrza chowała starannie ale u drzwi przy samym zamku stawiała koczerhę albo miotłę! Marcin rozumiał dobrze znaczenie tych symbolicznych narzędzi, szemrał na nie w duchu, ale do usunięcia nie miał odwagi! Jeżeli szafował czasami, to tylko własnym potem: za kwaterkę orał nieraz dzień cały ogród żydowski! a gdy mu żonka wymawiała, że już duszę własną djabłu sprzedaje, milczał i wysuwał się z chaty. Tchórzowstwa swego nie wstydził się wcale, pewnym będąc, że przed swarliwą babą nawet „zły duch“ ucieka. Chatę miał prawie nową: ściany poczerniały u dołu, w górze zaś, wyżej okien, pod grubą słomianą strzechą żółciły się jakby przed rokiem stawiane; okienka spore, szyby jasne, czyste, jak nowe! dwie jarzębiny stały po obu stronach, osłaniając strzechę do połowy. Dawniej, kiedy nie był jeszcze żonatym, lubił swoją chatę, zdawało mu się, że w całej wiosce niema piękniejszej! I teraz lubił ją jeszcze; pomimo to, przeklinając żonkę od piorunów, nie wahał się razem i chatę przeklinać!
Dokuczyła mu już do żywego ta wiedźma! Z rana słonko jeszcze nie wstało, za mgłą poranną świata bożego nie widać, ptaki nawet ze snu zbudzić się nie zdążyły ona już wraca z wiadrami wody albo z workiem zielska na plecach! od samego progu wymyśla mężowi od niedołęgów, hultajów, od grzeszników i nicponiów. Zawodzi żałośnie nad własną dolą, że na wszystkich pracować musi, odpoczynku nie zna, że wolałaby w ziemi gnić, niż patrzeć jak wszelkie dobro marnieje, przybytku niema, a na starość kij i torba żebracza grozi! Śpijże tu człowieku przy gruchaniu takiej gołąbki! Wstawał tedy, chociaż kości bolały od wczorajszej pracy, oczy kleiły się, a głowa jakby cudza ciążyła z ramienia na ramię; wychodził przed wrota, wioska spi jeszcze, pastuch nawet bydła nie myśli wypędzać! Psy patrzą na niego zdziwione, że psuje porządek rzeczy, wyprzedzając rannem wstaniem kury i koguty. Każdego ranka czuje się bardzo nieszczęśliwym, wieczorem jednak przyznaje, że żonka ma słuszność: pędzi go wprawdzie bez litości, ale robota idzie u nich prędzej i lepiej, niż u sąsiadów!
— Poczekaj, mawiała, jak dokupim ziemi choć po olszniak, będziemy mieli dziesięć krów, piętnaście owiec, wówczas odpoczniesz!... Gadała byłe gadać! Żeniąc się mieli tylko jedną krowę, dzisiaj mają cztery, i cztery razy więcej pracują!
— Eh, tego nigdy nie będzie! Cały wiek pracując, nie zarobim tyle pieniędzy!
— Twemi rękami to i na suchy chleb zapracować trudno! Ludzie „na zapaszkę“ idą, do rąbania lasu najmują się, a ty własny tylko zagon grzebiesz i pszenne pierogi jeść chcesz! Niedoczekanie twoje!
— Ja nic nie chcę! Dla mnie dosyć tego co jest, z głodu nie umrę! Żeby jeszcze było dla kogo zbierać? Dzieci nie mamy, brat wszystko zabierze i kwita!
— Bodajbyś ty oniemiał! szepnęła przez zaciśnięte zęby. Mówiąc o dzieciach trafiał w najdotkliwszą stronę jej serca! Na pięć mil dokoła nie było znachorki, do którejby się nie udawała po radę w tym przedmiocie, a jeśliby wszystkie wypite przez nią lekarstwa były skuteczne, wyrodziłyby się jakieś dziwnie gorzkie, palące istoty! Od niektórych ziół przez kilka dni w piersiach paliło, od innych dostawała nudzenia, zawrotu głowy, jak po wódce. Poradzono, żeby się nie myła przez sześć tygodni: spełniła wolę akuratnie, a gdy przy praniu lub gotowaniu strawy jaka kropla na twarz prysnęła, spluwała przez ramię trzy razy powtarzając: „a zgiń ty, przepadnij!“ Od ziół tych, a więcej jeszcze od pracy nad siłę, wyschła, zmarniała bez pory, kaszel dusił ją od rana do nocy, oczy zamglone, na policzkach rumieniec jak wypieczony. Sąsiadki nieraz już naznaczały jej termin śmierci, w najbliższe święto zwykle; święto mijało szczęśliwie, Marcinowa pracowała po dawniejszemu, kupując każdego roku nowy koszyk na przyszłą kołyskę! Zrobiła nawet ślub, że na chrzcinach pozwoli upić się Marcinowi! Było to coś w rodzaju świeczki dla djabła; Boga też nie zaniedbywała: nosiła na ofiarę to i owo, w ostatnią Wielkanoc najstarszą swoją kurę do zakrystyi zaniosła! Mężowi nie szczędziła lekarstw. Przeciw lenistwu żadna znachorka poradzić nie mogła, natomiast od wódki każda coś innego dawała. Marcinowa sypała mu przeróżne zielska do strawy, piekła chleb z jakimś proszkiem, bardzo podobnym do tłuczonej cegły, wreszcie, kawał szmaty zaszyła mu w siermięgę, pod kołnierzem! Miała to być cząstka koszuli wisielca, najradykalniejsze ze wszystkich dotąd znanych lekarstw przeciw pijaństwu! Kosztowało ją to drogo i niemal połowę swych zapasów oddała znachorce i parę złotych w dodatku; pocieszała się nadzieją, że stratę wynagrodzi sobie spokojem i dostatkiem. Lękała się tylko, czy lekarstwo nie było już zbyt silnem? Wszywając kawałek szmaty wisielca do mężowskiej siermięgi, czuła jak palce drżały, serce kołatało z trwogi. Przez kilka dni chodziła milcząca, w końcu spytała:
— Czy tobie żadna myśl do głowy nie przychodzi, kiedy koło karczmy idziesz?
— Jakto?
— Chciałam wiedzieć, o czem teraz myślisz, idąc koło karczmy?
— O wódce, jak zawsze.
— Ale nie piłbyś jej, chociażby ci darmo dawali, prawda?
— Za cóż ty mnie babo takim głupcem robisz? Człek tylko kijów darmo brać nie chce, a wódkę, oho!
— Ale teraz ciebie nic do karczmy nie ciągnie?
— Nigdy nie ciągnęło, zawszem sam chodził, i teraz pójdę jak zechcę.
— Otóż to, że nie zechcesz!
— Zobaczemy! W istocie, nazajutrz wieczorem wrócił trochę podochocony; gwizdał, śpiewał, cmokał językiem, a to mu się zdarzało tylko na pijano. Żonka aż osłupiała, widząc go w takiem usposobieniu, własnym oczom wierzyć nie chciała! Ona tak była pewną, że uleczyła go na zawsze! Widząc, że czary i zioła nie pomagają, postanowiła pilnować bacznie, wieczorem szczególnie, gdy z fajką przed wrota wychodził! Jeśli na lewo szedł, wracała do chaty spokojna, że tylko do młyna albo do sąsiada zajdzie, lecz jeśli „zły“ na prawo go pociągnął, wówczas rzucała robotę, chociażby najpilniejszą, i biegła przez wioskę bez pamięci! Zaczerwieniona, sapiąca, z chustką zsuniętą na tył głowy, biegła wpatrzona w plecy męża; czasami udawało jej się dopędzić go przed karczmą: chwytała za połę albo za rękę i, nie zważając, że się wyrywał, ciągnęła ku sobie z całej siły; usta drgały ze zmęczenia, ze złości i strachu słowa wymówić nie mogła... On tymczasem nie żałował jej wszelakich przezwisk, znanych w wiosce i okolicy.
— Chodź do chaty! bełkotała, no, chodź! pluń na djabła i jego złą siłę! to on ciebie do grzechu ciągnie!
— Zwaryowałaś babo, czego w drogę leziesz? Idź do licha, bo tak dam...
— Nie, toś ty zwaryował, rozum przepił, wołała uspokojona nieco; a palce coraz silniej wpijały się w jego ramię! Mógłby jednem szturgnięciem odrzucić ją na koniec wioski, gdyż był silny, barczysty, ona zaś chuda i mała; nie odtrącił jednak, drapał się za uchem, mruczał, w końcu wracał znowu do chaty! Trymfowała! przez cały wieczór gadała mu o przyszłych dostatkach, przyczem bardzo znacząco spoglądała na trzy nowe koszyki, ustawione za piecem. Nie zawsze jednak udawało się jej tak pomyślnie! Daleko częściej Marcin wyprzedzał ją z dobry kawał drogi, a nim dobiegła do połowy wioski, znikał w szmulowskiej fortecy! Wówczas wszystko było stracone! Szmul bab nie lubił; niechętnie wpuszczał je do swego przybytku, gdyż zarobek od nich mały, a harmidru co niemiara! Jeżeli który z prześladowanych mężów znajdował się w karczmie, Szmul przyjmował na swoją odpowiedzialność jego spokój i bezpieczeństwo. W ostatecznym razie, podpierał drzwi plecami i mrugał na obecnych, dając do zrozumienia, że baba wejdzie tu chyba po jego trupie! Marcinowa tymczasem wykrzykiwała przed karczmą, ból serdeczny dodawał jej siły; słuchając zdaleka, trudno byłoby uwierzyć, że taka mała i słaba kobieta tak głośno krzyczeć potrafi! Kiedy już ochrypła i zaniemiała, Szmul odchylał okno ostrożnie:
— Nu, głupia, czego wrzeszczysz? przemawiał, próbując trafić do jej serca i rozsądku. Kto tu twego krzyku lęka się... a?... twój mąż nie taki głupi, żeby baby słuchał, nu, tak po co tobie gardło drzeć!
Okno zamykało się, a Marcinowa wygadawszy co miała na duszy, wracała do chaty. Nieraz już baby groziły Szmulowi, że karczmę spalą do szczętu, a na tem miejscu rózgi dla swoich dzieci posieją; Szmul śmiał się z tych pogróżek; dla świętego spokoju między pierwszą chatą z brzegu postawił dla kozy stajenkę z kołków i suchych gałęzi. W tych stronach był to pierwszy krok na drodze wzajemnej asekuracyi.
Wracając, opowiadała o swojej biedzie każdej spotkanej sąsiadce; słuchały cierpliwie; gdyż Marcinowa miała ośm kur i koguty, odzieży wszelkiej poddostatkiem, każdej niedzieli niosła cokolwiek do miasteczka na sprzedaż, więc słowa jej wyglądały sprawiedliwiej, rozumniej niż wszelkiej innej baby! Tak tedy Marcin, chociażby chciał czasami wypić trochę sam na sam ze Szmulem incognito, bez wszelkich ulicznych ostentacyj, nie mógł, żonka nie pozwalała! Dzięki dbałości o przyszłość przyszłych dzieci, o dobytek zamożność, sława jego rosła z dniem każdym, chociaż go nikt jako żywo bardzo pijanym nie widział. Na pijano mało dbał o opinie, wytrzeźwiony — rozmyślał często: za co Bóg skarał go taką porządną kobietą? Miała zamrzeć na Zielną, potem na Gromniczną... tak przynajmniej baby gadały, a one znają się na tem przecież! Wówczas wziąłby sobie choćby najbiedniejszą, byleby tylko spokojną! Taką jak szewcowa naprzyklad? Oh, to dobra baba, głosu jej, nie słyszy, chyba wówczas, gdy śpiewa! Tymczasem jednak widząc, że żonka marnieje z dniem każdym, zawiózł ją do doktora; niewiele to pomogło, gdyż na lekarstwo żałowała dwóch złotych, a chociaż receptę zachowała starannie, ulgi widocznej nie było. Pracowała tylko coraz zawzięciej, jakby chciała resztkę sił wyczerpać, wprzód nim śmierć w oczy zajrzy, a że mąż przestał jakoś zaglądać do Szmula, uspokoiła się znacznie. Codziennie o zmroku, gdy bydło z pola wróci, zamykała wrota; w stajence słychać chrupanie wołów i koni, kury dawno już spią pod piecem, na podwórku cicho jak w niebie! Marcinowa uśmiecha się zadowolona: wśród chrupania bydła wyraźnie słychać głośny oddech Marcina; śpi już w chacie lub w odrynce! jutro przed świtem wstanie rzeźwy do pracy!
— Oh! to mój gospodarczyk, to mój robotniczek! Ludzie o nim to i owo gadają... bodajby im dobrze nie było!... Słucha jeszcze; życieby oddała, żeby on tak codzień razem z dobytkiem do snu szedł! Gdzie tam! Tydzień, drugi żyje uczciwie, a potem ciągnie go coś przed wrota; nieraz z fajką na kłodach do późnej nocy siedzi jak potępieniec, gada z sąsiadami, albo do młyna się wlecze! Oh, ten młyn, żeby go jasny piorun spalił, zaniosłaby na mszę dwa złote! Że tam „zła siła“ jest, to już cała wioska wie oddawna, ale co tam Marcina ciągnie, tego tylko żonka domyślać się zaczyna — sama jeszcze nie wie, czy gadać ludziom czy zaczekać trochę — a nuż może nieprawda! Tymczasem zaś nowy robak serce podgryza, patrzy na męża badawczo z pod czoła, jakby mu gwałtem do duszy zajrzeć chciała! On powstał odmłodniał; łapci już wcale nie nosi; codzień buty nakłada, o czystą kuszulę sam się dopomina i, aż grzech mówić o takiem zgorszeniu, codzień twarz i ręce myje. Żeby to ludzie gadali, Marcinowa nie wierzyłaby może, ale widzi nieraz, jak wyszedłszy z konewką za chatę, nabiera wody do gęby, spluwa potem na ręce, twarz szoruje, włosy zmacza, a nos potem czyści, aż szyby w okienkach brzęczą, koguty piać zaczynają! Czyni to nietylko z rana, lecz nawet pod wieczór, gdy ludzie z tem, co Bóg dał na rękach i twarzy do spoczynku idą, on, grzesznik, myje się, włosy czesze, a często jeszcze siermieżną kurtkę z czarnym aksamitnym kołnierzem nakłada, do wiadra zagląda i, patrząc w wodę, wąsy gładzi! Marcinowej serce w piersiach dygoce, pewną jest, że pójdzie do młyna, do szewcowej — spogląda za nim — a jakże, poszedł prosto przed siebie! ho, ho, jeszcze sobie drogę skraca! przez płot do Jakubowej ogrodu wskoczył, a tam już kilka kroków przez łąkę do młyna! I nóg nie połamał, karku nie skręcił, doszedł zdrowo.. a!... Wolałaby już, żeby u Szmula pił... wówczas przynajmniej wszyscy widzieli, że prawda była za nią, każdy jej żałował... a teraz... serce boli... łzy same z oczów płyną, skarżyć się trudno, ludzie nie uwierzą, i tak już waryatką nazywają — przytem, wstyd wyznać, że cudza baba milsza mu niż swoja... a może i nie milsza, może tak tylko z nudy chodzi do szewca... dla szewca nos wyciera, wąsy i włosy czesze? ej nie!
— Zaczekam jeszcze trochę... a potem... Zaciskała pięście, aż paznogcie w dłoń się wpijały! oczy wydrapię tej czarownicy!.. tak mnie Boże dopomóż! Oj, oj, jaki teraz smaczny chleb piekła z kminem i czarnuszką, jak suto okraszała strawę, jak czysto utrzymywała chatę i wszelkie statki! Sama zaś koszulę i fartuch miała zawsze białe, świąteczną chustkę na głowie! przystrojona krząta się po chacie i czeka czy nie przemówi do niej; czy nie pochwali przynajmniej kapusty ze słoniną i kartoflowych placków? Nie, ani słowa! jedząc, spogląda już na drzwi, albo na swoje buty, czasem tylko zagada:
— A daj ty mnie babo czerwoną chustkę na szyję, tak coś w gardle świdruje!
Oj, świdruje go, tylko nie w gardle. Marcinowa wie dobrze, czemu on dziś stroi się jak w święto! o czystą koszulę prosić nie śmie, więc chociaż ładną chustką szyję okręca! Bezbożnik! a święta ziemia nosi go dotąd!
— Poczekajcie, niech ja was tylko złapię, groziła w duchu, nie mogąc się zdecydować na jakiś krok stanowczy bez widocznych faktów. Marcin tymczasem każdego niemal wieczora ciągnął do szewców, o Szmulu zapomniał już dawno.
Pusty młyn od niepamiętnych czasów był postrachem całej okolicy. Obwiesił się tam niegdyś kowal pijak i dotąd dusza jego pokutuje w pustych ścianach. Nieraz w ciemną noc jesienną, kiedy wszystko co żyje zgromadza się po chatach, w ulicy głucho, psów nie widać... raptem gwiźnie daleko aż poza wioską. Na odgłos ten w chatach śmiech milknie, baby żegnają się przy kądzielach, starzy mruczą „oho!“ Każdy wiedział, że to w młynie „gwiżdże!“ Podczas burzy szczególnie jęczało tam coś, szumiało strasznie; belki i ściany trzeszczały, najwyraźniej słychać było przasypywanie kamieni; koło stare, omszone, poruszało się zwolna:
— O! już miele! szeptały baby; każda garnęła dzieci ku sobie, wyczekując kiedyż nareszcie ogień piekielny wybuchnie z przeklętego budynku? Zdawało się, że po każdej burzy zostanie już tylko kupa gruzów, albo przepalonych węgli, tymczasem młyn stał po dawniejszemu, szkody nie poniósł żadnej, gdyż z nagich ścian, spróchniałych belek Szmul nawet nic skorzystać nie mógł. Cóż więc miał tu zniszczyć djabeł lub burza?
W całej wiosce jeden tylko stary pastuch Maciej pamięta, jak melli w tym młynie; wówczas jakoby staw sięgał aż do samego koła, był most, były zastawy, codzień kilka furmanek z workami czekało przededrzwiami; przyjeżdżali ze wszystkich stron, jak na odpust. Teraz staw wysechł do połowy, pokrył się pleśnią, porósł trzciną wysoką; brzegi pokryte drobnemi kamykami, gdzieniegdzie tylko nędzna trawka wygląda. Od strony lasu łączy się z trzęsawiskiem; ludzka noga nie postała tam nigdy, bydło nawet nie chodzi w tę stronę, gdyż trawa tam ostra, a zielska szkodliwego co niemiara. Komary bąki, gady przeróżne roją się tu gromadnie; kaczek dzikich i różnych ptaków wodnych bez liku.
W noc wiosenną szumiało, brzęczało, gwarzyło coś, jak w ulu. Nad błotem aż czerniało nieraz od różnego ptactwa! Szmul, widząc, jak całe stada kaczek wypływały z trzciny, albo spłoszone przelatywały z jednego brzegu na drugi, śledził je wzrokiem i rozmyślał: ile to stworzeń bożych marnieje bez korzyści, ile to czystego grosza pływa po wodzie, buja w powietrzu bez procentu! Raz nawet próbował oswoić trochę te dzikie bestye, a chociaż z natury nie lubił wody, odważył się jednak zakręcić spodnie za kolana i wejść do stawu. Czekał. Wieczór był cichy; gęsta trzcina stała nieruchoma jak mur zielony; pleśń i szerokie liście wodnych lilij rozesłały się wzorzysto na spokojnej powierzchni, komary tylko brzęczały gryząc nielitościwie za uszy, szyję i policzki. Szmul cierpiał i czekał. Z najgęstszych zarośli, z pod bagniska wypłynęły kaczki i najprzód starka jedna, druga, za niemi cztery... sześć, oh, całe stado młodych! Ukryte w wodzie, tylko główki trzymały na wierzchu, powoli wynurzyły się spokojnie, poruszyły skrzydłami i płyną wprost na Szmula. On stał z wyciągniętą ręką, uśmiechnięty, nieruchomy, tylko sznurki od kamizelki poruszając się zwolna, zdradzały lekkie drżenie całego ciała.
— Tiu... tiu... no... no... cip... cip... — szeptał z przymileniem, przekonany, że dobrem słowem każde stworzenie zwabić można. Tymczasem zaś przypominał, jakto baby na kaczki wołają?
— Utiu... utiu.. zawołał i przysiadł nieco. Oczy mu błyszczały, z pod otwartych ust widać było dwa rzędy ostrych zębów. Kaczki zatrzymały się o kilka kroków: chuda figura w koszuli i spodniach nie przerażała ich zbytecznie.
— Utiu... utiu..., powtarzał Szmul najmilszym swoim głosem; jednocześnie wyciągnął rękę.
Zaszeleściało, zaszumiało i kaczki znikły jak mara.
Szmul machnął ręką i wyszedł z wody; odtąd przestał już myśleć o procentach od latającego kapitału. O młynie jednak rozmyślał często. Każdej wiosny, gdy wody przybywało, a staw po dawniejszemu podsuwał się pod ściany budynku, Szmul chodził dokoła, oglądał węgły, dotykał zrębów, jakby się chciał przekonać, czy z wiosną odwieczny budynek nie puścił nowych odrośli, z którychby cośkolwiek zrobić się dało? Pu kilku dniach wody ustępowały, a ściany młyna wyglądały coraz czarniejsze, bardziej spróchniałe; z pod zgniłych zrębów wyrastały pokrzywy, mech zielenił się na dziurawym dachu; łopuchy i inne zielska, porosłe wysoko na wilgotnym gruncie, sięgały wyżej dziur od okien, pod samą strzechę niemal; pachło pustką, ruderą, zgnilizną; w dnie słoneczne cale gromady zielonych jaszczurek wygrzewały się na słońcu, kryjąc się pod zrębami przy lada szeleście. Dzieci lubiły ciskać kamieniami w spróchniałe ściany, w dziury od drzwi i okien, wróble, jaskółki gnieździły się gromadnie pod strzechą i w kominie, a tylko rozsądni, dorośli mieszkańcy wioski w dzień spoglądali niechętnie na ponurą pustkę, wieczorem zaś przechodząc, przyśpieszali kroku, czasem nawet żegnali się ukradkiem. Kiedy przed rokiem szewc Michałko powiedział, że sobie we młynie mieszkanie wyporządzi, nikt mu z początku wierzyć nie chciał. Prawda, że Michałko był sam jeden na świecie, jak ta dzika grusza, co czasem w polu rośnie, wiatrem przyniesiona Bóg wie zkąd! Taki zawsze odważniejszy, przywykł do biedy od kolebki, więc już ani ludzi, ani djabła zbytecznie się nie lęka. Wkrótce też ujrzeli, że wyłatał sobie izdebkę, jak raz tęż samą, w której się kowal obwiesił, wymazał gliną, pozabijał dziury, drzwi i okno zrobił nowe, i zamieszkał z żonką i dzieckiem. Teraz młyn wyglądał weselej; tego dnia, kiedy szewc wystawiłkilka kawałków skór przy ścianie na słońcu, szewcowa powiesiła w oknie koszulę i parę świeżo upranych spodni, pustka przestała być straszną: zdawało się, że oznaki ludzkiej pracy wypędziły „złego“, jeśli naprawdę mieszkał tu kiedy. Baby tylko szeptały czasami:
— Oj, skręci „on“ im kark; skręci! z tym żartów nie ma! Filip jak chatę stawiał, tylko parę belek i trochę cegieł z tej pustki wziął, a jaką miał potem biedę! Wilk owce chwytał mu przez trzy lata, na czwartym ciełuszkę schwycił, z chaty choroba nie wychodziła, wiatr strzechę zerwał! Nakoniec sam jak zaczął pić, tak teraz nigdy prawie do chaty trafić nie może! „Wodzi“ go po bagnach, w koło młyna i najczęściej pod cudzemi wrotami z nóg zbija. Jeszcze kiedy piorunem podpali, i cały dobytek spłonie jak świeca!
— Lepiejby już służyć poszli?
— Hm, każdy chce swój kąt mieć, chociażby we młynie!
Z szewcową jednak żyły w zgodzie. Kobieta była młoda, pracowita, a że swego gospodarstwa nie miała, najmowały ją do roboty, za trochę wełny, za len, słoninę lub zboże, czasami za pieniądze. Ale, że cudza była, z jakiejś wsi dalekiej, i tu ani żywego ducha z swoich nie miała, traktowały ją trochę z góry; między sobą rozmawiają na ulicy o tem i owem, a gdy szewcowa się zbliży, milkną, albo rozchodzą się w swoją stronę? bo i o czem z nią gadać? Dobytku swego nie ma, kur nie trzyma, kawałeczek tylko ogrodu przy młynie zasiewa — wiadomo bezdomna kobieta! Ile razy jednak, odszedłszy na robotę, malca swego zostawi na ulicy wraz z innemi dziećmi, każda o nim pamięta, jak o własnym, więcej nawet; krzywdy mu zrobić nie dadzą, nakarmią akuratnie, w deszcz do izby zabiorą, a wieczorem, gdy matka przyjdzie po niego, zawsze mu w rękę wsuną chleba czy sera kawałek, żeby tylko biedne dziecko z próżnemi rękami nie odchodziło z chaty; jedne wierzyły, że od tego szczury giną, inne zaś, że gąsienice kapusty nie niszczą, a prawie wszystkie wiedziały, że od tego im samym dobrze jakoś robi się na duszy. Jedna tylko Marcinowa ani szewcowej ani jej chłopca do chaty nie wpuszczała, spotkawszy się, odwracała głowę, jak od zarażonej. Marcin zato pozdrawiał ją od siebie i od żonki, każdego razu, jak spotkał na ulicy z wiadrami, albo z workiem ziela na plecach. Inne baby przechodziły jednocześnie, on nawet ich twarzy odróżnić nie umiał, szewcowej zaś nogi, plecy i głowa stoją mu w oczach, chociaż ona sama dawno już znikła za chatami. A jeśli ujrzą ją wraz z innemi przy studni, lub przed wrotami, zatrzymuje się najakuratniej i tak zawsze miarkuje, żeby obok niej stanąć; pali fajkę, i niby wcale na szewcową nie patrzy, z drugim gada, a jednak, gdy ona odejdzie, on też odchodzi natychmiast, chociaż w przeciwną stronę. Zawsze znajdzie przyczynę, żeby przejść koło młyna; czasami nie zachodzi wcale, tylko przez okno do izby zajrzy, przemówi do szewca, ten mu odpowie, nie podnosząc głowy od roboty. Przy kominie krząta się Natala, zasłyszawszy cudzy głos, spojrzy przez ramię za okno; nim przemówi, uśmiechnie się pokazując białe, zdrowe zęby. Zęby te widzi Marcin przez cały dzień; wzrusza ramionami, spluwa, zły na siebie i na nią, pomimo to, żęby wciąż mu przed oczyma stoją! Żeby się ich pozbyć, myśli o białej szyi, szerokich ramionach, o cienkim stanie, rumianych ustach... uśmiecha się ukradkiem:
— Oh, żebyś ty przepadła! mruczy, i uśmiecha się znowu. Tego wieczora pewno pójdzie do młyna, chociażby mu żonka czerwonej chustki nie dała. W święta i niedziele szczególniej, przespawszy cały ranek na sianie, sam nie wie co ma z sobą zrobić, idzie tedy do szewców i siedzi kilka godzin z rzędu na kamieniu przy drzwiach, albo w jednem z pustych okien. Gawędy żadnej niema; szewc drzemie, albo leży wyciągnięty przed chatą pod najbliższym stogiem siana; mruży oczy i uśmiecha się, sucha trawa łechce go w bose stopy, od tego dobry jakiś dreszcz po grzbiecie przebiega; umyślnie suwa nogami po trawie. Leżałby tak do jutra, żeby nie skrzypce, co się w karczmie odzywają! Pójdzie tam później, jak słońce się zniży, i jak grzbiet odpocznie trochę po całotygodniowym schyleniu. Natala też przed chatą przygotowuje marchew albo kartofle na wieczerzę; od czasu do czasu wchodzi do izby, a gdzie się nie obróci, Marcin wciąż na nią spogląda. Czasem umyślnie chłopca jej na kolana weźmie, huśta go, podrzuca, gdyż wie, że matka, przechodząc, stanie koło nich, do dziecka przemówi i na niego dobrem okiem spojrzy; fajką malca traktuje, a gdy się ten od dymu zakrztusi, matka rzuca robotę i przychodzi zabrać go z kolan:
— Widać zaraz, że swoich dzieci nie macie! mówi, z cudzemi też obchodzić się nie umiecie! któż widział, żeby maleństwo tytoniem truć!
Bierze chłopca zwolna, pochylona dotyka głową do brody Marcina; on widzi krople potu na jej czole, widzi uszy, kark... bliziutko, aż mu cieplej robi się od jej oddechu; chłopca oddaje bez oporu, chociaż przed chwilą myślał, że będzie go trzymał przez cały wieczór; wszak stała już przy nim, drugi raz się nie zbliży, więc i chłopiec nie potrzebny! Posadziła go przy mężu pod stogiem, sama zaś, zabrawszy cebrzyk z kartoflami, poszła do chaty!
Marcin spogląda na szewca i rozmyśla, że taki nędzny chorobliwy szewczyna nie wart urodziwej Natali, że ona go chyba z biedy wzięła, a teraz może i żałuje? Porównywa go z sobą i pewnym jest, że gdyby przyszło do bójki, zdusiłby szewca z łatwością. Nędzna figurka wydaje mu się coraz śmieszniejszą, rad byłby powiedzieć mu coś drapieżnego:
— Eh ty szewcka duszo! szydłem kaszę jesz! albo przybłęda bezdomny, gnieździsz się w norze, jak zbój. Nieraz już miewał chętkę zaczepić go i złajać ni z tego ni z owego, wstrzymywał się jednak, patrzy z pod nachmurzonych brwi i milczy. Szewc ani dba! Leży sobie na wznak, wodzi wzrokiem po niebie; czasem w stronę spojrzy na wróbla, co fruwa od stogu do stogu; ręce skrzyżował nad głową i próbuje gwizdać. Malec przeszkadza mu, bijąc rączkami po ustach, szewc kąsa niby za rączki, obaj się śmieją.
— Eh, ty złodziej Jasio, eh złodziej, mówi, szczypiąc za policzki, powiedz chłopcze, czemu ty taki złodziej, hę? Widzisz ptaszka tam pod niebem? Ten sam, co tobie śpiewał dziś rano! Taki zbój, jak i ty, Bogu duszę winien!
Chłopak odpowiada mu właściwym sobie językiem; szewc, chociaż nie rozumie ani słowa, patrzy w buzię i uśmiecha się zadowolony! Marcin niepotrzebny im wcale, nikt nie zwraca na niego najmniejszej uwagi; dopiero wówczas, gdy nagadali się z sobą, naśmieli, zwrócił się do Marcina:
— Czy was żonka na cały dzień do młyna puściła? spytał ze złośliwym uśmiechem. Musi być w święto daje wam swobodę razem z żywiołką, hę?
Marcin pali fajkę i milczy. Szewc tymczasem spogląda na jego buty wysmarowane sadłem, na spodnie i koszulę z cienkiego płótna, a w duchu myśli:
— Ot, zdrów chłop! żeby mnie takie łapy, taki grzbiet mocny! Dalibóg, codzieńby parę butów uszył! Nie lubi Marcina; zazdrości mu chaty, dobytku, porządnej odzieży, przedewszystkiem zaś zdrowej, silnej postawy i tego, że we wsi każdy uważa go, jako porządnego gospodarza; Szmul daje wódkę na kredyt i jeszcze sam prosi, żeby brał. Zauważył przytem, że na Natalę patrzy, jakby nie wiedział, że ona cudzą żonką jest... gada do niej bez żadnej potrzeby, a wychodząc, zawsze jeszcze z progu obejrzy się na nią parę razy! Ona wprawdzie na niego ani patrzy, ale... wiadomo kobieta!... za nią ręczyć trudno! Wolałby tedy, żeby Marcin wcale nie zachodził do młyna.
Do chaty jego nigdy nie zagląda, tylko w karczmie, gdy go czasem kwaterką potraktuje, szewc przyjmie... ot tak — przez delikatność, a potem zły jest na siebie, oddałby, żeby mógł! Dokucza mu na każdym kroku, wyśmiewa, przy ludziach szczególnie, gdyż lubi uchodzić za dowcipnego; trzy lata uczył się w miasteczku, potem wałęsał się od wioski do wioski; świata kawał zwiedził, rozumu dużo ma, a z chłopami bratać się nie lubi. Ma nawet czarny surdut, kamizelkę i popielate spodnie, które nakłada, idąc w niedzielę do miasteczka, albo do dworu na robotę; codziennie jednak nosi tylko niezbędną odzież z grubego płótna, bardzo połataną, lecz to nie przeszkadza mu wymyślać wszystkim od łapserdaków i oberwańców.
— Dziwo, że was żonka nigdy do sochy nie zaprzęga zamiast wołów? mówi dalej, oralibyście dobrze, i bata na was nie trzeba: krzyknęłaby tylko przy kominie hej, ho, ho, a wybyście już w polu siedm kościołów ujrzeli ze strachu! co, może nie prawda? Szczęście, że baba kuta, po mądrej drodze was prowadzi, samibyście tam nigdy nie trafili! Słyszę, łysego konia chce handlować z Filipem na ryżą krowę i was daje w dodatku na trzy miesiące; sobie tymczasem innego na wasze miejsce przyjmie. Tak ludzie gadają, czy prawda — nie wiem; od wczoraj nie byłem w wiosce. Po sprawiedliwości mówiąc, dość byłoby was na miesiąc oddać, krowa Filipa nie warta więcej. Jak myślicie, a?
Marcina żarty te mało obchodzą; przywykł już spoglądać na szewca, jak na „brechacza“; zaledwo dziesiąte słowo w uwagę bierze, a i z tego nic sobie nie robi! Nie chciałby tylko, żeby Natala słyszała, wobec niej stara się wykarać czemś ważniejszem, niż jest w istocie; rad byłby, żeby każdy przed nim pierwszy czapkę zdjął, on zaś spojrzałby na nią i pomyślił: a, co widzisz, ja to nie twój Michałko, przed którym nawet pies ogonem kiwać nie chce.“ W tym celu wobec niej nigdy nosa palcami nie uciera; w ostatecznej potrzebie czycha, jakby tabakę zażywał. Teraz, spostrzegłszy, że wyjrzała przez okienko i może posłyszeć ich rozmowę, zapytał:
— No cóż, kupujecie krowę, czy tak cały swój wiek będziecie bez żywiołki?
— Kupiłbym choć dwie za pięć palców.
— Tak żyć trudno! żonka i dziecko zmarnieją.
Natala płucze miskę przez okno i słucha, umyślnie tedy dodał głośniej:
— Kobiecie zawsze trzeba lepszą wygodę dać!
— A cóż wam do mojej kobiety?
— Mnie... nic, ot tak z gawędy przyszło, więc mówię, że jej nadto już ciężko pracować o suchej strawie! Na zimę wziąłbym na przechowanie.
— Żonkę?
— Eh nie, krowę, jeśli kupicie; w tym roku siana dużo.
— Dobrze byłoby. Trzeba będzie z czortem pogadać, jak da pieniędzy, to wówczas będę z wami o krowie i sianie gadał!
— Eh, wy zawsze po swojemu! Szewcowa tymczasem mruga na Marcina, żeby namawiał do kupna; ona już oddawna myśli o krowie choćby najmniejszej. Strasznie ciężko żyć bez mleka i okrasy! często aż w brzuchu smokcze od postnej strawy! Mężowi przypominać o tem nie śmie, bo wie, że on nigdy kopiejki przy duszy nie ma! Żeby Marcin pożyczył choć kilka rubli! powoli odrobiłaby może... codzień przecież zarabia cośkolwiek.
— Jakóbowa sprzedaje swoją łysą, może na wypłatę da? mówił zachęcony błagalnem spojrzeniem Natali. Ja pożyczę na początek!
— No, no, jeszcze w złą godzinę wymówicie! Cóż wasza baba na to powie?
W głosie szewca słychać niedowierzanie! Wolałby mieć parę wieprzów, ale wiej że żonka krowy pragnie! widział nieraz, jak czerwieniła się z zazdrości, spoglądając na żywiołkę sąsiadek! nie mówi o tem, bo już ma taką cichą naturę, ani skarżyć się, ani prosić nie umie, czasem tylko spojrzy żałośnie; a jemu od tego spojrzenia, jakby szydłem w serce ukole! W tej chwili oddałby za krowę swój czarny surdut, kamizelkę i popielate spodnie, Cóż, kiedy za wszystko to razem niktby nawet ciełuszki nie dał!...
— Trzeba będzie pogadać z Jakubową, to może i bez czorta obejdziem się jakkolwiek, mówi szewc, spoglądając na Marcina. Natala też patrzy na niego badawczo,
On czuje, że w tej chwili jest dla nich Opatrznością; milczy, nie dla tego, żeby wypowiedzianych słów żałował, bynajmniej: obiecał i dotrzyma, choćby mu przyszło samemu pożyczyć! Nieraz już przecie dopomagał ludziom według możności; w gromadzie żyjąc, musi jeden drugiego ratować.
W wiosce zresztą to nie nowina, każdy w biedzie ratuje sąsiada, tak już Bóg chciał, kiedy dopuścił, że kilkanaście chat tuli się w kupie jedna do drugiej, a ludzie żyją razem, niby jedna rodzina! Szewcowi pomogliby dawno, żeby nie to, że obcym jest w wiosce, ziemi niema, nic go do miejsca nie wiąże, zabierze manatki do kieszeni i zemknie, a potem szukaj wiatra w polu! Do tego człek niepewny, wypić lubi, cherlawy, jak przepije się, chodzi dni kilka niby martwy; żeby nie zarobek żonki, zmarniałby dawno, hardy jakiś, najlepszem nawet słowem ugłaskać się nie daje, nie lubią go wszyscy, gdyż zawsze jakieś plugastwo gada. Baby mówią, że zamiast śliny, jad w gębie ma, dziwią się Natali, że wyszła za takiego niedołęgę. On śmieje się, wmawia, że przez zazdrość tak gadają, że każda gotowa za nim do piekła pójść, byleby tylko chciał! Podhumorzony nazywa wszystkie wiedźmami, ale umie i lepsze przezwiska. To też każdy dziwił się, że Marcin prawie codzień do młyna chodził! Żeby Natala była wesoła, gadatliwa, jedna z tych, co to jak promień słońca gwałtem do oczu się cisną, zaraz odgadliby zagadkę: cicha, zapracowana kobieta nie mogła wzbudzić złych myśli. Młoda była wprawdzie, wysoka, cienka, oczy miała czarne, twarz smagłą. Patrzeć na nią przyjemnie, cóż kiedy ona tylko na robotę patrzała, do Marcina nie przemawiała prawie nigdy, zagadnięta patrzy mu długo w oczy, nim zbierze myśli i odpowie cośkolwiek, najczęściej odejdzie bez odpowiedzi. Jemu wcale o gawędę nie chodziło, głos żonki brzęczał mu w uchu bez przerwy, chętnie więc żyłby choć czas jakiś wśród głuchoniemych. Na szewcowę z początku lubił patrzeć, potem próbował siadać koło niej tak blizko, żeby łokciem dotykać boku, wówczas przychodziło mu na myśl pogłaskać ją po plecach, lękał się szewca! Pies ten gotów był za kolana ukąsić! Wyżej możeby nie dostał, ale zawsze i kolan szkoda! Czekał więc sposobnej chwili, tymczasem chował swoje myśli, jak ślimak rogi; dziwił się, czemu Natala patrzy na niego, jak na pień, albo jak na wiadro z wodą? Inne kobiety nieraz już zaczepiały go w różny sposób, chwaląc jego konia, albo nowe buty, byleby tylko pogadać z nim trochę; rozumiał to, ale ze zręczności nie chciał korzystać, spluwał nawet często na te wszystkie głupstwa, w wolnym czasie wolał spać, albo siedzieć u Szmula. Teraz zgłupiał jakoś... oczarowała go może?...
— Czego ja do niej przystał! rozmyśla czasami, idąc wieczorem do młyna. Cudza żonka... tfui w wiosce gadać zaczną... a i bez gawędy wiem, że to niesprawiedliwie!
Jednocześnie przychodzi mu na myśl wiele podobnych wypadków. Dawniej dziwił się, że ludziom mogą takie głupstwa przyjść do głowy! Teraz myśli o tem z uśmiechem, przypomina sobie coraz więcej słyszanych i widzianych rzeczy w tym rodzaju. Niektóre skończyły się strasznie. Wzruszał ramionami. On nigdy nie zgłupieje tak bardzo! ej nie! pochodzi trochę i rzuci!... Nowa kobieta wpadła w oko i nic więcej, wszystkie inne w wiosce znał od dziecka. O niektórych wiedział to i owo!... Dziś nawet dostrzegł, jak Stefanowa rozmawiała z Filipem przez płot od strony łąki; zasłyszawszy kroki odwrócili się do siebie plecami. Ona przeszła śpiesznie przez konopie do chaty, łodygi trzeszczały pod nogami, widocznie nigdy tą drogą nie chodziła; on zaś odszedł do studni, wody jednak nie pił, przestał chwilkę i znowu obejrzał się na konopie Stefanowej.
— Hm, wiadomo ludzie! Marcinowi wydało się to bardzo naturalnem, mimowoli przyszło mu na myśl, że i przy młynie jest ogród z konopiami, miarkował zarazem, czy Natala schowa się w nich z głową, czy tylko po ramiona?
Jeśli wieczór był ciemny, zdaleka już widział oświetlone okienko. Nim wszedł, zaglądał do izby przez szybę, chociaż zawczasu wiedział co ujrzy: szewc siedzi na nizkim stołeczku, przed nim, na trochę wyższym, lampka i różne szewckie przybory. Żonka obok niego przysiadła na ziemi, ręce skrzyżowała pod piersiami i gada o czemś, wpatrzona jak w obraz w pochyloną głowę męża, od czasu do czasu odgarnia mu ręką włosy z czoła, wówczas on szczypie ją za policzek, mówi coś śmiejąc się; za oknem słów nie słychać, ale pewno „ej ty moja babo!“ powiedział, tak mu przynajmniej z oczu patrzy! Malec siedzi na stołku między kopytami, kłębek z dratwą przycisnął do piersi, drugą ręką przebiera szydła i świdry; zajęty nie ma więc czasu grymasić. Lampka oświetla tylko małą przestrzeń, dalej ciemno, koło komina bieleją szmaty rozwieszone na sznurku, w jednym kącie widać pościel na łóżku. Cała izba wygląda, jak skrzynka: dwoje mieszczą się z biedą, trzeci zawadzałby, żeby był trochę większy! Tymczasem gospodaruje na stołku: zebrał do koszulki wszystkie gwoździe, naplątał dużo dratwy, a dokonawszy tak wielkiego dzieła, zamyślił się! Zaczyna czmychać po cichu.
Od stołka do kołyski krok tylko; matka ułożyła go, okryła, kołysząc, śpiewa dla niego niby, w istocie zaś dla siebie i szewca; a tam za drzwiami, w pustym młynie jęczące echo wtóruje żałośnie. Marcin w swojej chacie nigdy śpiewu nie słyszy; żonka jego, jak wszystkie zresztą zamężne kobiety, chyba tylko czasem przy żniwie zaciąga pieśń krzykliwą, w chacie zaś pracuje i narzeka! Śpiewem wabią się ptaki i młodzież: dziewczęta wiedzą o tem dobrze, baby nie chcą darmo gardła drzeć! Dawniej miał siostrę dziewczynkę niewielką, chudą czarniawą, ale pracowitą jak stara; pieśni różnych umiała bez liku: od rana do nocy głos jej słychać było w chacie, w ogrodzie, w obórce lub w polu! Dzieci niańczy, kartofle kopie, czy koło domu się krząta, zawsze śpiewa, taką już ptasią naturę Bóg jej dał od kolebki! Marcin lubił ją więcej niż całą swoją rodzinę, a chociaż sporo już wyrosła, brał ją często na kolana i główkę do swojej szyi przyciskał; hodował dla niej piękną ryżą ciełuszkę i zawsze mawiał, że jak zamąż iść będzie, to połowę dobytku jej odda; ojca już dawno stracili, a cała rodzina zostawała na jego opiece. Mała tymczasem marniała z dniem każdym: wiadro z wodą podjęła, czy może zbyt wielkie wory kartofli dźwigała na plecach, coś w żołądku zerwało się i odtąd nie mogła już przyjść do siebie! Śpiewała jeszcze, ale jak?... Marcinowi od tego śpiewu serce miękło, oczy łzami zachodziły... Swego zdrowia dałby jej żeby mógł! Ostatnie lato całe przeleżała w ogródku za chatą, pracować już nie mogła; skurczona w trawie, przykryta siermięgą, drżała, chociaż słonko dogrzewało rozkosznie, a w ogródku roił się cały świat ptaków i owadów; kury grzebały na grzędach, stada wróbli przelatywały z konopi na wiśnie; dawniej odpędzała szkodników klaskaniem w dłonie, teraz tłumiła oddech w piersiach, żeby im nie przeszkadzać; z chorobliwą tęsknotą spoglądała na wesołe roje motyli, unoszące się nad kwiatami czerwonych i liliowych maków, słuchała jak pszczoły brzęczą wśród liści! Wkrótce cały ten świat powietrzny krążył koło niej bez trwogi; czasem tylko nowoprzybyły wróbel oglądał się na nią lękliwie, wprzód nim zaczął dziobać dojrzałą wiśnię. Marcin zachodził do ogródka, jak tylko wracał z pola na obiad, gładzi ją po głowie, a dziewczynka patrzy w oczy i milczy.
— Może ty jeść chcesz? spyta i siądzie obok niej na trawie, przygarnie do siebie. Eh, ty chuda ptaszyno... szepce nad główką, eh, ty.. ty...
Chciałby coś jeszcze powiedzieć, ale głos ma taki gruby, twardy, szeptać długo nie może... Siedzi więc dłużej niżby sam chciał; tam nieraz robota czeka, czas iść, a tu dziewczynka za rękę objęła, albo głowę na kolanach położyła: drzemie niby, lecz zaledwo spróbuje usunąć ją na trawę, otwiera oczy, spogląda na niego żałośnie i sama się usuwa! A jemu jakby coś w sercu pęka! Wstaje, odchodzi, bo robota czekać nie może. Z poza płotu ogląda się na nią i widzi, jak z wyciągniętą szyją patrzy na dróżkę, którą odszedł. Długo jeszcze stoi mu w oczach chuda, żółta istotka, z wynędzniałą twarzyczką, z białą jak len główką i niebieskiemi dziwnie smutnemi oczkami! Umarła wreszcie! Bóg zabrał! mówiła matka, i tejże nocy wyciągnęła się wygodniej na łóżku; dziewczynka sypiała zwykle u niej w nogach, a chociaż miejsca zajmowała niewiele, wygody też nie przyczyniała. W chacie nie spostrzeżono prawie, że jej zabrakło; w ogródku tylko wróble oglądały się trochę zdziwione na próżne miejsce wśród trawy, a kot z większą śmiałością wskakiwał na drzewa w odwiedziny do ptaków. Marcin przez kilka dni chodził jak osowiały; lżej mu byłoby, żeby mógł ryknąć z całych piersi, ale jak dawniej nie umiał mówić do niej zwykłym głosem, tak teraz płakać po niej nie mógł! Żal serce opłynął, dusza bolała, mówić o tem nie potrafiłby z nikim! Dziesięć lat upłynęło od tej pory, a dotąd jeszcze pamięta o niej! Każdego roku na dziady, stawiać za okno wódkę, mięsiwo i chleb dla „duszyczek“, kładzie razem garstkę żórawin:
— Niech jej na zdrowie idzie! szepce. Nazajutrz, co do jednej jagódki zdziobią wróble prawnuki tych, które jej szczebiotały za życia!
Śpiew Natali przypominał mu siostrę, był równy, cichy, słuchałby go do sądnego dnia, żeby miał czas! Nie myślał wówczas ani o szewcowej, ani o żonce, kiwał się z boku na bok i mruczał pod nosem niby wtór do pieśni. Ale potem ogarniał go żal jakiś, że szewcowa spogląda na niego obojętnie, albo i wcale nie patrzy! Pożyczył pieniędzy na krowę, konia dawał kilka razy do miasteczka; myślał, ze będzie łaskawszą, przemówi pierwsza w ulicy, albo wyjdzie pogadać przed wrota, wówczas wyjąłby fajkę z ust i żartowałby z nią wesoło... oho! czy to on nie wie, jak gadać z młodą kobietą! Tymczasem postanowił przytrzymać ją za spódnicę, gdy będzie koło niego przechodziła; jeżeli zaśmieje się, to będzie dobry znak, jeżeli zaś... nie przypuszczał zbytniej srogości... wszystkie one jednakie. Zręczność ku temu wkrótce się zdarzyła. Pojąc konia przy studni, widział, jak szewc ubrany w czarny surdut, z czapką zsuniętą na tył głowy, maszerował przez wioskę, w ręku niósł kopyta i inne drobiazgi zawiązane w czerwonej chustce; uśmiechnięty złośliwie oglądał się na wszystkie strony.
— A dokąd Bóg prowadzi? spytał Filip stojący przed wrotami.
— A przed siebie!
— Na długo?
— Aż nim nie wrócę.
— Na robotę? Do miasteczka, czy do dworu?
— Albo co, może nie pozwolicie?
— Idź ty na złamanie karku.
— Pójdę; a wy Filipku pilnujcie mojej chaty, żeby czort nie sprzątnął bez pory.
— Kaduk niech jej pilnuje!
— Dziękuję za dobre słowo! Daj wam Boże to wszystko, czego nie chcecie! Bywajcie zdrowi, bodajby was nie stało do mego powrotu! dodał z przymileniem.
Filip zaklął po swojemu, ale szewc już odszedł; obejrzał się i kiwnął głową na podziękowanie za dobre życzenie. Tegoż wieczora Marcin podług zwyczaju pociągnął do młyna. Na dworze jasno było, jak we dnie, księżyc orał zwolna po niebie, pachło jesienną rosą, suchą trawą, w powietrzu zabierało się na przymrozek. W chatach ogień widać w każdem okienku, w ulicy już pusto, psy leżą przed wrotami. Idąc, patrzył w przeciwną stronę, pod las, gdzie nocleżniki ogromny ogień rozłożyli, a w duchu myślał, że jeśliby teraz który z sąsiadów wyszedł przed wrota i zapytał dokąd idzie, odrazu zacząłby z nim o wielkim ogniu gadać. Nikt nie wyszedł, a Marcin zdaleka już spostrzegł Natalę, bosą, bez chustki na plecach; zbierała przed nocą uprane szmaty z płotu. W okienku nie było światła; szewc dziś nie pracuje, a księżyc dostatecznie oświeca malutką izbę. Zbliżywszy się stanął przy płocie, i zrazu zaniemiał jakoś, z pustego młyna powiało chłodem, zżymnął się, sam nie wiedząc dla czego.
— Michałko w domu? spytał i obejrzał się ku wiosce.
Spojrzała na niego przez ramię, nie przestając zbierać sztywnych jak róg koszul i ścierek.
— Wiecie, że niema odrzekła. W tej chwili Żuczek spoczywający przed drzwiami powstał, i, kiwając ogonem zbliżył się do rozmawiających, spojrzał badawczo w twarz Marcina.
— Aha niema! no to i dobrze! Patrzał na nią z głupiowatym uśmiechem.
— Wy musi być trochę wypili... a? idźcie, a to później do chaty nie traficie. Zabierała się odejść.
— Czego ty Nataleczko odemnie uciekasz jak od zarażonego? spytał, a zęby dzwoniły ze strachu. Teraz właśnie należało przytrzymać za spódnicę; nie śmiał, lękał się, żeby nie zrobiła harmideru; a Żuczek patrzał mu w oczy uporczywie. Marcin gotów był kopnąć go nogą w szyję!
— Gdzież ja uciekam? jak stała tak stoję, to wam świat cały z przed oczu ucieka!
— Bo ty mnie lękasz się hę? próbował uśmiechnąć się, wykrzywił usta, a w duszy coś szeptało: eh jaki ślimak! baba stoi czeka... a tu!... no, no, zaraz, ot zaraz! przestępował z nogi na nogę; czekał żeby ona zaśmiała się, czy choć okiem rzuciła uważniej... Nie, ani dba! zdejmuje koszulę, rękę wsuwa w zeschły rękaw, prostuje akuratnie, potem po drugą sięga!
— Czego ty mnie lękasz się! spytał nad samem jej uchem.
— A idź ty na suche lasy! ofuknęła; napił się, ledwo na nogach stoi, sam swego cienia lęka się, a ludziom strach wmawia! Czy ja okradła kogo, czy duszę djabłu sprzedała?
— Ej, bo ja nie to chciał powiedzieć!
— Albo ty wiesz czego chcesz?
— Wiem, dalibóg wiem, tylko ty pozwól mnie do słowa przyjść! widzisz bo... ty mnie lękasz się... uciekasz, a ja...
— Tfu, zgiń mara! ot przyczepił się! Stała przed nim, spory węzeł bielizny trzymając przed sobą: z poza sterczących ścierek i rękawów wyglądała jej twarz, bladawa od światła księżyca, czarne błyszczące oczy; brwi ściągnęła zlekka, zacisnęła usta; wcale nie wyglądała na przelęknioną.
— Idźcie wy spać! rzekła łagodnie jak do dziecka, a to ludzie śmiać się będą, że do cudzej żonki chodzicie! dodała żartobliwie; wasza wam tego nie daruje, ot i będzie piekło w chacie. Od łagodnego jej głosu, zaszumiało mu w głowie jak po wódce; teraz sam nie wiedział, czy ona żartuje, czy naprawdę nie domyśla się, czego tu przyszedł, do spódnicy dotknąć nie śmiał! Eh, żeby to była inna na jej miejscu!
— Pójdę, zaraz pójdę, szeptał poruszając plecami; zdawało się, że całe uczucie w kości mu weszło, przeciągał się leniwo, nie przestając patrzeć na nią.
— Aha, ot dobrze, że na myśl przyszło! zawołała Natala; wasza prosiła, żeby jutro na pranie przyjść, a tu mój chłopiec skwierczy; jeżeli nockę źle prześpi, a jutro nie poprawi się, to nie wiem jak będzie... z chorem dzieckiem jaka tam robota! Mówiąc, szła do chaty, za nią Żuczek ślad wślad postępował i Marcin wlókł się jak pijany. Teraz właśnie zdobył się na odwagę, ale ona była już za drzwiami zasunęła zasuwkę! we drzwiach pozostał tylko Żuczek, szczerzył zęby i burczał groźnie.
— Ot ja głupi! zawołał Marcin i wzruszył ramionami.
Też same słowa, tylko innym głosem powtórzyła w chacie Natala.
— Ot grzesznik, ot głupi... dziad! pilść z giowy lezie, a on tu jeszcze... a!... a!... grzechu nie lęka się... patrzy jak złodziej... gada niby nie do sensu... aj, znam ja ich... przypilnował kiedy chata pusta! o...! A tam na dworze jeszcze kilka szmat zostało. Świnie podrą, albo pies gdzie zawlecze! Wyjść jednak nie śmiała, któż go wie, może czatuje gdzie za węgłem!
A.. a! powtórzyła raz jeszcze głosem biernych, bezsilnych istot, które tylko na podziwienie zdobyć się mogą. Gniewu nawet nie czuła, raczej żal głęboki, że ją z cichego, równego życia, wykoleić chciano! Nieraz już zagabali ją młodzi i starzy, uciekała, a raczej usuwała im się z drogi, zmykała do chaty; śmierć chyba tylko wyciągnie ją ztąd! Śmieli się ludzie z jej Michałka; widziała przecież, że jest mały, chudy, nogi ma koślawe; a na brodzie tylko kilkanaście włosków, mówi przytem piskliwym głosem, żal i śmiech bierze, słuchając jego mowy. Dawniej też śmiała się z niego, jak z ostatniego niedołęgi. Teraz nie porzuciłaby dla nikogo w świecie! Eh, świat cały bez niego byłby dla niej wielką pustką, gdzie ludzie mrą z głodu, z bólu... ze wstydu! Wziął ją biedną sierotę z dzieckiem, a tak nieszczęśliwą, że śmierć nawet brać jej nie chciała! Przez cały wiek swój pamiętać będzie jedną straszną godzinę! Szła sama nie wiedząc dokąd, bez chleba, bez przytułku, z dzieckiem na ręku. Z początku w sercu bolało, oczy łzami zachodziły... Potem ból ustał. Łzy oschły, dziecko leżało jak martwe przy sercu; czuła, że siły nikną, nogi sztywnieją... jeszcze kilka kroków... upadnie i nie wstanie może! Wstała jednak! ocknęła się śród bagna, porosłego tatarakiem i trawą wysoką; siły wróciły, mogła iść dalej, ale dokąd? Jeszcze żeby bez dziecka! Przeczuł tę myśl i zakwilił cichutko! Eh, może zostawić tu wśród bagna? Nad główką szumi trzcina zielona, ptastwo szczebiotem zagłuszy kwilenie. Toż tylko szczypta życia w tem maleństwie! duszyczkę wiatr rozniósłby po łące, ciałko zjedzą muchy i komary...! Wczoraj już myślała o tem, gdy idąc przez las podszyty leszczyną, spoglądała na mech zielony; istną pościółkę dla królewiątka! Słonko rzadko zagląda, gęste liście od deszczu zasłonią, tylko... wilk zjeść może! Wczoraj uciekła, zostawiwszy w lesie straszne myśli, sił miała więcej! dzieciak ciążył strasznie, a trzcina tak odurzająco szumiała nad głową! Zostawiłaby... a potem sama zmarłaby może z żalu i tęsknoty! Michałko lepił wówczas swoją izbę we młynie i często chodził na bagno po mech, po trzcinę; znali się z sobą dawniej, gdy służyli w jednej wiosce; wówczas już chciał się z nią żenić, ale biedny był bardzo, swatów porządnych przysłać nie mógł; ona zaś była najładniejszą dziewczyną w wiosce! Spotkali się teraz i jakoś zrazu do słowa przyjść nie mogli; ona stała jak w ogniu, oczu podnieść nie śmiejąc; on spoglądał na jej bose, pokaleczone nogi, na wynędzniałą twarz; spojrzał na dziecko owinięte w brudne szmaty; bagno, podarta odzież, dopowiedziały resztę! Teraz już nie trzeba było posyłać swatów! Pożenili się, dziecko ochrzcił na swoje imie, a nawet na pijano nie wspomniał nigdy o tem. Z początku myślała, że on tylko tymczasem taki dobry, że wkrótce bić ją zacznie i swoją łaskę wymawiać! Widząc, że chłopca lubi jak swego, na rękach nosi, karmi i pieści, do niej zaś zawsze łagodnie przemawia, uspokoiła się, nabrała otuchy!... a gdy pod sekretem przed nią, uszył chłopcu maleńkie trzewiczki, i że wyszły dobrze, całując w kolanka, mówił, że własny jego szewcki syn, nie mógłby mieć nóżek więcej przydatnych do butów! wówczas aż zapłakała w szczęściu! wybiegła przed chatę, ocierając oczy fartuchem, a nos palcami, szeptała:
— Ot doleczkę Bóg dał mnie... a!... czy ja mogła myśleć, że takiego człowieka dostanę... a!... Bożeż ty mój mileńki!... a doloż ty moja!... co ja jemu zato?... duszęby dała..! nieba przychyliła! słów brakło, płakała i śmiała się zarazem!
Odtąd na całym bożym świecie dla niej był tylko ten jeden człowiek; wiedziała, że każdy od niego silniejszy, piękniejszy, pracowitszy może... ale lepszego nie znała! Teraz pragnęła jedynie, żeby malec podrósł prędzej, żeby choć gęsi mógł paść, potem do świń, do bydła poszedł, ot i wykierowałby się na człowieka! Tymczasem Józiek siedział przy ziemi, jak zaklęty: głowa rosła, ręce i nogi tłuściały, krzyczeć umiał, ale w górę iść nie chciał! Przychodziło jej na myśl, że może on już taki maleńki zostanie? Michałko mówił nieraz, że go na pastucha nie da, rzemiosła wyuczy i chłopem być nie pozwoli! Byleby tylko podrósł, potem już nie bieda! Wieczorami rozmawiali zwykle, jak to dobrze byłoby ziemi kawałek mieć. Chatę choć małą, dobytku wszelkiego po trochu! On kiwał głową i cmokał językiem, ona gadała, rozkoszne projekta rozgrzewały krew: rumieniec pokrywał policzki, oczy błyszczały! Szewc podnosił głowę i patrzał na nią, albo zarzucał rękę na szyję, przyciągał do siebie i całował w samą gębę!
— Eh, żeby nie ta wódka przeklęta!... mruczał. Ona zaś robiła tajemniczą minę. Chata, ziemia, dobytek, musiały kosztować przynajmniej trzysta rubli — suma straszna. Michałko pojmował całą jej wielkość. Natala wiedziała tylko, że z groszów się składa, zbierała więc te grosze, jak mogła; w sienniku pod głową miała szmatę zwiniętą starannie, a w niej dwie asygnatki rublowe i sześć miedzianych dziesiątek! O skarbie tym milczała, nawet przed mężem! On nieraz, idąc w niedzielę do miasteczka, kręcił się po chacie zafrasowany, że grosza przy duszy niema, a tu i na towar trzeba, i między ludźmi bez szeląga wstyd jakoś... Spoglądał przytem na żonkę z pod oka. Ona zaciskała zęby, stała na miejscu jak nieżywa; nie wytrzymałaby może, ale, niedowierzając sobie, przysięgła raz w kościele przed Matką Bożą cudowną, że grosza jednego z tych pieniędzy nie da; teraz można ją było pokroić w kawałki, a nie wydałaby tajemnicy! Raz tylko jeden o mało nienaruszyła skarbu! Michałko po przepiciu zasłabł, trzy dni leżał i tylko wodę pił! oczy zbielały, gadać nie mógł Natala biegała jak szalona; wełnianą chustkę i nową spódnicę oddała znachorce za leki, w końcu postanowiła w niedzielę zanieść pół rubla na mszę! Wyjęła już nawet szmatę z siennika i przez cały dzień nosiła ją za koszulą na piersiach. Ozdrowiał przed niedzielą, i jakby przeczuwając niedoszłą ofiarę, zrobił się jeszcze lepszy! nazywał ją teraz: rybką, duszką, a czasami „mojeż ty serce!“ Chłopca ciągle przy sobie trzymał! Bóg tylko jeden wiedział o jej szczęściu i wdzięczności! Ludzie litowali się, nazywając ją biedną szewcową, albo biedną Natalą! A ten Marcin głupi myślał, że ona o swoim Michałku choć na chwilę zapomni! Wzruszała ramionami spoglądając przez okienko. Odszedł już, na dworze nie widzi nikogo, ale strach jakoś za drzwi wyglądać... Eh, może świnie nie podrą bielizny? Żuczek będzie pilnował! Zasypiając postanowiła nie wspominać o niczem mężowi, a z Marcinem gadać po dawniejszemu, jak z dobrym sąsiadem; lękała się trochę i ludzkich języków; serce drżało na samą myśl, że znowu ludzie palcem ją wytykać zaczną... Od złych gawęd skryłaby się choć do ziemi, tak jej dobrze było w tem ciężkiem, nieraz głodnem, ale spokojnem życiu!
Marcin, odchodząc, obejrzał się kilka razy na czarne ściany młyna; pewnym był, że Natala wyjdzie zebrać pozostawione szmaty, w istocie zaś, żeby pogadać z nim trochę; widział przecież, jak zmiękła pod koniec, pijakiem przestała nazywać i... poweselała! oj to baba! Kręcił głową i uśmiechał się do siebie! Rad był, że już pierwsze lody przełamał: przyszedł jak Michałka nie było, gadał z nią łaskawie, nie tak jak zawsze, gdyż dotąd nigdy z nią nie rozmawiał; ona wie co to znaczy! Kręcił głową i uśmiechał się do siebie. Jutro przyjdzie, już jak do dobrej znajomej, odrazu mrugnie znacząco, jutro już nie trzeba będzie wiele gadać... oj ta baba! Żeby dojść do domu, musiał przechodzić przez cały szereg chat po jednej i drugiej stronie ulicy; ognia już nie widać, a czarne okienka wyglądały jakby zdziwione oczy sąsiadów. Wszyscy śpią, on jeden włóczy się... wzruszył ramionami „ot czort nosi!“ szepnął z pobłażliwym uśmiechem. Lękał się, żeby przez okienko nie wyjrzała jaka ciekawa twarz babska, zwabiona jego ciężkiemi krokami; próbował stąpać ciszej, suwał nogami po piasku, jednocześnie przyszło mu na myśl, że tak muszą chodzić złodzieje! Gdy przyszedł przed chatę Jakóbowej, zkąd przez ogród i łąkę młyn widać jak na dłoni, obejrzał się raz jeszcze, chciał nawet przysiąść na kamieniu, ale przypomniał, że przeszłej nocy pokradł ktoś sery Jakóbowej, a baba przysiągła na mękę pańską, że dopilnuje złodzieja. Któż wie, może czatuje gdzie za drzwiami, ujrzawszy go, gotowa jeszcze harmideru narobić. Poszedł dalej, młyn skrył się w oddali, ale Natala stała przed oczyma tak blizko, jakby wciąż jeszcze patrzył na nią! Jeżeli jutro przemówi po dawniejszemu, to będzie znaczyć „przyjdź wieczorem!“ Pewnym był, że przemówi. Czy to ona pierwsza taka w wiosce. W duszy już nawet ślubował złożyć krowę na ołtarzu miłości, był to jednak ślub niewyraźny... może, zobaczę.. eh, biednym ludziom dopomódz, tak przecie sam Bóg przykazał! rozmyślał, zbliżając się do chaty. Zamykając wrota ostrożnie, słyszał jak żonka kaszlała w izbie.
— Tleje jeszcze... umiera i zamrzeć nie może... męczy się tylko! Ja święty człek, dalibóg święty! Tyle lat żyje z tą złośliwą chorobą!.. odpokutował ja za wszystkie swoje grzechy, aż do śmierci... a!... Nie zaszedł do chaty, wsunął się ostrożnie do siennicy, a w minutę potem chrapał już smaczno! Śniło mu się, że żółty wół, ten sam, którego dziś smagał przy oraniu, schwycił go na rogi i uniósł w powietrze, wysoko po nad wioskę. Niesie jak potępieniec! Już tylko karczmę widać malutką, niby łupina orzecha! Szmul stoi przede drzwiami... niech go licho! wyszedł o swoje trzy ruble krzyknąć... złodziej! Pod niebem nawet człowiekowi spokoju nie daje! Wół już wyżej obłoków leci!... w dole widać tylko staw bielejący, jak śniegiem usłany... Marcin trzymał się mocno za rogi, głowę do szyi przycisnął... W tem wół spostrzegł dworską koniczynę za lasem, szarpnął naprzód!.. rogi z rąk się wymknęły, a Marcin upadł jak długi na dno stawu! Oh, aż podskoczył na sianie, otworzył oczy:
— Tfu, zgiń maro, przepadnij! Splunął raz, drugi; krew jak młotem biła w głowie i w piersiach. Nazajutrz żonka zasłabła bardzo; od kilku już dni siedziała skurczona na łóżku, okryta kożuchem, kaszlała strasznie; dziś już kaszleć przestała, oczy mgłą zaszły, przytuliła się do ściany, jak nieżywa! Na stole leżał klucz od skrzyni; był to bardzo zły znak: z kluczem tym jakby cała dusza Marcinowej oddzieliła się od ciała! Kury wskoczyły na stół, dziobiąc bezkarnie bochen chleba, oglądały się po izbie zdziwione; a chociaż już słonko podniosło się wysoko, na kominie ognia ani śladu; stara ciotka krzątała się koło chorej. Marcin, wróciwszy z sochą, zajrzał do chaty: zimno, pusto jakoś, strawy ani na zawód... żonka zwróciła na niego szklanne oczy, poruszyła ustami, potem na klucz spojrzała! wejrzeniem tem może przekazywała mu najlepszą cząstkę swego życia. On nie zrozumiał, odwrócił oczy i wysunął się za drzwi: Umrze!o Strach i żal go ogarnął; spojrzał na nowy świeronek, zamknięty nowym zamkiem, na kubły stojące w sieni.
— Niema co gadać, porządna była kobieta... rozmyślał, stojąc przed chatą; do izby jednak nie wrócił; odpychało go coś od łóżka, na którem żonka leżała. Zaprzągł konia do wozu, włożył wsystek len przygotowany do moczenia i wyjechał za wrota. Żonka pochwaliłaby go za to, sąsiedzi jeszcze za tydzień może swój moczyć będą! Lżej mu się zrobiło na duszy! Jak wróci, nakarmi kury i świnie, a może nawet przysiadzie na łóżku, Ulżyć jej nie może, ale niech widzi przynajmniej, że ją żałuje! Tak, posiedzi przy niej... wieczorem nawet do młyna nie pójdzie! Natala nie ucieknie, a żonka, któż wie, może dziś, jutro, Bogu ducha odda. Pamiętał, że przez sześć lat wspólnego życia nie był ani razu głodnym, koszulę miał czystą i całą.. z jej śmiercią skończy się ład i dostatek... trudno zgadnąć, czy druga będzie taka. Len moczył w stawie za młynem. Z początku pochylony nad wodą, nie oglądał się wcale, a tylko rozmyślał: czy ona mnie widzi, czy nie? Potem wyprostowywał się coraz częściej i coraz dłużej spoglądał w puste okna starego budynku; okienko szewca było nie z tej strony. Sam do młyna nie zajdzie, ale chciałby, żeby ona wyszła; pogadaliby o chorej żonce... tylko; teraz nie mógłby mówić o czemś innem! Zawczasu już ściągał brwi, nastrajał poważną minę, żeby Natala, przyszedłszy, nie miała odwagi wspomnieć o wczorajszej gawędzie! Ale Natala nie przychodziła; już tylko kilka wiązek pozostało do namoczenia, zaraz skończy i odjedzie; czyż głupia baba myśli, że on tu nocować będzie? czemu nie przychodzi? Szewc jeszcze nie wrócił przecie? Hm... może zajść do niej? Obejrzał się. Na stawie trzcina pożółkła szeleściała zcicha, z brzegu wiatr marszczył wodę zlekka, dalej tam pod zarośla pleśń zielona zczerniała miejscami; ani śladu życia; ptastwo odleciało, ryby drzemały na głębinie; na brzegu młyn starszy z dniem każdym, połowę dachu wiatr zerwał onegdaj, zgniłe krokwie sterczą tu i owdzie, pokrzywy i łopuchy, zwarzone mrozem, stoją przy ścianie ogołocone z liści; pusto, nędznie i cicho jak w grobie! Dalej wioska długa, spokojna na pozór, pochmurny dzień jesienny wszystkich do chaty zapędził, ani żywego ducha nie widać na ulicy... cisza; ciemne chmury płyną sobie zwolna; nad strzechami przeleci czasem wrona, albo kilka wróbli przysiądzie na płocie; ot tam nad jego chatą kilka wron naraz zakrakało żałośnie; to zły znak! Zawracał konia ku wiosce, sam zaś oczami wpił się w ściany młynu; czyż nie wyjdzie... ani na minutkę? eh, żeby też wiedziała, jak mu ciężko na duszy! Do chaty wracać nie chce, do młynu — nie śmie jakoś! Stary jest już prawie, gdyż w czarnym zaroście ma kilka siwych włosów, za sobą dużo lat pracowitych, jednostajnych; miał dość czasu, żeby się rozumu nauczyć... ustatkować się i żyć spokojnie, jak ta woda w stawie grubą pleśnią pokryta! Rówieśnicy jego mają już synów wyrostków, a on? Jemu głupstwa w głowie! Chatę, żonkę, dobytek, wszystko za nic ma, wszystko oddałby za jedną... babę, a...! ot, żeby ludzie wiedzieli, że on taki głupi!
Niech wiedzą! Dziś jeszcze pójdzie na cały wieczór do młyna, chłopcu zaniesie kilka jabłek i pogawędzi z Natalą spokojnie, nie tak jak wczoraj! Powie, że ją lubi, wówczas nie będzie potrzebowała udawać, że nie wie, czego on chce od niej. Tak, powie jej to dziś jeszcze, gdyż jutro szewc wrócić może, a przy mężu to zawsze jakoś niezręcznie!... Nie sądzono mu było załatwić całą sprawę dzisiejszego wieczoru! Nim wrócił, w chacie zgromadziły się prawie wszystkie baby ze wsi; wiadomo, że dusza nawiedza tych, z któremi się nie pożegnała za życia; śpieszyły tedy do umierającej, zawodziły przytem żałośnie! Marcin, widząc, jak każda z żalu nos palcami uciera, zmarkotniał trochę, do chaty nie wchodził, tylko konia odłożył i usiadł na kamieniu przede drzwiami; głowę odwrócił w stronę ogrodu, żeby żadna baba twarzy jego widzieć nie mogła. Opowiadały też o nim rozmaicie: jedne mówiły, że zczerniał z żalu jak węgiel, inne zaś — że zbladł jak płótno! Wszystkie ubolewały mówiąc, że drugiej takiej nie znajdzie, chyba, że weźmie Marysię kowalównę, albo Zośkę, albo Maciejową komornicę, co miała cztery świnie i dwie najpiękniejsze krowy we wsi. Ze swataniem jednak wstrzymały się aż do pogrzebu! Wiedział, że wkrótce ożenić się musi; po żonce zostało odzieży wszelakiej dosyć, kożuch nowy i parę nowiusieńkich bucików, dużych, na każdą nogę przydatnych; wszystko to zmarnieje bez pory, jeśli zaraz porządnej kobiety nie weźmie; przytem stara ciotka sama jedna w chacie, rady sobie nie da z robotą! Wracając z pogrzebu, pilnowały, w którą stronę patrzeć będzie: jeśli na prawo, gdzie chata kowala, znaczy Marysię na myśli ma, jeśli zaś na lewo, najpewniej komornicę weźmie! On pewno spojrzałby w którąkolwiek stronę, ale, przechodząc koło Szmula ujrzał szewca!
— A!... już go licho przyniosło! mruknął więcej zły niż zdziwiony.
Szewc, dobrze już cięty, z zaczerwionym nosem i uszami, trzymając się za klamkę, próbował próg przestąpić, udało mu się jakoś! Zadowolny, spojrzał na świat boży z przymilonym uśmiechem, tak mu teraz wszystko przyjemnie wyglądało! Poszedł za drugimi w ulicę, chwiejny trochę, ale spokojny; na pijano nie dokuczał nikomu, owszem, łagodniał znacznie, a tylko czasem, gdy zwykłą miarkę przebrał, zdawało mu się, że jest uwiedzioną dziewczyną!
Wówczas śpiewał żałośnie o swoim kochanku, o wianeczku utraconym; sąsiedzi, słysząc znajome pieśni mówili:
— Oho, już szewc aż do dziewczyny się napił!
W chacie też harmideru nie robił nigdy; zaledwo wszedł, mrużył oczy i prosto do łóżka kładł się; zasypiając, mruknął czasami: oj ja... biedna!... albo: oh... mój wianeczek... i na tem koniec. Żonce jednak serce z żalu bolało; wiedziała, że na jednym razie nie skończy, będzie pił przez dni kilka, a potem będzie cherlał przez tydzień cały; zarobku nie ma i zdrowie marnuje bez potrzeby. Próbowała przemawiać do niego w różny sposób, on jej na to zwykle odpowiadał:
— Eh, babo moja, ty nie wiesz, że człek bez trunku żyć nie powinien! Sam Chrystus pił wodę z początku, a potem wziął i w wino przemienił, dalibóg prawda, wszyscy o tem wiedzą! a jak przemienił, tak potem wody ani do gęby! We mszy ksiądz nie co innego robi, tylko wino spija, chcesz komu dobre serce okazać, pijesz za jego zdrowie! Taki już obyczaj! nie my go ustanowili, i nie my przemienim!
— A jednak są ludzie co wódki do gęby nie biorą! mówiła nieśmiało.
— Szewcy?
— Nie, różni... gospodarze, parobcy..
— A, chłopi! wiadomo, że są! Szewcy nawet zdarzają się nie pijacy, ale to już z takich, co nie mają czem płacić, a na kredyt nikt im dać nie chce; porządny rzemieślnik zawsze wiarę u ludzi ma! Mnie Szmul każdego dnia zaprasza, i żebym ciebie i chłopca nie miał, chodziłbym częściej do niego; teraz mam dla kogo grosz i zdrowie oszczędzać! Tak mówił. Pił zaś bez namysłu, jak tylko choć kilka miedziaków zarobił, albo na traktament natrafi; wówczas chowała przed nim swoją świąteczną spódnicę i inne drobiazgi, jeśli towaru było trochę w zapasie, oddawała do schowania sąsiadce, gdyż w chacie Michałko wyśledziłby go pod ziemią nawet, taki już miał wytrawny węch względem swojej profesyi!
Ujrzawszy go razem z Marcinem struchlała biedaczka! Marcin teraz pewno pić zacznie — jego z sobą ciągać będzie; taki już zwyczaj, rzadko który sam do siebie przepija! Może dziś jeszcze pójdą razem na cały wieczór do Szmula! Chociaż serce drgało ze strachu, ręce się trzęsły, słowa nie rzekła, tylko, gdy wszedł do izby, chłopca mu swego na kolana posadziła, sama zaś koło wieczerzy krzątać się zaczęła. Na dworze ciemniało, wiatr szumiał i drobny deszczyk jesienny kropił zwolna; w chacie zaś jasno od smolnego łuczywa, pachnie świeżym chlebem, na kominie gotują się kartofle, skwierczy trochę stęchła słonina! Marcin i Michałko zasiedli na ławie za stołem; Natala postawiła przed nimi misę z kartoflami; nim zjedli, spoglądała przez okienko: noc nasuwała się szybko.. dziś może nie pójdą już do Szmula! Szewc zjadł trochę, oparł głowę o ścianę i zaczął drzemać; Marcin rozparty na stole, spoglądał na niego z pod nachmurzonych brwi. Cienka szyja, chuda twarz, szczególnie zaś spiczasta broda, pokryta rzadkim zarostem, wzbudzały w nim pogardliwą litość. Siła, według niego, stanowiła główną zaletę człowieka; kobiecie tylko przebaczał słabowitość, bo też kobieta, to jeszcze niezupełny człowiek; za pańszczyny nie liczono ją za „duszę“; teraz robotę jej opłacają o połowę taniej; dziesięć córek jeszcze chaty nie stanowi; gdy niema syna, ziemię zabiera bliższy lub dalszy krewny, więc jakiż to człowiek kobieta? jej można nie mieć siły. Maleńki i słaby mężczyzna, to niby na wpół baba.. Choćby dzień cały gorliwie pracował, nie zrobi tego, co duży i mocny! Spi nawet nie po ludzku, ot teraz odemknął usta i chrapie jakimś piszczącym, ochrypłym głosem, czy to tak chrapie prawdziwy mężczyzna? oho! duszy w nim musi być mało!
— Idźcie już do chaty, szepnęła Natala, sprzątając ze stołu chleb i próżną misę. Spojrzał na nią, ale nie ruszył się z miejsca.
— Czy ty zła na mnie? spytał, gdy ścierając stół fartuchem zbliżała się ku niemu. Wzruszyła ramionami obojętnie.
— Ja tobie dobrze życzę, dalibóg! tak dobrze, że duszę własną, na potępienie za ciebie dam, szeptał, a słowa jego brzmiały jak mruczenie przyduszonego zwierza, chciał chwycić ją za rękę; odskoczyła, spozierając bystro na męża, to znowu na niego; Kiwnął głową na znak porozumienia... Lęka się męża i ma racyę; każdy bije swoją żonkę, jak zobaczy, że na drugiego okiem rzuca! Licho go przyniosło tak prędko! Jutro upoi go u Szmula... o teraz nikt mu nie zabroni szafować własnym groszem! Tymczasem wziął czapkę i milczkiem za drzwi się wysunął. Poił go przez cały tydzień. Szewc wychudł, osłabł i tak przywykł do żeńskich końcówek, że nawet na trzeźwo mylił się często. Natala chodziła jak odurzona; a chociaż teraz roboty było dużo w każdej chacie, nie najmowano jej wcale, gdyż zupełnie rozum straciła: zacznie len czesać, czy inną jaką robotę robi, wtem rzuca wszystko, wybiega z chaty i wraca pod wieczór, albo i wcale nie wraca; zbladła do reszty, oczy zrobiły się wielkie, błyszczące, a takie straszne, że gdy szła przez wioskę, baby zakrywały dzieci fartuchami, troskliwsze chowały kury i prosięta, lękając się, żeby nie „rzuciła uroku.“ Żałowały jej przytem i pocieszały po swojemu, przynosząc chleb, jadło, czasem trochę kartofli w fartuchu.
— Żeby go już raz wódka spaliła! mówiły najlitościwsze, rozwiązałby wam ręce, moglibyście za drugiego pójść i żyć nie gorzej od innych!
Słowa te kłuły ją w serce dotkliwie — milczała, czyż miała wyznać, że ten pijak milszym jest dla niej, niż własna dusza? Baby patrzyłyby na nią jak na waryatkę, przestałyby może nosić kartofle i strawę? Już i tak mówiono, że ich zły duch opętał, a cale to nieszczęście z przeklętego młyna pochodzi! Dzień za dniem przechodził, cieszyła się nadzieją, że bieda wkrótce się skończy, Michałko ledwo już nogi włóczy, zasłabnie, poleży dni kilka, a potem znowu do pracy powróci. Bolało ją to przedewszystkiem, że ludzie mieli go za ostatniego pijaka, że teraz nikt inaczej jak pijanicą nie nazwie? Oh, bo dotąd jeszcze nigdy tak długo nie walał się w karczmie? Raz nawet noc całą przespał w ulicy pod płotem! Odtąd każdego wieczora czatowała na niego przy karczmie. Bosa, w koszuli tylko i w wynoszonej spódnicy, w dziurawej chustce na plecach biegnie ze młyna przez wioskę; noc ciemna, chłodna, zdaleka już błyszczą oświetlone okna karczmy, niby wilcze oczy! Do izby wejść nie śmie; stoi przytulona do ściany, dzwoni zębami z chłodu i niepokoju. W karczmie gadają, słyszy głosy, ale słów zrozumieć nie może, gdyż wiatr huczy jej nad głową, suche liście szeleszczą w sadach i przy drodze. Trochę na stronie, jak raz naprzeciw karczmy, stał cmentarz porosły drzewami, ztamtąd co chwila jęczący, głuchy szum dolatuje do niej; spogląda machinalnie w tę stronę i znowu zwraca oczy na okna karczmy. Drzwi skrzypnęły: wychodzą powoli jeden za drugim; jesienny wieczór prawie każdy w karczmie przepędza, ale więcej gadają niż piją, to też każdy o swoich siłach do chaty wraca. Michałko wypił nie więcej od drugich, tylko, że głowę ma słabą bardzo, więc lada czarka z nóg go zbija, wychodzi też zwykle ostatni, wyrzucają go raczej.
— Nu, posioł won! — słychać głos Szmula, — po co ławę zajmujesz! Nu, posioł! — krzyczy coraz głośniej. Jednocześnie drzwi się otwierają szeroko, ciężkie bezwładne ciało wypada z izby na ziemię w ciemnych sieniach. Natala jest już przy nim; podnosi, ciągnie za sobą; drży cała, ale siły ma dosyć. Michałkowi roi się może, że to djabeł schwycił go, jak swego. Najprędzej jednak nic mu się nie roi; idzie zwolna, wsparty na jej ramieniu, głowę przechyla z ramienia na ramię, mruży oczy i uśmiecha się. Oho, zaraz już będzie dziewczyna; krzywi usta jak dziecko, gdy się do płaczu zabiera; odchrząknął, no, to już pewno zaśpiewa cośkolwiek.
— Biedna... ja... ja... dziew...czyneńka! — zaciągnął jękliwie, echo powtórzyło w nocnej ciszy.
— Eh, milcz ty! Bożeż mileńki! — błaga żonka.
— Bied...na ja została... — ciągnie dalej coraz głośniej.
— Cicho, ty nie dziewczyna, ty szewc Michałko, słyszysz? — Rękę mu do ust przyciska, głowę ramieniem obejmuje i ciągnie z całych sił, byle prędzej minąć ciemną, uśpioną wioskę; w chacie niech już sobie śpiewa do woli.
Baby mówiły jej nieraz:
— Po co ty go włóczysz? Niechby sobie nocował na dworze, bliżej byłoby do karczmy wracać. Nie odciągniesz od wódki... Oh nie! Tak mu już sądzono zginąć marnie!... doli swojej nikt nie przerobi! Kiwały głowami apatycznie. I w ich doli nie jedno było „sądzonem“; zło i dobro oddawna zapisane w niebie, żadna siła nie potrafi odwrócić przeznaczenia. Czasami zdawało jej się, że baby miały słuszność: że doli swojej nikt przemienić nie może... On ginie, więc i jej zginąć trzeba...; może kiedy wracając w nocy, upadną zmęczeni i zamrą, nim słonko wejdzie. A dzieciak? Przyciskała go do piersi gwałtownie:
— Oj... dola... dola... a! Czy ja w taką czarną godzineńkę rodziła się... czy mi już tak sądzono całe życie przez łzy na Boży świat patrzeć... a!...
Marcin zachodził do niej każdego wieczora, lub zrana, gdy Michałko wpół martwy leżał na łóżku, przykryty dziurawą siermięgą żonki i swoim czarnym surdutem; gawędy między niemi nie było żadnej; najczęściej usiądzie przy drzwiach na ławie i patrzy jak ona kądziel przędzie, albo z chłopaczkiem w ramionach siedzi odrętwiała, wpatrzona w ciemny kąt izby. Serce go boli, gdyż widzi, że wychudła, znędzniała jak po ciężkiej chorobie i siebie przeklina w duchu; ale jak pomyśli, że Michałko trzeźwy do roboty zasiądzie, ona zaś przy nogach jego, znowu z czoła włosy odgarniać będzie, gadać i śmiać się po dawniejszemu, w chacie zapanuje spokój i zgoda... Wówczas krwawa zazdrość serce mu oblewa, w głowie szumi, a w piersiach tak wszystko drętwieje, że mu nie żal nikogo prócz siebie. Traktował Michałka codzień kwaterką lub czarką tylko, byleby pokosztował, resztę już tam sobie dokupi; a gdy spostrzegł, że szewcowi na policzki występował chorobliwy rumieniec, uszy i koniec nosa poczerwieniały, wysuwał się z karczmy cichutko i szedł do młyna Żeby Natala raz jeden wypadła na niego z krzykiem, z lamentem, żeby go przeklęła, złajała i choć wiadrem z wodą na głowę cisnęła, wówczas może zrozumiałby, że go naprawdę nie chce, że męża swego lubi i żałuje. Ale ona milczy, płacze i patrzy mu w oczy żałośnie. Któż ją zgadnie?... Namyśla się może, sama nie wie co począć? Czasami chwyta się za głowę jak waryatka... Przystąpić do niej trudno, odejść jeszcze trudniej. Zła jakaś siła trzyma go, jeśli nie w izbie, to choć przed drzwiami; chce plunąć na wszystko i odejść — nie może. Raz tylko przemówiła do niego zcicha, niby wiatr, co w dzień letni w liściach szeleści:
— Na co wy go traktujecie, Marcinie. Bez was możeby już przestał? Dawniej nigdy tak długo nie zapijał się! Odciągnijcie go od karczmy, a ja za was przez całe życie Boga prosić będę! — łkała przytem jako dziecko we śnie. Eh, ta kobieta nawet płakać krzykliwie nie umiała. Odszedł, i odtąd ani jednej kwaterki nie kupił szewcowi...
Żeby całkowicie odpędzić pokusę, pracował za siebie i za swego konia: narąbie drew w lesie, uwiąże kilka sporych berwion do sani i ciągnie sam do chaty; ciężko, oczy na wierzch wyłażą, w grzbiecie coś łuska; klnie wówczas jak z książki, ale wlecze ciężar przez pięć wiorst i dalej. Sądził, że z krwawym potem i złe myśli powinny wyjść z głowy, że powróciwszy, zje smaczno, zawali się na piec i zaśnie, jak martwy — gdzie tam! Jadł dobrze, ale spać nie mógł. Ułoży się w najcieplejszym kącie na piecu, gdzie aż szumi od persaków i innego dobytku, okryje się kożuchem, spotnieje jak w łaźni; inny na jego miejscu zasnąłby w mgnieniu oka, on zaś przewraca się z boku na bok, kładzie się na grzbiecie, na brzuchu, ale oczu zamknąć nie może! W gardle piecze, przełyka ślinę, a gdy się zapas wyczerpie, złazi z pieca, pije jak wół i już o śnie nie myśli; bierze czapkę i wychodzi przed wrota, przez chwilę myśli: wypić dziś wódki, czy nie? Wie on dużo pięknych przypowieści o pijaństwie, sam nieraz bardzo mądrze o tem mówi, ale wie zarazem, że na trzeźwo nigdy jeszcze nie był tak wesołym, zadowolonym, nigdy mu na sercu tak lekko nie było, jak po jednej, jedniutkiej kwaterce! Jeżeli się waha, to tylko dlatego, że mu żal krwawych groszów, żal lnu i zboża, które oddaje prawie darmo. Nieraz też, spoglądając na karczmę, spluwa i szepce:
— Bodaj cię jasny piorun spalił!
Piorun niszczył już nieraz chaty, trafiał w drzewa, w krzyże na cmentarzu, a karczma jak stała tak stoi. Zczerniała tylko, komin na dachu rozwalony, okna krzywe, szyby łatane łuczywem i deskami, zdaleka wygląda jak pustka, gdyż drzwi od izby i od stodoły wiecznie otwarte; tylko resztki siana i słomy, gęste błoto z licznemi śladami kopyt świadczą, że budynek zamieszkany przez ludzi. Wnętrze ohydnie plugawe; izba duża łub ciemna, pomimo trzech okien: słońce brzydziło się tu zaglądać; ściany i sufit okopcone w górze, w dole zaś, z pod odłamanych kawałków widać zgniłe próchno i pleśń białawą; wzdłuż ścian ławy i stół długi; w jednym kącie czarny komin z ogromnym podpieckiem, na podłodze ubitej z gliny, widoczne ślady kur i kozy, kałuże, za które było odpowiedzialnem młodsze pokolenie Szmula; pachniało śledziem, cebulą, nieokreślonem jakiemś pieczywem, przedewszystkiem zaś nędzą i brudem. Jeśli było na świecie coś więcej cuchnącego, wstrętnego, to chyba druga izba, w której sypiała cała rodzina! A jednak, w tej zgniłej norze ludzie nietylko żyli, ale i umierali. Szmul nawet wcale nie narzekał na swoje mieszkanie, gdyż lepszego nie miał nigdy. Nim osiadł w karczmie, był kupcem wędrownym, a najcenniejszym towarem, jaki posiadał, były skórki zajęcze, reszta groszowe drobiazgi, cała skrzynka razem z workiem, w którym ją nosił, warta była parę rubli! Miał już wówczas żonkę i dwoje dzieci. Teraz interesa poprawiły się znacznie: ma dzieci ośmioro, handluje: wełną, skórami, lnem, gęśmi, zbożem, jajami, mięsem serami; arenduje ogrody, sprzedaje wódkę i wodę. Zarobek z wyszynku wystarczyłby może na sól i cebulę, gdyż karczma stoi w głuszy, daleko od wszelkiej większej drogi; służy tylko dla jednej, dla dwóch wsi najwyżej, z przyjezdnych nikt tu nie zaglądał, przez całe sześć lat raz tylko nocował tu węgier z pakami, i kilka razy zaledwo ekonom z sąsiedniego dworu na kieliszek wódki zajechał. Z wioski zarobek błahy: dwóch lub trzech stałych kundmanów, co to każdy dzień w tygodniu święcą jednostajnie, inni zaś pilnują święta i niedzieli: w dnie powszednie latem wcale do karczmy nie chodzą, w jesieni tylko i zimą częściej zaglądają, upijają się jak należy tylko na wesele, chrzciny, lub po pogrzebie. Na uroczystości te wódkę sprowadzają sobie z browaru, gdyż według nich, szmulowska „nieprawdziwa“ Na szczęście, żydowska natura już od czasów manny i przepiórek przywykła do bardzo skromnego posiłku: żyli jakoś, pamiętając, że w epoce zajęczych skórek bywało jeszcze gorzej. Szmul wierzył w swoje zdolności, a lękał się tylko konkurencyi; w życiu prywatnem, w rodzinie, był milczącym, w publicznem zaś, z chłopami, jeszcze więcej milczący: dolewał i liczył, w przerwach, między jednem a drugiem, chodził po izbie pilnując, z pod oka swego interesu. Kiedy wśród zebranych powstawała sprzeczka lub bitwa, zmykał do drugiej izby. Przysiadał na łóżku usłanem wysoko, nogi opierał o podłogę, z rękami w kieszeniach, z podniesionemi brwiami wpatrywał się w przeciwległą ścianę. Z dwóch kołysek zawieszonych u sufitu, z niecek ustawionych w kącie, z łóżka nareszcie, odzywało się gardłowe sapanie dzieci, którym brudne noski nie dozwalały korzystać w zupełności ze zgniłej atmosfery sypialni. Zasłyszawszy zbyt już zdławione chrapanie, Szmul zwracał oczy na kołyskę, na niecki, lub też na sprzęt jakiś podobny do skrzyni, w którym spało aż dwoje:
— Nu, niech Bóg hoduje! myślał według talmudu, po świecku zaś rzeczy biorąc, wolałby mieć trochę mniej tego błogosławieństwa.
W pierwszej izbie tymczasem przychodziło do zaciętej walki, koguci głos szewca górował, zaprzeczały mu dwa basy i jeden tenor, kwaterki wybijały takt po stole, Szmul wstał, i cichutko, jak duch opiekuńczy, stanął na progu we drzwiach. Na ciemnem tle izby, pijący mogli widzieć białe rękawy jego koszuli, bose nogi i twarz bladawą, wykrzywioną złośliwie. Blaszana lampka, zawieszona na ścianie między dwoma oknami, więcej dymiła niż oświetlała, u sufitu snuły się kłęby sinego dymu, przy stole było ciemnawo. Wśród dziesięciu chłopów w siermięgach i czapkach, bielał szewc w koszuli i płóciennych spodniach; wypił już trochę, kłótnia rozpaliła go do reszty, zdjął więc kurtkę i czapkę, krzyczał i śmiał się naprzemian. Rzecz szła o łysego konia Jakóba, basy wraz z tenorem utrzymywały, że ma już pięć lat, duży jest i piękny jak żaden inny w całej wiosce, szewc według swego zwyczaju, zaprzeczał, mówiąc, że to źrebię, parszywe i w dodatku z kozińcem!
— Co tam gadać z pijakiem! krzyczał tenor w towarzystwie dwóch ochrypłych głosów, on teraz własnych nóg przeliczyć nie potrafi!
— Zkąd temu przybłędzie znać nasze konie, on chyba tylko na kradzionych zna się.
— Wiadomo bezdomna bestya... bombardowali całą siłą niezbitych argumentów w najsłabsze strony wpółpijanego biedaka!
— Ot, żonki swojej pilnowałby lepiej! krzyknął bas bluznąwszy przytem karczemnym dwuznacznikiem. Nie skończył jeszcze, gdy kwaterka szewca świsnęła mu nad głową! Było to hasło do boju. W mgnieniu oka schwycił ktoś szewca za gardło, obalił na ziemię i huknął kolanem w piersi, aż się odezwało pod łóżkiem u Szmula. Wszyscy rzucili się ku szewcowi, przewrócono ławę z trzaskiem, dwie odłamane nogi potoczyły się ku ścianie; wśród zamieszania nie zwrócono uwagi na te pierwsze ofiary walki.
— Bij! wal pohańca! krzyczeli, będzie on tu naszym koniom od parszywych źrebiąt wymyślał! Walaj! mocniej.. ot tak... po gębie brechacza! ryczeli zagrzani wódką i jakąś nieokreśloną zawziętością. Bozbudzone żydzięta krzyknęły chórem: od piskliwej kołyski, aż do wrzaskliwego wyrostka? nie brakowało ani jednego tonu! Wrzawa wzrastała. Tymczasem tenor dusił szewca, klęcząc na piersiach, jedną ręką ściskał za gardło, drugą bił w zęby zawzięcie! inni szturgali nogami w bok albo w ramię, dwóch pochyliwszy się, uderzyło pięścią w plecy tenora! Krew kipiała, dzika natura rozhulała się na dobre! Zbiliby teraz anioła bożego, żeby zamierzył pojednać ich samych z sobą! Szewc kręcił się jak wąż, kąsał za ręce, drapał po twarzach, w końcu jęknął głucho:
— No dosyć już, krzyknął bas, eh dosyć! powtórzyli chórem! Jeden z gromady schwycił szewca za rękę i wyciągnął na środek izby, wówczas zaledwo spostrzegli, że z rozbitego nosa krew lała strumieniem, na czole też miał dwie krwawe blizny! Tenor wciąż jeszcze kopał go nogą w bok i pod brodę; Szmul zbliżył się do walczących:
— Marcinie... szepnął do ucha tenora, dość już... zabiliście, a co teraz będzie... kryminał — zabójstwo!... oj!
— Kryminał, zabójstwo! odezwało się głuchem echem w pijanych głowach! Oprzytomnieli nagle. Każdy jeszcze trzymał zaciśnięte pięści i pewnym był, że choć jednym kułakiem poczęstował zabitego. Stali oszołomieni, jak po gwałtownem uderzeniu obuchem! Szmul schwycił wiadro i chlusnął wodą na leżącego. Szewc westchnął, otworzył oczy. W tejże chwil do izby wpadła Natala.
∗
∗ ∗ |
Szewc zmarł, przeleżawszy dni parę bez zmysłów. Wskutek tego w wiosce wszyscy spochmurnieli trochę; wiedziano, że gdyby zmarły miał choć żywą duszę z krewnych, oprócz żonki oszalałej z żalu, albo żeby Szmul chciał gadać — śmierć ta nie uszłaby na sucho!... Zmarły miał sińce na piersiach, na grzbiecie, brakowało mu dwóch zębów z przodu, na czole dwie czarne plamy — niewiadomo wprawdzie od czyjej pięści, gdyż każda jednostajne ślady zostawia, ale mogliby odpowiadać wszyscy obecni w karczmie, tem więcej, że żaden nie wiedział z pewnością, w jakim stopniu był winien lub niewinien! Milczeli tedy wszyscy, nie oskarżano nikogo wyłącznie; szeptali tylko między sobą. Wskutek tych szeptów, Szmul dostał krowę z cielęciem i zboża wszelkiego potrochu; szewca zaś pochowano wspólnemi siłami naprzeciw karczemnych okien, między kilku jodłami na wzgórzu; wdowę i chłopaka obdarzyli czem mogli; nawet dziury w chacie pozalepiali z większego i kilka wozów drew rąbanych złożyli przy jej drzwiach we młynie! Pokwitowawszy z przeszłością, zaczęli żyć po dawniejszemu, a, gdy wypadł pierwszy śnieg i zakrył świeżą mogiłę, o szewcu zapomniano zupełnie! Wdowy nikt nie żałował: wiedziano, że z mężem miała życie nędzne, teraz zaś głodu przynajmniej nie zazna przez zimę, na wiosnę zaś pójdzie na służbę gdzieśkolwiek. Marcin tylko nie mógł wrócić do dawnego spokoju; wódki do ust nie brał, pomimo to ze Szmulem żył w dobrych stosunkach; krowę i kozę jego na przechowanie wziął, żyto jego do młyna woził; a raz, gdy podczas najgorszej drogi żyd potrzebował odwieźć zakupiony towar do miasta o mil piętnaście, Marcin swego konia mu dał i z powrotem obowiązał się jeszcze przywieźć soli kilka pudów, wódki beczkę i dwoje starych żydów: matkę Szmula i ojca Szmulowej! A za wszystko klepał go żyd po ramieniu, mówiąc:
— Ty dobry człek! żeby nie jeden twój grzech, ty byłbyś najlepszy człek w wiosce! mój ojciec będzie miał skrzynkę, a matka dwie pierzyny; nu, a jeśli tam jaki węzełek dołożą... czy to wielka rzecz? Ty zdrów chłop, pójdziesz piechotą, a jak nogi zabolą, to usiądź sobie na wozie: gospodarz własnemu koniowi ciężaru nie doda! Marcin wrócił szczęśliwie, ale w parę dni potem stracił konia, i tylko tym sposobem uwolnił się zniewoli żydowskiej. Ze Szmulem zerwał na zawsze, za to coraz częściej zachodził do młyna. W wiosce zaczęli gadać, że pewno ożeni się z Natalą. Miesiąc już upłynął od śmierci szewca, Natala wypłakała i zapomniała, a teraz Bóg jej szczęśliwą dolę zsyła! Baby o tem tylko gadały: zazdrość i podziwienie poruszały wszystkie usta, kręciły głowami z niedowierzaniem.
— Sześć krów ma, parę wołów, konia pięknego kupił, wszelkiego dobra w skrzyni i w swirnie, najbogatszy gospodarz w wiosce!
— A ona wdowa...
— Po dwóch mężach! dopowiadała najłagodniejsza.
— Z chłopcem! chuda jak kość... zczerniała!
— Eh, to chyba nieprawda! Nie wierzyły aż do ostatniego dnia.
W niedzielę zapustną cała wioska wysypała się na ulicę: każdy chciał widzieć, jak to on ją do ślubu powiezie bezdomną sierotę, bez krewnych, bez swatów? Posadził do sanek i powiózł, nawet nikogo z sąsiadów na świadków nie zaprosił. W karczmie Szumi piwa i wódki przygotował sporo, gdyż przed tygodniem jeszcze Marcin gadał, że wesele sprawi królewskie! Pod wieczór zaczęli schodzić się ludzie z sąsiednich wiosek, swoi zaś co do jednego siedzieli już w karczmie, czekając na młodych. Każdy cisnął się do izby, gdyż na dworze mróz był siarczysty, ostry wiatr ścinał oddech w piersiach; w polu znajdowano zmarzłe wróble, mówiono nawet, że tego dnia najprawdziwsza wódka Szmula zamieniła się w bryłę lodu, ale to już chyba nieprawda! Karczma wyglądała jak kościół podczas odpustu: narodu przybywało co chwila; przez okna wyglądało kilkanaście głów męzkich i kobiecych; w sieniach i przededrzwiami stali mężczyzni młodzi i starzy, chuchając w palce, tupali nogami, a każdy zerkał na drogę w stronę miasteczka. Słońce zachodziło czerwono, zapowiadając na noc mróz jeszcze silniejszy, gwiazdy wysypywały się jedna za drugą, już i nocka szarzała na dworze, a młodych jeszcze nie było. Prawda, że do kościoła cztery mile chłopskiej drogi, dzień krótki, za to noc długa. Szmul zapalił aż cztery lampki, z których tylko trzy kopciło co się zowie, jedna zaś oświetlała sufit i izbę z większego. Ciepło tu było jak w piecu; krople pary spływały po ścianach, po szybach i suficie. Izba przepełniona narodem, zdawało się, że nietylko dla ciała, ale i dla ducha nawet miejsca nie było; tymczasem ciągle przybywali nowi goście i mieścili się jakoś, skrzypek rzępolił w kącie, usiłując zagłuszyć krzykliwe śmiechy i gawędy. Szmul miał w rezerwie miednicę i dwie patelnie, na których zamierzał bębnić i dzwonić jego rodzony brat śpiewak ze szkolnego chóru z miasteczka: muzykę tę zachował na przybycie młodych. Przyjechali nareszcie! Zdaleka już słychać było ochrzypły głos Marcina; podpił trochę i słusznie, w taki mróz należało ogrzać duszę choć zlekka! Z sanek wylazł o własnych siłach, jeszcze nawet żonkę wyciągnął. Trudniej mu było przecisnąć się przez gromadę u drzwi i w sieni; przeszedł jakoś, ale w zamięszaniu nie spostrzegł, że żonkę na dworze zostawił; za siermięgę jego natomiast uczepiła się stara Maciejowa, która już najzupełniej straciła nadzieję dostania się do izby. Miednica i patelnie zabrzęczały! Skrzypce wyglądały przy nich jak duch pokutujący artysty, który przez całe swe życie grał fałszywie! Śpiewak zaintonował któryś psalm dawidowy; zadarł brodę, oczy przymknął i trelił, uderzając naprzemian w patelnię i miednicę obcęgami, zastawionemi niegdyś przez Michałka! Na stole, w blaszanych garncach wódka i piwo, dla tych zaś co do stołu docisnąć się nie mogli, baryłka przy drzwiach, druga na ławie! Takiego zbytku mogli sobie pozwolić tylko panowie za dawnych dobrych czasów; w wiosce, jako żywo podobnego wesela nie pamiętano! Stary Maciej pastuch płakał z rozczulenia.
— O!... żeby on przepadł... ten Jakóbek... żeni się z moją Marysią! bełkotał odurzony dymem fajek i piwem. Oboje wspomniani dawno już spoczywali na cmentarzu, dzieci ich posiwiały nawet; staruszek pomylił się tylko o lat sześćdziesiąt, przypominał swoją młodość i zapłakał!
A Natala? Została przed karczmą sama jedna, gdyż wszystko co żyło wcisnęło się jakimś cudem do izby. Na dworze jasno od śniegu, od tysiąca gwiazd błyszczących w mroźnej atmosferze; od czasu do czasu słychać łoskot lodu ścinającego się na stawie. Natala stała oparta plecami o ścianę, w wytartej siermiędze, w trzewikach na bosych nogach; duża wełniana chustka okrywająca ją w drodze, zsunęła się z pleców i leżała na śniegu, kożuch został w sankach. Uboga odzież słabo ją osłaniała: mróz szczypał za nogi, za uszy, ściskał za gardło; zamarzła para bieliła się na kołnierzu siermięgi. Ona nie czuła chłodu, nie słyszała wesołej muzyki, grającej na jej weselu, patrzała przed siebie, poruszając głową, jakby się dziwiła czemuś strasznie.
— A... a!... szepnęła głucho: łgał może!... pijanym językiem!... a!... zadrżała i teraz ledwo poczuła, że mróz kole ją we wszystkie członki. Wyprostowała się, postąpiła kilka kroków przed karczmę; światło z okna oblało ją od stóp do głowy — baby miały słuszność, mówiąc, że wyschła jak kość! Cienka jej postać wyglądała o wiele wyższą w obcisłej siermiędze, twarz wyciągnęła się, duże oczy błyszczały chorobliwie; czarne włosy miała gładko przyczesane, na głowie biała perkalowa chustka, zawiązana nad czołem; pod kołnierzem koszuli kilka sznurków czarnych i niebieskich paciorek, zamiast guzika świeciła się zielona spinka; stała z obwisłemi rękami, patrzyła w okno, jakby się namyślając, czy ma wejść do izby, zasiąść za stołem, pić i hulać do ranka, a potem wrócić do chaty zamożnej, zostać najbogatszą gospodynią w wiosce. Przed weselem tyle się nasłuchała o swojem szczęściu, że w końcu sama już powtarzać zaczęła:
— Otóż mnie Bóg doleczkę daje! Teraz jednak w uszach szumiały inne słowa... Zżymała się na samo wspomnienie!..: W tej karczmie Marcin przybił jej Michałka — tak, Marcin! sam powiedział jej o tem dziś, gdy podpił trochę, wracając z kościoła. Może łgał?... potrzęsła głową przecząco. Oh, nie! Takich rzeczy nikt nie wymyśla na siebie! Stary ukołysany nieco żal za tamtym, odżył w całej sile.
— Oh! biednieńki ty mój... oh sieroteńka nieszczęsny! oh! zgubili ciebie źli ludzie! szeptała, nie poruszając ustami. Zostawił ty mnie jedną na świecie szerokim... zostawił! O biednaż moja główeńka!... Oh! doleczka ty moja nieszczęsna! Świat cały znikł jej z przed oczu! Powoli, jak lunatyczka, odwróciła głowę od oświetlonych okien karczmy, spojrzała na drugą stronę drogi, tam dalej, gdzie szumiało kilka jodeł na wzgórzu! Była tam jakaś siła dziwna, niepokonana, siła uczucia bez granic; uczucia, które podtrzymywało życie w tej wątłej, cichej jak kwiat polny istocie! Szła w tę stronę, sunęła się raczej, słuszna jej wysmukła postać wyglądała jak cień boleści wśród śnieżnej, spokojnej przestrzeni!
Gdy o świcie karczma wypróżniać się zaczęła, ludzie rozweseleni lub senni wracali do chaty, ze wszech stron słychać było wykrzykniki:
— Ot mróz, a niech go choroba ciężka!... ot ciśnie!
Para buchała z ust, śnieg skrzypiał pod nogami; każdy śpieszył do chaty, niektórzy tylko chrapali w karczmie pod ławą. Marcin wyszedł za drugimi, oddawna spostrzegł, że żonka zniknęła, myślał, że do swego malca poszła, i nie rozpytywał się o nią. Teraz spostrzegłszy gromadki bab przy płocie, zawołał: Ej, baby! a czy niema tam mojej żonki! Tak sobie z wesołości! miło mu było, że mógł wśród całej wioski nazwać swoją żonką szczerze ukochaną kobietę. Nie słuchał, co mu tam baby odrzekły, śpieszył do chaty, pogwizdując wesoło. Wódka dawno już wywietrzała z głowy, za to sąsiadów spoił tęgo! Przynajmniej połowa wioski pijana dziś z powodu jego wesela. Ranek bielał na wschodzie, gwiazdy bladły. W ulicy chłopi wracali po jednemu albo w gromadzie. Kilku zatrzymało się przed chatą Marcina usłyszawszy gwar jakiś dziwny, spojrzeli na siebie. Marcin wybiegł przed wrota, uśmiechnięty jeszcze, ale już zmieszany, zaniepokojony trochę.
— Żonki mojej niema! zawołał, dalibóg prawda. Całą chatę przetrząsłem, malec śpi na łóżku, a jej niema! Spoglądał na stojących, wzruszał ramionami. Gromada zwiększała się, wkrótce cały tłum ciekawych skupił się u wrót; wieść o zniknięciu młodej, rozbiegła się w okamgnieniu po wiosce.
— Może we młynie? zawołał ktoś z gromady.
— Może we młynie, powtórzył Marcin, i, roztrąciwszy tłum, pobiegł w stronę młyna. Na podwórko, do sieni, do izby wreszcie, zaglądali ciekawi sąsiedzi, kręcąc głowami i dziwiąc się głośno lub pocichu; niektórzy pociągnęli za Marcinem do młyna. Kobiety stały jak na szpilkach; chciałyby jednocześnie być we młynie, w chacie i na ulicy! Niepewność trwała chwilę tylko. Marcin wrócił niemy, przerażony; wodził wzrokiem po gromadzie; jakby zapytywał wszystkich razem i każdego z osobna.
— Przepadła, gdzie... kiedy... jak, co? — wyrywało się ze wszystkich ust zdziwionych nad wyraz. Teraz dopiero przypomnieli sobie, że nikt jej nie widział w karczmie przez cały wieczór. Zaczęto szukać po chatach, w obórkach, na strychu, w kublach i skrzyniach nawet. Każdemu zdawało się, że koniecznie ją w swojej chacie znaleść musi. Zaglądali do studni. Gdy rozedniało, u drzwi karczmy znaleźli jej chustkę skrzepłą od mrozu. Niemy ten świadek dziwnie jakoś przemówił do wszystkich. Chustka przechodziła z rąk do rąk, oglądali, poruszając głowami w największem zdziwieniu. Baby szczególniej wyrywały ją sobie wzajemnie; roztrząsały, wąchały, niektóre nawet dotknęły językiem. Chustka była czerwona z zielonem w kraty, zgnieciona na końcach od zawiązywania i nic więcej. Dzień nastał jasny, słoneczny: śnieg połyskiwał brylantowo; sople lodu, wiszące na strzechach, topniały zwolna; słonko podniosło się na niebie, oświecając wzgórze porosłe jodłami i kilkadziesiąt białych kopców. Teraz zaledwo ktoś z gromady dostrzegł na jednym z nich siedzącą kobietę. Zgłupiał z początku, własnym oczom nie wierzył. Krzyknął na sąsiada, a gdy obaj ujrzeli toż samo, huknęli na całą wioskę. Zbiegli się wszyscy, otoczyli pagórek. Natala siedziała pochylona naprzód, z rękami skrzyżowanemi pod piersiami oczy przymknięte jak u drzemiącej, z pod otwartych ust widać białe, drobne zęby; twarz zbielała, usta sine; szron pokrył włosy nad czołem, siermięgę na plecach i kolana; na trzewikach u dołu spódnicy śniegu nabrało się sporo; krzaki jałowca otulały ją z boku i za plecami. Spokojna jakby żywa, usiadła odpocząć i zdrzemnęła trochę. Nad głową jej dwie sosny szumiały zcicha, dokoła puszysty śnieg migotał tęczowo. Kobiety i mężczyzni niemi z przerażenia stali przed nią, tworząc mocno ściśnięte półkole; nikt nie śmiał przemówić pierwszy. Marcin bez czapki, z rozpiętą siermięgą stał przed nią jak skamieniały; oczy na wierzch mu wyszły, usta otworzył szeroko, krzyk boleści zamarł w gardle!
— Zmarzła, szepnął ktoś cichutko.
Wszyscy skinęli głowami w milczeniu, i znowu patrzyli na nią, jakby czekając, czy się nie poruszy. Marcin podszedł, dotknął palcem do szyi, do policzków; powiódł bezmyślnym wzrokiem po obecnych! Ruch jego wszystkich poruszył: rzucili się naprzód, każdy chwytał garść śniegu! Zaczęto ocierać, chuchać w usta i w oczy; jeden krzyczał, że trzeba wiać wódki w gardło, inni chcieli ją położyć na słońcu, Każdy gadał, co na myśl przyszło i na cmentarzu zaszumiało jak w mrowisku. Pierwszy strach minął, pozostała jednak niepokonana jakaś trwoga, trzymali się w kupie, nie śmiejąc mówić zbyt głośno. Straszna jakaś tajemnica ciążyła nad tą śmiercią nagłą, niewytłómaczoną. Młyn ze wszystkiemi baśniami stanął żywo w pamięci każdego.
— A co, szeptali między sobą, dopowiadając resztę wzrokiem. „Zły oddał“ za swoje! Naraz wątły trup stał się czemś dziwnie strasznem, przestali ocierać śniegiem, usunęli się jak od zarażonej.
— Na święconej ziemi grzech ją chować! szeptały kobiety; mężczyzni skinęli głowami potwierdzająco.
Gdy zaś w dodatku na wiosnę piorun młyn spalił, w całej okolicy utwierdziło się przekonanie o strasznej mocy „złego.“ Historyę o szewcowej zaliczono do najprawdziwszych podań wioskowych. Matki opowiadają o niej dzieciom dziś jeszcze, chociaż od wypadku upłynęło już lat wiele.
Zbliżaliśmy się do K. Armia po kilkudniowym wypoczynku szybko postępowała naprzód, o ile na to pozwalały drogi ważkie wijące się wśród wąwozów, po górach skalistych posypanych śniegami, straszne, ślizkie drożynki stworzone dla kóz dzikich i dla ryzykownych mieszkańców tej prawie zupełnie dzikiej okolicy! Mróz zwiększał się z dniem każdym, z początku ściskał nas tylko za ręce; stopniowo, jakeśmy się podejmowali na góry, próbował przenikać do szpiku w kościach; dokąd szliśmy wąwozami, od śmiertelnych jego uścisków chroniły nas olbrzymie skały osłaniające północno-wschodnią stronę drogi. Pomimo to, chorzy przybywali codziennie, tyfus objawiał się z coraz większą siłą! Eksportowałem podówczas tabor sanitarny; zwiększająca się liczba chorych nie dozwalała postępować wślad za armią, w końcu musieliśmy się zatrzymać, oczekując na wozy mające odtransportować choć część chorych do głównego szpitala. Z czterech doktorów naszego oddziału pozostał jeden tylko młody lekarz, trzej zaś walczyli ze śmiercią w gwałtownej gorączce. Tyfus zbyt już lekceważąco traktował przedstawicieli medycyny, tem większą trwogą przejmował zwykłych śmiertelników. Wozy nie nadciągały, nawet dla wołów o grubych, mocnych nogach droga musiała być zbyt utrudzającą; — nie można było pośpieszać, drugi już dzień staliśmy na płaskowzgórzu otoczonem ze wszystkich stron górami, krajobraz przedstał się dziko, ponuro, roślinności ani śladu, w dolinach mech i nędzna trawka czerniały pod lekką powloką śniegu. Nad nami ciemne chmury ciągnęły się niziutko, stada kawek przelatywały z krzykiem, od czasu do czasu sęp, albo orzeł skalny przesuwał się zwolna dotykając skrzydłami dachu namiotów. Było coś dziwnie ciężkiego, przygnębiającego w całem otoczeniu, mroźne górskie powietrze ściskało piersi, tamowało oddech! Ogarniała jakaś senność, bezwładna apatya... Moglibyśmy zamrzeć bez strachu, bez żalu, z prawdziwie muzułmańską obojętnością, chociaż po za grobem nie oczekiwały nas ogniste rumaki, ani ognistsze jeszcze huryski! Śmiertelność zwiększała się, pierwszą ofiarą był mój sługus. Ludzi zapasowych nie było wcale, obsługiwali mię tedy kolejno ten, to ów z frontowych żołnierzy. Raz nad rankiem, kiedy po całonocnym dreszczu w chłodnem łóżku zacząłem się ogrzewać i drzemać, do namiotu wsunął się cichutko młody żołnierz, nowy mój sługus zapewne, bardzo szczupły i bardzo blady chłopak, dzieciak prawie, stanął nieruchomy przy ścianie naprzeciw mego posłania. Wpatrzyłem się w niego uważnie, twarz znajoma, widziałem go już we śnie, czy na jawie, niegdyś, bardzo dawno może, ale widziałem! Jasne włosy, niebieskie, głęboko osadzone oczy i głupowate zakłopotanie, nieraz można spotkać wśród bardzo młodych żołnierzy, ten jednak miał coś jeszcze w swojej fizyonomii, co mi jakby własną moją młodość przypominało.
— Jak się nazywasz? — spytałem zcicha. Wątła postawa chłopca, jego widoczna nieśmiałość usposabiały do cichej rozmowy.
— Kajetan — odrzekł, wyprostował się, mrugnął oczami, widać było, że skupiał całą przytomność umysłu do dalszych odpowiedzi.
— Miałem w nim najwierniejszego sługę, pies nawet nie mógłby być więcej przywiązany! Spełniał dwie służby we froncie i u mnie, ile razy nadmieniłem, że to jest za ciężko, że powinien poszukać innego na swoje miejsce — milczał, kręcił palec, i tylko bardzo nieśmiało, bardzo błagalnie w oczy mi spoglądał! Nazajutrz, wsuwał się cichutko o zwykłej porze, drżał ze strachu, żebym go nie wyprawił! Odgadywał moje myśli, w usłużności był niezrównany; kiedy położywszy się w wygodnie usłanej pościeli, przemawiałem do niego, uśmiechnięty odpowiadał prędko, cicho, głosem drżącym od wzruszenia.
Przywykłem do niego, lubiłem patrzeć, jak się krzątał cichutko stąpając na palcach, zawsze nieśmiały, lękliwy, słuchał i wzrok miał wytężony na każde moje skinienie. Gdy spotkałem go poza namiotem, wyprężał się jak struna, oczy spuszczał, twarz przybierała wyraz największej pokory, tym sposobem usiłował jakby wynagrodzić te kilka słów, które od czasu do czasu ośmielał się odpowiedzieć na moje zapytanie. W rocie chwalono go jako dobrego żołnierza, nie było więc możności uwolnienia od frontowej służby, chociaż szczerze rad byłbym zatrzymać go wyłącznie dla siebie! Ten wątły, cichy chłopak stał się mi niezbędnie potrzebnym! Nieraz dmuchałem w zagasły samowar, wiedząc, że wkrótce wróci z pikiety, skostniały od zimna przyjdzie zaścielać mi łóżko i czyścić mi buty; z przyjemnością nalewałem mu wówczas szklankę gorącej herbaty! Wódki nie pił.
Jednego fatalnego wieczora zastępowałem dyżurnego kolegę w rozstawieniu pikiety. Pomiędzy żołnierzami, których rozstawiłem na placówkach, znajdował się Kajetan. Mroźny wiatr górski szalał od samego rana, pod wieczór zamienił się w ryczący huragan, wył przeraźliwie z każdej szczeliny w skalach, borykał się z kamieniami, spychając je w przepaść z łoskotem.
Pochylony naprzód, z głową w ramionach, z rękami w kieszeniach wracałem, usiłując z trudnością utrzymać się na nogach! A tu przed oczami, jak na złość wciąż stoi wątła postać młodziutkiego żołnierza! Widzę jak wsuwa rękaw w rękaw, bagnet przyciska do piersi, jak przestępuje z nogi na nogę, mruży powieki, z pod których nielitościwy wiatr łzę za łzą wyciska! Na szczęście, za plecami ma odłam skały, oprze się o nią, przynajmniej wiatr z nóg nie zwali! Parę godzin wytrzyma jakkolwiek! Parę godzin! Hm, — nie! ja go zwolnię prędzej o kwandrans, o półgodziny! Wszak nawet kamienne bryły nie mogły się oprzeć wichrowi, czyż rygor wojskowy miałby być więcej od nich uparty? Zwolnię go! a półtory godziny to drobnostka — chłopak nie z pajęczyny!
W namiocie grano w karty; gra szła szalona! Mieliśmy z jednej strony tyfus, z drugiej kule tureckie, przed sobą kupy banknotów. Przy tych okolicznościach, na kartę można stawić życie bez namysłu. Stawiono fortunę, żałując, że nie było nic więcej do postawienia. Poncz rozgrzał umysł i serce, o rozważnej grze mowy być nie mogło. Ciągniono stosa. Wszyscy skupiliśmy się przy jednym stoliku. Takie ześrodkowanie dążności podniecało zapał. Niedbałe rzucanie kart dla zabicia czasu przemieniło się wkrótce w zaciętą walkę, wygrana również jak przegrana zachęcała do coraz wyższej stawki! Powodzenie drażniło, krew wrzała przy najlżejszem niepowodzeniu, ogarniała nas gorączka nie tyfus wprawdzie, ale ta zjadliwa gorączka roznamiętnionych graczy, którzy nie mają już nic do stracenia. Miałem przed sobą kupę banknotów i kilkadziesiąt złotych monet; sąsiad mój zgrany do nitki gryzł cygaro, sapiąc jak przyduszony; był to mój najlepszy kolega. Żałowałem, że nie mogę ograć go z ostatniej koszuli, wówczas może banknoty i złoto miałyby dla mnie jakąśkolwiek wartość. Świece dopalały się, znużenie ogarniało grających, już tylko kilku najzaciętszych walczyło do ostatniej kopiejki. Spojrzałem na zegarek, była trzecia po północy. Sześć godzin stałem przy stoliku!
W kilka minut po tem szedłem na czele patrolu. Wiatr ustał, chmury pierzchły; nad nami, w ciemno-szafirawej przestrzeni migotały gwiazdy. Skrzypiący odgłos naszych kroków odbijał się przeciągłym echem gdzieś daleko, może aż w biblijnych górach! Przyśpieszałem kroku, serce zamarzło w piersiach. Zdaleka już wpatrzyłem się w odłam skały — otoczony szafirową atmosferą sterczał groźnie, wyszczerbiony u góry; przysypany śniegiem bielił się na ciemnym horyzoncie; u stóp skały widniał czarny nieruchomy cień. Zmieniliśmy już dwie pikiety, zziębnięci żołnierze przechadzali się szybko, chuchając w palce, tamten stał oparty o ścianę, z skrzyżowanemi rękami, z bagnetem przyciśniętym do piersi. Stanąłem przed nim; skamieniał, czy zmarzł tylko? Twarz miał białą, zsiniałe usta, oczy przymknięte zlekka; zapytany — milczał! Przez chwilę stałem również jak on skamieniały, krew zastygła — oniemiałem! A jednak był to tylko wstęp do najdotkliwszej w świecie boleści!... Zrozpaczony, niemal wściekły z żalu, zaledwo wszedłem do mieszkania, ujrzałem... czarny barani kożuszek, którym zatkane były szpary między ścianą i podłogą obok mego łóżka! Zostawił go tu zapewne z wieczora, przed odejściem na pikietę, kiedy słał mi pościel i osłaniał zarazem, czem mógł, ściany i dziurawe kąty. Futro, dywany, bielizna nawet ułożone były wzdłuż ścian przy ziemi, gdzie się znajdowały największe szpary; przy łóżku nie miał już czem zakryć — zostawił własny kożuszek!
Wiele się przeżyło od tego czasu! kula zabrała mi w jednym dniu brata i przyjaciela, wkrótce potem ludzie zabrali kochankę, boleść przeszła przez serce zostawiając mniej lub więcej głębokie ślady. Pamięć w jednym tylko wypadku pozostała nielitościwie wierną! Kożuszek wciąż jeszcze leży mi na sercu, jak w ową straszną chwilę, kiedym go ujrzał rozesłanym u stóp mego łóżka! A w mroźne noce zimowe.... Oh, żebyż tylko w zimowe noce!... Szczupłe, skostniałe widmo, z bagnetem przyciśnięty do piersi, śni mi się nieraz i w najpiękniejsze dni letnie!
Orkiestra grała walca. W obszernej sali zebrane było prawie cale towarzystwo kąpiące się, pijące wody; bawiące się, słowem wszyscy, których choroba czy nuda zagnała na letni sezon do N. Zabawa dosięgała zenitu. W sali duszno było od licznych lamp, od ognistych ramion, od policzków jaśniejących niekłamanym rumieńcem. Przez otwarte okna wyglądały z parku liczne głowy widzów i gałęzie drzew, poruszane co chwila tłoczącym się tłumem.
We drzwiach, prowadzących do balowej sali, dwaj bohaterowie kotylionu stali oparci niedbale o ramy drzwi. Piersi ich, przykryte śnieżną bielizną, poruszały się zwolna, akuratnie, szermierze tedy nie byli zmęczeni. Półsenne oczy, znudzenie w twarzach wykazywały, że i do dalszych zapasów stawać nie myślą. Uzbrojeni w pince-nez przyglądali się kolejno tańczącym i grającym w karty, przedewszystkiem zaś ziewali, przykrywając usta kapeluszami.
— Pfuj! duszno! będziesz tańczył?
Zagadnięty wzruszył ramionami pogardliwie.
— Sezon liczny w tym roku!
— Tak, jak na nasze nędzne wody! „Z towarzystwa“ niema prawie nikogo, sama... mięszanina!
— Może jeszcze przybędą. Wczoraj przyjechał jenerał T. z rodzina.
— Będzie tu dziś!
— Nie sądzę, zresztą — może!
Zamilkli. W tem jeden przypomniał sobie coś bardzo pocieszającego, uśmiechnął się.
Przygryzając jasny wąsik, szepnął słów kilka do ucha sąsiada.
— Czy być może? odrzekł tenże z miłem zdziwieniem. Nic o tem niewiedziałem!
— Przybyły przed godziną zaledwie, ale... towar już rozpakowany!
Zaśmieli się obaj, podnosząc zlekka brody do góry.
— Czy jest co pikantnego?
— Hm, zbrakowane egzemplarze ogródkowe.. parę szansonistek... świecą zdaleka. Nie miałem czasu zblizka się przyjrzeć. Zresztą na bezrybiu...
Twarze ich spoważniały; wyprostowani przybrali postawę pełną uszanowania. Z pod werendy wychodziły dwie młode kobiety; ze stroju i twarzy wyglądały jak bliźnięta, chociaż lepiej poinformowani utrzymywali, że była to matka z córką. Obie szczupłe, małe, świeżutkie blondynki z przymrużonemi oczyma, z włosami pokrytemi pudrem, ciągnęły za sobą po parę łokci niebieskiej materyi; za to na staniki i rękawy nie wystarczyło widocznie. Białe, gazowe szale przykrywały niby obnażone plecy i ręce Przesunęły się z szelestem przez pokój, gdzie grano w karty, a wchodząc do sali, obrzuciły kompetentnym wzrokiem obu — niezwyciężonych. Za paniami podążał mężczyzna nie młody, wysoki, chudy, viveur épuisé, policzki miał zżółkłe, zapadłe, cienki, orli nos, włosy ciemne, rozdzielone z tyłu głowy i bardzo akuratnie przyczesane na skroniach, bez zarostu, usta wązkie, szczelnie zamknięte; trzymał się prosto, idąc suwał trochę sztywnemi nogami, pomimo to, ruchy miał wykwintne, a w całej postawie dygnitarską powagę. W pętlicy fraka kryła się niby orderowa wstążeczka, dość widoczna, żeby wzbudzić należne uszanowanie. Stojący kołnierzyk koszuli podtrzymywał dolną szczękę, jemu to może zawdzięcza dygnitarz szczególniejszy sposób trzymania głowy, niedozwalający spostrzegać niższych od siebie i zupełnie małych, natomiast z zupełną swobodą zwracać się do równych i wyższych. Zatrzymał się we drzwiach: jedną ręką przyciskał kapelusz, drugą próbował szkiełko na nosie umieścić, po daremnem usiłowaniu zaniechał pracy, szkiełko zsunęło się po kamizelce. Gołem okiem obrzucił stojących mężczyzn, z niektórymi zamienił sztywny ukłon, bez uśmiechu, z lekkim marsem na czole. Oparł się ramieniem o drzwi, prawą nogę trochę naprzód wysunął, z wyciągniętą szyją zaczął się przyglądać tańczącym. Kilka ognistych spojrzeń zwróciło się w jego stronę, zmrużył oczy jak kot, któremu drzemkę przerwano. Zalatywała od niego woń wybornego cygara; z pod rozchylającej się nieco koszuli, na piersiach widniał czerwony trykotowy kaftanik i takież rękawy wyglądały z pod szerokich mankietów. Zaledwie parę minut zostawał w roli zwykłego widza, gdy dyrektor klubu z kartami w ręku, śpiesząc do sali, potrącał zlekka wszystkich, którzy mu drogę tamowali; nagle spostrzegł dygnitarza, zatrzymał się i nim przemówił, wyciągnął ku niemu rękę z kartami, skłoniwszy się kilkakrotnie. Muzyka zagłuszyła słowa, a tylko tytuł „jenerała“ wymówiony dobitnie, obił się o uszy obecnych. Jenerał oddał ukłon, ale wyciągniętych ku sobie kart nie dotknął.
— Niezdrów jestem. Nie mogę służyć panom, odrzekł z powtórnym ukłonem, i nie czekając nim odejdzie uprzejmy gospodarz, odwrócił głowę ku sali.
Zmęczone pary wychodziły tłumami, i pozycya we drzwiach stawała się niedogodną. Jenerał ustępował, zatrzymując się co chwila, stanął nakoniec w zupełnie bezpiecznem miejscu około pieca, odetchnął i zwrócił się ku karcianym stolikom. Za zbliżeniem się jego, jakby na widok groźnego widma, przy stolikach zapanowała cisza, gracze zsunęli się na brzeżki krzeseł, podnosili się i przysiadali na znak uszanowania; pasowano i wistowano dyskretnie; przed każdem stanowczem słowem, zwracano głowę ku niemu, z niemem zapytaniem, jak w tym razie postąpiłby szanowny świadek? Ci, przy których stawał, uchylali się, dozwalając mu zajrzeć w karty, podnosili oczy ku niemu dla przekonania się, czy raczył spojrzeć. Jenerał jakby nie dostrzegł usłużnej gotowości grających; z rękami założonemi za plecy, z brodą opartą na sztywnym kołnierzyku, przechodził od stolika do stolika; zatrzymał się chwilowo, ale na karty mało zwracał uwagi, a lustrując grających zdawał się szukać znajomych twarzy. Przy jednym stoliku, gdzie pp. Moll, Żuk, Komar i Żaba, ułożyli harmonijną puleczkę, przystanął dłużej: gracze byli mu znajomi, grano trochę poważniejszym kuszem. Uścisnąwszy w milczeniu podane sobie ręce, oparł się dłonią o poręcz krzesła i z głową przechyloną na bok, przyglądał się grze przez chwilę. Wnet usłużni goście pośpieszyli ku niemu z dwoma krzesłami naraz. Gospodarz zadyszany, spotniały, stanął przed nim powtórnie z kartami w ręce; uśmiechał się z przymileniem, a z oczu mu patrzyło, że kilka lat życia oddałby za to, żeby zgrać pulkę z jego ekscelencyą. Jenerał spojrzał przez ramię na podane sobie krzesła, potem utkwił wrok w promieniejącą twarz gospodarza, pozwolił mu wysapać się i odezwał nakoniec:
— Niezdrów jestem, nie mogę służyć panom — przyczem podbródek zadrżał mu zlekka od tłumionego uśmiechu.
Gospodarz ustąpił, skinął gniewnie na lokaja, ustawiającego świece na świeżo rozłożonym stoliku! Lękając się trzeciego ataku, jenerał obszedł stolik dokoła, w drodze zapiął frak, wyjął z kapelusza biały fular i z podniesioną głową, z oczyma utkwionemi we drzwi werendy, wyszedł.
Na progu owinął szyję fularem, nałożył kapelusz i sięgnął po cygaro do bocznej kieszeni. Obecni już się domyślili o co mu w tej chwili najwięcej chodziło!
Nie zdążył jeszcze wydostać cygara, a już sześć zapalonych cygar i papierosów, jak sześć luf zwróciło się w jego stronę. Przyjął pierwsze z brzegu, zapalił swoje i skinąwszy głową, zeszedł po stopniach dzielących werendę od parku. Jasna noc letnia napełniała park szarym zmrokiem; ulice wyglądały jak tunele o ciemnych wonnych ścianach, przysłonięte w górze krzyżującemi się gałęziami rozłożystych drzew, przez które migały tysiące gwiazd, a gdzieniegdzie wśród gałęzi, majowe robaczki płonęły jakiemś tajemniczem światłem. Jenerał szedł czas jakiś bezmyślnie z cygarem w ustach, poprawił rękawiczki, klepał się po żebrach, w końcu myśl rozpraszana samotnością zaczęła fermentować.
— Spałem dziś zadługo po obiedzie... to źle! W nocy spać nie będę... chyba że się zmęczę przechadzką! Wątpię jednak, przeczuwam, że będę miał noc złą! I w żołądku niedyspozycya jest... maleńka! Ale od czego? Zdaje się, nie jadłem nic, coby ją wywołać mogło? Trochę zupy, pieczyste, kompot... rzeczy lekkie i strawne... Wzruszył ramionami. Hm, może jagody? Zjadłem kilka truskawek... Nadal trzeba będzie i tego się wystrzegać! Westchnął. Teraz na wieczerzę jeden kotlecik cielęcy i trochę szparagów... kotlecik i szparagi... nic więcej, dobrze byłoby i od tego się wstrzymać? Głos wewnętrzny oparł się stanowczo tej propozycyi. No, niech tam! kotlecik i trochę szparagów — wina żadnego, lepiej pół kieliszeczka koniaku!... Za dni parę zacznę kuracyę, trzeba dobrze usposobić żołądek! Żebyż ten gap nie zapomniał wygrzać flaneli na nogi! Wczoraj położyłem się w zimnej pościeli! Z nogami źle!... kostnieją! W kaloszach zawiasy się popsuły... Starość! Uśmiechnął się. Starość to szlafrok życia; wygodna rzecz byłaby, żeby zdrowie służyło! Przy ostrożności, jeszcze takich latek dwadzieścia przetrwam! Żeby tylko trawienie uregulować!... trawienie to grunt! Za mało myślałem o tem dawniej! Oh, si jeunesse savait! Teraz może już zapóźno! wreszcie, przy mojem życiu akuratnem, nie obciążonem pracą... Co do pracy, to nigdy na nią uskarżać się nie mogłem... dziś na mojem stanowisku jestem... jakby to powiedzieć... no, jestem szyldem, tak, udekorowanym szyldem tylko! Przygryzł usta złośliwie. Ani myśleć, ani mówić nawet nie potrzebuje, rola manekina, ale... wygodna. Wszak i zero przy jednostkach ma swoje znaczenie! Zresztą, co mi tam jaką cyfrę przedstawiam swoją osobą. Cel osiągnięty, a zatem droga była dobra! Przeciw swoim zasadom nie postępowałem nigdy. Hm, zasady! to panorama zmieniająca się przy każdym szczeblu społecznej drabiny! Utopista chyba będzie dowodził inaczej. Pamiętam siebie u stóp karyery, i dziś, kiedy się znajduję na jej szczycie... djabełby chyba w tych ludziach poznał jednego i tegoż samego człowieka! Z tem wszystkiem, krzywdy nie uczyniłem nikomu. Nawet w obietnice i protekcye nie bawiłem się nigdy! Protegowani to kule u nóg. Kto chce iść wysoko, musi wystrzegać się daremnych ciężarów! Trudno o wygodniejsze łożysko nad to, które sobie usłałem! Poruszył bokami, jakby się rozkoszując w wygodnem posłaniu. Nawet wszelkie zachcianki w porę umilkły! Wist elektryzuje mię trochę, ale i to w swojem kółku. Ci czterej naprzykład grają jak żaki, w porę odszedłem, błazeństwo ich zaczynało mię irytować! Wiem, że o dobrych partnerów trudno... dopóki nie upatrzę sobie odpowiednich, nie siądę do stolika. Trzeba się wystrzegać! Od niejakiegoś czasu miewam leciuchne drganie serca... jestto już początek niedyspozycyi... od wzruszeń tedy zdaleka! Wprawdzie okoliczności ku temu rzadko się trafiają! Życie moje ze wszech stron otoczyło się obłokiem spokoju! Rodzinne moje stosunki naprzykład? To raj, z którego Adam i Ewa dawno wygnana, a wąż?... O nim podanie milczy, ja też nie dopytuję się wcale! Tylko ślepi i głusi mają doskonały spokój! Córka chorowała na czułość w dzieciństwie... Zkąd się to u niej wzięło? Po dziadach chyba? Tuliła się, lubiła pieszczoty, próbowałem wzamian za jej dobre chęci dawać imperyały — wychodziła, zostawiając złoto na stoliku. Odkąd bywa na balach zapomniała o pieszczotach, za to domaga się podwójnej pensyi! Syn urodził się praktycznym! Niemowlęciem jeszcze, zamiast w rękę całował mię w pierścień z brylantem! Oh! ten pójdzie wysoko! Brrr wilgotno! może wrócić? Ale cóż będzie ze snem, jeśli się nie zmęczę ani trochę? Dalej tedy, śpieszniej, raźniej!
Z głową wsuniętą w ramiona, z rękami w kieszeniach, wszedł do bocznej ulicy szerokiemi krokami.
Tu ciemniej było, niż w głównej alei, olbrzymie drzewa nie dopuszczały blasku gwiazd; dal wyglądała niby ciemna masa, przerznięta uźwirowaną drogą, zwężającą się stopniowo.
Na pustych ławkach walały się tu i owdzie zapomniane kwiaty, arkusze przeczytanych gazet. Przed godziną jeszcze ulice roiły się tłumem spacerujących, teraz całe życie skupiło się w klubie i pod oknami, a tylko gwar letniej nocy ożywiał spustoszałe ulice. Wśród liści trzepotało się rozbudzone ptactwo, odzywało się zcicha i milkło, żeby po chwili zabrzmieć w sąsiedniem drzewie. W trawie brzęczały świerszcze, przedrzeźniając śmiałem, doniosłym głosem brzęk komarów, szmer muszek i motyli, których życie zaledwie wraz z nocą się zaczyna. Gwar ten tłumiły tony walca. Jak echo dalekie przekradały się przez zarośla, szumną falą rozlewały się po ulicach, nierównem, urywanem tępem skakały po oddalonych drożynkach. Nie było miejsca, gdzieby się niezakradły. Czem dalej, tem miększe, drażniące, łechtały ucho, odurzały głowę, niby woń namiętności, zmieszana z pobłażliwą ciemnością nocy!
Powoli owładnęły nawet uwagę jenerała; zwalniał kroku, otrząsając małym palcem popiół z cygara, nadstawiał ucho; myśli snuły się bezładni ej, niedokończone ustępowały przed lekką, swawolną cząstką walca, powtarzającą się kilkakrotnie. Z początku tylko głowę w takt poruszył, potem zaczął pogwizdywać zcicha... dla siebie; w końcu usta zadrgały mu uśmiechem, mrużył lewe oko, raz nawet poruszył plecami trzpiotowato. Sztywne nogi stąpały lekko, odmłodzone o lat dwadzieścia. Koło niego posuwały się zrzadka pary szepczące; gdy się równał z niemi, szept cichł; głowy pochylały się ku sobie — korzystano z przerwy, żeby dopowiedzieć resztę wzrokiem. Wymijał je wyprostowany, a gdy przeszły, spoglądał za niemi nieznacznie, uśmiechał się i gryzł dalej zagasłe cygaro.
Na końcu alei ujrzał kobietę idącą spiesznie; uroda, ruchy, wzbudziły w nim wspomnienie, co jak iskra elektryczna wstrząsnęło całym jego szkieletem. Obejrzał się — kobieta znikła na zawrocie. Stanął wpatrzony w to miejsce, gdzie ją ujrzał.
— Złudzenie — szepnął półgłosem i mrugał powiekami, jakby usiłował przejrzeć jaśniej. Złudzenie.
Przyłożył rękę do czoła.
— A jednak to ona! Tu!
Ta myśl zabłysła nagle w głowie, rozkołysanej tonami walca. Na tych samych wodach przed dwudziestu laty!
— Cha, cha, cha — zaśmiał się jakimś szeleszczącym śmiechem, niby poruszenie skrzydeł ogromnego ptaka.
Miłe ciepło rozlało się w piersiach, przełknął ślinę kilkakrotnie.
— Tak, tu — powtarzał, przebiegając ulice.
Wspomnienie dokończyło tego, co walc zaczął; rozgrzało krew, rozbudziło życie, ale życie młode, dawniejsze, z którem wyglądał, jak trup naelektryzowany. Z pod uśmiechniętych ust wybiegały zęby zczerniałe, oczy błyszczały jak paciorki, powtykane w woskową maskę.
— Co się z nią stało? Wstąpiła na scenę podobno? Śliczne było dziewczę! Zosia czy Dosia? jeśli nie Antosia? Dawno już miałem do czynienia z tym kalendarzem! Zosia! przypominam sobie, śliczna blondyneczka, z czarnemi oczyma... mon genre! Umiała kochać! Ale uparta i ambitna; że by trafiła była na mniej trzeźwego... mogłaby oplątać na zawsze! Szalałem za nią trochę! Nie jedną dobrą chwilkę jej zawdzięczam! C’etaient mez adieux à la jeunesse! Ostatni żart przedślubny! Złote to były czasy! A zdrowie moje wówczas! Czy się spodziewałem, że przyjadę tu kiedyś z katarem żołądka, podagryczny, z początkami anewryzmu! Ob, złote to były czasy! Gdzieś tu niedaleko mieli swój domek, mieszkałem u nich przez cały sezon, apartament nie był paradny, ze wszystkich sprzętów Zosia jedna miała pewną wartość...
Wyszedł z parku, obejrzał się w prawo, w lewo; po obu stronach ciągnęła się szeroka, piasczysta ulica, domy, oddzielone od siebie ogrodami, drzemały w ciemnej zieleni.
— Mieścina tak się zmieniła, że możebym i nie trafił. Na prawo zdaje się, w dół, nad rzeką!
Poszedł w tym kierunku, uśmiechnięty, podrygujący. Strzelał oczami na wszystkie strony; w pamięci coraz wyraźniej rysował się domek w krzewach bzu, jaśminu i róż, a nad każdym krzakiem, nad każdym kwiatkiem niemal majaczyła jedna i taż sama twarzyczka, owalna, świeżutka z dołkami na policzkach, z czarnemi, szeroko otwartemi oczyma. I siebie widział młodym, przystojnym, chwytającym w lot wszystko, co się chwycić dało, jak sięgał przez okno po kwiatek, po rączkę raczej, co go podawała. Dziś jeszcze na to wspomnienie ręce zacisnęły się i długo nie chciały odprostowywać kościstych palców!
Zwrócił się w uliczkę, prowadzącą ku rzece. Domki stojące tu niegdyś, czepiały się ogródkami urwiska, zbiegającego nad sam brzeg rzeki. Urwisko pozostało, krzaki jałowcu i berberysu rozrosły się szeroko, ale na miejscu niskich chatek stały dziś dwa wspaniałe domy, obrócone frontem ku rzece; na miejscu ogródków rozesłały się trawniki powycinane w misterne klomby; kwitnące oleandry w dwu szeregach rozbiegały się wzdłuż okien; słupy przed gankiem zdobiły stuletnie agawy. Szeroka, uźwirowana droga, obiegała dokoła dziedziniec; brama zamknięta, okna zasłonięte białemi sztorami; przy jednym z ganków leżał wielki pies czarny. Usłyszawszy kroki, podniósł głowę, uderzył ogonem po piasku.
— Hm, niezłe, wcale nieźle, zauważył jenerał, okrążając podwórze, otoczone zielonemi sztachetami. Trzeba będzie dowiedzieć się, czy nie do wynajęcia. Comfortable! widok dobry!
Odwrócił się plecami do domów. Piękna panorama rozesłała się przed jego oczyma. Wysoki brzeg, poszarpany fantastycznie przez czas i ulewy, zbiegał krętemi ścieżkami do Niemna, co niby senny płynął spokojnie, bez szmeru, zadumany, czy leniwy, zdawał się być symbolem swego kraju, swoich ludzi... I oni również zwolna dążą naprzód... ale — dążą, i ich natura głęboka, jak dno rzeki, nie ugina się pod ciężarami, nie szumi, nie faluje bez potrzeby... Widzi przed sobą jedno wielkie ujście — morze wiedzy, dąży do niego według sił i możności... Nie na skrzydłach wprawdzie, a nawet i nie krokiem szczęśliwych!
Na drugim brzegu ciemny las piętrzył się ku górze i ginął w obłokach.
— Zapewne do wynajęcia — powtarzał — zwracając głowę kolejno od rzeki do domów. Oni tu wszystko wynajmują! Chyba, że mię ktoś uprzedził! A może to jej domy? Uśmiechnął się. Dobrze byłoby. Między starymi znajomymi interes łatwiejszy.
Czuł się zmęczonym trochę przechadzką po piaskach i to wprawiło go w dobry humor. Oparł się plecami o sztachety, zdjął kapelusz i wyjąwszy fular z kieszeni, zaczął ocierać czoło, twarz, brodę; wietrzyk igrał z rzadkimi włosami — poddawał się tej pieszczocie bez oporu.
Tuż przed nim, nad samym brzegiem urwiska, kilka karłowatatych drzewek, pozostałych z dawnego ogródka sterczało w trawie wysokiej.
Przy jednem z nich, przysłonięta twarzą do pnia, stała kobieta; taż sama, którą spostrzegł w ulicy parku. Wysoka, bardzo szczupła, odziana była w czarną suknię, czarna peleryna zwieszała się z kościstych ramion; podarta koronkowa chusteczka przykrywała tył głowy; pasma jasnych włosów spadały na skronie, plątały się ze strzępami koronki; bez mankietów, bez rękawiczek, chude, o długich palcach ręce, ściskały konwulsyjnie pień drzewa. Twarz, młoda jeszcze, wydawała się bardzo biała, wychudła, ze sterczącemi kośćmi na policzkach nosiła ślady choroby czy nędzy; głęboko zapadłe oczy wyglądały jak czarne plamy przy bladych policzkach. Stała wpatrzona w ziemię i tak bardzo przyciśnięta do drzewa, że zdaleka można ją było przyjąć za część pnia o ciemniejszej nieco korze.
Na odgłos kroków jenerała podniosła głowę, przymrużyła oczy, wpatrzyła się w niego z natężeniem.
Gdy dla otarcia potu zdjął kapelusz, kobieta cofnęła się, nie dowierzając własnym oczom, wysunęła szyję i zwolna bez szmeru, postąpiła naprzód. Drzewka ją przysłaniały, trawa tłumiła kroki. Stanęła przed jenerałem, zanim on zdołał spostrzedz jej obecność.
On zadrżał, ręka z fularem opadła, zdumiony pochylił się mimowoli ku stojącej.
Byli prawie równego wzrostu; spojrzeli sobie w oczy, profile ich ostre, ze spiczastemi brodami, wyglądały jak sylwetki szkieletów, ogryzionych przez zbytek i nędzę.
— Tak, to ty — zawołała, odstępując parę kroków — pewna byłam, że cię zobaczę raz jeszcze!
Zdumienie ustępowało przed ponurą zadumą, z której przebudziło ją przybycie jenerała; uśmiechnęła się szydersko, spojrzała przez ramię jego na uśpione domy. Myśl jakaś gnębiąca pochłaniała ją w zupełności; nawet to spotkanie, tak niespodziewane i tak bolesne zarazem, poruszyło ją na jedną chwilę zaledwie.
On zaś zaskoczony tak niespodzianie, zmieszał się, uchwycił ręką za ogrodzenie.
— Kto tu — wybąknął, usiłując nadać twarzy surowy wyraz.
— Nie poznałeś — zawołała kobieta. Stara, bardzo stara znajoma.
Zmierzyła go wzrokiem, podniosła oczy do twarzy z wyrazem pogardliwego szyderstwa.
Jenerał ochłonął. W głosie, chociaż bardzo słabym i ochrypłym, dźwięczała znajoma nuta, przytem miał czas poznać figurę i rysy.
— Owszem... owszem — odrzekł z przyśpieszonym oddechem — pomimo wielkiej zmiany.
Owładnęła nim jakaś niespokojna ciekawość. Obrzucał wzrokiem stojącą przed sobą kobietę, ale nie miał odwagi spojrzeć w jej twarz uważniej.
— Zmieniliśmy się oboje — odrzekła, postąpiła kilka kroków i oparła się dłonią o sztachety. Jej myśl, uwaga, dusza cała skupiała się tam, w domach; obecność jenerała zdawała się być coraz więcej obojętną.
On to zauważał, zwrócił się ku niej trochę zdziwiony.
— I ja więcej się domyśliłam, niż cię poznała — dodała, jakby przebudzona jego ruchem. Po co tu przyszedłeś? Spojrzeć na naszą przeszłość? Nie zapomniałeś tedy? pytała, wpatrując się w jego twarz. Tyle lat! Ja sama... sądziłam, że już potrafiłam zapomnieć! Bo i ja od lat dwudziestu, dziś pierwszy raz jestem tutaj! Tak, od tej jesieni, kiedy rzuciłeś mię samą z hańbą i pogardą ludzką, jestem tu pierwszy raz... Przywędrowałam przed godziną z trupą aktorów.
Zaśmiała się przeciągle; głos jej był cichy, nierówny, ostre dźwięki wyrywały się od czasu do czasu. Chciała panować nad sobą, ale sił brakło, pierś podnosiła się od tłumionego łkania. Chwilami żyły na szyi naprężały się, jakby krzyk straszny ugrzązł w gardle. Twarz tylko pozostała doskonale spokojną.
— Więc tu nie mieszkasz? — spytał jenerał, trochę niezadowolony ze spotkania. Spojrzał ku drodze i włożył kapelusz niby od niechcenia.
— Nie, ani tu, ani na całym świecie nie mam swego kąta! Nie mam! Rodzina mię odepchnęła! W pierwszych chwilach strasznej boleści, mało dbałam o to! Sądziłam, że wśród obcych łatwiej zapomnieć, że szałem żal stłumię. Ale ja szaleć nie mogłam! Kałuża wstrętną mi była... a na drugą miłość sił brakło. Nędza otrzeźwiła z bólu. Nie jeden, sto grzechów zgładziłabym tem, com przecierpiała! Nie przebaczyli jednak! Sądziłam, że zapomniałam o nich, o świecie całym, że... skamieniałam w poniewierce. Tak myślałam do dzisiejszego wieczoru, nim stanęłam twarz w twarz z przeszłością. Tu wszystko odżyło! Sumienie zdawało się czekać tej chwili, by się przebudzić dla roztrząsania brudnych szmat dwudziestoletniej włóczęgi. Oh, straszna ta chwila!
Jenerał wpatrzył się bardzo uważnie w rękawiczkę i już nie miał ochoty przypatrywać się twarzy kobiety; widział bowiem, że zmieniła się strasznie, była starą, brzydką, a w dodatku egzaltowaną.
— Aktorka, hm, aktorka, dać jej cośkolwiek i zmykać; tylko, że jak się wnęci... to nie odczepię się od niej.
Podniósł rękę do tej strony żeber, gdzie bywa serce i portmonetka.
— Doznałam już wszystkiego — mówiła, odetchnąwszy z całych piersi — boleści, pogardy, pracy ciężkiej, ale dziś zaledwie poznałam zazdrość!
Obrzuciła jenerała suchym, błyszczącym wzrokiem.
Cofnął się zdziwiony, z uśmiechem.
— Cha, cha! Zgrzybiały Don Żuan — zawołała — odrzucając głowę z szyderstwem. Nie lękaj się; nie o ciebie tu idzie! Dziś już nawet pogardzać tobą nie umiem. Spotykałam podobnych tysiące, dokąd świeciły oczy i skóra nie przyschła ostatecznie do kości! Dziś nawet zanadto jestem dumną, żebym miała poniżyć się do zazdrości o ciebie! Ja pozazdrościłam spokoju, życia użytecznego.!. niepokalanej przeszłości! Wszystkiego tego zazdrościłam rodzonej siostrze mojej, gdy ukryta za drzewem przyglądałam się jej i dzieciom, krzątającym się koło trawników! I ona musi mieć ciężkie chwile... Ale ona żyła, spełniła co mogła, jej życie drogie, potrzebne, ona ma dach nad głową, rodzinę, szacunek ludzki, ona człowiek. A ja, ja piętno rodziny, nazwiska swego nosić nie śmiem! Żeby tu przyjść, spojrzeć raz jeszcze na kąt rodzinny, musiałam czekać nocy! Nie śmiałam, lękałam się, żeby mię poznali! Dla nich ja dawno umarłam... niechże widmo moje nie rzuca plamy na czyste ich imię!
Zacisnęła pięście, jednym rzutem oka obrzuciła domy, trawniki... i rzekę cichą... głęboką...
Wspomnienie o własnym dachu najwięcej trafiło do przekonania jenerała. Spojrzał na nią z ukosa.
— Hm, chora, widać, że chora... można byłoby ją...
— Trzeba się podleczyć — przemówił... zdrowie wszystko naprawi. Mam stosunki, z łatwością mógłbym umieścić na letni sezon w szpitalu...
Zająknął się... Kobieta, wpatrzona w niego uporczywie, wykrzywiła usta w szyderskim uśmiechu.
— Szpital! — zawołała i zaśmiała się długim przeraźliwym śmiechem.
Teraz zaledwo wyrwał się ten krzyk, co pierś i gardło rozsadzał. Brzmiała w nim boleść, nienawiść, pogarda, szyderstwo, słowem wszystko, z czego się składa dusza — sponiewieranych.
Nazajutrz jenerał obudził się późno; noc miał niedobrą, nogi odrętwiały pomimo ogrzanej flaneli, żołądkowa niedyspozycya dawała znać o sobie... przysłuchiwał się sercu... z tej tylko strony wieści były pomyślne: uderzało regularnie, z powagą, właściwą wiekowi i stanowisku.
Gdy wszedł lokaj z herbatą na srebrnej tacy, pierwszem zapytaniem było:
— A jaka pogoda?
Za całą odpowiedź lokaj uchylił zieloną firankę u okna. Do pokoju zajrzało słońce jasne, wesołe, jakby tylko samo szczęście oglądać zwykło.
— A w miasteczku harmider — przemówił lokaj, podsuwając stolik z przyborem do łóżka; jakaś aktorka utopiła się... Zamilkł zdziwiony miną pana.
Jenerał usiadł; oczy otworzył szeroko, dolna warga opadła, rzadkie kosmyki włosów, sterczące na skroniach i nad czołem, czyniły twarz jego dziwnie przerażoną. Poruszył ustami, ale na słowo zdobyć się nie mógł.
— Jakieś ladaco! — uspakajał lokaj, sądząc, że pan się lęka, żeby nie stracić przyjemnego widowiska. Teatr grać będą... dziś nawet!
Jenerał opadł na poduszki. Gdy po chwili lokaj wychodził, przywołał go ode drzwi.
— Słuchaj, powiedz faktorowi, żeby się dowiedział, czy te ładne domy za parkiem, nad urwiskiem do najęcia? Wiesz o jakich mówię? Wielkim palcem wskazywał w stronę domów.
Lokaj skinął głową.
— Wiem panie. To tam właśnie utopiła się aktorka. Chodziłem patrzeć!
— Głupcze, ruszaj precz!
Pierwszy to raz może, od czasu istnienia Wileńskiego hotelu, pokój pod nr. 43 na trzeciem piętrze miał stałą lokatorkę przez cały tydzień. Dotąd bowiem przeważnie mieszkały tam myszy, trochę stonóg, much bez liku i wiele innych owadów. Nie oczyszczano go nigdy: po kątach i nad piecem zapas pajęczyny, żółte w czerwone pasy, obicie pociemniało od kurzu, zielona sofa i kilka krzeseł wypłowiały oddawna. Zimą piec swędził, latem zaś przez okno, osłonięte tylko tiulową firanką, słońce cały dzień słało się jasną płachtą na zakurzonej posadzce, napełniając izbę zabijająco dusznem powietrzem. Pokój był jakby dalszym ciągiem lokajskiej izby, oddzielony od niej przepierzeniem z desek. Przez drzwi ozdobione szparą dochodził tu zapach tytoniu, nafty i szuwaksu, w nocy zaś słychać było chrapanie czterech drabów śpiących za przepierzeniem, a że pokój bardzo rzadko bywał zajętym, lokaje wysypiali się na łóżku, posiadającem brudny materac i na niby sprężynowej sofie. Mieli tu swoje składy za piecem i w szufladach; tu ukrywano kontrabandę, w postaci butelek z piwem, bochenków chleba i innych zapasów zdobywanych u gości lub w bufecie. W każdym hotelu jest taki pokój; na dochód z niego właściciele liczą tylko podczas wielkich zjazdów; zwykle zaś zostaje w rezerwie dla gości najskromniejszego gatunku, nie mających prawa do wygód, jakoteż do nocnej ciszy i świeżego powietrza. Służba lekceważy takich gości: lokator z trzeciego piętra — to żadna „persona, “ w najlepszym razie trzeba go pilnować, żeby nie zemknął przed zapłaceniem rachunku, zwłaszcza kiedy rzeczy ma niewiele.
Pani, pokutująca od tygodnia w dusznym pokoju, miała tylko jeden kuferek, obity szarym płótnem, i skórzany woreczek; wyglądała za to wcale nieźle: lokaje spotkawszy ją na korytarzu, oglądali się przez ramię, czasami stawali, żeby zobaczyć jak zejdzie ze schodów. Nawet stary Michał, co już przez czternaście lat służył za starszego lokaja i znał się na gościach jak na trunkach, w pierwszej chwili oszukał się na niej. Gdy przyjechała, sam wyniósł jej tłomoczek z dorożki i z początku chciał nawet do pańskich numerów prowadzić. Wyglądała bardzo pokaźnie: wysoka, cienka, z czarnemi włosami i białą twarzą; odzieży rozejrzeć nie mógł, gdyż przybyła wieczorem; dostrzegł tylko białą woalkę i rękawiczki duńskie, pachnące. — W mgnieniu oka zrozumiał, że należy pomieścić ją w numerze na pierwszem piętrze, w pokoju o dwóch oknach z balkonem i aksamitnemi meblami, tam, gdzie onegdaj stała generałowa, a zkąd przed godziną wyjechał stary pan kaszlący, który dał mu trzy ruble na piwo. Wprawdzie po panu nie wszystko jeszcze wyprzątnięto: na balkonie pozostał stolik z pustemi butelkami od selcerskiej wody, w pokoju — mnóstwo niedopalonych papierosów, ale — cóż począć! Wszystkie paradne numery zajęte, a Michał wprzódby sobie nogi połamał, niż taką elegancką panią śmiałby na wyższe piętro prowadzić. Z tłomoczkiem w ręku szedł przed nią cicho, drobnemi kroczkami — jak chodzą koty i bardzo usłużni lokaje. Na pierwszem piętrze zatrzymał się i już miał wskazać drzwi, gdy ona przemówiła pierwsza, rozkazując nieść tłomoczek na trzecie piętro do najtańszego numeru. Zdziwiony, postawił kuferek i odrzekł głosem pierwszego lokaja:
— Najtańszy numer? Jest i najtańszy! Trzeba było mówić na dole! Zaraz... ja powiem, żeby wskazali! Ej, Piotr — a chodźno tu!
Nie czekając Piotra, zbiegł ze schodów, gdyż w tej chwili spostrzegł nowego gościa, który mu odrazu przypomniał trzy ruble, otrzymane od starego pana; wyglądał bowiem bardzo porządnie: niemłody, chudy, wysoki, na głowie miał ryżowy kapelusz, objęty czarną wstążką, złote okulary na nosie, przez plecy skórzaną torebkę, a w rękach elegancki worek podróżny. Trzech lokajów stało już koło niego, ale Michał wszystkich uprzedził, bo znał się na ludziach.
Opuszczona kobieta wzruszyła ramionami obojętnie; lokajska niegrzeczność mało ją obeszła, zabrała tłomoczek, i nie czekając na Piotra, miała iść dalej, gdy obejrzawszy się, spostrzegła przybyłego jegomościa.
— Głupi szlagon — mruknęła przez zaciśnięte zęby, eh, pal go licho!
Uwagi te dziwnie odbijały od pięknej twarzy i wytwornych ruchów.
W pierwszej chwili nie umiałaby powiedzieć, czy ją obraziła natrętność przybyłego, który widocznie w ślad za nią przyjechał do tego hotelu, czy też, że dalej nie mogła grać przed nim roli zamożnej kobiety. Przez pół doby jechali razem w wagonie drugiej klasy, a chociaż rozporządzali całym przedziałem, powtórzył kilkakrotnie, że tu jej pewnie niewygodnie być musi? Z początku śmieszyły ją te pańskie pretensye, chciała wyznać, że dopiero pierwszy raz w życiu jedzie tak wygodnie, ale gdy zaczął otaczać ją ojcowską troskliwością, przybrała minkę pieszczoszki, i wdzięczną mu była za okazane względy. Każda kobieta jest wdzięczną temu, kto potrafi okazać, że ona tylko do złotych ramek stworzona. Przypomniała sobie, że spotkała go raz na wieczorze, kiedy przyciśnięta biedą najęła się do grania w jakimś zamożnym domu; on jej nie poznał i bardzo dobrze. Mogła udawać wielką damę. Korzystała z usług i miłego towarzystwa, bo on wysilał się na urozmaicenie rozmowy, z natężoną uwagą słuchał każdego jej zdania, a w ruchach łączył powagę opiekuna z wdziękiem grzecznego światowca. A jak ją śmieszył chwilami. Pomimo upału przez cały dzień nie zdjął kapelusza, gdyż był łysy i miał tylko trochę szpakowatych włosów, przylepionych do spotniałych skroni i za uchem. Z oczu patrzyła mu pięćdziesiątka, nogi stawiał sztywnie, pokaszliwał; wiózł za granicę, jeśli nie całkowitą podagrę, to przynajmniej chorobę mlecza, albo suchoty; mówił jednak, że jedzie dla przyjemności jedynie, dla powietrza, rozrywki; uśmiechał się przytem i mrużył oczy, jakby w myślach snuł dalsze bardzo rozkoszne projekty. Mówił przyjemnie, miękkim głosem salonów i buduarów; kaszlał nawet z pewną elegancyą, a zawsze potem spoglądał na nią, jakby przepraszając za nieprzyzwoitość. Miał z sobą kosztowny pled, sprężynową poduszkę, palił wyborne cygara, a każdy ruch, każde słowo zdradzało w nim sybarytę, który dotąd jechał przez życie w wagonie, przynajmniej drugiej klasy.
Musiała przecież dostroić się choć w części do tak znakomitego towarzystwa. Nakłamała mu też sporo o sobie niby od niechcenia. Czy wierzył — trudno zgadnąć. Zanadto znał ludzi, żeby nowa woalka i świeże rękawiczki przy bardzo zużytem ubraniu mogły go w pole wyprowadzić. Stawał się coraz grzeczniejszym, w końcu kupił nawet duże pudełko cukierków; przyjęła tylko jeden, ale gdy odszedł w drugi koniec wagonu, żeby wypalić cygaro, schrupała kilkanaście największych, gdyż jeść się chciało, a na kupienie obiadu nie miała pieniędzy. Wszystko to uszłoby jakkolwiek; najgorzej, że podjeżdżając do dworca, wyrzekła największe kłamstwo. Ciepły wieczór czerwcowy wywołał na platformę dużo publiczności, otóż w jednym poważnym mężczyznie z laską o złotej gałce poznała swego ukochanego wuja, który przybył na jej spotkanie. Przesłała mu nawet przez okno całusa na końcach paluszków. Szczęśliwą była, że go uściśnie na chwilę, śmiała się przy tem, pokazując prześliczne ząbki. Oh, bo ten wujaszek, to oryginał! Opowiedziałaby o nim tysiące anegdot, szkoda, że niema czasu.
Pożegnała towarzysza serdecznie, pewna, że się spotkają zaledwo na Józefatowej dolinie. Tymczasem ujrzała go w kwadrans potem, gdy szła z tłomoczkiem na trzecie piętro do najtańszego numeru. Pewną była, że uśmiechnął się złośliwie, jego wązkie usta stworzone do złośliwych grymasów, widziała, jak mrugnął na nią znacząco. Czyżby więc przez całą drogę studyował w niej tylko niezbyt zręczną aktorkę?
— Eh, pal go licho! — powtórzyła raz jeszcze. Co mię ten facet obchodzić może!
Najenergiczniejszy wykrzyknik niezdolny jest zabić wewnętrznego niezadowolenia. Zła była na siebie za ten fałsz przeklęty, który naraził ją na wstyd i upokorzenie. Pozostało jej to z owych czasów, kiedy obracała się w wytwornem kółku i przed bogatszemi kobietami musiała ukrywać swój niedostatek. Ależ w ostatnich latach biedy i poniewierki, z dawało jej się, że już machnęła ręką na wszystko że już nie dbała o ludzi, a z głupich pretensyj i przywilejów śmiała się oddawna. Tymczasem jakiś cherlawy „facet“ wywołał w niej odrazu wszystkie zapomniane przyzwyczajenia, pozowała przed nim na wielką panią, kłamała, nie przeczuwając, że on drwi z niej w duchu.
— Djabła zje ten, kto mię choć raz jeszcze ujrzy w tak głupiej roli. Dość już! Choć raz będę mogła być sobą... Oh, jakie to szczęście!
Pewną była, że dawno już wyrosła z wszelkiej próżności, a jednak gdy wszedł lokaj z zapytaniem o pasport i jakie nazwisko ma zapisać na tablicy pod 43 numerem, odrzekła z odcieniem dumy:
— Anna Lipska, doktorowa z Warszawy.
Chociaż o tytuł nikt ją właściwie nie pytał.
W hotelu zamierzała przebyć parę dni; pomimo to, szczupły zapas pieniędzy niepokoił ją trochę. Po obliczeniu okazało się, że ma cztery ruble i kilka srebrnych monet; na opłacenie mieszkania wystarczy, z jadłem trzeba być ostrożną. A tu głód dokuczał. W drodze piła tylko herbatę z ciastami; za te pieniądze mogła zjeść kawałek mięsa z chlebem; zrobiłaby to, żeby jechała sama; wobec towarzysza zajadającego zwierzynę, nie śmiała okazać się oszczędną, lub biedną; wolała udawać, że w drodze nie jada wcale, że brak ruchu odbiera jej apetet. Teraz za to kazała sobie przynieść porcyę kotletów, i to ją teraz podniosło w opinii lokajów; zwykle bowiem goście z tego numeru jadali na mieście, a tylko czasami kazali podawać sobie herbatę. To też lokaj okazał się dla niej względniejszym: przyniósł karafkę wody i zapytał, czy będzie potrzebowała pościeli. Przyjezdni kupcy, biedna szlachta, nocująca od czasu do czasu w tym pokoju, sypiali w ubraniu, podłożywszy pod głowę paltot lub futro, a tylko ogródkowa śpiewaczka, mieszkając tu przez dni kilka, potrzebowała prześcieradła, poduszki i kołdry. Ztąd też lokaj powziął myśl, że i ta niby doktorowa musi być czemś w rodzaju śpiewaczki, kiedy potrzebuje pościeli. Nie miał uprzedzenia do artystów: owszem, tamta, wyjeżdżając, dała mu parę złotych, częstowała nieraz piwem i winem, znalazł po niej pół butelki koniaku i kawałek szwajcarskiego sera.
— Mało gości zostawia po sobie takie smaczne pamiątki. Ta wprawdzie jest młodszą i ładniejszą, wódki może jeszcze nie pije, może i nie aktorka, ale pewno nic osobliwszego; ceremonij tam wielkich robić z nią nie należy, karafka wody powinna wystarczyć na cały pobyt, chyba, że się zna na grzeczności i nie przyjmie reszty przyniesionej z kotletów. Nie przyjęła! Tym sposobem zaskarbiła sobie w zupełności względy lokaja. Ile razy spotkał ją na schodach, ustępował z drogi, czekał wyprostowany nim przejdzie; widywał ją codzień wracającą z miasta z bukietem róż i jaśminu; kwiaty były tanie w tej porze; po kotlety jednak nie posyłała więcej — to głupio! musi jadać na mieście.
W istocie zaś żyła mlekiem i herbatą. Pobyt w hotelu przedłużył się nadspodziewanie, z największem niepokojem zmieniała rubla za rublem; dziś w portmonetce było już tylko kilka złotych, gdy listonosz wręczył jej następujący bilecik:
„Z przyjemnością dowiedziałem się, że Pani jesteś w mieście; służący mówił, żeś zapytywała kilkakrotnie o dzień mego powrotu; serdecznie wdzięczny jestem za pamięć, jako stary przyjaciel zasłużyłem na nią. Czekam między siódmą a ósmą. Wybacz Pani, że sam do Ciebie przyjść nie mogę; dziś zaledwo wróciłem z podróży — stare kości potrzebują wypoczynku.“
Na drugiej stronie biletu wydrukowano gotyckiemi literami: Jan Gilewicz — adwokat. Odetchnęła.
Wrócił nareszcie! Raz przecie skończy się to więzienie w dusznym pokoju, głód i wszelkie niedogodności.
Odczytała bilet raz jeszcze:
— Hm, „z przyjemnością dowiedziałem się...“ Niby nie wiedział, że przyjadę. Pewną jestem, że ten stary szachraj zamyśla okpić mię trochę. Sądzi może, że jestem dawniejszą lalką, która tyle się zna na interesach, ile pies na skórze. Ho, ho, niech darmo zębów nie ostrzy! Zresztą niech go tam! Trzeba będzie „staremu przyjacielowi“ posmarować łapy, byleby prędzej skończyć całą sprawę.
Interes był prosty; chodziło o domek i ogród, który odziedziczyła po wuju zmarłym przed dwoma tygodniami. W domku tym Gilewicz mieszkał od lat dziesięciu; wycackał go, wypieścił jak swoją własność. Tej wiosny pomalował na szaro, okna zaś i drzwi na biało; dach pokrył czerwoną blachą. Gdy Lipska pierwszy raz ujrzała to dziedzictwo, uczuła serdeczną radość. Małe to było, ale czyste eleganckie, jak nowe. A jednocześnie przyszło jej na myśl, że Gilewicz zechce ją może skłonić do sprzedania — oh, wolałaby sprzedać własną duszę! Przez tyle lat tęskniła do spokojnego kąta w swoim domu. Zmusić ją przecież nie zdoła, chociaż — kto wie! Gilewicz to znany szachraj, miała do niego wstręt jeszcze wówczas, gdy jako kancelista służył w biurze jej ojca. Łaszczył się zwykle do niej, jak wytresowany wyżeł, całował po rękach, nazywał panną Anną, chociaż była jeszcze maleńką, i sługi nawet Andzią ją nazywały; zdejmował jej kalosze, gdy wróciła ze spaceru i gotów był zawsze do wszelkich usług.
— Pan Jan, to stworzony na lokaja — rzekła mu raz w obecności ojca. On zaśmiał się, schwycił za rączkę i pocałował gorąco.
— Oh, panie naczelniku, ta nasza panna Anna, to takie rozumne, takie bystre dziecko, że, dalibóg, człek nieraz własnym uszom nie wierzy, słuchając jej gawędy.
I znowu chciał pocałować w rączkę.
— Czemu pan Jan nosa nie uciera! — zawołała, chowając ręce za plecy, zawsze... oślini! Fi! proszę mię nigdy nie całować, ja się brzydzę! ja pana nie cierpię!
— Oj, co to za aniołek! — szeptał zachwycony, spoglądając na pana naczelnika, to na maleńkie arcydzieło, które umiało już wypowiedzieć tyle pięknych rzeczy.
Ojciec zauważył, że nie należy każdemu mówić w oczy, co się o nim myśli.
— Ależ panie naczelniku, cóż to szkodzi, że panienka zabawi się trochę moim kosztem. To honor dla mnie! Ja radbym...
Skrobał się przytem za uchem z głupowato chytrym uśmiechem. Czasami próbował przynosić jej pomarańcze i cukierki w ładnych pudełkach; pomimo to pozostała na zawsze gorliwą jego nieprzyjaciółką. W późniejszych latach spotykała go nieraz. Zapuścił brodę, nosił złote binokle, ubierał się w garnitury z angielskiego kortu, mówił zwolna, dobitnie; siadając, zarzucał z wdziękiem noga na nogę i lubił rozmawiać przez ramię. Tytułowano go: „panie mecenasie,“ „szanowny radco,“ albo „łaskawy panie;“ w salonie zajmował wybitne miejsce, kobiety utrzymywały, że jest przystojny, inteligentny, że nawet jego niedbała postawa posiada niepokonany urok. Dla niej zaś, on na zawsze pozostał kancelistą z czerowonemi rękami w szerokich spodniach, w wynoszonym surducie i w perkalowej bardzo niekrochmalnej koszli. Zdawało się, że tylko trzeba żeby wszedł jakiś „naczelnik“, a ten poważny i poważany, cedzący słówka niedbale, zerwie się na równe nogi i wyprostowany gotów powtórzyć po dawniejszemu: „to honor dla mnie... największy honor“ itd. Tego jednak nie ujrzała już nigdy. Gilewicz, dzięki pewnej kancelaryjnej wprawie, został głównym plenipotentem jednego z magnatów, prowadził przytem rozmaite interesy na swoją rękę i teraz już niepozwoliłby mówić sobie niegrzeczności bez widocznej potrzeby. Przy spotkaniu okazywał jej zwykłe dawniejszą przyjaźń z przymieszką poufałości. Czuła jednak, że jej nie lubi, że dawne podrzędne stanowisko w domu jej rodziców pozostało dla niego niemiłem wspomnieniem. Z wujem jej żył w przyjaźni, któż wie, może wyłudził od starego dziwaka jaki zapis... Ej nie, to być nie może! Przed miesiącem jeszcze miała list od starego, w którym prosił o kupienie trochę nasion, dwóch nożów ogrodniczych i jednej piły, a jednocześnie zawiadamiał, że „chatę“ odnowił, dał zręby i wyfutrował piece, w sadku też drzewek młodych dosadził kilkadziesiąt, a wszystko to dla niej, żeby miała własny kącik na starość. Wuj ten był niegdyś gajowym, potem rządcą, w końcu, za pomocą jej rodziców, kupił domek i ziemi kawał; mieszkał w izdebce w suterynach, chodził w siermiężnym surducie, sam pracował od rana do nocy, ale kochał ją szczerze i zawsze pamiętał, że jej rodzice dopomogli mu w ciężkiej chwili. To też od czasu jak owdowiała, przesyłał jej po kilka rubli miesięcznie, zalecając, żeby z pieniędzmi była oszczędną, gdyż marnotrawstwo do niczego nie prowadzi; chaty zaś i ogrodu pilnował szczerze, mówiąc, że jest tylko jego dożywotnią własnością. O domku tym myślała nieraz, nadzieja spadku osładzała czasami zbyt ciężkie życie. Przez cztery lata była żoną człowieka, którego szczerze kochała, chociaż nie zawsze pojmowała dostatecznie. Żyli w biedzie, karmiąc się nadzieją, każde po swojemu: on pracował, myśląc, że z czasem dopełni wiedzę zdobytą w uniwersytecie, ona — że mąż jej pracowity, uczony, poważny, zostanie wkrótce sławnym doktorem, będzie dużo zarabiał, wówczas zajmą ładne mieszkanie, będą mieli schody wysłane dywanem i lokaja; w salonie zaś, obok eleganckich mebli, papugę w złoconej klatce i złote rybki, do szyku przywykła u rodziców, dokąd ojciec był naczelnikiem, a potem prezesem jakiegoś towarzystwa. Wyszedłszy za biednego lekarza powtarzała wraz z nim, że zbytek to największe głupstwo, w duszy zaś rada byłaby żyć po dawniejszemu. Tymczasem mieszkali w oficynie starej kamienicy; koło drzwi ich przepływał rynsztok, na którym położono kilka nadpsutych desek w postaci mostka, i stała zielono pokostowana beczka do zbierania wody. Wchodziło się po schodach ciemnych i brudnych, na których zalatywała woń śledzi i ryb, jakby wszystkie dni w tygodniu były szabasowe. W całej tej Galilei tylko na jednych drzwiach bielił się bilet wizytowy z napisem: Józef Lipski — lekarz. Zajmowali dwa pokoje i przepokój, przegrodzony firanką, za którą znajdował się komin i sypiała służąca, marna kucharka, która codzień przysmalała im obiad, napełniając mieszkanko dymem i czadem. To też Lipska tylko w słotę siedziała w domu, wyglądając przez okno; w jaśniejszą pogodę wybiegała do miasta na cały ranek. Z wyprawy pozostało jej dużo pięknej odzieży, którą przerabiała sobie według ostatniej mody; na zimę miała ładne aksamitne futro, na jesień i wiosnę różne zgrabne okrywki. Gdy szła ulicą, oglądano ją od stóp do głowy, a to ją ucieszyło, gdyż tylko na ulicy mogła się ludziom pokazać; nie bywała nigdzie; bardzo skromne środki nie pozwalały myśleć o zabieraniu znajomości. Za to śród mieszkanek starej kamienicy była jedynym okazem elegancyi: rzemieślniczki, żydówki, żony biednych urzędników oglądały się za nią z zazdrością, gdy w aksamitnym futerku, w zgrabnym kapeluszu, w bucikach na wysokich obcasach przechodziła przez podwórko, krzywiąc się, jeśli przypadkiem noga pośliznęła się na szkaradnym bruku i zakrywając nos chusteczką, gdy wymijała rynsztok. Dziwili się nawet, że taka ładna kobieta wybrała sobie chudego, cherlawego i brzydkiego męża. Lipski posiadał wszystkie te przymioty; zgarbiony, chodził dużymi krokami, a ręce trzymał zawsze w kieszeniach, gdyż nie miał rękawiczek, nie miał też ciepłego paltota: w jesieni i zimą nosił paltot z bronzowego sukna z aksamitnym kołnierzem; w chłodne dni kładł dwie koszule i kaftan włóczkowy, który matka zrobiła mu, gdy wyjeżdżał do uniwersytetu. Wracał nieraz bardzo zziębnięty, zacierał ręce i chodził śpiesznie po pokoju. Kaszlał trochę, ale z tą wadą przyszedł na świat; wyglądał zawsze mizernie. Żona pamiętała, żeby miał ciepłą herbatę, którą podawała mu w ładnej filiżance ze złotymi brzegami, zbytek pozostały po jej rodzicach; gdy zasiadł w fotelu i ująwszy filiżankę w obie ręce, grzał się i zapijał jednocześnie, żona wynosiła z drugiego pokoju swój szal miękki, pachnący, zarzucała mu na plecy, otulała szyję, z wyrachowaniem kokietki marudziła niby od niechcenia. On stawiał filiżankę, wpatrzony przed siebie — słuchał, mrużył oczy, albo podnosił głowę i spoglądał jej w twarz dziwnym jakimś wzrokiem. Była tam miłość szczera, ale był zarazem i żal do siebie za ten szalony egoizm, który mu dał odwagę przykuć do swego życia to ładne cacko. Wprawdzie wziął ją sierotę, nie łudził żadną nadzieją, wierzył w jej przywiązanie; pomimo to, coraz częściej przychodziło mu na myśl, że ona z czasem pożałuje życia zmarnowanego w niedostatku i samotności. O sobie nie myślał, ale dla niej rad byłby stworzyć lepsze otoczenie; troskę o tem zostawiał na później, tymczasem miał tyle do roboty. Przyczepiony za nędzną opłatę do jednego ze szpitalów, ślęczył tam po całych dniach prawie; wróciwszy do domu jadł, co mu dali, mało się troszcząc o niewygodę i tylko wówczas, kiedy nie miał ani rubla, a żona przypominała o jakimś niezbędnym sprawunku, zamyślał się, milczał przez chwilę:
— No cóż, wyjedziemy na prowincyę, do jakiej zapadłej mieściny. Tam możebym utył trochę, a po kilku latach sprawiłbym sobie futro. Jak myślisz?
Nie chciała słuchać o wyjeździe. Wszystkie jej projekty na przyszłość ściśle się wiązały z życiem w stolicy; zresztą, pewną była, że wkrótce będzie im coraz lepiej. Niepodobna przecież, żeby go nie oceniono. Ona tylko czasami przerzucając jego książki, lub dzienniki, zdobyła tyle wiadomości, o której jej się dawniej nie śniło, a cóż dopiero on, ślęczący nad książkami przez całe wieczory i część nocy! Uważała swego męża za najrozumniejszego z ludzi, pochlebiało jej to, że jest dozgonną towarzyszką człowieka, który kiedyś musi zostać sławnym i szanowanym. Jeśli wychodzili razem na ulicę, wsparta na jego ramieniu czuła się tak dumną, że najzupełniej zapominała o swej toalecie, oburzała się nawet, kiedy na nią spoglądano według zwyczaju. Szła przecież ze swoim mężem, z tym biednym mężyskiem, co przez cały dzień zapracowywa się jak wyrobnik. Gwałtem wyciągnęła go na przechadzkę i chciała mu tę chwilę uprzyjemnić jak umie, rozmawia tedy, śmieje się dla niego wyłącznie, po cóż ci gamonie prześladują ją wzrokiem, jak pierwszą lepszą zalotnicę. Tuliła się do jego ramienia, a on przeczuwając te myśli, całował jej rękę serdecznie, jak tylko zwrócili się w pustą uliczkę. Coraz częściej żałowała, że została wychowaną tylko na wielką panią, teraz chciałaby mieć dużo sił i rozumu. Ile razy rozmawiał z nią o swej rozprawie, którą przygotowywał na stopień doktora, słuchała uważnie, patrząc mu w twarz swemi ślicznemi oczami, usiłując zrozumieć i zapamiętać, o czem mówił. On to widział, rozumiał, że w niej budzi się powoli dusza człowieka i roił sobie, że pogodzi się z położeniem, że zrozumie go w zupełności. Była to najpiękniejsza epoka w jego życiu. Tymczasem chudł, kaszlał, wieczorami miewał rozpalone dłonie i policzki, pracę zaniedbywał, nie rozcinał dzienników, książek nie otwierał wcale, siedział niby nad rozprawą, a ile razy żona zbliżyła się do biurka, zwracał na nią szklanne wejrzenie, patrzał długo, jakby się namyślał, co z tym fantem zrobić? Miał już wówczas paltot na puchu, popielaty fular i ciepłe kalosze; żona uszyła mu kaftan z białej flaneli i pilnowała, żeby go nakładał codziennie, bała się choroby, o śmierci nie myślała nigdy! Zamyślał się coraz częściej; czuł próżnię w płucach, spluwał krwią, a po grzbiecie przebiegały dreszcze, od których krzepł cały organizm. Zamknąłby oczy bez żalu; kilkanaście łlat walki z biedą zobojętniły go na wszelką zmianę; w szarem życiu była tylko jedna żyłka, po której krążyła najlepsza krew jego serca.
— Jak umrę... ona zmarnieje!
Myśl ta paliła mózg i serce, próbował łudzić się nadzieją: dawniej nigdy nie stawał przed lustrem, teraz przyglądał się uważnie. Zmiana widoczna: skronie wklęsły, oczy zapadły, nos się wydłużył i ścieniał. Do szpitala wlecze się teraz przez trzy kwadranse, a jeszcze przed dwoma miesiącami tę samą przestrzeń w kwadrans przebywał: trudno się łudzić! Śmierci śmiało w oczy spogląda. Czasami, gdy jest pewnym, że żona go nie widzi, chodząc po pokoju, zatrzymuje się w najciemniejszym kącie, i, spojrzawszy ukradkiem na prawo, na lewo, podnosi na nią oczy. Łez nie znał, gdyż nie znał dzieciństwa, urodził się nędzarzem, a na słabość i mazgajstwo nie miał czasu; w ciężkich chwilach zaciskał zęby i mur głową przebijał; gdy patrzył na nią, czuł, że mu się w oczach szkliło. Miał dwie jesionowe szafy, w których znajdowało się trochę wybornych instrumentów medycznych i kilkadziesiąt cennych książek; sprzedając zawczasu, otrzyma za nie paręset rubli. W tym celu wypróżnił w biurku jedną szufladkę, wytarł z kurzu, a wysunąwszy, dmuchał w nią przez chwilę, usiłując oczyścić najdokładniej — wszak tu miał złożyć cząstkę przyszłości swej żony. Kiedy wynosił pierwsze dwie książki, czynił to ze złodziejską przezornością: z rana, wychodząc do szpitala, wyjął je z szafy ostrożnie położył na sofie i przykrył paltotem, a gdy się przekonał, że żona zajęta w drugim pokoju, wysunął się do przedpokoju. Zdawało mu się, że gdy ona ujrzy książki, wszystkiego się domyśli. Zdziecinniał z bólu i osłabienia. Gdy, wróciwszy, otworzył szafę, i spojrzał na szeroki przedział pozostały po wyjęciu dwóch grubych książek ze ścisłego szeregu — zasłonił oczy ręką. Była to jakby pierwsza grudka ziemi uderzająca o wieko jego trumny: w trupie drgnęło żyjące jeszcze serce. Tego dnia złożył pierwsze ośmnaście rubli; odtąd szufladka napełniała się kosztem opróżnionej szafy. Próbował przytem namówić żonę, żeby się uczyła akuszeryi. Projekt ten dodał mu sił; przez kilka dni czuł się rzeźwiejszym, nie kaszlał i poweselał. Tymczasem mógłby przecież ułatwić jej naukę, pracowałby... oh, żeby zdołał zostawić jej choć cząstkę swej wiedzy, uniósłby z sobą ból serdeczny, tęsknotę, ale nie rozpacz. Lecz ona śmiała się z tego projektu. Czyż nie miała zajęcia w domu? Zresztą, na co to się przyda?
— A jak mnie nie stanie? — szepnął niechcący niby i odwrócił głowę szukając czegoś na biurku.
Nie lubiła takich strasznych rozmów. Tegoż wieczora namówiła go do odwiedzenia jednego z kolegów, który, dzięki bogatemu ożenieniu, mieszkał wspaniale, miał powóz i każdego czwartku przyjmował łaskawych przyjaciół z żonami. Włożyła czarną, jedwabną suknię z ogonem, koronkowy kołnierzyk, popielate rękawiczki od stóp do głowy pachniała heliotropem; kiedy uśmiechnięta wesoło poprawiała mężowi krawat, on stał przed nią jak martwy; ręce mu obwisły, oczy się przymykały, zżółkł, zzieleniał... pogrzebał dziś ostatnią jaśniejszą nadzieję.
W parę miesięcy potem, na dworze czuć było wiosnę, słońce kwietniowe zaglądało do okien. Pokoiki na pierwszem piętrze wietrzono, wyklejano nowem obiciem, otwarte okna świeciły zdaleka świeżym pokostem. Nowy lokator odnawiał mieszkanie swoim kosztem; słyszał, że ktoś przed miesiącem zmarł tu na suchoty, lękał się tedy pozostawionej zarazy. Sąsiedzi zapomnieli już o pogrzebie młodego lekarza; tylko wieczorem, gdy przez okna otwarte szeroko widać było czarną przestrzeń pustych pokojów, przypominali sobie, że tam dotąd nikt jeszcze nie mieszka.
Lipska pozostała samotna bez przyjaciół i prawie bez znajomych. W ostatnim roku wprawdzie, bywając z mężem u jednego z kolegów, spotykała dużo kobiet młodych i starych, z któremi przy herbacie rozmawiała o pogodzie i służących; z niektóremi tak się zbliżyła, że przy wyjściu ściskała za ręce i całowała w oba policzki; teraz jednak wszystkie te panie były dla niej jakby cienie z innego świata — one pozostały na określonem stanowisku, ona zaś odrazu znalazła się w szarej masie ludzi bez jutra. Gwałtowny żal prędko przechodzi, siły się wyczerpują; po odrętwieniu wraca spokój i trzeźwość. U rozpłakanych dzieci i u gwałtownych kobiet od łez do uśmiechu bardzo blizko; jednym i drugim pozostaje na czas jakiś urywane westchnienie, niby łzami tłumione, a po długim płaczu dostają zwykle kataru. Lipska przeszła wszystkie te fazy, nawet katar jej nie minął: przez kilka dni miała dreszcze i gorączkę; pewną była, że to suchoty. W pierwszej chwili myśl ta ją zachwycała. Widziała już siebie osłabioną, z wypiekami na wychudłych policzkach, przechadzającą się z trudnością po pokoju, albo, z nogami na miękkim stołeczku, siedzącą w fotelu naprzeciw otwartego okna. Na dworze wszystko rozkwita, zieleni się, wietrzyk przynosi z oddalonych ogrodów woń czeremchy i topoli... ptaszki szczebioczą, a ona umiera! Widziała już siebie w trumnie otoczoną kwiatami, w białej czamarze. Wyjęła swoją ślubną suknię z kufra i powiesiła w szafie na widoku. Koniecznie chciała być pochowaną w białej czamarze. Ludzi zbierze się dużo... na pogrzeb młodej kobiety zawsze się zbiera dużo ludzi... powiedzą zapewne, że boleść ją zabiła. Przyjdą i te panie... jej znajome; zobaczą, że ona taka dystyngowana mieszkała w dwóch pokojach tylko... zobaczą obdarte obicie, brudne firanki i meble pokryte wypłowiałym repsem. Ej, może nie przyjdą! Myśli te, jakkolwiek bolesne, oderwały je od rzeczywistości, ukołysały zwolna stroskane serce. Tymczasem jeden ze znajomych najął dla niej pokoik przy rodzinie, przeniósł lepsze sprzęty, resztę spieniężył, i, urządziwszy wszystko, jak można najlepiej, przewiózł ją samą, uleczoną już z suchot za pomocą lipowego kwiatu. Kilkoletnie pożycie z człowiekiem rozumnym, wytrwałym pozostawiło na jej umyśle pewną pozłotę. Słyszała nieraz o godności człowieczej, która się utrzymuje tylko użyteczną pracą. Słyszała przytem wiele innych rzeczy. Postanowiła pracować — nie miała zresztą innej drogi do wyjścia. Po głowie snuły się najrozmaitsze projekty opromienione błyskotliwem powodzeniem, na końcu każdego stała sława, albo bogactwo. O powtórnem zamężciu nie myślała. Stara miłość skrystalizowała się w jej piersiach w brylantową łezkę — głowa mogła błądzić, chorobliwa fantazya haftować jaskrawe kwiaty na szarem tle rzeczywistości, ale serce nie zdołało zapomnieć odrazu, umilkło tylko pod nawałem nowych myśli. Musiała wynaleźć sobie odrazu zajęcie, dające byt skromny, ale niezależny. Kobiety w jej położeniu chwytają pierwszą lepszą pracę, byleby mieć kawałek chleba, wiedziała o tem, ale siebie uważała za wyjątek. Młodość przepędziła w dostatkach, była żoną znakomitego człowieka, należało się jakieś wybitniejsze stanowisko. Z chciwością odczytywała nazwiska kobiet odznaczających się w świecie literackim lub artystycznym; udzielane im pochwały wprawiały ją w zachwyt; czuła się zadowoloną, że jakaś kobieta dosięgła celu, do którego i ona podążyć zamyśla: widoczny przykład oświecał drogę, a tem samem czynił ją jakby łatwiejszą. Należało zacząć, zapas pieniężny zmniejszał się z dniem każdym. Do nauczycielstwa miała wstręt, poważnej nauki lękała się, potrzebowała zarobku i choć odrobinę sławy na początek. Przechodząc ulicą zatrzymywała się przed każdą wystawą księgarską, z tej strony czekała natchnienia; w końcu kupiła nową powieść francuzką i postanowiła przełożyć. Świetna myśl, natchnienie raczej! Droga z księgarni do domu wydała jej się nieskończoną. Kupiona książka paliła ją. Jak można było niepomyśleć o tem wcześniej. Wszak jeszcze za życia męża mogłaby się tem zająć, przyspożyłaby dochodów, a dziś miałaby już ustalony zarobek i sławę. Idąc wrzała z niecierpliwości, żałowała każdej straconej chwili. Przyszedłszy, nie zdążyła zdjąć kapelusza i rękawiczek, odrazu zabrała się do rozcinania kartek; przerzuciła książkę, czytać nie mogła; w myślach tworzyło się mnóstwo świetnych projektów. Już przekład dokonany wybornie. O nie! już kilka, kilkanaście powieści, broszur, nawet dzieł poważnych, przetłómaczyła z różnych języków, chociaż umiała tylko dwa i to niedokładnie, już jest zasypywaną propozycyami, nie może podołać pracy, już... oh, w głowie się mąci, gorączka ogarnia! Przez całą godzinę biegała po pokoju fantazyując coraz dziwaczniej. Książka leżała na stoliku, przechodząc brała ją do ręki, przerzucała bezmyślnie i chodziła znowu. Chwilami szeptała coś do siebie, uśmiechała się, albo potrząsała głową w rozkosznem zadowoleniu. Oh! żeby to wszystko możnu było dokonać w jeden dzień, w tydzień, byłaby najszczęśliwszą. Wrzała przez cały wieczór, w nocy długo zasnąć nie mogła; nazajutrz projekt zbladł znacznie. W księgarni powiedziano jej, że powieść tłómaczyły już dwa pisma. Przypomniała sobie o wielkiej liczbie tłómaczów i tłómaczek, o tem, jak trudno zamieszczać podobne prace, wiedziała to i wczoraj, ale usiłowała zapomnieć, umysł potrzebował nacieszyć się błyskotliwym obrazkiem. Teraz dziwiła się nawet, że mogła pomyśleć z zapałem o pracy, która w najlepszym razie nie dostarczyłaby jej środków do życia.
Przez kilka dni była zupełnie spokojną: przekładała bieliznę i obliczała srebro — miała przy tem zapas odzieży — to dodało jej otuchy; nie znajdowała się przecież w ostatecznej biedzie — mogła czekać. Znaki na ręcznikach, serwetach i obrusach ozdobione koroną, jako też widok srebrnej cukiernicy, szczypczyków, łyżeczek, obudziły w niej dumę rodową, przypomniały o różnych krewnych, postanowiła odnowić stosunki, napisała kilka listów na chybił trafił, gdyż krewni ci znani jej byli tylko z nazwiska, niektórych znała w dzieciństwie. Tymczasem przerabiała swoje stare suknie, prała koronki i czytała o sławnych kobietach. Odpowiedzi nie nadeszły. Przekonała się, że jest samą na świecie, że oprócz wuja w siermiędze i piłą ogrodniczą za pasem nie ma nikogo. Nie zmartwiła się tem wcale, gdyż w myślach zaświtał nowy projekt, i odrazu pochłonął całą jej istotę. Miała talent do śpiewu ogromny. Raz nawet występowała publicznie na cel dobroczynny; słuchacze byli zachwyceni, podano jej pyszny bukiet, a stary prezes, wielki znawca wdzięków kobiecych, gdy sprowadzał ją z estrady, szeplenił, pryskając śliną na jej szyję.
— Mais vouz avee du talent... oui... oui... un grand talent. Oczarowałaś nas pani! vous étes charrrmante et cette toilette...
Ojciec jej zajmował wówczas świetne stanowisko, ona zaś uchodziła za posażną pannę; zapewne pochlebiano jej trochę, ale... postanowiła odkopać skarb zaniedbany przez lat kilka. W pierwszej chwili nie obeszło się bez gorączki. Odrazu ujrzała siebie u szczytu sławy w najrozmaitszych kostiumach i toaletach; przesycona hołdami, depcząca po kwiatach... kwiaty nasunęły jej kilka poważnych myśli. Po co tracić tyle pieniędzy na rzecz tak znikomą. Ona to zreformuje — nie pozwoli na takie marnotrawstwo. Chociaż, jak można zaprzeczyć tłumom okazywać uwielbienie. Cóż robić, trzeba będzie pogodzić się z maniją wieńców i bukietów.
Zaczęła brać lekcye. Głos silny nie miał określonej skali, w chórach szło jako tako; solo fałszowała strasznie! nie miała słuchu! Nie wierzyła gdy jej to mówiono; pracowała dalej. Po roku nauczyciel powiedział, że ma zamieścić ją jako chórzystkę w teatrze. Zapas pieniężny już się wyczerpał, sprzedała bieliznę i futro, należało wejść do chóru... na czas jakiś; wkrótce zaczną jej dawać rolę, a później... pocieszała siebie jak mogła, w istocie zaś potrzebowała zarobku. Wystawiano nową operę, zwykłe siły nie wystarczały, gdyż jednocześnie wysortowano kilka zużytych egzemplarzów, na ich miejsce postąpiły nowe — między innemi i Lipska. Kupiła sobie ładną tekę do noszenia nut, na próby ubierała się starannie dla wyróżnienia od chórzystek starych szczególniej, które miały zwykle brudne spódnice i wykrzywione obcasy u bucików, unikała znajomości, nie przez dumę, broń Boże! ale ten motłoch śpiewający wydał jej się wstrętnym zblizka. Prawie wszystkie wymalowane, mają żółte szyje i chude ręce, młode chichoczą czasami, stare — istne maszyny o bezmyślnym, szklannym wzroku!
Widziała, jak nieraz wychodziły w towarzystwie mężczyzn; dawniej myślałaby może, że to ich bracia lub mężowie, teraz... wzruszała ramionami obojętnie, wszak ona między niemi tylko chwilowo! Nadszedł wieczór, mający rozstrzygnąć o jej artystycznej karyerze.
Przed wyjściem z domu kazała napalić w piecu; w najcieplejszym kącie ustawiła fotel i stoliczek z przyborem herbacianym i zapaloną lampą; chciała znaleźć wszystko na miejscu, niby przygotowane czyjąś troskliwą ręką. Pokój czysty, jasny i ciepły robił mile wrażenie, z przyjemnością myślała o tem, że wróci zmęczona, rzuci się na sofę, odpocznie trochę, potem zaś włoży flanelową bluzę i zasiądzie do herbaty. Nowe zajęcie dawało jej określone stanowisko; była zadowoloną. Gdy wsiadła do dorożki, serce biło spokojnie; widziała siebie w greckim stroju: czerwona draperya obszyta galonem, spięta na obnażonem ramieniu. Strój ten miała już wczoraj na ostatniej próbie, dotąd jeszcze czuła dziwny chłód na rękach, szyi, na piersiach; zdawało jej się, że od wczoraj miała na sobie lodowatą skórę, której żadnym sposobem ogrzać nie mogła, że wszystka krew z obnażonych ramion zbiegła do policzków. Przyciskała dłoń do twarzy i coraz niespokojniej wyglądała z dorożki. Teatralna atmosfera uspokoiła ją, w głowie szumiało, oświetlenie i dekoracye skakały przed oczyma, nie słyszała muzyki, nie wiedziała nawet czy śpiewa, czy tylko stoi z otwartemi ustami, obnażona do połowy w greckim kostiumie. Śpiewała lepiej niż zwykle, a że była ładną, dzięki reżyseryi, znalazła się na frontowem stanowisku przy lampach, które dozwalały widzom dostrzedz każdą żyłkę na jej szyi i ramionach. Stała jak w płomieniach; zdawało jej się, że wszystkie binokle zamieniły się w ogniste płomyki, które liżą jej twarz, plecy i piersi, palą w stopy. Zacisnęła pięści; chwilkę jeszcze, a uciekłaby za sceny, albo przynajmniej zakryłaby oczy rękami. Z żalem, z wściekłością jakąś zerwała w garderobie ten strój przeklęty; nie spostrzegła, jak się znalazła na ulicy; odetchnęła całemi piersiami; cuchnąca atmosfera wydała się świeżą orzeźwiającą, w porównaniu z piekłem, z którego uciekła. Chciałaby już być w domu, u siebie, zamknąć drzwi na klucz i wypłakać się szczerze, wówczas uspokoiłaby się trochę. Długi szereg powozów tamował przejście, w końcu udało jej się przeskoczyć na drugą stronę ulicy; uciekała jak od pogoni. Tymczasem w istocie pędził ktoś za nią, słyszała coraz śpieszniejsze kroki.
— Nie należy uciekać od dobrych znajomych — zawołał ktoś nad samem uchem; cha, cha, cha, co to za dzikie stworzenia te chórzystki... pardon! śpiewaczki! O małom pani nie stracił w tłumie, pozbawiłabyś się wybornej kolacyi w wesołem towarzystwie! Czekają na nas, allons par içi będzie bliżej, daj mi pani rączkę.
Odskoczyła przerażona; nim zdołał ująć za rękę, była już na środku ulicy.
— Voilà... ça fait encore des aires... ça! — zawołał w największem zdziweniu, ujrzawszy jak wskoczyła do dorożki i odjechała nie obejrzawszy się nawet.
Wieczór ten nieraz przychodził jej na myśl, z początku była zadowoloną z siebie, potem żałowała trochę, że tak nagle opuściła artystyczną karyerę. Któż zgadnie, co ją czekało na tej drodze. Tymczasem musiała zaniechać dalszych studyów, gdyż miała zaledwo czem płacić mieszkanie, zjadała zaś resztki sprzętów i odzieży. O głosie swoim nie zwątpiła ani na chwilę; ile razy gospodyni, wdowa po urzędniku, wychodząc, zostawiała u niej klucz od mieszkania, Lipska korzystała z czasu, żeby się poegzercytować na jej ostatecznie rozbitym fortepianie; powtarzała gamy, improwizowała trochę, tylko nie wracała do przeklętej aryi z ostatniego wieczoru w operze. Chciała dawać lekcye śpiewu, szukała uczennic. W tym celu przerobiła ostatnią już suknię z długiej na krótką, żeby mieć w czem wyjść na miasto, gdy się lekcye zaczną: z żałoby pozostała jej czarna okrywka, takiż kapelusz i rękawiczki, wszystko razem tworzyło dość przyzwoity komplet, będzie się mogła przedstawić w każdym domu; na arystokracyę zresztą nie rozliczała, w najlepszym razie dostanie się może do bogatych żydów... Cóż robić, byleby dobrze płacili! Na drzwiach przybiła bilet, na którym dopisała ołówkiem: Nauczycielka śpiewu — i czekała. Czasami pomagała swojej sąsiadce szyć lub znaczyć bieliznę, robiła włóczkowe chusteczki i patarafki i pod największym sekretem oddawała je żydówce faktorce do sprzedania. W końcu zaczęła najmować się się do grania na tańcujących wieczorach. Bez określonego zarobku żyć niepodobna, tem więcej, że i stary wuj akuratnością nie grzeszył: przesyłał czasami dziesięć, czasami zaś tylko dwa ruble miesięcznie. Lipska przeklinała z całej duszy jego sknerstwo; parę razy napisała dość energicznie, domagając się pomocy — wuj przez kilka miesięcy nie przysłał ani grosza, a w końcu odpisał, że dokąd żyje, jest panem swojej własności. Trzeba było upokorzyć się i przeprosić. Ech, jak też ona przeklinała w duszy cały świat z jego miodem i starem pokoleniem. Pozornie zachowała jeszcze dawniejszą dystynkcyę i spokój: mówiła zcicha, uśmiechała się słodko nawet do faktorki, która oszukiwała ją na sprzedawanych robótkach. Ochrypłej mowy, ponurego wejrzenia, ostrych ruchów, nauczyła się później, gdy zbankrutowawszy na wszystkich estetycznych nadziejach, została sklepową w galanteryjnym magazynie. Wówczas zaledwo zrozumiała życie. Sklep był ogromny, służby niewiele: w każdej chwili należało być trzeźwą, przytomną: o marzeniach i projektach musiała zapomnieć; liczba, miara i waga zapanowały nad fantazyą. Z początku myślała, że zwaryuje: zżymała się, a jednocześnie wytężała uwagę. Pod wpływem tych uczuć twarz przybrała nowy wyraz: powieki rozszerzyły się, cera zżółkła, ważkie usta zacisnęły się nerwowo, stara natura walczyła w niej z nowem życiem, pokrajanem na drobiazgową akuratność. Drżała z niecierpliwości, nieraz rzucała się w swej klatce, jak pantera: wymyślała usługującym dziewczętom, tupała groźnie nogą i mówiła przez zaciśnięte zęby. Trwało to parę miesięcy, przyzwyczajenie do swobody zaczęło drętwieć powoli, natomiast wytwarzała się wcale porządna sklepowa, która zrozumiała miary i wagi, pamiętała ceny, odpowiadała krótko, a słuchała uważnie. W wolnym czasie, kiedy sklep opustoszał chwilowo, stała za kontuarem nieruchoma, sztywna, ładnie uczesana, w czystym kołnierzyku i zgrabnej sukni — wyglądała jak lalka przebrana za człowieka. Właściciel sklepu nizki, otyły żyd, z czerwoną twarzą, z siwym podstrzyżonym zarostem, w lustrynowym surducie, bez kamizelki, zachodził tu czasami, żeby rzucić okiem na interes, rad, że wszystko idzie porządnie. Przy końcu miesiąca darowywał jej parę wybrakowanych rękawiczek. Wieczorem, kiedy razem sprawdzali rachunki, przysuwał się blizko, głowę pochylał nad jej ramieniem i sapał nad samem uchem. Odsuwała go, krzywiąc się pogardliwie; najczęściej kończyła rachunki stojąc, nie czuła przynajmniej jego oddechu. O ósmej wracała do domu. Pokój opustoszał, w miednicy brudna woda, której nie zdążyła wylać zrana, śmiecie i kurz wszędzie, pościel nieczysta, pod łóżkiem walały się przydeptane pantofle. Dawniej, wróciwszy ze sklepu, robiła porządek: ścierała, zamiatała, myła się i rozczesywała swe bardzo piękne włosy; stopniowo zaniechała tych ceremonij: znużenie uczyniło ją obojętną na brud i niewygodę, zaledwie miała dość siły, żeby się rozebrać. Zasypiała, okrywszy się wprzód całą swoją odzieżą, gdyż w pokoju niezamieszkałym przez dzień cały chłodno było i wilgotno. Czasami jednak budziła się w niej dawniejsza natura — wówczas czuła się bardzo nieszczęśliwą. Nędzne otoczenie, praca machinalna, w końcu to życie bez ludzi, bez rodziny i przyjaciół było strasznie ciężkie i wstrętne zarazem. Myśl biegła w przeszłość, nie do zbytków i pieszczot młodości, nie do zamiarów rozwianych — dzisiejszy byt w porównaniu z latami szczęścia wyglądał jeszcze okropniej.
Oh, żeby już raz skończyć... — szeptała ponuro. Na piersiach drgał zlekka duży, srebrny zegarek, jedyna pamiątka po mężu; nie rozstawała się z nim nigdy, na noc wieszała go nad łóżkiem, w chwilach bezsilnej rozpaczy całowała gorąco, niby cudowne relikwie. Rozpacz ustępowała miejsca odrętwieniu, oczy otwierały się szeroko, konwencyonalnie uśmiechnięta twarzyczka przybierała znowu lalkowaty wyraz: zegarek uderzał głośniej — niż serce.
Podczas tej apatyi, graniczącej ze śmiercią, otrzymała list Gilewicza z lakonicznem zawiadomieniem o śmierci wuja.
— Nareszcie!
Było to pierwsze słowo, jakie wyrzekła po przeczytaniu. Miała kąt własny. Odrazu nie mogła temu uwierzyć. Czuła jednak, że należy... przedstawić się porządnie. Przed wyjazdem kupiła białą, gazową woalkę i duńskie rękawiczki; spieniężywszy materac, poduszkę, resztę odzieży, kupiła ciastek na drogę i bilet drugiej klasy; było to niejako wynagrodzenie za przecierpiany niedostatek — w nowem życiu spotkała się ze starą słabością,
Wychodząc do Gilewicza, przystroiła się starannie: włożyła jedyną swą suknię z czarnego każmiru i starą jedwabną okrywkę, we włosy, niżej kapelusza wpięła biały narcyz; chciała wyglądać porządnie i wesoło zarazem, pragnęła ukryć przed nim ślady nędznej przeszłości. Pewną była, że to on buntował przeciw niej wuja, że okradał go, nadużywał, może nawet wyłudził coś dla siebie. Gdyby jej powiedziano, że Gilewicz zabił starego i zjadł, nie uwierzyłaby może, ale i niezaprzeczała, tak szczerą nienawiść czuła do tego intryganta, plotkarza, dzięki któremu musiała biedę klepać tyle czasu. Oho, prędzej spalę swój domek, niż odprzedam go temu złoczyńcy — myślała.
Lokajowi oznajmiła, że dziś wyjeżdża i kazała przygotować rachunek. Tydzień niewoli w dusznym hotelu zniecierpliwił ją ostatecznie; sypiała po całych dniach, albo wyglądała przez okno; zrana wychodziła zwykle dowiadywać się, czy nie przyjechał Gilewicz. Wówczas spotykała najakuratniej swego towarzysza podróży, witali się jak dobrzy znajomi, schodzili ze schodów, przeprowadzał ją kilka kroków na ulicę i wracał, albo wszedł w przeciwną stronę. Od lokaja dowiedziała się, że jest to p. Leon Żaba, że siedzi po całych dniach w domu, to jest na balkonie, pije selcerską wodę i pali cygara. Parę razy wieczorem chodziła z nim do ogrodu, jadła lody, za które on płacił, opowiedziała przytem o spadku i zmarłym wuju. Słuchał, ale się nie rozpytywał — przyszło jej na myśl, że pewnie nie wierzy, i wówczas szczerze złą była na siebie za fantazyowanie w podróży. Czuła przytem, że jak tylko odwróciła głowę, on patrzał na nią uważnie i uśmiechał się, przygryzając dolną wargę. Był zresztą bardzo grzeczny, tylko raz żartem zaproponował, że trzeba sprzedać domek i ogród, a za otrzymane pieniądze wyjechać za granicę. On będzie przewodnikiem, zwiedzą najpiękniejsze miejsca w Europie, a potem... wrócą.
Śmiała się z tego projektu, utrzymując, że domku nie sprzeda za żadne pieniądze. Teraz, wyszedłszy z hotelu, mimowoli podniosła oczy na jego balkon: stał we drzwiach a gdy spostrzegł jej białą woalkę, zbliżył się szybko i przechylony przez baryerę, ukłonił się kilkakrotnie. Bardzo grzeczny człowiek!
Na ulicach ludno. W powietrzu czuć jeszcze resztkę dziennego upału, okna zamknięte dotąd, zaczynają się otwierać; z poza uchylonej rolety tu i owdzie wygląda mężczyzna w koszuli, z papierosem w ustach, albo kobieta w białym kaftaniku; zaczynają się poruszać po całodziennem odrętwieniu. W tej porze dnia nikt nie śpieszy: biura zamknięte, do ogródków jeszcze zawcześnie; przechodnie spoglądali na siebie uważniej: można przejść całą ulicę, nie będąc szturgniętym prawie ani razu.
Lipska szła spiesznie, nie zwracając uwagi na ulicę, ani na przechodniów. Miasto znała, przepędziła tu dzieciństwo i część młodości; jadąc, sądziła, że dozna silnego wrażenia po dziesięciu latach niebytności. Tymczasem zamiast rozrzewnienia, czuła się podrażniona, ani jednej przyjaznej twarzy! Miasto rodzinne było dla niej równie obca, jak pierwsze lepsze w całym świecie. Spotykała wprawdzie znajomych... ot i ten jegomość, co idzie naprzeciw niej, wysoki, otyły, z miną dygnitarza... znała go młodszym, trochę szczuplejszym, ale również nadętym. Przechodząc, Spojrzał jej w twarz, obejrzał się przez ramię na zgrabną figurę, ziewnął i poszedł dalej. Nie poznał! Postarzała? Ej, nie. Znikła z oczu i z pamięci. Żeby nawet zatrzymawszy go, przypomniała się znajomości, patrzyłby w jej oczy zdumiony, a tymczasem w starych wspomnieniach szukałby znanego sobie nazwiska.
— Ach, to pani, no proszę... hm, hm, bardzo mi przyjemnie, anim się spodziewał itd. powiedzieliby sobie wzajemnie i rozeszli się każde w swoją stronę. Wróciwszy do domu pan powiedziałby żonie:
— Wiesz, spotkałem tę... jak jej tam! córkę tego... pamiętasz?... był niegdyś prezesem w towarzystwie asekuracyjnem.
— A więc cóż?
— A nic, nieszpetna jeszcze! wspomnienie i znajomość skończona. Spotkała kilka znajomych kobiet; zmężniały, postarzały, na każdej twarzy dobrobyt i zadowolenie z siebie, strojne chodzą z mężami, albo z dziećmi. Szczęśliwe. Odwracała głowę, nie chciała być poznaną, żeby spotkała jaką biedną, samotną, zastarzałą cierpieniem, rzuciłaby się na szyję po dawniejszemu, wówczas może część rdzy osiadłej na sercu zmyłaby się gorącą łzą współczucia!
Domek oddzielony od ulicy żelaznemi sztachetami wyglądał jak w wianku: krzewy podstrzyżone starannie otaczały go ze wszech stron, ponad dachem widniały lipy i klony; misternie powykrajane kląby mieniły się przeróżnem kwieciem, od bramy do eleganckiego ganeczku o czterech kolumnach prowadziła szeroka użwirowana droga; wśród tej opaski z drzew i kwiatów, świeżutki domek kokietował jasnemi szybami okien, białemi kolumnami, czerwonym dachem, całą swoją jakby pawilonową lekkością. Zachodzące słońce ozłociło go w dodatku, załamując się w szybach otwartych okien; wśród krzewów, w gęstych koronach drzew zmrok już zapadł, z północy powiało wonną świeżością; najrozkoszniejsza pora dnia nasuwała się zwolna. Wszystkie okna otwarte, gęsto ustawione wazony zasłaniają je od góry do dołu; na ganku, zastawionym od frontu kwitnącemi oleandrami, wysłanym matami, biały ponter rozciągał się wygodnie; cicho jak w pustce, albo u starego kawalera. Gilewicz lubił ciszę i wygodę, dlatego też mieszkał przy oddalonej uliczce, wśród ogrodu. Przez dziesięć lat przyrósł do tego gniazdka; ozdabiał je nie szczędząc kosztu i trudu. Pokoiki wyklejane każdego roku wyglądały jak bombonierki o złoconych brzegach u sufitu i połyskujących posadzkach; wszędzie półcień rozkoszny, świeżość łąk i ogrodów, dzięki niezliczonej liczbie wazonów i bukietów; wszędzie miękkie, niskie mebelki, mnóstwo kosztownych gracików, zastosowanych rozmiarem i kształtem do tych Mateczek o koronkowych firankach, jedwabnych draperyach u drzwi i okien. Każda rzecz znakomicie przypasowana do miejsca: zwierciadła do przestrzeni między oknami, kanapki i foteliki do ścian i kątów. Lata całe składały się na uformowanie tak harmonijnej całości. Trzeba było sporo gustu i grosza, żeby wytworzyć to arcydziełko. To też Gilewicz tryumfował: domek jego należał do miejskich osobliwości. Nie mówiąc już o żydziakach, którzy z nosami wsuniętemi przez sztachety, przyglądali się różnobarwnym kląbom, drzewom i dojrzewającym owocom, w całym mieście zachwycano się ślicznym domkiem. Panie umyślnie przychodziły odwiedzać starego kawalera, żeby się przyjrzeć nagromadzonym osobliwościom w tem muzeum elegancyi. Przyjmował odwiedziny z wdzięcznością. Szpakowaty tłuścioch z siwemi bokobrodami, z wygolonym podbródkiem, elastyczny, wytwornie grzeczny uśmiechał się mile, przełykając pochwały pochlebstwa. Jako plenipotent hrabiego, miał sposobność przyjrzeć się wielu osobistościom, wyrobić gust wykwintny; małpował wybornie pańskie salony, w kierunku tym doskonalił się z każdym rokiem, w końcu stanął u zenitu i — spoczął. Teraz zajmowała go jedynie kombinacya woni: gabinet pachniał wybornem cygarem, salon kwiatami, jadalnia niczem, sypialnia czystą bielizną i skórami, dwa malutkie saloniki wahały się między cygarem i kwiatami. Muchy, wszelkie owady karane były śmiercią; z żyjących, oprócz lokaja, miał tu wstęp wolny ponter, on jeden wysypiał się na dywanach pod stołami, na kozetkach, fotelach, otomankach i na pańskiem łóżku, on też zakłócał czasami porządek zapachów; ale to zdarza się i w hrabiowskich salonach. Gilewicz nigdzie nie był tak szczęśliwym, jak w swem malutkiem królestwie. Gdy po kilkodniowej podróży z powodu interesów wrócił do domu i zmieniwszy ubranie — w pantoflach, bez krawata, bez kamizelki, w letnim rozpiętym surducie zasiadł w fotelu, zdawało mu się, że jest w raju; przymykał oczy i marzył — cicho, miękko, pachnąco... przed nim szklanka wybornej herbaty i jeszcze wyborniejsze cygaro. W tym roku obok sypialni urządził wannę; fakt ten drobny na pozór, jeszcze silniejszym węzłem połączył go z ukochanym domkiem. Na szczęście nie myślał o śmierci, w przeciwnym razie urządziłby tu sobie gdzieśkolwiek grobek niewielki, ale cichy, miękki, pachnący, tylko bez cygara i herbaty.
Lipska, gdy się znalazła w saloniku, doznała przyjemnego wrażenia: zmrok, woń kwiatów, wytworny komfort zlewały się rozkosznie. Przez chwilę stała na środku wodząc zdumionym wzrokiem. Nikt nie wyszedł na jej spotkanie; tylko, gdy przestąpiła próg werendy, ponter podniósł się ociężale i poszedł przed nią do salonu, ztamtąd do dalszych pokojów; tym sposobem oznajmiał panu o gościach. Nie zdążyła jeszcze rozejrzeć się dostatecznie, gdy pies wrócił, a zanim dały się słyszeć szybkie kroki w pantoflach; Gilewicz śpieszył, zapinając surdut na jeden guzik. We drzwiach uśmiechnął się, zatarł ręce radośnie.
— Królowo moja łaskawa! Otóż to spotkanie, anim się spodziewał, ani mi się śniło, że kiedykolwiek ujrzę moją pieszczoszkę śliczną! — prawił, całując ją stokrotnie po rękach. No, siadajże pani moja złota, ot tu bliżej po dawniejszemu! Wyglądasz, jak różyczka! Ślicznie, prześlicznie, no, nic dziwnego, tożto teraz zaledwo rozkwitłaś pani prawdziwie.
Zsunął dwa fotele; usiadł bliziutko i trzymając jej ręce w dłoniach, patrzał w twarz z przymileniem.
— Zkądże przybywasz? Jakie bogi zagnały panią do naszego miasta — prawił dalej zachwycony, uśmiechnięty; mów prędzej, chcę posłyszeć ten głosik pieszczony. Oj kobietko! W obecności twojej człek młodnieje, jak honor kocham. Wszak się nie obrazisz, jeżeli stary dziad zbyteczny razik w rączkę pocałuje, co? zapiszemy to na rachunek starej znajomości! Rozpiął rękawiczkę i złożył kilka głośnych całusów niżej dłoni. Przepadam za ładnemi łapkami. Z chorobą tą pójdę już do grobu! Che! che! che! Wybaczysz, prawda? No, mówże przecie! Patrzysz, jakbyś liczyła siwe włosy w mojej czuprynie! Niespodzianko ty moja śliczna.
— Pan wiedział przecież, że ja przyjadę — rzekła, korzystając z chwilowej przerwy w grzecznościach i pocałunkach. Cały ten wylew serdeczności wydał się jej zbyt jaskrawym, poufałym nad miarę; wysunęła ręce z jego dłoni, patrzyła mu w oczy poważnie, usiłując poskromić wybuchy jego czułej radości. Usłyszawszy odpowiedź, otworzył oczy szeroko, ręce złożył jak do pacierza.
— Ja? Królowo! A zkądże mnie grzesznemu takie błogie myśli przyjść mogły! Wiedziałem, że zagustowałaś w życiu stołecznem. Słyszałem o tryumfach w teatrze... Oh, nie krzyw się pani! Ja sztukę cenię, a aktorki jeszcze więcej.
Rozparł się w fotelu, zarzuciwszy nogę na nogę, usiłował znowu ująć jej rękę.
— Powiedz, czemu opuściłaś teatr? Wszak to jakby dla pani stworzone z taką powierzchownością...
— Mówmy o interesie — przerwała z niecierpliwością.
Teraz już była pewną, że człowiek ten wypowie jej za chwilę straszną jakąś wiadomość.
— Wuj, umierając, zostawił rozporządzenie.
— Żadnego, królowo moja! Zgasł najspokojniej w świecie i pora mu była, cherlał w ostatnich czasach strasznie! Oh, ta starość! żeby ją można było wymienić na wasze śliczne latka.
— Wuj mówił panu....
— O tobie, śliczna moja pani? bardzo często! ciągle prawie! Chociaż czas jakiś był niezadowolony z tego teatru... Wyobraził sobie, że wszystkim chórzystkom oficerowie gorsety sznurują! Che, che, che! Objaśniałem go, że w tak delikatnej sprawie siła wojenna nie jest koniecznie potrzebną. Nie słuchał! Stary miał swoje uprzedzenia.
Lipska sponsowiała, oczy błysnęły; stłumiła oddech, usiłując zdobyć się na chwilę spokoju.
— Pan wie, że jestem jedyną sukcesorką wuja; w braku testamentu mam dowody pokrewieństwa, mam list wuja pisany przed miesiącem, w którym raz jeszcze wspomina, że wszystko, co posiada, jest moją własnością. A teraz prosiłabym pana o ustąpienie choć z dwóch pokojów, żebym się mogła przenieść z hotelu, potem pomówimy o innych warunkach.
Mówiła śpiesznie, jakby się lękała, że wkrótce tchu jej zabraknie; ściągnęła brwi, usiłując nadać sobie stanowczą postawę.
On słuchał z udaną powagą; dolna warga drgała od tłumionego śmiechu.
— Więc to taki interes! Cha, cha, cha, o moje ty caceczko! Jakże można nieznać najbliższych stosunków rodzinnych! Żartujesz sobie chyba ze mnie starego. Wszak masz brata stryjecznego. Co? Masz czy nie? Co? Cha, cha, zapomniała, jak honor kocham. Te piękne kobietki są wyborne, w najlepszym razie pamiętają o swoich wielbicielach tylko.
— Co pan mówi? — szepnęła jak odurzona.
Śmiał się przeciągłym, wymuszonym śmiechem, widocznie zostawił jej chwilę do oswojenia się z nowem położeniem. Uspokoił się wreszcie, pochylony ku niej, patrzał w oczy i mówił zwolna, dobitnie, jakby wykładał lekcyę.
— Wuj pani miał brata oficera. Nie znali się prawie gdyż ten ożenił się bogato, żył w wielkim świecie i umarł przed trzydziestu laty. Po nim został syn jedynak, dziś śliczny huzar, grand seigneur, elegancki panicz, i ten według prawa jest sukcesorem. Dom, ogród, wszystkie sprzęty są jego własnością. Zawiadomiłem go o tem natychmiast po śmierci starego; zdziwił się zapewne otrzymawszy sukcesyę po stryju, którego na oczy nie widział, ale natychmiast przysłał mi formalną plenipotencyę, upoważniając do sprzedania fortuny spadłej niby z niebios. Kupuj pani — dodał żartobliwie — krewni mają zawsze pierwszeństwo w takich razach. Cóż znaczy ta zdziwiona minka? Czy w istocie nie znasz pani swego kuzyna?
Czy go nie zna? Ależ ona nigdy o nim nie słyszała To jest, niegdyś, przed laty, matka jej wspominała, że miała brata, który się ożenił z cudzoziemką, zmarł młodo, i odtąd wszelkie stosunki z pozostałą rodziną zostały zerwane. W starym albumie widziała niegdyś fotografię wojskowego, obok pani z małpią twarzą, w szerokiej sukni, w bufiastych rękawach, która trzymała na kolanach pyzate maleństwo z dużą główką, bez włosów, z rączkami jak u lalki. Maleństwo to wyrosło na ślicznego huzara i stało się prawym sukcesorem nieznanego stryja. Z początku słuchała jak bajki, uśmiechnęła się nawet złośliwie; przypomniawszy o fotografii — zdrętwiała. Gilewicz mógł jej oznajmić, że jest kuzynką cesarza chińskiego, słuchałaby również spokojnie.
— Tak, tak.... przypominam sobie... — szeptała — przypominam..
Gilewicz patrzył na nią uważnie.
— Zawiodłaś się pani trochę. Cóż robić... takie prawo! Stary powinien był zrobić testament, wówczas... możeby jakkolwiek... Hm, stało się... Zresztą spadek to niewielki, kilka tysięcy... roczna pensya ojca pani więcej wynosiła!... Tak, tak, smutno trochę.. Ja sam, żałuję szczerze, ale cóż począć... przeciw prawu... trudno!
Gadał dalej na ten temat, trochę zakłopotany... kręcił młynka palcami; chciałby, żeby ona sobie poszła, nie był stworzony na pocieszyciela, żartować nie wypadało. Spojrzał parę razy z ukosa i zamilkł.
. Siedziała nieruchoma z głową przechyloną na ramię... Czuła że trzeba wstać, odejść, że tu już niema nic do zrobienia... ale nie mogła jakoś... Milczeli; w pokoju brzęczało kilka komarów zabłąkanych przez otwarte okna, pies skrobał się pod stołem, uderzając łapą o posadzkę. Gilewicz poruszył się w fotelu, Lipska wstała; należało odejść, inaczej gotów jeszcze wyprawić; podała rękę, ale przemówić nie miała siły. Wyszedł za nią na ganek i tu, na świeżem powietrzu, odzyskał zwykłą swobodę.
— Żadna piękna kobieta nie wychodzi odemnie bez bukietu — zawołał, wyprzedzając ją na schodkach. Kilka róż, narcyzów, trochę drobnych kwiatków; złożę bukiecik godny rączek pani.
Zrywał kwiaty jedne po drugich, ona stała na środku drogi, obejrzała się na dom, na ogród... Przed godziną śniła, że to było jej własnością... Ogarniała ją dziwna bezwładność... doznany zawód sparaliżował resztę energii. Na dworze zciemniało już zupełnie. Całe życie miasta skupiło się gdzieś w ogrodach i na przechadzkach; na odległej uliczce pusto, ani żywego ducha, jękliwe głosy szarmantki dolatują zdaleka. Lipska szła jak senna; spoglądała na swój bukiet, zapięła starannie rękawiczki; wzrok jej czepiał się kawałka papieru leżącego na bruku, to jakiejś gałązki wyglądającej po nad parkanem; nogi drżały trochę, parę razy przysłoniła się do muru i szła dalej. Żadnej jaśniejszej myśli, żadnego określonego planu! Na końcu ulicy spostrzegła ławeczkę przed domem.
— Usiądę tu — pomyślała; zrównawszy się z bramą, poszła dalej. Stróż wyjdzie, ofuknie, albo odpędzi.
Przez chwilę myślała nad tem, jacy ci stróże wogóle są brutalni. Ten z ławeczki pewnoby jej nawymyślał. Pies jakiś głodny, skulony, z podźwigniętym ogonem wybiegł z podwórka, i, przeciskając się koło muru, otarł się o jej suknię; obejrzała się za nim.
— Jaki chudy pies! szerści nie ma na grzbiecie! pewno gorącą wodą obleli... może do cudzej kuchni wlazł... Oh, ci ludzie... nie mają wcale litości!
Ona nie uczyniła krzywdy żadnemu zwierzęciu... nigdy! Ale dlaczego teraz przypomniała sobie o tem? Szła dalej już nie myśląc o niczem; ociężałą głowę przechylała z ramienia na ramię, ustami obrywała z bukietu listek po listku, gryzła przez chwilę i zrywała drugi. Była doskonale spokojną, tylko w piersiach kołatało coś dziwnie.
Weszła na ulicę, przy której mieszkała. Teraz dopiero ocknęła się w niej świadomość położenia. Trzeba zapłacić w hotelu i wyjechać... dokąd? Nie miała pieniędzy i nic do sprzedania. Ma zegarek... srebrny zegarek męża... ale czyż nie śni?... może straciła?... Nie! czuje go pod ręką za stanikiem... Żeby się upewnić, wyciągnęła ostrożnie, przyłożyła do ucha — idzie! Sprzeda go jutro! W sercu bolało dotkliwie, gorąca krew oblała ją od stóp do głowy.
— Ile za niego dadzą? Tak, ile dadzą? — powtarzała machinalnie. Skupiała myśli, oczy rozszerzyły się, nozdrza drgały, była podobną do lalki z za kontuaru. Już widzi swoje okno na trzeciem piętrze, ciemne w całym szeregu oświetlonych. Jak to wysoko! Żeby się ztamtąd rzucić na bruk? śmierć na miejscu... lekka śmierć! Można skonać w drodze ze strachu. Zdawało jej się, że już spada, oddech zamarł w piersiach! O nie! Pokręciła głową z bolesnym uśmiechem, a w piersiach kole jeszcze od urojonego strachu. Zmęczona, ledwie wlecze nogami. Stanęła przed hotelem, żeby zebrać resztkę sił nim wejdzie na schody.
Przez szklanne drzwi światło lamp gazowych pada jej na twarz, oświeca całą figurę i różnobarwny: bukiet w ręku.
— No, trzeba iść.
Raz jeszcze spojrzała na swoje okno, potem na bruk... wysoko!
Ludzie spadają głową na dół... więc najprzód głowa się roztrzaska! Oh! przycisnęła rękę do oczu i już miała drzwi otwierać...
Rozpędzona dorożka stanęła przed hotelem, wyskoczył z niej p. Leon; w rozpiętym paletocie, kapelusz trochę zsunięty na tył głowy, oczy zaiskrzone; spostrzegłszy Lipską, schwycił za rękę z niebywałą dotąd poufałością.
— Gdzie pani była! — zawołał; przeszedłem ogród, zaglądałem do kilku cukierni... (ścisnął ją mocno za palec). Cóż słychać z domem i ogrodem? Cha! cha! Patrzał jej w oczy impertynencko; czuć od niego było wino i cukiernianą wesołość.
— Niemam już ani domu, ani ogródka — szepnęła jak przez sen.
— Cha! cha! Ja o tem dawno wiedziałem! Ale pocóż tak długo męczyłaś pani... siebie nadzieją... No, pora skończyć. Obejrzał się: przed hotelem tylko szereg pustych dorożek..
— Dziś nocnym pociągiem wyjeżdżamy... — szepnął do ucha. Chodźmy.
Wyjeżdżając, bogaty pan zapłacił dwa rachunki.