<<< Dane tekstu >>>
Autor Feliks Brodowski
Tytuł Szklany dzwon
Pochodzenie Respha. Opowieści
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1920
Druk Jan Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
SZKLANY DZWON.


W jakimś zagłębiu duszy, na dnie jej, gnieździło się w mnie dawniej uczucie sieroctwa. Przychodziły chwile, iż z swego ukrycia wypełzało ono, snuło się po duszy, jak dym cierpki podnosząc się coraz wyżej, aż mnie całego spowinęło.
Dziwne i dręczące miałem wtedy wrażenie. Zdawało mi się — jakby to określić? — że człowiek tylko pozornie zbliżać się może i przytulać do innych. W istocie zaś każdy z nas ma swój szklany dzwon i w nim się porusza, on idzie za człowiekiem wszędzie — niewidzialny i nieodstępny towarzysz, a zarazem nieprzenikniona między nami zapora.
Zjednoczyć się, wtulić się w czyjąś duszę! Będziesz się łudził, że to jest możliwe póki naraz, pomiędzy tobą i drugim, nie wyczujesz czegoś chłodnego, ślizkiego — szklanej ściany tego dzwonu, w którym zamknięty jesteś na wieczne o samotnienie... I pocałunki są złudzeniem, i uściski są złudzeniem. Zbliżamy usta do ust, ale całujemy przejrzystą, zimną, nieprzeniknioną powłokę — nasz dzwon — i po ślizkiej jego powierzchni zesuwa się dłoń szukająca uścisku.
... O zmierzchu pewnego dnia, na schyłku zimy, szedłem — obcy przybysz — w zwartym tłumie, który zalał ulicę w Ł. W każdem prowincjonalnem mieście jest taka ulica, a nawet tylko jedna strona jakiejś ulicy, gdzie o pewnej porze wylęga wszystko, co żyje. Już po drugiej stronie przechodni mało, na przyległych pustki, a tu — procesja, mrowie depczących sobie po piętach, parotysięczne towarzystwo, spacerujące — od rogu do rogu. Dzień był zda się świąteczny.
Posuwałem się krok za krokiem pomiędzy gromadkami panien, uczniów, oficerów, cywilnych, żydów eleganckich i chałaciarzy, wieśniaków przybyłych pogapić się, wieśniaczek, dla których nazajutrz wspomnienia tego spaceru będą rzeczą godną opowiedzenia.
Młodzież szła ramię przy ramieniu lub trzymając się pod ręce. Samotnem u przechodniowi w takim tłumie ciasno jest jakoś i niezręcznie; przepychają go z miejsca na miejsce. Los mój podzielała bardzo młoda dziewczyna, również sama. Fala ludzka po kilkakroć już to zbliżała nas, to znów oddalała. Już mi zginął z oczu jej czarny aksamitny berecik z czarnem piórkiem — i znów znalazł się tuż przy mnie.
W wdzięcznym owalu drobnej, bladej twarzyczki osadzone ciemne oczka musnęły mnie niepewnym spojrzeniem. Miły miała wyraz i miłe spojrzenie, ale jakieś ulatujące — jakby się trwożyło lub wstydziło. Gdzieś, kiedyś widziałem już takie oczka, które wzrokiem wciąż gdzieś lecą, czegoś szukają i nie znajdują punktu, rzeczy, człowieka — nic, w co by się w patrzyć mogły dłużej.
Była jeszcze bardzo młodą, jakby dopiero z lat podlotka wyszła — coś dziecięcego naw et grało jeszcze w jej twarzyczce, ale nie było w niej niefrasobliwości, kokieterji, roześmianego zuchwalstwa szesnastu lat. Szła zachmurzona i taki wygląd musiała mieć zawsze.
Chwila obserwacji pouczyła mnie dużo. Ten tłum znał siebie oczywiście w każdej swej cząstce. Aksamitny berecik z czarnem piórkiem był mu widać znany. Trzymające się pod ręce szeregi panien usuwały się od niego, a młodzi ludzie mijając go wymieniali porozumiewawcze spojrzenia. Źle więc z czarnym berecikiem... „Własność ogółu“! Nie wiem czemu przyszło mi wtedy na myśl to właśnie wyrażenie, zasłyszane kiedyś — w sądzie. Podsądną była dziewczyna, której zarzucano lekkie obyczaje. Sędzia ją nazwał „własnością ogółu“!
To dzikie słowo głęboko utkwiło mi w pamięci.
A czy też w tem dziecku jest jeszcze coś jej własnego, po co nikt nie ma prawa sięgać? Zdaje mi się, że to była jedyna myśl, jaka poprzedziła chwilę, kiedy wyminąwszy szereg rozdzielających nas osób, podszedłem do czarnego berecika i w głos zapytałem, czy pozwoli mi sobie towarzyszyć. Było to w miejscu, gdzie kończyła się przechadzka, zkąd fala zawracała i gdzie dlatego tłum kłębił się najgęściej.
Miałem wrażenie, iż coś zasyczało dokoła nas i syk ten tysiąckrotnie się powtórzył. Przemknęły mi w oczach spojrzenia dwóch młodych panien — zawstydzone i zarazem jakieś litujące się. Strojna dama, idąca pod rękę z panem, obejrzała się i zmierzyła mnie pogardliwem spojrzeniem. W grupie oficerów ktoś głośno parsknął śmiechem. Tuż koło siebie widziałem przez moment nader dostojne oblicze siwobrodego jegomościa i dostrzegłem jak z twarzy jego ginie powaga i jak przymrużywszy oczy poczyna mrugać ku mnie filuternie i jakoś obrzydliwie.
A mój biedny czarny berecik miał minę w najwyższym stopniu zmartwioną, zawstydzoną i rozgniewaną nawet.
Jakiem śrozpaczliwem szarpnięciem wydostała się z kleszczów tłumu i puściła się szybko w boczną ulicę.
Tu było pusto. Biegła nie oglądając się i dopiero gdy była tak daleko, iż ucichł goniący za nami pogwar tłumów — poczęła zwalniać kroku, obejrzała się i widząc, że idę za nią, stanęła.
Podszedłem do niej. I znów to niepewne spojrzenie, nie mogące się zatrzymać musnęło mnie na mgnienie, odleciało — czy zasunęło się w siebie — a za chwilę wróciło i znów pierzchło.
Zapytałem się, czy się gniewa, że ją zaczepiłem. „Nie, tylko w pierwszej chwili to tak dziwnie. Przy tylu ludziach...“ Opuściła głowę, a podniósłszy ją po chwili i próbując patrzeć mi w oczy, zapytała:
— A zkąd pan wiedział, że — mnie można zaczepić? Szłam przecież jak inni... Myślałam, że nikt na mnie nie zważa...
Przeprosiłem ją i zaproponowałem przechadzkę. Prosiłem, żeby sam a wybrała w którą stronę, bo ja miasta nie znam. — „Dobrze, rzekła. Może w stronę rzeki?“ — Dobrze. — I poszliśmy. Podałem jej rękę, zawahała się — więc ująłem sam jej rączkę dziecinnie małą i zasunąłem pod swe ramię.
Szliśmy ulicą w dół ku jakimś rozległym błoniom, zalanym w odą i zasnutym gęstym, brunatnym, marcowym oparem. Przechodziliśmy koło starego kościoła na wzgórzu, koło jakiegoś pałacyku w kępie bezlistnych drzew. Pytałem ją o wszystko, co wpadało mi w oczy; ona objaśniała, opowiadała, prowadziła.
Czułem, iż przyjemność jej sprawia taka właśnie rozmowa o rzeczach potocznych, zwykłych, niezahaczających o to coś brudnolepkiego, obrzydliwego — co gdzieś za nią się wlecze, co ją piętnowało tam, w tłumie ulicznym. A w ogóle wydała mi się sympatyczną. Rozstrzygnął o tem głos i spojrzenie. W głosie nie miała fałszywych lub robionych nut — zupełną bezpośredniość; i to samo w oczach, których spojrzenie usuwało się i chowało, ale schwytane ukazywało przejrzystą do dna toń. Lubię dziewczęta, których dusza odzywa się w głosie i odbija w oczach. Lubię płochliwe cienie, gdy kładą się na szczupłych policzkach lub pod rzęsy. Lubię twarz, która mówi nie samemi ustami.
Wieczór zapadł. Od rzeki ciągnęło zimnym wyziewem. Zawróciliśmy.
Dobrze mi z nią było. Dotąd ani jednem słowem nie potrąciłem o nią samą, nie wypytywałem jej o nic.
Naraz minęła nas dziewczyna strojniej od mojej towarzyszki ubrana, bardziej krzycząco, o niemiłym wyglądzie. Ich spojrzenia się skrzyżowały. Czarny berecik szepnął:
— To Andzia, my razem mieszkamy.
Głos jej jakoś upadł. Zaraz poczułem, że w tej chwili staje się niespokojną, że coś poczyna ją dręczyć. Ręka jej wysunęła się z pod mego ramienia. Uchwyciłem spojrzenie z pod oka, niemiłe, niespokojne, pytające. Rzeczywistość nas przywoływała. Czemś dusznem powiało.
Zapytałem ją — czy same mieszkają z Andzią. — Nie, mieszkają u „starej“, płacą jej za mieszkanie i stół. Ale słowa jej się plątały. Nie trudno było zrozumieć, iż jest zupełnie zależną od „starej“, zwykłej zapewne stręczycielki. Szliśmy dość długo w milczeniu, które przerwałem tylko kilkoma słowami, prosząc żeby mnie zaprowadziła do siebie. Kiwnęła głową — i odtąd szła z główką opuszczoną, cała jakaś mniejsza — i nie szła już obok mnie, lecz wyprzedzając i spiesząc się.
...Drzwi nam otworzyła służąca, z pozoru wiejska dziewczyna, bosa, o rudych włosach, bardzo brzydka, z twarzą złociście czerwoną od piegów. Wyszła z kuchni, drzwi do której z przedpokoju były uchylone i przez nie widać było niemalowany stół kuchenny, na nim przylepiony ogarek palącej się świecy, a przy niej rozłożoną jakąś małą, grubą książeczkę.
Weszliśmy do pokoju, wyglądającego na salonik. Na małym stoliku płonąca lampa osłonięta była ponsowym abażurem; panował półmrok; pachniało perfumowaną dusznością.
Przebiegła szybko ten pokój i wprowadziła mnie do drugiego. Tu zrzuciła swój czarny berecik i okrycie i zaraz pobiegła do lustra.
Poprawiając włosy, przepasane szeroką ciemnozieloną wstążką, kręciła główką zupełnie jak ptaszek.
„Ma takie same jak ptaszek czarne paciorki w oczach i takąż w nich beztroskę“ — pomyślałem. Ta niefrasobliwość synogarlicza wystąpiła w jej spojrzeniu dopiero teraz, gdy patrzyła na samą siebie. Musiała ją bardzo cieszyć jej uroda. Jej spojrzenie nie było już niepewne i zabłąkane; miała przed sobą coś, do czego mogła przylgnąć okiem długo i pieszczotliwie. Biedne dziecko — nie kwitnie świat temu, kto po za sobą nie śmie na niczem zatrzymać oka.
Żal mi jej było bardzo. Ale gdym od niej oderwał wzrok i rozejrzał się po tej sypialni, uczułem w zrastający ciężar na piersiach. Coś waliło się na mnie. Z kątów dusznego pokoju wyglądały zimne oczy jakiejś ohydy, wysuwały się lepkie wstrętne macki, kłębiły w cieniu jakieś odrażające wężowe sploty. — Ciężko mi poczęło być, duszno. Nie miałem już co do niej gadać. I znów gryzący opar bezkresnego sieroctw a tchnął na mnie takiem zimnem, iż uczułem coś blizkiego rozpaczy. Przez chwilę tam, nad błoniem, wtulonem w mgły, pieściła mnie jakaś ułuda, jakieś niepewne spodziewanie się cudu, który może rąkami tego wydziedziczonego dziecka roztłucze szklane ściany mojego więzienia. Prysła teraz ta złuda — i już nie szklaną czułem za sobą przegrodę, ale jakieś spiętrzone dokoła zwały lodów, których nic, nawet litość i spółczucie losowi tego biedactwa stopić już nie mogło. Żal mi jej było, ale o granitowo twardą między nami zaporę żal ten tłukł mdłą, bezsilną falą.
Trzeba iść! I znów wyjrzała ku mnie pustka ulicy szara, zimna, w którą mam wracać. Wstrząsnąłem się mimowoli.
Wtem doszedł do mnie jakiś przyciszony, monotonny śpiew.
Dziewczyna odeszła od lustra, na palcach zbliżyła się do zamkniętych drzwi, uchyliła je i chwilę słuchała.
— To Kasia — szepnęła, zamykając drzwi z powrotem.
— Kasia to ta ruda dziewczyna, która nas wpuściła? — zapytałem.
— Tak, nasza służąca.
— Cóż ona takiego śpiewa?
— Nabożne pieśni.
Uśmiechnąłem się.
— Nabożne pieśni? Tutaj!
— A tak, naprawdę. Jak tylko starej nie ma, Kasia zamyka się w kuchni i śpiew a bardzo ładne pieśni. Ale ona w cale nie ma głosu, ani słuchu. Mruczy coś i tyle.
— Co ona teraz śpiewa? — zapytałem jeszcze.
— A zaraz panu powiem.
Znów uchyliła drzwi i na chwilę poszła do drugiego pokoju.
— Śpiewa „Płaczcie anieli“, — rzekła wróciwszy.
— Co to jest „Płaczcie anieli“?
— To jest taka pieśń na wielki post. Smutna. O śmierci pana Jezusa. Teraz przecie jest wielki post.
— A Kasia nie śpiew a wesołych pieśni?
— Nigdy. To dziwna dziewczyna. Chce pan, to coś o niej opowiem.
— Proszę.
— Ona jest ze wsi. Stara sprowadziła ją przez jakichś swoich znajomych. Kasia nie wiedziała nic o tem, co tu u nas się wyrabia, a jak się dowiedziała, to dalej płakać i powiada do starej: „Ani jednego dnia nie będę“! Stara na to: „To idź do djabła“. — I zaczęła Kasia pakować manatki, a my z Andzią żałowałyśmy, że odchodzi, bo taka cicha — jednem słowem dobra dziewczyna. Poszłyśmy do kuchni, posiadałyśmy i patrzymy jak ona się szykuje do drogi. Andzia się rozżaliła i zaczęła płakać i prosi Kasię — zostań. „Tyle — powiada — wycierpiałyśmy od tamtej Maryny, co była przed tobą — tak a złośnica — i we wszystkiem stronę starej trzymała — i teraz pewnie znów taka sam a nastanie; nie dość tego, co ucierpimy od starej, to jeszcze i od służącej. A ty byś nas pożałowała“. — „Mnie w as bardzo żal, moje dziewczyny, — powiada na to Kasia — i jednej chwili bym was ztąd wyciągła, ale że tego nie mogę, to i swojej duszy tu przy w as gubić nie mogę“. Tak mówi, ale się zadumała. Siedzi, siedzi, duma i powiada tak: „Jak Pan Jezus nie dopuści, to nic mi się nie stanie. Zostanę, gdy mi jedno przyrzeczecie“. — Powiadamy — dobrze. — „A to — że codzień jak stara wyjdzie i nikogo nie będzie, to przyjdziecie tu do kuchni i zmówimy razem pacierz“. Powiadamy — dobrze, ale ja jeszcze mówię tak: „A co tam wart nasz pacierz“! A Kasia: „Cicho, — kto może wiedzieć co wart twój pacierz. Może więcej niż mój“. — Więc na tem stanęło i ona została. Stara jej nie lubi. Nie daje jej wieczorem światła do kuchni, żeby nie miała przy czem czytać; my jej dajemy ogarki. Przylepi sobie na stole i czyta albo śpiewa z książki. Tylko śpiewać nie umie — to ja jej zawsze melodję poddaję.
— A ty znasz te pieśni? pytam.
— Znam, jeszcze z domu.
— A starej niem a teraz?
— Właśnie że niema.
— To czemu nie pójdziesz do Kasi pośpiewać?
— Poszłabym. A pan?
— Nie zamykajcie drzwi, to ja posłucham. — Klasnęła w ręce i pobiegła.
Drzwi zostały otworem. Stanąłem w framudze ich.
I już wtedy szło do mnie skądcić jakieś rozradowanie nadzwyczajne, nieznane, pewność, że się zbliża coś dobrego, upragnionego. I już wtedy czułem jak przybywa wkoło mnie przestrzeni wolnej i czystej. Pierś inaczej zaczęła oddychać.
A w kuchni słodki, dziewczęcy głos na monotonnie smętną nutę zawodził: — „Płaczcie anieli, płaczcie duchy święte...“
Nigdy nie słyszałem tej pieśni, w której wszystko co jest na świecie lub co ludzie wymarzyli — od kamieni i zwierza dzikiego do aniołów — płacze i wyrzeka, zasmucone śmiercią Pana Jezusa.
I czułem prawdziwie, jak dusza mi się otwiera przed łzami, spadającem i zkądciś zwysoka, a tak gorącemi, iż jedna chwila — i oto śladu nie ma po tych zwałach lodowych, które tylko co piętrzyły się wkoło mnie. I dzwon szklany rozbity — i jakiś górny powiew rwie wolnem przestworzem. Ale i coś ważniejszego jeszcze, nieskończenie dla mnie ważnego się stało...
Oto z nieprzepartą pewnością uczułem, iż nietylko żadnej między nami trojgiem niema przegrody, ale że my — jedno... Tak, ta Kasia, która w złem miejscu została by pacierzem osłaniać ginące dusze — i ukradkiem, przy ogarku świecy, swym fałszywym głosem wyśpiewuje w nabożnej pieśni swe tęskne ukochania, — i to zaprzedane wiedźmie, pełne wdzięku dziecko, co „gdy niema starej“ słodkim głosem zawodzi czyste melodje, zasłyszane w domu — i ja, dręczony samotnią duszy — my jedno. I do tego by poczuć się jednem nie potrzeba słów, nie potrzeba zbliżenia — nic, dość ot tak — zasłuchać się razem w lecący górą płacz aniołów...
Wtem dzwonek się rozległ. Śpiew umilkł. Dziewczyna pędem przybiegła...
— To stara wraca, — szepnęła zamykając za sobą drzwi.
Boże mój, co mogłem jej powiedzieć — memu małemu, czarnemu berecikowi — i jak dziękować za radość i łaskę, którą mi uczyniła. Ująłem jej dłoń — malutką, białą, nienauczoną pracy — i ucałowałem nic nie mówiąc.
Potem wyjąłem zapłatę, należną „starej” i położyłem na stole.
...Gdym wyszedł — cicha noc płynęła nad miastem. W górze, kędyś, szło jeszcze echo... Płakali anieli....






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Feliks Brodowski.